Annika Bengtzon. Granice - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Granice ebook

Liza Marklund

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dziewiąty tom serii o dziennikarce Annice Bengtzon.

Ciało pięknej kobiety zostaje odnalezione w śniegu. To już czwarta ofiara zamordowana w podobny sposób w krótkim czasie: młoda matka zabita przy użyciu ostrego narzędzia ciosem w plecy.

W redakcji Anniki Bengtzon rodzą się podejrzenia, że w grę wchodzi seryjny morderca. Dziennikarka rozpoczyna samodzielne dochodzenie. Jednocześnie otrzymuje dramatyczną wiadomość: jej mąż, Thomas, który przebywa właśnie na konferencji w Nairobi, został porwany na granicy Kenii z Somalią razem z innymi przedstawicielami państw europejskich. Gdy żądania porywaczy zostają odrzucone, przystępują oni do stopniowych egzekucji zakładników. Annika zrobi wszystko, by uratować swojego męża.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 412

Oceny
4,1 (15 ocen)
7
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: DU GAMLA, DU FRIA

Redak­cja: Gra­żyna Masta­lerz Pro­jekt okładki: Pola Rusi­ło­wicz / Kav Stu­dio Korekta: Maciej Kor­ba­siń­ski Redak­tor pro­wa­dzący: Anna Brze­ziń­ska

Copy­ri­ght © Liza Mar­klund 2011. All rights rese­rved. Publi­shed by agre­ement with Salo­mons­son Agency. Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2017

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie III

ISBN 978-83-8252-341-6

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

DZIEŃ 0

DZIEŃ 0 WTO­REK, 22 LISTO­PADA

NIE BAŁEM SIĘ. Szla­ban na dro­dze wyglą­dał jak wszyst­kie poprzed­nie. Zardze­wiałe beczki na ropę po obu stro­nach traktu – trudno było go nazwać drogą – ogo­ło­cony z gałęzi kikut drzewa, kilku męż­czyzn z kara­bi­nami maszy­no­wymi w rękach.

Nie było powodu do nie­po­koju, a jed­nak poczu­łem, że Cathe­rine moc­niej przy­warła udem do mojego uda. Przez moje ciało prze­szła fala cie­pła, prze­szył mnie dreszcz, spoj­rza­łem na nią, uśmie­cha­jąc się zachę­ca­jąco.

Była zain­te­re­so­wana, cze­kała tylko na mój ruch.

Ali, nasz kie­rowca, opu­ścił szybę i wychy­lił się przez okno z prze­pustką w ręku. Sie­dział dokład­nie przede mną, samo­chód miał kie­row­nicę z pra­wej strony, był przy­sto­so­wany do jeż­dże­nia we Wspól­no­cie. Do środka wpadł podmuch gorą­cego powie­trza, nio­sąc dro­binki kurzu i ziemi. Wyj­rza­łem przez okno: cier­nie, niskie, roz­ło­ży­ste aka­cje, spa­lona zie­mia i cią­gnące się bez końca niebo. Z przodu po pra­wej stro­nie zoba­czy­łem cię­ża­rówkę z nacią­gniętą plan­deką, stertę pustych bute­lek, stare kar­tony, tru­chło jakie­goś zwie­rzę­cia. Drugi z naszych land cru­ise­rów pod­je­chał do nas z lewej strony, nie­miecka urzęd­niczka poma­chała do nas. Uda­li­śmy, że jej nie widzimy.

Po co wysyła się urzęd­nika w taką podróż? Wszy­scy zada­wa­li­śmy sobie to pyta­nie.

Spoj­rza­łem na zega­rek, była trzy­na­sta dwa­dzie­ścia trzy. Byli­śmy tro­chę spóź­nieni, ale nie­wiele. Rumuń­ski dele­gat zro­bił mnó­stwo zdjęć, Cathe­rine zdą­żyła już wysłać pierw­sze spra­woz­da­nie do pozo­sta­łych uczest­ni­ków kon­fe­ren­cji. Domy­śla­łem się dla­czego. Nie chciała spę­dzić wie­czoru na pisa­niu. Zamie­rzała daro­wać sobie ofi­cjalną kola­cję i spę­dzić czas ze mną. Nic mi jesz­cze nie powie­działa, ale czu­łem to przez skórę.

Nachy­liła się w moją stronę, posta­no­wi­łem, że pozwolę jej jesz­cze tro­chę o sie­bie powal­czyć.

– Tho­mas – wyszep­tała w swo­jej ele­ganc­kiej, iście kró­lew­skiej angielsz­czyź­nie. – Co się dzieje?

Kie­rowca otwo­rzył drzwi i wysiadł na spa­loną, czer­woną zie­mię. Męż­czyźni z bro­nią okrą­żyli samo­chód. Jeden z nich otwo­rzył drzwi od strony pasa­żera i dono­śnym, nie­zno­szą­cym sprze­ciwu gło­sem powie­dział coś do tłu­ma­cza. Szczu­pły młody męż­czy­zna pod­niósł ręce do góry i wysiadł. Usły­sza­łem, jak jeden z ochro­nia­rzy za nami sięga po broń. Nagle ośle­pił mnie błysk metalu. I wtedy po raz pierw­szy poczu­łem, że robi się nie­przy­jem­nie.

– Nic nam nie grozi – powie­dzia­łem, sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kój. – Ali wszystko zała­twi.

Ktoś otwo­rzył tylne drzwi od strony pasa­żera, z lewej. Sie­dzący naj­bli­żej mnie przed­sta­wi­ciel Fran­cji, Magu­rie, wes­tchnął teatral­nie i wysiadł. Suche, gorące powie­trze wchło­nęło resztki wil­goci z kli­ma­ty­za­cji, czer­wony pył pokrył skó­rzaną tapi­cerkę niczym cienki welon.

– O co cho­dzi? – spy­tał Fran­cuz gar­dło­wym gło­sem. Był wyraź­nie obu­rzony.

Wysoki męż­czy­zna o nie­zwy­kle pro­stym nosie i wyso­kich kościach policz­ko­wych sta­nął przy drzwiach po mojej stro­nie i zaczął mi się przy­glą­dać. Jego czarna twarz była bar­dzo bli­sko mojej. Widzia­łem czer­woną szramę na jego oku, jakby przed chwilą ktoś go ude­rzył. Uniósł broń i zapu­kał kolbą w szybę. Prze­strzeń za nim była biała, jakby poszar­pana przez gorące, drżące powie­trze.

Poczu­łem, jak strach ści­ska mi gar­dło.

– Co mamy robić? – szep­tała Cathe­rine. – Czego ci ludzie od nas chcą?

Gdzieś w pod­świa­do­mo­ści zoba­czy­łem Annikę, jej duże oczy i burzę wło­sów wokół głowy.

– Poka­zać, że mają wła­dzę – powie­dzia­łem. – Nie martw się. Rób, co ci każą, a wszystko będzie dobrze.

Wysoki męż­czy­zna otwo­rzył drzwi po mojej stro­nie.

DZIEŃ 1

DZIEŃ 1 ŚRODA, 23 LISTO­PADA

KOBIETA LEŻAŁA PRZY­SY­PANA ŚNIE­GIEM w lesie na wzgó­rzu, jakieś dwa­dzie­ścia metrów od przed­szkola. Spod śniegu wysta­wał but, przy­po­mi­nał gałąź albo kawa­łek korze­nia. Na ścieżce widać było ślady nart. Ktoś, kto tędy jechał, naj­wy­raź­niej na moment się zawa­hał, ślady po kij­kach stra­ciły nagle regu­lar­ność. Poza tym śnieg był nie­na­ru­szony.

Gdyby nie ten but, można by pomy­śleć, że to wcale nie ciało, tylko kamień albo mro­wi­sko, albo worek zeszło­rocz­nych liści. Lekka wypu­kłość wśród niskich krza­ków, niczym biała foka, poły­sku­jąca i miękka. Krysz­tałki śniegu na bucie iskrzyły w mroku, but był brą­zowy, miał cienki obcas.

– Nie wolno pani tu prze­by­wać.

Annika Bengt­zon posta­no­wiła nie przej­mo­wać się poli­cjan­tem, który szedł za nią, z tru­dem łapiąc powie­trze. Dotarła do miej­sca, gdzie zna­le­ziono ciało. Szła ścieżką wio­dącą wzdłuż Selmedalsvägen, minęła puste boisko do piłki noż­nej, a potem ruszyła zbo­czem przez las. Buty miała pełne top­nie­ją­cego śniegu, stóp pra­wie już nie czuła.

– Nie zauwa­ży­łam wygro­dze­nia – powie­działa, nie spusz­cza­jąc wzroku z bez­wład­nego ciała.

– To jest miej­sce zbrodni – oświad­czył poli­cjant niskim gło­sem. – Pro­szę natych­miast opu­ścić teren.

Annika zro­biła komórką dwa zdję­cia i spoj­rzała na funk­cjo­na­riu­sza. Młody chło­pak, pra­wie bez zaro­stu.

– Zaim­po­no­wa­łeś mi – powie­działa. – Ciało nie zostało jesz­cze wydo­byte spod śniegu, a ty już znasz przy­czynę śmierci. No więc dla­czego umarła?

Oczy poli­cjanta zamie­niły się w dwie wąskie szparki.

– Umarła? Skąd pani wie, że to ona?

Annika spoj­rzała na ciało.

– Co prawda trans­we­styci też cho­dzą w szpil­kach, ale chyba rzadko w roz­mia­rze… trzy­dzie­ści sześć? No, powiedzmy trzy­dzie­ści sie­dem.

Wrzu­ciła komórkę do torby. Znik­nęła w gąsz­czu dzie­cię­cych ręka­wi­czek, prze­pu­stek, pen­drive’ów, note­sów i ołów­ków. Zoba­czyła, jak drugi funk­cjo­na­riusz, dysząc, dra­pie się pod górę, ze zwi­niętą w rulon poli­cyjną taśmą w dłoni.

– Ktoś zgło­sił zagi­nię­cie? – spy­tała Annika.

– Niech to szlag – zaklął poli­cjant.

– Co takiego? – zdzi­wiła się Annika.

– Cen­trala przyj­mu­jąca zgło­sze­nia zawia­da­mia popo­łu­dniówki, zanim zdą­żymy wsiąść do radio­wozu. Pro­szę stąd odejść.

Annika zarzu­ciła torbę na ramię, odwró­ciła się ple­cami do ciała i ruszyła w dół, w stronę boiska.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej uru­cho­miono w Szwe­cji cyfrowy sys­tem komu­ni­ka­cji radio­wej, RAKEL, wspólny dla poli­cji, straży pożar­nej i pogo­to­wia ratun­ko­wego, cał­ko­wi­cie zabez­pie­czony przed pod­słu­chem. W ten spo­sób pozba­wiono zaję­cia poli­cyj­nych infor­ma­to­rów. Ich funk­cję i zwią­zane z tym dodat­kowe zarobki prze­jęli pra­cow­nicy woje­wódz­kich cen­tral poli­cji. Zaczęli ocho­czo infor­mo­wać media o popeł­nio­nych zbrod­niach i ludz­kich tra­ge­diach.

Annika dotarła na skraj lasu, zatrzy­mała się i spoj­rzała na roz­po­ście­ra­jący się przed nią pod­miej­ski kra­jo­braz.

Sto­jące w dole brą­zo­wo­szare dzie­wię­cio­pię­trowe bloki spo­wi­jał welon mroź­nej mgły. W oknach odbi­jały się czarne gałę­zie drzew. Osie­dle powstało zapewne na prze­ło­mie lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych w ramach kra­jo­wego pro­gramu budowy miliona miesz­kań. Budynki miały porządne, zadbane ele­wa­cje, ktoś naj­wy­raź­niej miał ambi­cję, żeby zapew­nić miesz­kańcom przy­zwo­ity stan­dard.

Stra­ciła czu­cie w pal­cach nóg. Było późne popo­łu­dnie. Mię­dzy beto­no­wymi blo­kami hulał wiatr.

Axels­berg. Dziel­nica miesz­ka­niowa bez widocz­nej gra­nicy, nazwa na tablicy na wietrz­nym pero­nie metra.

„Ciało na tyłach przed­szkola w Axels­bergu. Nie mogło tam leżeć długo”.

Kiedy ode­brała wia­do­mość z redak­cji, wra­cała z Ikei w Kun­gens Kurva. Natych­miast zawró­ciła, poko­nu­jąc zasy­pane śnie­giem cztery pasma auto­strady, i zje­chała zjaz­dem przy Mälarhöjden. I rze­czy­wi­ście dotarła na miej­sce pół minuty przed pierw­szym radio­wo­zem.

Prze­słała do redak­cji dwa zdję­cia: miej­sce, w któ­rym zna­le­ziono zwłoki, i zbli­że­nie buta.

To, że zna­le­ziono zwłoki, nie musiało ozna­czać, że popeł­niono prze­stęp­stwo. Poli­cja zaj­muje się wszel­kimi podej­rza­nymi zgo­nami. Czę­sto przy­czyna śmierci jest jak naj­bar­dziej natu­ralna, zda­rzają się wypadki, ludzie popeł­niają samo­bój­stwa.

Coś jed­nak kazało jej podej­rze­wać, że w tym przy­padku tak nie było.

Kobieta mogła się wybrać na poranną prze­bieżkę i na przy­kład dostać zawału, ale wtedy na pewno mia­łaby na nogach inne buty. Poza tym na pewno nie bie­ga­łaby mię­dzy krza­kami, tuż przy ścieżce.

Mogła się pośli­zgnąć i upaść, ale to też było mało praw­do­po­dobne.

Była zasy­pana śnie­giem, ale infor­ma­tor miał rację – nie leżała tam długo.

Śnieg zaczął padać poprzed­niego wie­czoru, ostre krysz­tałki biły o szyby i cięły w twarz każ­dego, kto odwa­żył się wyjść w taką pogodę albo był do tego zmu­szony, jak Annika, która o wpół do jede­na­stej wie­czo­rem wybrała się po mleko.

Rano opady przy­brały na sile. Insty­tut Mete­oro­lo­gii i Hydro­lo­gii ostrzegł nawet przed śnie­życą: „może wywo­łać szkody i spo­wo­do­wać liczne utrud­nie­nia”.

Nagle, przed godziną, śnieg prze­stał padać.

Tak więc gdyby ciało rze­czy­wi­ście leżało tam całą noc, byłoby zasy­pane cał­ko­wi­cie.

To musiało się stać wcze­śnie rano, pomy­ślała Annika. Co robi kobieta w bot­kach na szpil­kach na ścieżce za przed­szko­lem pod­czas śnie­życy o ósmej rano? – zasta­na­wiała się.

Skrę­ciła w prawo, ruszyła w dół, w stronę ulicy.

Przy Selmedalsvägen było nie jedno, ale dwa przed­szkola. Jedno gminne, dru­gie pry­watne, wła­ści­wie jedno przy dru­gim. Przed budyn­kami stały trzy radio­wozy z włą­czo­nym nie­bie­skim świa­tłem na dachu, ukryte w chmu­rze spa­lin, któ­rych białe welony uno­siły się nad pla­cem zabaw, nad dra­bin­kami, mię­dzy zjeż­dżal­niami i pia­skow­ni­cami. Sil­niki pra­co­wały, żeby nie dopu­ścić do roz­ła­do­wa­nia aku­mu­la­to­rów. Bo kilka razy już się zda­rzyło, że radio­wozy zosta­wione na chwilę z włą­czo­nym na dachu sygna­li­za­to­rem nie chciały potem zapa­lić.

Rodzice, dwie mamy i jeden ojciec, stali przed wej­ściem do pry­wat­nego przed­szkola, wyraź­nie zanie­po­ko­jeni, z sze­roko otwar­tymi oczami. Czy coś się stało? Chyba nie w naszym przed­szkolu? Nie, nie mogło cho­dzić o ich dzieci, wtedy na pewno ktoś by ich zawia­do­mił.

Annika sta­nęła za jed­nym z radio­wo­zów. Posta­no­wiła pocze­kać, aż rodzice odejdą. Widziała, jak jakiś ojciec pod­cho­dzi do funk­cjo­na­riu­sza, który naj­wy­raź­niej został odde­le­go­wany do sta­wie­nia czoła pra­sie i cie­kaw­skim.

Tak, zna­le­ziono ciało. W lesie… Nie, nie od strony przed­szkola, na wzgó­rzu… Nie, raczej nie­moż­liwe, żeby któ­reś z dzieci widziało ciało… Nie, przy­czyna śmierci nie jest jesz­cze znana, ale nic nie wska­zuje na to, żeby ofiara miała cokol­wiek wspól­nego z przed­szko­lem…

Rodzice ode­tchnęli z ulgą i wró­cili do swo­ich pociech. Na szczę­ście i tym razem śmierć doty­czy kogoś innego.

Annika pode­szła do mło­dego poli­cjanta.

– Bengt­zon. Z „Kvällspressen” – przed­sta­wiła się. – Do któ­rego przed­szkola cho­dziły dzieci ofiary?

Poli­cjant spoj­rzał w stronę przed­szkola nale­żą­cego do gminy.

– Dziecko. O ile mi wia­domo, miała jedno dziecko. Synka.

Annika podą­żyła za jego wzro­kiem. W oknie nad wej­ściem wisiała roz­świe­tlona bożo­na­ro­dze­niowa gwiazda. Szyby były zakle­jone wycię­tymi z papieru bia­łymi śnie­żyn­kami.

– Pew­nie kole­dzy zaczęli się nie­po­koić, kiedy rano nie przy­szła do pracy?

Poli­cjant pokrę­cił głową.

– Sąsiadka – rzu­cił krótko i zro­bił krok w tył. – Radzę poroz­ma­wiać z cen­tralą albo z kimś wyż­szym rangą. Ja wła­ści­wie nic nie wiem.

Annika poczuła gulę w żołądku. Że też za każ­dym razem prze­żywa to tak samo.

Młoda matka w bot­kach na szpil­kach oddaje dziecko do przed­szkola i ginie w śnie­życy w dro­dze do domu.

Zdała sobie sprawę, że trzę­sie się z zimna. Gwiazda w oknie koły­sała się lekko. Ulicą prze­je­chał męż­czy­zna na rowe­rze.

Się­gnęła do torby, wyjęła komórkę, zro­biła zdję­cie przed­szkola, ski­nęła głową mło­demu poli­cjan­towi i ruszyła w stronę redak­cyj­nego wozu.

*

Śnieg prze­stał padać, tem­pe­ra­tura gwał­tow­nie spa­dła. Jej oddech zama­rzał na szy­bie samo­chodu, włą­czyła nawiew cie­płego powie­trza, ale musiała odcze­kać dobrych kilka minut, zanim mogła ruszyć. Roz­pięła buty, zaczęła ner­wowo poru­szać pal­cami lewej stopy, pró­bu­jąc przy­wró­cić je do życia.

Ellen i Kalle wra­cali już ze świe­tlicy sami, co było prost­sze, niż mogłoby się wyda­wać, ponie­waż świe­tlica mie­ściła się po dru­giej stro­nie Han­tver­kar­ga­tan. Mię­dzy innymi dla­tego posta­no­wili nie szu­kać innego miesz­ka­nia, cho­ciaż w trzech poko­jach było im zde­cy­do­wa­nie za cia­sno.

Samo­chody ruszyły się nieco, puściła sprzę­gło, samo­chód poto­czył się kilka metrów po zaśnie­żo­nej dro­dze.

Nawet obwod­nica, Essin­ge­le­den, nie była odśnie­żona. Annika nie potra­fiła powie­dzieć, czy winne jest glo­balne ocie­ple­nie, czy może zaspy na auto­stra­dzie są czę­ścią poli­tyki nowej pra­wi­co­wej rady mia­sta.

Wes­tchnęła i się­gnęła po pry­watną komórkę. Wci­snęła ostat­nio wybie­rany numer i zaczęła się wsłu­chi­wać w trza­ski. W końcu usły­szała głos auto­ma­tycz­nej sekre­tarki:

Hello, you have reached Tho­mas Samu­els­son at the Depart­ment of Justice…

Poiry­to­wana i lekko zawsty­dzona roz­łą­czyła się. Jej mąż nie odbie­rał komórki od wczo­raj­szego wie­czoru. Za każ­dym razem, gdy pró­bo­wała się do niego dodzwo­nić, odzy­wała się auto­ma­tyczna sekre­tarka. Tho­mas uparł się zacho­wać angiel­ską wer­sję poczty gło­so­wej, mimo że od ich powrotu z Waszyng­tonu minęły już cztery mie­siące. Depart­ment of Justice… Dżi­zas…

Gdzieś w cze­lu­ściach torby dzwo­niła druga komórka. Służ­bowa. Się­gnęła po nią bez pośpie­chu. Stała w korku, więc i tak nie­wiele mogła zro­bić.

– Co to za zdję­cie? Co na nim jest, do dia­bła?

Patrik Nils­son, szef działu wia­do­mo­ści, naj­wy­raź­niej wła­śnie otrzy­mał jej zdję­cia z lasu.

– Kto. Mar­twa matka małego dziecka. Odpro­wa­dziła rano synka do przed­szkola i umarła w dro­dze do domu. Przy­czyna nie jest jesz­cze znana, ale idę o zakład, że jest w trak­cie roz­wodu i że to ojciec dziecka ją zabił.

– Wygląda jak kawa­łek korze­nia. Jak ci poszło u Ingvara?

U Ingvara?

– Ingvar Kam­prad z Elm­ta­ryd Agun­na­ryd.

Szu­kała w pamięci: czego doty­czyło pier­wotne zle­ce­nie?

– Pogło­ski się nie potwier­dziły – powie­działa po chwili.

– Jesteś pewna?

Patrik ubz­du­rał sobie, że dach Ikei w Kun­gens Kurva, naj­więk­szego sklepu tej sieci na świe­cie, zawali się pod cię­ża­rem śniegu. Gdyby jego hipo­teza się potwier­dziła, byłaby to rze­czy­wi­ście nie lada sen­sa­cja. Ale gdy spy­tała w infor­ma­cji, czy mają jakieś pro­blemy z odśnie­ża­niem dachu, wyglą­dali na auten­tycz­nie zdzi­wio­nych. Powie­działa, że redak­cja dostała taką wia­do­mość od ano­ni­mo­wego infor­ma­tora. Nie było to prawdą. „Infor­ma­cja” zro­dziła się pod­czas zebra­nia redak­cji o jede­na­stej, naj­praw­do­po­dob­niej w mózgu Patrika. A ona została wysłana, żeby spraw­dzić, czy rze­czy­wi­stość da się w jakiś spo­sób nagiąć do potrzeb „Kvällspressen”. W tym przy­padku oka­zało się to trudne. Pra­cow­nik infor­ma­cji zadzwo­nił do działu tech­nicz­nego, któ­rego szef zapew­nił przez tele­fon, że kon­struk­cja dachu utrzyma pokrywę śnieżną gru­bo­ści dwu­dzie­stu dwóch metrów. Co naj­mniej.

– Żad­nego uszko­dzo­nego dachu – odpo­wie­działa lako­nicz­nie.

– Niech to szlag. Weszłaś na górę i spraw­dzi­łaś?

– Jasne – skła­mała.

– Nawet małej szcze­liny?

– Nic.

Samo­chody sto­jące przed nią nagle ruszyły. Wrzu­ciła jedynkę, poczuła, jak koła śli­zgają się na śniegu, i po chwili jechała z pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę.

– Co z tą mar­twą mamą? – spy­tała.

– Co? Z kim? Cho­dzi ci o ten korzeń?

– Poli­cja wie, kto to jest. Sąsiadka zadzwo­niła i zgło­siła jej zagi­nię­cie, wie­czo­rem poda­dzą to w wia­do­mo­ściach.

– Cho­dzi o tę facetkę na tyłach przed­szkola? – spy­tał Patrik, nagle znów zain­te­re­so­wany. – Jakiś dzie­ciak ją zna­lazł?

– Nie – odpo­wie­działa Annika, wrzu­ca­jąc dwójkę. – Zna­lazł ją nar­ciarz.

– Jesteś pewna? A może naje­chał na nią ktoś na sku­te­rze śnież­nym? Ręka się unio­sła i ude­rzyła o płozę?

– Korek się roz­ła­do­wał – weszła mu w słowo Annika. – Za kwa­drans będę w redak­cji.

Zosta­wiła samo­chód w redak­cyj­nym garażu i ruszyła na dół, do wej­ścia na klatkę. Daw­niej do redak­cji pro­wa­dziły cztery klatki, ale ze względu na zagro­że­nie ter­ro­ry­styczne w pew­nym momen­cie wszyst­kie – z wyjąt­kiem jed­nej – zostały zamknięte. Jeśli więc nie chciała prze­cho­dzić obok por­tierni, musiała zejść do piw­nicy. Tam mogła wsiąść do windy znaj­du­ją­cej się za recep­cją. Tore Brandt, nie­mal legen­darny już wie­lo­letni redak­cyjny por­tier, został co prawda zwol­niony, kiedy odkryto, że sprze­da­wał redak­to­rom z noc­nej zmiany alko­hol, ale na­dal nie lubiła prze­cho­dzić obok dłu­giej lady recep­cji. Dla­tego na ogół wybie­rała drogę przez piw­nicę.

Cze­kała na windę kilka minut. W dro­dze na górę poczuła ssa­nie w żołądku. Czuła je za każ­dym razem, kiedy wcho­dziła do redak­cji. Pod­nie­ce­nie zmie­szane z nie­po­ko­jem: ni­gdy do końca nie wie­działa, co ją za chwilę czeka.

Wzięła głę­boki wdech i wyszła na popla­mioną wykła­dzinę.

W ciągu trzech lat, kiedy była kore­spon­dentką gazety w Waszyng­to­nie, redak­cję kil­ka­krot­nie prze­bu­do­wy­wano, dosto­so­wu­jąc do zmie­nia­ją­cych się potrzeb i nowych wyma­gań ści­ślej­szej współ­pracy i więk­szej mobil­no­ści. Naj­wię­cej miej­sca zaj­mo­wał teraz stół działu wia­do­mo­ści, przy­po­mi­na­jący wielki roz­świe­tlony sta­tek kosmiczny. Pier­wotny dział wia­do­mo­ści zaczął w pew­nym momen­cie pącz­ko­wać i tak z jed­nego zro­biły się trzy. W dwóch pół­ko­lach, ple­cami do sie­bie, sie­dzieli redak­to­rzy wyda­nia papie­ro­wego i inter­ne­to­wego, wpa­trzeni w swoje moni­tory. Jej redak­cyj­nej kole­żance, Berit Ham­rin, przy­po­mi­nały dwa pół­księ­życe. Miej­sce daw­nej cen­trali tele­fo­nicz­nej zajął dział tele­wi­zji inter­ne­to­wej. Kil­ka­na­ście gigan­tycz­nych ekra­nów migo­tało nad gło­wami pra­cow­ni­ków, poka­zu­jąc wia­do­mo­ści i seriale. Dział rynku i ogło­szeń też prze­niósł się do pomiesz­czeń redak­cyj­nych. Ekrany oddzie­la­jące biurka repor­te­rów dzien­nych zostały usu­nięte.

Kiedy już prze­kro­czyła próg redak­cji, zawsze ogar­niał ją pełen sku­pie­nia spo­kój.

Mimo zmian w zasa­dzie wszystko pozo­stało takie samo, tylko stło­czone na mniej­szej powierzchni. Setki świe­tló­wek na­dal migo­tały lekko nie­bie­skim świa­tłem. Stoły były zarzu­cone ster­tami papie­rów. Głowy ludzi pochy­lone w sku­pie­niu. Ner­wowo pró­bo­wano nagi­nać rze­czy­wi­stość do potrzeb gazety – albo two­rzyć nową.

Lata spę­dzone w Waszyng­to­nie wyda­wały się jej odle­głą prze­szło­ścią, histo­rią, którą ktoś jej opo­wie­dział albo która mogła jej się przy­śnić. Życie znów toczyło się swoim torem. Dokład­nie tak samo jak trzy­na­ście lat wcze­śniej, kiedy tra­fiła do redak­cji po raz pierw­szy, jako waka­cyjna sta­żystka. Zle­cano jej wtedy wszyst­kie drobne sprawy: spraw­dzała infor­ma­cje, zdo­by­wała je, była goń­cem, czło­wie­kiem do wszyst­kiego.

Ogar­nęło ją obez­wład­nia­jące zmę­cze­nie. Czas zato­czył koło: śmierć tej kobiety przy­po­mi­nała jej mor­der­stwo sprzed lat, pierw­sze zada­nie, kiedy jesz­cze była sta­żystką. Na doda­tek znów miesz­kała w tej samej oko­licy, cho­ciaż w innym miesz­ka­niu.

– Jadłaś już? – spy­tała kole­żankę, w sku­pie­niu piszącą coś na lap­to­pie.

– Kanapkę – odpo­wie­działa Berit Ham­rin, nie spusz­cza­jąc wzroku z moni­tora i ani na chwilę nie prze­sta­jąc ude­rzać w kla­wia­turę.

Annika wyjęła z torby lap­topa. Mecha­nicz­nie wyko­nała nie­zbędne czyn­no­ści: wło­żyła wtyczkę do kon­taktu, otwo­rzyła pokrywę, włą­czyła kom­pu­ter, zalo­go­wała się do sieci. Berit przy­było siwych wło­sów, miała nowe oku­lary, ale poza tym świat wyglą­dał w zasa­dzie tak samo jak wtedy, kiedy Annika miała dwa­dzie­ścia cztery lata. Pamię­tała tamto upalne lato i ciało mło­dej kobiety za nagrob­kiem na cmen­ta­rzu. Teraz była zima i trza­ska­jący mróz, a ciała zmar­łych leżały w lesie nie­opo­dal przed­szkola. Na par­kingu. Na małej uliczce gdzieś w wil­lo­wej dziel­nicy…

Zmarsz­czyła czoło.

– Berit, czy ostat­nio w Sztok­hol­mie nie zamor­do­wano kilku osób? Kobiet.

– Nie sądzę, żeby ofiar było wię­cej niż zwy­kle.

Annika weszła do archi­wum pra­so­wego, na płatną stronę, na któ­rej duża część szwedz­kich mediów prze­cho­wy­wała opu­bli­ko­wane arty­kuły i notatki. Wpi­sała: kobieta, mor­der­stwa, sztok­holm i datę poszu­ki­wań: od pierw­szego sierp­nia bie­żą­cego roku. Wysko­czyło kilka wyni­ków, głów­nie krót­kie notatki, przede wszyst­kim z „Fina Mor­gon­tid­nin­gen”.

Pod koniec sierp­nia na par­kingu w Fisksätrze, nie­da­leko Sztok­holmu, zna­le­ziono ciało pięć­dzie­się­ciocz­te­ro­let­niej kobiety. Zadano jej cios nożem w plecy. Jej mąż miał na kon­cie kilka krót­kich wyro­ków za pobi­cie, bił ją, gro­ził jej. Został zatrzy­many, ale wkrótce zwol­niono go z braku dowo­dów. Ponie­waż zatrzy­mano go nie­mal natych­miast, poranne dzien­niki ogra­ni­czyły się do krót­kich nota­tek na stro­nach miej­skich, sprawę nazwano tra­ge­dią rodzinną.

Tydzień póź­niej w tym samym dziale odno­to­wano śmierć dzie­więt­na­sto­let­niej imi­grantki. Została zamor­do­wana na popu­lar­nej plaży przy Ullnasjön w Arninge, na pół­noc od Sztok­holmu. Zadano jej ciosy nożem. Poli­cja zatrzy­mała jej chło­paka, zresztą jej kuzyna. Nie przy­znał się do winy. W poło­wie paź­dzier­nika w Hässelby zna­le­ziono ciało trzy­dzie­sto­sied­mio­let­niej kobiety, matki trojga dzieci. Poli­cja zatrzy­mała jej byłego męża. Został oskar­żony, ale czy tra­fił do wię­zie­nia, o tym już nie wspo­mniano.

Zna­la­zła jesz­cze kilka innych podob­nych nota­tek, ale nie doty­czyły oko­lic Sztok­holmu i były jesz­cze krót­sze.

– Annika, możesz spraw­dzić, co z tym poża­rem w Sol­len­tu­nie? – spy­tał Patrik, który nagle wyrósł przed nią jak spod ziemi. – Pew­nie jakaś bab­cia zapa­lała wie­niec adwen­towy i źle się to skoń­czyło. Napisz coś o tym, że Szwe­dzi nie potra­fią korzy­stać z gaśnic i nie zmie­niają bate­rii w czuj­ni­kach dymu. Trzeba ludzi edu­ko­wać.

– A co z mar­twą matką pod przed­szko­lem?

Patrik zamru­gał oczami, jakby nie bar­dzo wie­dział, o co cho­dzi.

– A co z nią?

– To czwarte takie mor­der­stwo od mojego powrotu – powie­działa Annika. Odwró­ciła kom­pu­ter i poka­zała mu moni­tor. – We wszyst­kich przy­pad­kach ofia­rami są kobiety. Wszyst­kie miesz­kały w Sztok­hol­mie, wszyst­kie zgi­nęły od ran zada­nych nożem. Może mamy do czy­nie­nia z seryj­nym mor­dercą?

Patrik się zawa­hał.

– Myślisz? A ta jak zgi­nęła? Gdzie to było? W Bredängu?

– W Axels­bergu. Widzia­łeś zdję­cie. Co o tym sądzisz?

Patrik patrzył chwilę na redak­cję, wyraź­nie sta­rał się odna­leźć w pamięci zdję­cie korze­nia. Tamta kobieta cią­gle była dla niego jedy­nie kupką śniegu.

– Seryjny mor­derca? – par­sk­nął. – Marzy ci się.

Odwró­cił się na pię­cie i ruszył w stronę innej repor­terki.

– A więc to cie­bie tam wysłano – powie­działa Berit. – Miała małe dziecko? Była po roz­wo­dzie? Zgła­szała, że jej były jej grozi, ale nikt się tym nie prze­jął?

– Pew­nie tak. Poli­cja jesz­cze nie podała jej nazwi­ska.

Brak nazwi­ska ofiary ozna­czał brak adresu, a więc i sąsia­dów, któ­rych zawsze można wypy­tać o różne rze­czy. Na razie nie wia­domo było nawet, czy to rze­czywiście było zabój­stwo.

– Coś cie­ka­wego? – spy­tała Annika.

Wska­zała głową na tekst, nad któ­rym Berit pra­co­wała, i się­gnęła do torby po poma­rań­czę.

– Pamię­tasz Ala­ina Thery’ego? Zeszłej jesieni sporo o nim pisano.

Annika szu­kała w pamięci, ale zeszłej jesieni zaj­mo­wała ją przede wszyst­kim ame­ry­kań­ska Par­tia Her­ba­ciana i wybory do Kon­gresu. Pokrę­ciła głową.

– Fran­cu­ski poten­tat, który wyle­ciał w powie­trze na swoim jach­cie nie­da­leko Puerto Banús? – Berit pró­bo­wała jej pomóc. Przy­glą­dała jej się znad oku­la­rów.

Annika znów zaczęła szu­kać w pamięci.

Puerto Banús, białe łodzie i błę­kitne morze. To tam ona i Tho­mas wró­cili do sie­bie. W hotelu Pyr, w pokoju z wido­kiem na auto­stradę. Poje­chała tam służ­bowo, rela­cjo­no­wać sprawę zaga­zo­wa­nia szwedz­kiej rodziny, Söderströmów. Tho­mas miesz­kał wów­czas z Sophią Gren­borg, ale został wysłany służ­bowo na kon­fe­ren­cję do Malagi i tam zdra­dził Sophie z nią.

– Na YouTu­bie można sobie obej­rzeć film, z któ­rego wynika, że Alain Thery był naj­więk­szym han­dla­rzem nie­wol­ni­kami w Euro­pie. Jego firmy były jedy­nie fasadą dla prze­mytu mło­dych Afry­kań­czy­ków do Europy, gdzie byli wyzy­ski­wani do gra­nic moż­li­wo­ści, nie­kiedy nawet umie­rali.

– Brzmi to jak pomó­wie­nie zmar­łego – skwi­to­wała Annika.

Wyrzu­ciła skórkę poma­rań­czy do śmieci, wzięła cząstkę. Była kwa­śna jak cytryna.

– Autor filmu twier­dzi, że na świe­cie jest dzi­siaj wię­cej nie­wol­ni­ków niż kie­dy­kol­wiek i że ni­gdy nie byli tacy tani.

– Wła­śnie takimi spra­wami zaj­muje się Tho­mas – Annika weszła jej w słowo. Wzięła kolejną cząstkę poma­rań­czy i znów się skrzy­wiła.

– Fron­tex – powie­działa Berit.

Annika wyrzu­ciła resztę poma­rań­czy do kosza.

– Zga­dza się. Fron­tex.

Tho­mas i jego dziwna praca.

– Według mnie to straszne – cią­gnęła Berit. – Fron­tex to nie­zwy­kle cyniczny eks­pe­ry­ment, nowa żela­zna kur­tyna.

Annika weszła na Face­bo­oka, spraw­dziła sta­tus swo­ich zna­jo­mych.

– Celem Fron­texu jest zamknię­cie sytej Europy przed biedną czę­ścią świata. Ist­nie­nie tego typu orga­ni­za­cji pozwala rzą­dom unik­nąć kry­tyki. Pozby­wają się ludzi, wska­zują na Fron­tex i umy­wają ręce, jak Piłat.

Annika się uśmiech­nęła.

– I pomy­śleć, że w mło­do­ści popie­ra­łaś Wiet­kong.

Eva-Britt Qvist infor­mo­wała, że wie­czo­rem wybiera się do teatru, Patrik czter­dzie­ści trzy minuty temu zjadł kanapkę. Foto­graf Pelle załą­czył linka do doku­mentu nakrę­co­nego latem 1975 roku.

– Ostatni pomysł Fron­texu to pozwo­lić, żeby Trzeci Świat sam zamknął swoje gra­nice. Bar­dzo prak­tyczne. Wtedy my, w swoim naj­lep­szym ze świa­tów, w ogóle nie będziemy musieli zaj­mo­wać się tą kwe­stią. Kadafi dostał od naszej pani komi­sarz pół miliarda, żeby trzy­mał uchodź­ców z Soma­lii, Ery­trei i inter­no­wa­nych Sudań­czy­ków w ogrom­nych obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych.

– To prawda – przy­tak­nęła Annika. – Wła­śnie dla­tego Tho­mas poje­chał do Nairobi. Chcą, żeby Kenij­czycy zamknęli gra­nicę z Soma­lią.

Annika wyjęła komórkę i znów wybrała numer Tho­masa.

– Masz nowy apa­rat? – zauwa­żyła Berit.

Annika ski­nęła głową.

Hello, you have reached Tho­mas Samu­els­son at the…

Roz­łą­czyła się, spró­bo­wała opa­no­wać emo­cje. Zasta­na­wiała się, z kim dzi­siaj poszedł do łóżka, i czuła się bez­radna.

Kiedy latem wró­cili do Szwe­cji, Tho­mas dostał posadę sekre­ta­rza pro­jektu. Jego celem było zapew­nie­nie jed­no­ści dzia­ła­nia w kwe­stiach zwią­za­nych z migra­cją. Nic szcze­gól­nie pre­sti­żo­wego, nie był zado­wo­lony. Miał nadzieję, że po latach spę­dzo­nych w Waszyng­to­nie dosta­nie coś lep­szego. Pew­nie pocie­szał się myślą o kon­fe­ren­cjach, na które będzie musiał jeź­dzić.

Annika odsu­nęła ponure myśli i zadzwo­niła do pro­ku­ra­tora, któ­remu pod­le­gały prze­stęp­stwa popeł­nione w gmi­nie Nacka. Wie­działa, że cen­trala jest czynna całą dobę.

Nie­stety tele­fo­nistka nie potra­fiła jej powie­dzieć, który pro­ku­ra­tor pro­wa­dził sprawę zabój­stwa na par­kingu w Fisksätrze, popeł­nio­nego w sierp­niu ubie­głego roku.

– Bar­dzo mi przy­kro, nie mam w tej chwili dostępu do takich danych. Musia­ła­bym prze­łą­czyć panią dalej, a biuro jest już zamknięte. Pra­cują do pięt­na­stej.

No cóż, warto było spró­bo­wać, pomy­ślała Annika.

Zadzwo­niła do biura pro­ku­ra­tora zaj­mu­ją­cego się Nor­ror­tem i Västerortem, ale nikt nie potra­fił jej powie­dzieć, kto zaj­mo­wał się mor­der­stwami na plaży w Arninge i w wil­lo­wej dziel­nicy Hässelby. Wszy­scy nato­miast oczy­wi­ście wie­dzieli, kto pro­wa­dził gło­śne sprawy, takie jak kra­dzież prze­wo­żo­nych pie­nię­dzy doko­nana z uży­ciem śmi­głowca, wszy­scy znali też nazwi­ska wszyst­kich ćpa­ją­cych gwiazd sportu.

– Teraz Fron­tex zaczął też wynaj­mo­wać samo­loty – cią­gnęła Berit nie­zra­żona. – Zbie­rają uchodź­ców bez doku­men­tów, wsa­dzają na pokład i pozby­wają się ich gdzieś w Lago­sie albo w Ułan Bator. Szwe­cja już kilka razy korzy­stała z takich usług.

– Chyba już pójdę – oświad­czyła nagle Annika.

Wyłą­czyła lap­topa, zamknęła pokrywę i wpraw­nym ruchem scho­wała go do torby. Wło­żyła kurtkę i ruszyła do wyj­ścia.

– Bengt­zon! – usły­szała z recep­cji, kiedy już pra­wie stała w drzwiach.

Niech to szlag, klu­czyki od samo­chodu, pomy­ślała.

Zawró­ciła, weszła do holu z wymu­szo­nym uśmie­chem.

– Prze­pra­szam – powie­działa, kła­dąc na ladzie klu­czyki od TKG297.

Por­tier, młody chło­pak, po pro­stu je wziął, bez żad­nych uwag. Nie zapy­tał, czy zatan­ko­wała i czy wypeł­niła kartę wozu. A nie zro­biła ani jed­nego, ani dru­giego.

– Schy­man cię szuka – powie­dział. – Jest w sali kon­fe­ren­cyj­nej, w Gro­da­nie. Pro­sił, żebyś natych­miast tam przy­szła.

Annika zatrzy­mała się w pół kroku.

– Dla­czego?

Por­tier wzru­szył ramio­nami.

– Może cho­dzi o nowe godziny pracy? – rzu­cił. – Jesz­cze gor­sze – dodał.

Annika ruszyła do sali kon­fe­ren­cyj­nej. Dla­czego, na litość boską, tak nazwano to miej­sce. Gro­dan. Ropu­cha.

Redak­tor naczelny oso­bi­ście otwo­rzył jej drzwi.

– Witaj. Wejdź i usiądź.

– Prze­no­si­cie mnie do Jönkopingu? – spy­tała.

Weszła do sali. Wokół nie­wiel­kiego stołu kon­fe­ren­cyj­nego z jasnej brzozy sie­działo trzech męż­czyzn. Na jej widok wstali, a ona zamru­gała, ośle­piona świa­tłem halo­ge­no­wej lampy odbi­ja­ją­cym się od bia­łej tablicy wiszą­cej na ścia­nie naprze­ciwko drzwi.

– O co cho­dzi? – spy­tała.

Pod­nio­sła rękę, osła­nia­jąc oczy przed rażą­cym świa­tłem reflek­tora.

– My się znamy – ode­zwał się męż­czy­zna sto­jący naj­bli­żej.

Podał jej prawą rękę.

Jimmy Hale­nius, szef Tho­masa, sekre­tarz mini­stra w Mini­ster­stwie Spra­wie­dli­wo­ści. Chwy­ciła jego dłoń, nie bar­dzo wie­dząc, co powie­dzieć.

– To Hans Erik Svens­son i Hans Wil­kins­son – powie­dział Hale­nius, wska­zu­jąc na pozo­sta­łych męż­czyzn. Naj­wy­raź­niej nie zamie­rzali podejść bli­żej.

Hasse i Hasse, pomy­ślała i nagle nabrała czuj­no­ści.

– Annika, usiądź – powie­dział Schy­man.

Strach poja­wił się zni­kąd, po pro­stu nagle chwy­cił ją w swoje szpony z taką siłą, że zabra­kło jej tchu.

– Słu­cham? – spy­tała, na­dal sto­jąc. – Cho­dzi o Tho­masa? Coś mu się stało?

Jimmy Hale­nius zro­bił krok w jej stronę.

– O ile nam wia­domo, Tho­mas jest cały i zdrowy – powie­dział, przy­trzy­mu­jąc jej spoj­rze­nie.

Miał nie­bie­skie oczy, pamię­tała to. Bar­dzo nie­bie­skie. Może nosi soczewki, pomy­ślała.

– Tho­mas jest w Nairobi na kon­fe­ren­cji Fron­texu na temat roz­sze­rze­nia współ­pracy na euro­pej­skich gra­ni­cach – mówił sekre­tarz.

Nasza nowa żela­zna kur­tyna, pomy­ślała Annika. Ma chro­nić naszą wol­ność.

– Przez pierw­sze cztery dni deba­to­wano w mię­dzy­na­ro­do­wym cen­trum kon­fe­ren­cyj­nym imie­nia Keny­atty. Wczo­raj rano Tho­mas opu­ścił obrady i z ramie­nia Szwe­cji udał się na reko­ne­sans do Liboi, mia­sta poło­żo­nego na gra­nicy z Soma­lią.

Z jakie­goś powodu Annika nagle zoba­czyła zasy­pane śnie­giem ciało na tyłach przed­szkola w Axels­bergu.

– Nie żyje?

Sto­jący za Hale­niu­sem ubrani na ciemno męż­czyźni wymie­nili spoj­rze­nia.

– Nie mamy żad­nych infor­ma­cji, które by na to wska­zy­wały – mówił dalej Hale­nius.

Wysu­nął krze­sło i zapro­po­no­wał, żeby usia­dła. Opa­dła na nie, zauwa­żyła, że dwaj męż­czyźni, obaj Han­so­wie, wymie­nili spoj­rze­nia.

– Co to za jedni? – spy­tała Annika, wska­zu­jąc na nich ruchem głowy.

– Annika – ode­zwał się Hale­nius. – Chcę, żebyś uważ­nie wysłu­chała tego, co mam ci do powie­dze­nia.

Annika powio­dła wzro­kiem po sali, jakby szu­ka­jąc wyj­ścia, jakiejś drogi ucieczki, ale pokój nie miał nawet okien. Na krót­szej ścia­nie wisiała biała tablica, gdzieś w kącie leżały prze­sta­rzałe słu­chawki, na sufi­cie zamon­to­wano nie­wielki wen­ty­la­tor. Ściany były jasno­zie­lone, w kolo­rze limonki, nie­zwy­kle mod­nym w latach dzie­więć­dzie­sią­tych.

– Dele­ga­cja skła­dała się z sied­miu osób. Przed­sta­wi­ciele róż­nych państw Unii Euro­pej­skiej mieli na miej­scu spraw­dzić, jak wygląda gra­nica z Soma­lią, a następ­nie podzie­lić się wie­dzą z pozo­sta­łymi uczest­ni­kami kon­fe­ren­cji. Pro­blem w tym, że cała dele­ga­cja znik­nęła.

Annika czuła pul­so­wa­nie w skroni. Przed oczyma znów miała wysta­jący spod śniegu but.

– Jechali dwoma samo­cho­dami, dwiema toyo­tami land cru­iser sto. Od wczo­raj­szego popo­łu­dnia nikt nie widział ani samo­cho­dów, ani pasa­że­rów…

Hale­nius zamilkł.

Annika patrzyła na niego.

– Jak to: znik­nęli? Nie rozu­miem.

Hale­nius zaczął coś mówić, prze­rwała mu.

– Co to zna­czy, że nikt ich nie widział?

Wstała. Krze­sło się prze­wró­ciło. Hale­nius pod­niósł się, sta­nął tuż obok niej. Jego nie­bie­skie oczy iskrzyły.

– Samo­chody były wypo­sa­żone w apa­ra­turę umoż­li­wia­jącą ich śle­dze­nie. Sprzęt z jed­nego z wozów odna­le­ziono w pobliżu Liboi – zaczął. – Razem z cia­łami tłu­ma­cza i jed­nego z ochro­nia­rzy. Obaj byli mar­twi.

Annika poczuła, że pod­łoga ucieka jej spod nóg, chwy­ciła się stołu, żeby nie upaść.

– To nie­moż­liwe – powie­działa.

– Nie mamy żad­nych infor­ma­cji, które świad­czy­łyby o tym, że ktoś jesz­cze został poszko­do­wany.

– Musiała zajść jakaś pomyłka – upie­rała się. – Może po pro­stu zabłą­dzili. Jeste­ście pewni, że się gdzieś nie zgu­bili?

– Minęła doba. Możemy wyklu­czyć, że zabłą­dzili.

Annika sku­piła się na oddy­cha­niu. Musi pamię­tać, że ma oddy­chać.

– Jak zgi­nęli? Ochro­niarz i tłu­macz?

Hale­nius przy­glą­dał się jej bacz­nie kilka sekund, zanim odpo­wie­dział.

– Od strzału w głowę, z bli­skiej odle­gło­ści.

Annika chwiej­nym kro­kiem pode­szła do drzwi, chwy­ciła torbę, którą tam zosta­wiła, wcho­dząc, poło­żyła ją na stole i zaczęła szu­kać komórki, jed­nej z dwóch. Nie zna­la­zła. Wyrzu­ciła zawar­tość torby na brzo­zowy stół. Po bla­cie poto­czyła się poma­rań­cza, spa­dła i wylą­do­wała obok sta­ro­mod­nych słu­cha­wek. W końcu zna­la­zła służ­bową komórkę i drżą­cymi pal­cami zaczęła wybie­rać numer Tho­masa. Pomy­liła się, zaczęła jesz­cze raz, coś zatrzesz­czało, zapisz­czało, ode­zwała się skrzynka gło­sowa.

Hello, you have reached…

Upu­ściła tele­fon. Upadł na pod­łogę, obok jej ręka­wi­czek i małego notesu. Jimmy Hale­nius schy­lił się i pod­niósł go.

– To nie­prawda – powie­działa tak cicho, że nie była pewna, czy kto­kol­wiek ją usły­szał.

Hale­nius coś powie­dział, ale jego słowa do niej nie docie­rały, widziała, że poru­sza war­gami, widziała, że wyciąga do niej rękę. Odtrą­ciła ją. Spo­tkali się kilka razy, ale on nic o niej nie wie­dział, nie wie­dział, jak jest naprawdę mię­dzy nią a Tho­ma­sem.

Schy­man wychy­lił się do przodu, powie­dział coś, miał spuch­nięte powieki.

– Zostaw­cie mnie – powie­działa zde­cy­do­wa­nie za gło­śno.

Męż­czyźni patrzyli na nią. Zaczęła zbie­rać swoje rze­czy, wło­żyła je do torby, wszystko z wyjąt­kiem notesu. Miała w nim notatki z bez­sen­sow­nej wyprawy do Ikei, uznała, że nie będą jej potrzebne. Wstała i ruszyła do drzwi.

– Annika… – zaczął Hale­nius, pró­bu­jąc zajść jej drogę.

Ude­rzyła go w twarz.

– To twoja wina – powie­działa, prze­ko­nana, że ma abso­lutną rację.

Wyszła szyb­kim kro­kiem.

* * *

Cię­ża­rówka jechała powoli, zry­wami. Nie było dróg. Koła najeż­dżały na kamie­nie, grzę­zły w rowach, rośliny ryso­wały pod­wo­zie, gałę­zie ocie­rały się o plan­dekę, sil­nik hała­so­wał, sprzę­gło pisz­czało. Spuch­nięty język przy­warł mi do pod­nie­bie­nia. Od rana nic nie pili­śmy, głód zamie­nił się w ćmiący ból, krę­ciło mi się w gło­wie. Stra­ci­łem węch, mia­łem nadzieję, że moi towa­rzy­sze podróży rów­nież, a przy­naj­mniej Cathe­rine.

Sébastien Magu­rie, Fran­cuz, w końcu umilkł. Maru­dził tak strasz­nie, że pomy­śla­łem, że dobrze byłoby, gdyby i jego zabrali. Nie, nie, co ja mówię, oczy­wi­ście, że tak nie myśla­łem, cho­ciaż rze­czy­wi­ście już wcze­śniej z tru­dem go zno­si­łem. Ale dość o tym.

Za to Alvara, Hisz­pana, podzi­wia­łem. Zacho­wał chłodny spo­kój, nie odzy­wał się nie­pro­szony, wyko­ny­wał pole­ce­nia. Leżał na samym skraju paki, tam, gdzie naj­bar­dziej trzę­sło, ale nie żalił się. Mia­łem nadzieję, że inni też to doce­niają.

Począt­kowo pró­bo­wa­łem zapa­mię­tać, w jakim kie­runku jedziemy. Kiedy zosta­li­śmy zatrzy­mani, słońce stało w zeni­cie, może lekko prze­su­nięte na zachód. Począt­kowo jecha­li­śmy na połu­dnie, tak mi się przy­naj­mniej wyda­wało. Byłoby dobrze, bo to by zna­czyło, że na­dal jeste­śmy w Kenii, a Kenia jest kra­jem, gdzie wszystko funk­cjo­nuje, jest infra­struk­tura, są mapy, dzia­łają komórki. Ale po kilku minu­tach skrę­ci­li­śmy na wschód. To gorzej, bo pew­nie zna­leź­li­śmy się w Soma­lii, w kraju będą­cym w sta­nie cał­ko­wi­tego roz­padu. Wojna domowa, która zaczęła się dwa­dzie­ścia lat temu, dopro­wa­dziła kraj do anar­chii. Dzi­siaj… byłem nie­mal pewien, że naj­pierw jecha­li­śmy na pół­noc, a potem na zachód, a to by ozna­czało, że dotar­li­śmy mniej wię­cej do punktu wyj­ścia. Pomy­śla­łem jed­nak, że to mało praw­do­po­dobne, ale pew­no­ści mieć nie mogłem.

Zabrali nam zegarki i tele­fony. Od tego zaczęli. Ciem­ność, która pano­wała już od jakie­goś czasu, ozna­czała jed­nak, że od naszego upro­wa­dze­nia minęło dobrych trzy­dzie­ści godzin. Byli­śmy ofi­cjalną dele­ga­cją, więc zapewne pomoc była już w dro­dze.

Obli­czy­łem, że w Sztok­hol­mie powinna być mniej wię­cej szó­sta po połu­dniu. Annika powinna już wie­dzieć, pew­nie jest teraz w domu, z dziećmi.

Cathe­rine leżała przy­tu­lona do mnie. Prze­stała pła­kać, oparła twarz o moją koszulę. Wie­dzia­łem, że nie śpi. Mia­łem zwią­zane ręce, nie­mal ich nie czu­łem. Zwią­zali je nam na ple­cach tymi wąskimi pla­sti­ko­wymi paskami z ząb­ko­wa­nymi brze­gami. Raz zacią­gnięte nie dawały się polu­zo­wać i przy naj­mniej­szym ruchu wrzy­nały się w skórę. Czy mogło nam to odciąć krą­że­nie w sto­pach i dło­niach? Czy skutki byłyby nie­od­wra­calne?

Nagle cię­ża­rówka wpa­dła w wyjąt­kowo głę­boką dziurę i głowa Cathe­rine ude­rzyła o moją. Samo­chód zatrzy­mał się pod nie­bez­piecz­nym kątem, zosta­łem wci­śnięty w miękki brzuch nie­miec­kiej urzęd­niczki. Głowa Cathe­rine ześli­zgnęła się na moje kro­cze. Poczu­łem, że mam guza na czole, ból roz­sa­dzał mi głowę. Usły­sza­łem, jak ktoś otwiera drzwi po stro­nie kie­rowcy, roz­le­gły się krzyki, samo­chód prze­chy­lił się jesz­cze bar­dziej. Męż­czyźni roz­ma­wiali, krzy­czeli, wyraź­nie o coś się kłó­cili. Po chwili – po pię­ciu minu­tach, może po kwa­dran­sie – zamil­kli.

Tem­pe­ra­tura zaczęła spa­dać.

Mil­cze­nie się pogłę­biało, aż w końcu stało się ciem­niej­sze od nocy.

Cathe­rine znów zaczęła pła­kać.

– Czy ktoś ma przy sobie jakieś ostre narzę­dzie? – spy­tał cicho Hisz­pan.

Jasne. Pla­sti­kowe taśmy.

– To abso­lut­nie nie do przy­ję­cia – oświad­czył Magu­rie.

– Sprawdź­cie, czy nie ma tu gdzieś ostrego kamie­nia, jakie­goś gwoź­dzia albo kolca – mówił dalej Hisz­pan.

Pró­bo­wa­łem wyma­cać coś wokół sie­bie pal­cami, ale na mnie leżała Cathe­rine, a Niemka opie­rała się o mój bok. Poza tym stra­ci­łem czu­cie w pal­cach. Po chwili usły­sze­li­śmy war­kot sil­nika zbli­ża­ją­cej się cię­ża­rówki.

Zatrzy­mała się obok naszej, wysie­dli z niej jacyś męż­czyźni. Sły­sza­łem zgrzyt metalu i wście­kłe głosy.

Zdarli plan­dekę.

* * *

Anders Schy­man sie­dział w swo­jej szkla­nej klatce i patrzył na redak­cję. Na­dal uży­wał tego okre­śle­nia, cho­ciaż ofi­cjal­nie nazy­wało się to otwartą prze­strze­nią biu­rową, miesz­czącą wszyst­kie działy, łącz­nie z dzia­łem ana­liz i dzia­łem infor­ma­tycz­nym.

Dzień nie obfi­to­wał w wyda­rze­nia. W kra­jach arab­skich pano­wał spo­kój, ni­gdzie nie odno­to­wano trzę­sie­nia ziemi, nie wybuchł żaden skan­dal z udzia­łem poli­ty­ków czy gwiazd oper mydla­nych. Nie było sensu prze­strze­gać przed cha­osem na dro­gach, spo­wo­do­wa­nym zała­ma­niem się pogody, zro­bili to już wczo­raj, dzi­siaj zresztą też dużo o tym pisali. Znał swo­ich czy­tel­ni­ków, czy raczej ufał swoim ana­li­ty­kom. Do jutrzej­szego wyda­nia muszą zna­leźć coś innego. Patrik na­dal był nie­za­do­wo­lony, że kon­struk­cja dachu Ikei oka­zała się bar­dziej wytrzy­mała, niż przy­pusz­czał. W końcu na jakiejś ame­ry­kań­skiej stro­nie zna­lazł infor­ma­cję o kobie­cie cier­pią­cej na coś, co nazwano alien hand syn­drome. Zespół obcej ręki. Po ope­ra­cji mózgu u sześć­dzie­się­cio­let­niej Har­riet wystą­pił kon­flikt pół­kul mózgo­wych: żadna nie chciała, by druga nad nią domi­no­wała, co w prak­tyce ozna­czało, że nie­które czę­ści jej ciała nie przyj­mo­wały pole­ceń pły­ną­cych z mózgu. Biedną Har­riet ata­ko­wała jej wła­sna prawa ręka. Zacho­wy­wała się tak, jakby rzą­dziła nią jakaś poza­ziem­ska siła, stąd nazwa dole­gli­wo­ści. Nagle zaczy­nała ją dra­pać, roz­bie­rać albo wyda­wać pie­nią­dze, a ona nie była w sta­nie nic na to pora­dzić.

Schy­man wes­tchnął.

Miał temat na pierw­szą stronę, ale nie mógł o tym napi­sać, więc redak­cja szu­kała ner­wowo mate­ria­łów o zespole obcej ręki. Alien hand syn­drome.

Oczy­wi­ście zasta­na­wiał się, czy nie zigno­ro­wać próśb Mini­ster­stwa Spra­wie­dli­wo­ści o zacho­wa­nie dys­kre­cji i jed­nak napi­sać o zagi­nio­nej dele­ga­cji Unii Euro­pej­skiej, ale zasady etyczne wynie­sione z tele­wi­zji pań­stwo­wej, gdzie kie­dyś pra­co­wał, naka­zy­wały mu wstrze­mięź­li­wość. No i cho­dziło mu też o Annikę. Pre­zen­to­wane na blo­gach teo­rie spi­skowe o tym, jak media chro­nią swo­ich ludzi, były mocno prze­sa­dzone. W rze­czy­wi­sto­ści jest dokład­nie odwrot­nie. Media wyka­zują wręcz cho­ro­bliwe zain­te­re­so­wa­nie „swo­imi” ludźmi i pil­nie śle­dzą wszystko, co na ich temat piszą inni dzien­ni­ka­rze. Było jed­nak jesz­cze coś: zwy­kłe ludz­kie współ­czu­cie. Zresztą sprawa była roz­wo­jowa, nie uciek­nie. Na razie poin­for­mo­wani zostali jedy­nie naj­bliżsi, a wśród nich nie było dzien­ni­ka­rzy. Zdą­żył to już spraw­dzić.

Pyta­nie brzmiało: jak to wpły­nie na Annikę i jak on powi­nien się w tej sytu­acji zacho­wać.

Wstał, pod­szedł do szkla­nych drzwi, jego oddech zosta­wił na nich plamę mgiełki.

Tam, na zewnątrz, był nowy świat. Dzi­siaj już nikt nie potrze­buje dzien­ni­ka­rzy sta­ra­ją­cych się dogłęb­nie zba­dać każdy trop. Dzi­siaj trzeba dzia­łać szybko, potrzebni są mul­ti­me­dialni pro­du­cenci, któ­rzy potra­fią robić mate­riały dla tele­wi­zji, pisać krót­kie notatki do inter­netu i może przy­go­to­wać jakiś mate­riał na wie­czór. Annika nale­żała do wymie­ra­ją­cego gatunku, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o „Kvällspressen”. Na skom­pli­ko­wane śledz­twa, w któ­rych się spe­cja­li­zo­wała, redak­cja nie miała pie­nię­dzy. Tak więc musiała wyko­ny­wać pole­ce­nia Patrika, co było dla niej czymś w rodzaju kary. Schy­man wie­dział to dosko­nale, ale nie mógł w nie­skoń­czo­ność trak­to­wać jej ina­czej niż innych pra­cow­ni­ków redak­cji. Nie stać go było na to, żeby na­dal trzy­mać ją w Waszyng­to­nie, nie mógł też deza­wu­ować wszyst­kich pomy­słów Patrika. „Kvällspressen” na­dal było dru­gim co do wiel­ko­ści tytu­łem na szwedz­kim rynku prasy. Jeśli chcieli kie­dy­kol­wiek wyprze­dzić „Kon­kur­ren­ten”, musieli dzia­łać odważ­niej, na więk­szą skalę.

Prawda była taka, że bar­dziej potrze­bo­wał Patrika niż Anniki.

Odwró­cił się od szkla­nych drzwi i zaczął ner­wowo krą­żyć po swoim nie­wiel­kim gabi­ne­cie.

Nie mógł Annice nic zarzu­cić. Jako kore­spon­dentka spi­sała się świet­nie. Gdy przed kilku laty zamor­do­wano w Sta­nach szwedz­kiego amba­sa­dora, dosko­nale sobie z tym pora­dziła. Wszy­scy to przy­zna­wali.

Powrót do męża dobrze jej zro­bił. Ni­gdy nie try­skała rado­ścią, ale ten rok, kiedy ona i Tho­mas się roz­stali, był ciężki nie tylko dla niej, ale też dla jej naj­bliż­szego oto­cze­nia.

Schy­man nawet nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby jej mąż zgi­nął. Miał świa­do­mość, że to może tro­chę cyniczne, ale uwa­żał, że redak­cja „Kvällspressen” nie jest zakła­dem opie­kuń­czym. Jeśli Tho­mas nie wróci, będą pew­nie musieli się z nią poże­gnać, oczy­wi­ście za cenę odpo­wied­niej odprawy, i mieć nadzieję, że dobry tera­peuta będzie w sta­nie jej pomóc.

Znów wes­tchnął.

Alien hand syn­drome.

Na litość boską.

* * *

– Kiedy tata wróci?

Dzieci mają jakiś szó­sty zmysł, pomy­ślała Annika.

Pogła­dziła córeczkę po wło­sach, tak mięk­kich i deli­kat­nych, że zawsze się dzi­wiła, gdy od czasu do czasu zda­rzało jej się zna­leźć w nich wszy.

– Prze­cież wiesz, że tata pra­cuje w Afryce – powie­działa, okry­wa­jąc Ellen szczel­niej koł­drą.

– Ale kiedy wróci?

– W ponie­dzia­łek – poin­for­mo­wał Kalle sio­strę ze swo­jego łóżka. – Wszystko zapo­mi­nasz.

Kiedy Annika miesz­kała sama z dziećmi, Kalle i Ellen mieli swoje pokoje, a ona spała w salo­nie. Teraz, kiedy Tho­mas do nich wró­cił, taki układ nie był już moż­liwy. Kalle musiał więc prze­nieść się do pokoju Ellen, co potrak­to­wał jako oso­bi­stą obrazę.

Annika spoj­rzała na jego łóżko.

Ma powie­dzieć dzie­ciom? Co? Prawdę? Nieco zła­go­dzoną?

Tata zagi­nął w Afryce i pew­nie nie wróci w ponie­dzia­łek, nie­wy­klu­czone, że w ogóle nie wróci, ale wtedy odzy­skasz swój dawny pokój. Faj­nie, prawda?

Czy może powinna lito­ści­wie mil­czeć?

Tacie bar­dzo się w Afryce spodo­bało. Zosta­nie tam jakiś czas. Kie­dyś poje­dziemy go tam odwie­dzić, co wy na to?

Ellen przy­tu­liła Poppy, zwi­nęła się w kłę­bek i zamknęła oczy.

– Śpij dobrze – powie­działa Annika i zga­siła lampkę przy jej łóżeczku.

Salon był pogrą­żony w pół­mroku. Na para­pe­tach paliły się małe lampki, pozo­sta­łość po ostat­nim loka­to­rze. Dawały cie­płe, przy­jemne świa­tło. Tele­wi­zor grał, ale wyłą­czyła głos. Leif GW Per­s­son opo­wia­dał o zbrodni tygo­dnia w pro­gra­mie, który zawsze chciała obej­rzeć, ale ni­gdy nie miała na to czasu. Jasna blon­dynka, naj­wy­raź­niej współ­go­spo­dyni pro­gramu, powie­działa coś do kamery i po chwili zmie­nili temat. Oboje pro­wa­dzący szli wzdłuż cią­gną­cych się kilo­me­trami pó­łek z doku­men­tami i pro­to­ko­łami z prze­słu­chań. Pew­nie zdję­cia z archi­wum Pal­mego, pomy­ślała Annika i się­gnęła po komórkę. Żad­nych nie­prze­czy­ta­nych SMS-ów.

Usia­dła na kana­pie z tele­fo­nem w dłoni i wpa­try­wała się w ścianę za Leifem GW Per­s­so­nem. Po tym jak wyszła z sali kon­fe­ren­cyj­nej, jej komórka zaczęła dzwo­nić jak osza­lała. Schy­man pró­bo­wał się z nią skon­tak­to­wać, dru­giego numeru nie znała. Pew­nie Hale­nius. W końcu wyłą­czyła komórkę. Kiedy wró­ciła do domu, wyłą­czyła też tele­fon sta­cjo­narny. Numeru jej pry­wat­nej komórki nie znał pra­wie nikt. Tylko Tho­mas, szkoła, Anne Snap­phane i może jesz­cze kilka osób. Wła­śnie ten apa­rat trzy­mała teraz w ręku, jak mar­twą rybę.

Co miała robić? Miała komuś o tym powie­dzieć? Czy w ogóle mogła komuś o tym powie­dzieć? Komu? Komu powinna prze­ka­zać wia­do­mość? Bar­bro, swo­jej mamie? Mamie Tho­masa? Może powinna pole­cieć do Afryki i zacząć go szu­kać? Tylko kto się wtedy zaj­mie dziećmi? Jej mama? Nie, nie mogła się prze­móc, żeby do niej zadzwo­nić. A może jed­nak powinna? Co miała robić?

Potarła twarz dłońmi.

Bar­bro bar­dzo się zde­ner­wuje. Zacznie się nad sobą uża­lać. Kolejny pro­blem. Pew­nie skoń­czy się tym, że będzie musiała ją pocie­szać i prze­pra­szać za to, że ją nie­po­koi. O ile oczy­wi­ście matka będzie trzeźwa, bo jeśli nie, to w ogóle nie będzie żad­nej roz­mowy.

Matka ni­gdy jej nie wyba­czyła, że nie przy­je­chała na ślub sio­stry, Bir­gitty, kiedy ta wycho­dziła za Ste­vena, który mimo obco brzmią­cego imie­nia był tak szwedzki, jak to tylko moż­liwe. Było to w koń­cówce ame­ry­kań­skich wybo­rów pre­zy­denc­kich i nie chciała opusz­czać sta­no­wi­ska, które dopiero co objęła, żeby spę­dzić jeden wie­czór na przy­ję­ciu wesel­nym w Domu Ludo­wym w Hälleforsnäsie.

– To naj­waż­niej­szy dzień w życiu two­jej sio­stry – szlo­chała matka przez tele­fon, sie­dząc w swoim miesz­ka­niu na Tat­tar­bac­ken.

– Ani ty, ani Bir­gitta nie były­ście na moim ślu­bie – odpa­ro­wała Annika.

– Ale ty bra­łaś ślub w Korei! – Pełne nie­zro­zu­mie­nia obu­rze­nie.

– I co z tego? Powie­dzia­ła­bym, że odle­gło­ści są porów­ny­walne.

Od tam­tej pory w ogóle z sio­strą nie roz­ma­wiała, ale jeśli miała być szczera, to wcze­śniej też nie zda­rzało się im to zbyt czę­sto. W każ­dym razie od czasu, kiedy w wieku osiem­na­stu lat wypro­wa­dziła się z domu.

Do Berit też nie chciała dzwo­nić. Przy­ja­ciółka na pewno docho­wa­łaby tajem­nicy, ale nie chciała jej obar­czać taką odpo­wie­dzial­no­ścią.

Oczy­wi­ście powinna poin­for­mo­wać Doris, matkę Tho­masa. Tylko co ma jej powie­dzieć? Twój syn od kilku dni nie odbiera tele­fonu, ale nie nie­po­ko­iłam się tym, bo podej­rze­wa­łam, że posuwa jakąś panienkę?

Wstała z kanapy, na­dal z komórką w ręku, i poszła do kuchni. Okno roz­świe­tlał kupiony nie­dawno w Åhlénsie na Fri­dhem­splan adwen­towy świecz­nik. Kalle sam go wybrał. Ellen prze­cho­dziła fazę anioł­ków i wybrała trzy kuchenne magnesy wła­śnie w kształ­cie anioł­ków. W zle­wie stały tale­rze z reszt­kami kola­cji, kupio­nej na wynos w hin­du­skiej knaj­pie. Zapa­liła świa­tło i zaczęła wkła­dać naczy­nia do zmy­warki.

Mecha­niczne ruchy ją uspo­ka­jały. Odkrę­ciła kran, wzięła do ręki szczotkę do zmy­wa­nia, okręż­nymi ruchami spłu­ki­wała resztki jedze­nia z tale­rzy, a potem wło­żyła je do zmy­warki. Odło­żyła szczotkę na miej­sce.

Nagle ni z tego, ni z owego zaczęła pła­kać. Puściła sztućce, które miała w ręku, i usia­dła na pod­ło­dze. Z kranu na­dal leciała woda.

Sie­działa tak dłuż­szą chwilę.

Jestem żało­sna. Mój mąż zagi­nął, a ja nie mam nikogo, do kogo mogła­bym zadzwo­nić, z kim mogła­bym poroz­ma­wiać. Co jest ze mną nie tak?

Zakrę­ciła kran, wytarła nos w kawa­łek kuchen­nego ręcz­nika i poszła do pokoju, wciąż z komórką w ręku.

Żad­nych nie­ode­bra­nych roz­mów, żad­nych SMS-ów.

Usia­dła na kana­pie, prze­łknęła gło­śno ślinę.

Dla­czego nie miała wła­snego grona zna­jo­mych? Tho­mas miał kole­gów z dru­żyny pił­kar­skiej, zna­jo­mych jesz­cze z liceum, a potem z cza­sów stu­diów w Uppsali, poza tym kole­gów z pracy i kum­pli z dru­żyny hoke­jo­wej. A ona? Poza Anne Snap­phane?

Ona i Anne pra­co­wały razem tego pierw­szego lata w redak­cji. Potem Anne prze­nio­sła się do radia. Ich rela­cje bywały lep­sze i gor­sze, ale ostat­nio znów spo­ty­kały się czę­ściej. Cza­sem uma­wiały się na kawę w sobot­nie popo­łu­dnie, cza­sem w nie­dzielę szły do muzeum.

Opo­wie­ści Anne o jej nie­sa­mo­wi­tych przy­go­dach i gór­no­lot­nych pla­nach dzia­łały na nią uspo­ka­ja­jąco. Słu­cha­jąc jej, mogła się odprę­żyć. Anne zawsze była u progu wiel­kiej kariery. Miała ambitne plany, wie­rzyła, że w końcu zosta­nie gwiazdą tele­wi­zji. Co tydzień miała inny pomysł, raz zamie­rzała pro­wa­dzić pro­gram dla dzieci, tydzień póź­niej miała pomysł na serię wywia­dów, a w następ­nym tygo­dniu – na kon­kurs dla widzów. Co chwila przy­cho­dziło jej do głowy coś nowego. Zama­wiała stosy rapor­tów i naj­róż­niej­sze dane. Wer­to­wała je w poszu­ki­wa­niu afery, która poru­szy wszyst­kich. Jej fan­ta­styczne pomy­sły koń­czyły się z reguły na wpi­sie na blogu, któ­remu nadała tytuł: „Nie­zwy­kłe prze­ży­cia i przy­gody tele­wi­zyj­nej mamuśki”, lub na wpi­sie na Face­bo­oku, gdzie miała cztery tysiące trzy­sta pięć­dzie­się­ciu sied­miu zna­jo­mych. Annika dobrze wie­działa, że Anne ni­gdy nie napi­sała wię­cej niż pół strony poważ­nego tek­stu, że nawet jeśli umó­wiła się na spo­tka­nie z kimś z tele­wi­zji, to zwy­kle potem nie miała na nie czasu. Nie przej­mo­wała się tym, na co dzień zara­biała na życie jako rese­ar­cherka w dużej fir­mie pro­du­cenc­kiej.

– Annika! Nie­sa­mo­wite, że dzwo­nisz! Wła­śnie o tobie myśla­łam.

Annika zamknęła oczy i poczuła, jak zalewa ją fala cie­pła, nie­wiele bra­ko­wało, a byłaby się roz­pła­kała. A więc jed­nak jest ktoś, komu na niej zależy.

– Cho­dzi mi o te brą­zowe boty. Potrze­bu­jesz ich na week­end?

– Tho­mas zagi­nął – wydu­siła Annika i wybuch­nęła nie­po­ha­mo­wa­nym pła­czem. Łzy leciały jej po policz­kach stru­gami, spły­wały na komórkę. Pró­bo­wała je wytrzeć, bała się, że ją uszko­dzą.

– Cho­lerny drań – powie­działa Anne. – Że też ni­gdy nie może sobie daro­wać. Kogo tym razem uwo­dzi?

Annika zaczęła mru­gać, pró­bo­wała powstrzy­mać się od pła­czu.

– Nie, to nie tak…

– Annika, nie musisz go kryć. I nie obwi­niaj sie­bie. To nie twoja wina.

Annika zaczerp­nęła powie­trza, w końcu odzy­skała głos.

– Nie wolno ci nic nikomu mówić. Na razie to tajem­nica. Dele­ga­cja, któ­rej był człon­kiem, zagi­nęła. Na gra­nicy z Soma­lią.

Zapo­mniała, jak się nazy­wało to mia­sto.

Zdu­miona cisza po dru­giej stro­nie.

– Cała dele­ga­cja? Czym jechali? Lecieli jumbo jetem?

Annika wytarła nos w kuchenny ręcz­nik.

– Jechali dwoma samo­cho­dami. W sumie sie­dem osób. Zagi­nęli wczo­raj. Zna­le­ziono ciała ochro­nia­rza i tłu­ma­cza. Zgi­nęli od strzału w głowę.

– O kurde! Tho­masa też zastrze­lili?

Annika znów poczuła łzy pod powie­kami, płacz pod­cho­dził jej do gar­dła.

– Nie wiem!

– Boże, co zro­bisz, jeśli go zabiją? Jak sobie pora­dzisz, ty i dzieci?

Annika sie­działa na kana­pie. Objęła rękami kolana i lekko się koły­sała.

– Bie­daczko, dla­czego tobie zawsze przy­tra­fiają się takie rze­czy? Boże, jak mi cie­bie żal. Kocha­nie…

Jed­nak miło, że ktoś się o nią trosz­czy.

– Biedny Kalle. Będzie dora­stał bez ojca. Tho­mas miał ubez­pie­cze­nie na życie?

Annika onie­miała, prze­stała pła­kać.

– A Ellen jest jesz­cze taka maleńka – cią­gnęła Anne. – Ile ona ma lat? Sie­dem? Osiem? Chyba w ogóle nie będzie go pamię­tać. Boże, Annika, co ty teraz zro­bisz?

– Ubez­pie­cze­nie na życie?

– Nie chcia­ła­bym, żeby to zabrzmiało cynicz­nie, ale w takiej sytu­acji trzeba myśleć o spra­wach prak­tycz­nych. Przej­rzyj wszyst­kie papiery, musisz wie­dzieć, na czym sto­isz. Dobrze ci radzę. Chcesz, żebym do cie­bie przy­je­chała i ci pomo­gła?

Annika zakryła oczy dło­nią.

– Dzię­kuję, może jutro. Teraz chcę się już poło­żyć. To był ciężki dzień.

– Jasne, kocha­nie. Rozu­miem. Zadzwoń, jak tylko się cze­goś dowiesz, obie­caj mi…

Annika wymam­ro­tała coś pod nosem, przy­tak­nęła cicho.

Potem sie­działa jesz­cze chwilę na kana­pie z komórką w ręku. Leif GW Per­s­son poszedł już do domu, jego miej­sce zajęła atrak­cyjna ciem­no­skóra kobieta pro­wa­dząca wie­czorne wyda­nie „Raportu”. Pro­gram zaczął się od zdjęć z róż­nych szwedz­kich miej­sco­wo­ści dotknię­tych śnie­życą. Zasy­pane śnie­giem tiry, wozy pomocy dro­go­wej i dach hali teni­so­wej, który nie wytrzy­mał naporu śniegu. Się­gnęła po pilota i nasta­wiła gło­śniej. Tak obfite opady śniegu w listo­pa­dzie nie zda­rzają się czę­sto, ale też nie są czymś wyjąt­ko­wym, infor­mo­wała czar­no­skóra pięk­ność. Podobne sytu­acje zda­rzały się i w latach sześć­dzie­sią­tych, i osiem­dzie­sią­tych.

Annika wyłą­czyła tele­wi­zor. Poszła do łazienki, umyła zęby i ochla­pała twarz zimną wodą, w nadziei, że do rana opu­chli­zna zej­dzie.

Poszła do sypialni i obo­lała poło­żyła się na łóżku, po stro­nie Tho­masa.

* * *

Kiedy prze­cięli nam taśmy na nad­garst­kach, prze­sta­li­śmy się prze­wra­cać.

Poczu­li­śmy ulgę.

Wstał księ­życ. Szli­śmy gęsiego. Kra­jo­braz przy­po­mi­nał trój­wy­mia­rową foto­gra­fię: ciemne, gra­na­towe tło obrze­żone sre­brem. Kol­cza­ste krzaki, mro­wi­ska ter­mi­tów, wyschnięte drzewa, kawałki skał i góry w oddali. Nie bar­dzo wie­dzia­łem, jak to nazwać: może to była sawanna, może już pusty­nia, w każ­dym razie szlak był wybo­isty i szło się trudno.

Pierw­szy szedł Magu­rie. Mia­no­wał się naszym dowódcą, nie pyta­jąc nikogo o zda­nie, mnie na pewno nie. Zaraz za nim podą­żał Rumun, potem ja i Cathe­rine, Duń­czyk i Hisz­pan Alvaro, a na końcu, bez prze­rwy się poty­ka­jąc, Niemka. Pła­kała, pocią­gała nosem, zero god­no­ści.

Cathe­rine poru­szała się z tru­dem. Wysia­da­jąc z cię­ża­rówki, źle stąp­nęła i chyba skrę­ciła lewą stopę. Wspie­ra­łem ją, jak tylko mogłem, ale z pra­gnie­nia krę­ciło mi się w gło­wie. Mia­łem wra­że­nie, że zaraz zemdleję. Oba­wiam się, że nie­wiele mogłem jej pomóc. Co chwilę zacze­pia­łem spodniami o jakieś kolce, pod pra­wym kola­nem mia­łem wielką szramę.

Jadąc samo­cho­dem w ciągu dnia, w ogóle nie widzie­li­śmy zwie­rząt, z wyjąt­kiem kilku poje­dyn­czych anty­lop i chyba afry­kań­skich dzi­ków. Nato­miast noc była pełna ciem­nych cieni i błysz­czą­cych w mroku oczu.

– Żądam, żeby­ście nam powie­dzieli, dokąd nas zabie­ra­cie!

Muszę przy­znać, że podzi­wia­łem Fran­cuza za wytrwa­łość.

– Jestem oby­wa­te­lem Fran­cji. Chcę roz­ma­wiać z amba­sadą!

Magu­rie mówił po angiel­sku z nieco zabaw­nym fran­cu­skim akcen­tem. Co pięć minut wyrzu­cał z sie­bie kolejne żąda­nia. Zaczy­nał powoli tra­cić głos, ale jego obu­rze­nie nie malało.

– To zbrod­nia prze­ciwko prawu! Jus cogens! Jeste­śmy człon­kami mię­dzy­na­ro­do­wej orga­ni­za­cji! Popeł­nia­cie prze­stęp­stwo, pano­wie!

Nie mia­łem bla­dego poję­cia, gdzie jeste­śmy. W Kenii? W Soma­lii? Bo chyba nie w Etio­pii? To byłoby za daleko na pół­noc. Noc była czarna jak smoła. Na hory­zon­cie nie było widać żad­nego mia­sta, żad­nej aure­oli świa­teł.

Uzbro­jeni męż­czyźni szli przed nami i za nami. Było ich czte­rech: dwóch bar­dzo mło­dych chłop­ców i dwóch doro­słych męż­czyzn. Zda­niem Cathe­rine nie byli Kenij­czy­kami. Nie rozu­miała, co mówili, a znała zarówno arab­ski, jak i suahili i język Masa­jów, no i oczy­wi­ście angiel­ski. Mogli oczy­wi­ście posłu­gi­wać się któ­rymś z sześć­dzie­się­ciu kenij­skich języ­ków, na pewno jed­nak nie był to ani język bantu, ani żaden z języ­ków nilo­tyc­kich. Domy­ślała się, że może to być soma­lij­ski, nale­żący do języ­ków wschod­nio­ku­szyc­kich, do rodziny języ­ków afro­azja­tyc­kich. Jeden z męż­czyzn, ten wysoki, który otwo­rzył drzwi samo­chodu od mojej strony, zwra­cał się do nas w kiep­skim suahili. Poin­for­mo­wał nas mię­dzy innymi, że jeste­śmy nie­wier­nymi psami i zasłu­ży­li­śmy na powolną i bole­sną śmierć, a także że o naszym losie zade­cy­duje wielki wódz, a może gene­rał. Nazy­wał go Kion­gozi Ujumla. Nie­wy­klu­czone, że w jego języku zna­czyło to wła­śnie wódz. Ale kim był ich przy­wódca ani gdzie prze­by­wał – tego nam nie zdra­dził.

Nagle ci idący przed nami się zatrzy­mali. Wyż­szy powie­dział coś do idą­cych z tyłu chłop­ców. W jego gło­sie sły­chać było zmę­cze­nie i iry­ta­cję. Mówiąc, machał bro­nią.

Jeden z chłop­ców ruszył bie­giem przed sie­bie, w ciem­ność.

Wysoki męż­czy­zna wska­zał na nas bro­nią.

– Kaa! Chini! Kaa chini…

– Każe nam usiąść – powie­działa Cathe­rine i osu­nęła się na zie­mię.

Usia­dłem obok niej. Czu­łem na rękach peł­za­jące robac­two, ale nie mia­łem siły się ruszyć. Poło­ży­łem się i poczu­łem, że do ucha wcho­dzą mi mrówki. Poczu­łem kop­nię­cie w plecy.

– Kaa!

Usia­dłem. Naj­wy­raź­niej kobie­tom pozwo­lono leżeć, męż­czy­znom nie.

Nie wiem, jak długo tak sie­dzia­łem. Mar­z­łem, wil­gotne od potu ubra­nie zamie­niło się w lodo­waty pan­cerz. Sły­sza­łem, jak szczę­kają mi zęby. Może jed­nak zasną­łem, bo nagle zoba­czy­łem, że chło­pak z bro­nią wró­cił, a wysoki męż­czy­zna zaczął krzy­czeć, żeby­śmy wstali. Komendy w suahili nie wyma­gały tłu­ma­cze­nia, machał bro­nią aż nadto czy­tel­nie.

Ruszy­li­śmy z powro­tem tą samą drogą, którą szli­śmy wcze­śniej, cho­ciaż nie byłem tego tak do końca pewny. Nagle Cathe­rine opa­dła z sił. Osu­nęła się na mnie i razem upa­dli­śmy na zie­mię.

Wysoki męż­czy­zna kop­nął ją w chorą stopę i zaczął cią­gnąć za włosy, aż znów sta­nęła na nogi.

– Tem­bea!

Rumun – nie dosły­sza­łem jego nazwi­ska, kiedy nas sobie przed­sta­wiano, a potem zapo­mnia­łem spraw­dzić w doku­men­tach – pod­szedł do Cathe­rine z dru­giej strony. Uzna­łem, że zacho­wuje się tro­chę zbyt bez­po­śred­nio, ale nie wypa­dało mi pro­te­sto­wać.

Nie wiem, czy czło­wiek, który stra­cił przy­tom­ność, jest w sta­nie iść, wiem jed­nak, że pod­czas tam­tego noc­nego mar­szu tra­ci­łem przy­tom­ność wiele razy.

Po jakimś cza­sie gdzieś na hory­zon­cie poja­wiła się smuga poranka i nagle zna­leź­li­śmy się przed murem z chru­stu i suchych krze­wów.

– Many­atta – wyszep­tała Cathe­rine.

– To abso­lut­nie nie do przy­ję­cia! – zawo­łał Fran­cuz. – Żądam, żeby nam podano wodę i jedze­nie!

Zoba­czy­łem, że wysoki męż­czy­zna pod­cho­dzi do Sébastiena Magu­rie i unosi kolbę kara­binu.

DZIEŃ 2

DZIEŃ 2 WTO­REK, 24 LISTO­PADA

KALLE RANO ZAWSZE doma­gał się roz­pusz­czal­nego kakao. Annika nie była tym zachwy­cona, bo cze­ko­lada pod­nosi poziom cukru we krwi i Kalle naj­pierw sta­wał się nad­mier­nie pod­nie­cony, a potem szybko tra­cił ener­gię. Wypra­co­wali więc kom­pro­mis: dosta­wał swo­jego o’boya, ale musiał zjeść też jajecz­nicę z beko­nem, czyli białko o niskim indek­sie gli­ke­micz­nym i tro­chę tłusz­czu. Ellen uwiel­biała gęsty grecki jogurt z mali­nami i orze­chami wło­skimi, więc z nią nie musiała nego­cjo­wać.

– Pój­dziemy w nie­dzielę na mecz hokeja? – spy­tał Kalle. – Djurgården gra z AIK.

– Nie jestem prze­ko­nana, czy to dobry pomysł. Te mecze mają cza­sem gwał­towny prze­bieg. Ci z Black Army rzu­cają na lód petardy, a Żela­zne Piece nie pozo­stają im dłużni, więc chyba jed­nak nie.

Ellen zasty­gła z łyżeczką jogurtu w ręce. Patrzyła na nią sze­roko otwar­tymi oczami.

– Dla­czego tak robią?

– To fani – powie­dział Kalle. – Kochają swoją dru­żynę.

Annika ze zdzi­wie­niem spoj­rzała na synka.

– Kochają? I tak wyra­żają uczu­cia? Rzu­ca­jąc racami w zawod­ni­ków?

Kalle wzru­szył ramio­nami.

– No to bar­dzo mi ich żal. Muszą mieć pie­kiel­nie nudne życie. Nic ich nie inte­re­suje? Ani szkoła, ani praca, ani inni ludzie, ani poli­tyka? Jedyne, co im zostaje, to kochać dru­żynę. To smutne.

Kalle zjadł resztki jajecz­nicy i wypił kakao.

– Tak czy ina­czej, jestem za Djurgårdenem – oświad­czył.

– A ja za Hälleforsnäsem – odpo­wie­działa Annika.

– Ja też – dodała natych­miast Ellen.

Żadne z dzieci nie spy­tało o ojca. Annika uznała, że w takiej sytu­acji nie ma sensu im nic mówić, bo co wła­ści­wie mia­łaby im powie­dzieć?

Dzieci szybko umyły zęby i ubrały się, nie maru­dząc.

Cho­ciaż raz nie wyszli z domu za późno.

Na dwo­rze zro­biło się nieco cie­plej. Niebo było bez­barwne, w powie­trzu uno­sił się zapach wil­goci i spa­lin. Śnieg na chod­ni­kach był już czarny jak węgiel.

Szkoła, do któ­rej cho­dziły dzieci, Ame­ri­can Inter­na­tio­nal Pri­mary School, znaj­do­wała się po dro­dze do redak­cji, tuż za liceum Kung­shol­men. Odpro­wa­dziła je do bramy z kutego żelaza, uści­skała Ellen, a potem stała jesz­cze chwilę i patrzyła, jak ona i Kalle zni­kają za potęż­nymi drzwiami. Obok niej prze­pły­wał stru­mień dzieci i rodzi­ców, matek, ojców, chłop­ców i dziew­czy­nek. Oczy­wi­ście cza­sem sły­chać było ostry, poiry­to­wany głos jakie­goś rodzica, ale przede wszyst­kim wyczu­wało się tole­ran­cję i bez­gra­niczną dobrą wolę. Rodzice byli dumni ze swo­ich dzieci i dawali wyraz miło­ści do nich.

Annika stała tak długo, aż stru­mień prze­stał pły­nąć. Poczuła, że zmar­zły jej palce u nóg.

Szkoła oka­zała się dobra, cho­ciaż więk­szość lek­cji odby­wała się po angiel­sku.

To nie był jej pomysł. To Tho­mas uparł się, żeby Kalle i Ellen po powro­cie do Sztok­holmu kon­ty­nu­owali naukę w języku angiel­skim, ona miała wąt­pli­wo­ści. Dzieci miały szwedz­kie oby­wa­tel­stwo, miały w przy­szło­ści miesz­kać w Szwe­cji, po co wszystko dodat­kowo kom­pli­ko­wać?

Kto tu wszystko kom­pli­kuje? – sły­szała jego głos.

Tłu­ma­czył jej, że w szkole dzieci będą miały rów­nież lek­cje szwedz­kiego. Ucząc się obu języ­ków, mają szanse być dwu­ję­zyczne. W przy­szło­ści może to być ich atu­tem. Powinni im dać tę szansę.

W końcu ule­gła. Nie dla­tego, że zale­żało jej na mię­dzy­na­ro­do­wej edu­ka­cji dzieci, tylko z powodu wcze­śniej­szych przy­krych doświad­czeń Kal­lego w szwedz­kiej szkole, gdzie stał się ofiarą małych potwor­ków, kole­gów z klasy, któ­rzy za wszelką cenę pra­gnęli udo­wod­nić, że są od niego lepsi.

Co zro­bię, jeśli Tho­mas nie wróci? – zaczęła się nagle zasta­na­wiać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki