Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziewiąty tom serii o dziennikarce Annice Bengtzon.
Ciało pięknej kobiety zostaje odnalezione w śniegu. To już czwarta ofiara zamordowana w podobny sposób w krótkim czasie: młoda matka zabita przy użyciu ostrego narzędzia ciosem w plecy.
W redakcji Anniki Bengtzon rodzą się podejrzenia, że w grę wchodzi seryjny morderca. Dziennikarka rozpoczyna samodzielne dochodzenie. Jednocześnie otrzymuje dramatyczną wiadomość: jej mąż, Thomas, który przebywa właśnie na konferencji w Nairobi, został porwany na granicy Kenii z Somalią razem z innymi przedstawicielami państw europejskich. Gdy żądania porywaczy zostają odrzucone, przystępują oni do stopniowych egzekucji zakładników. Annika zrobi wszystko, by uratować swojego męża.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Tytuł oryginału: DU GAMLA, DU FRIA
Redakcja: Grażyna Mastalerz Projekt okładki: Pola Rusiłowicz / Kav Studio Korekta: Maciej Korbasiński Redaktor prowadzący: Anna Brzezińska
Copyright © Liza Marklund 2011. All rights reserved. Published by agreement with Salomonsson Agency. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2017
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie III
ISBN 978-83-8252-341-6
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
DZIEŃ 0 WTOREK, 22 LISTOPADA
NIE BAŁEM SIĘ. Szlaban na drodze wyglądał jak wszystkie poprzednie. Zardzewiałe beczki na ropę po obu stronach traktu – trudno było go nazwać drogą – ogołocony z gałęzi kikut drzewa, kilku mężczyzn z karabinami maszynowymi w rękach.
Nie było powodu do niepokoju, a jednak poczułem, że Catherine mocniej przywarła udem do mojego uda. Przez moje ciało przeszła fala ciepła, przeszył mnie dreszcz, spojrzałem na nią, uśmiechając się zachęcająco.
Była zainteresowana, czekała tylko na mój ruch.
Ali, nasz kierowca, opuścił szybę i wychylił się przez okno z przepustką w ręku. Siedział dokładnie przede mną, samochód miał kierownicę z prawej strony, był przystosowany do jeżdżenia we Wspólnocie. Do środka wpadł podmuch gorącego powietrza, niosąc drobinki kurzu i ziemi. Wyjrzałem przez okno: ciernie, niskie, rozłożyste akacje, spalona ziemia i ciągnące się bez końca niebo. Z przodu po prawej stronie zobaczyłem ciężarówkę z naciągniętą plandeką, stertę pustych butelek, stare kartony, truchło jakiegoś zwierzęcia. Drugi z naszych land cruiserów podjechał do nas z lewej strony, niemiecka urzędniczka pomachała do nas. Udaliśmy, że jej nie widzimy.
Po co wysyła się urzędnika w taką podróż? Wszyscy zadawaliśmy sobie to pytanie.
Spojrzałem na zegarek, była trzynasta dwadzieścia trzy. Byliśmy trochę spóźnieni, ale niewiele. Rumuński delegat zrobił mnóstwo zdjęć, Catherine zdążyła już wysłać pierwsze sprawozdanie do pozostałych uczestników konferencji. Domyślałem się dlaczego. Nie chciała spędzić wieczoru na pisaniu. Zamierzała darować sobie oficjalną kolację i spędzić czas ze mną. Nic mi jeszcze nie powiedziała, ale czułem to przez skórę.
Nachyliła się w moją stronę, postanowiłem, że pozwolę jej jeszcze trochę o siebie powalczyć.
– Thomas – wyszeptała w swojej eleganckiej, iście królewskiej angielszczyźnie. – Co się dzieje?
Kierowca otworzył drzwi i wysiadł na spaloną, czerwoną ziemię. Mężczyźni z bronią okrążyli samochód. Jeden z nich otworzył drzwi od strony pasażera i donośnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem powiedział coś do tłumacza. Szczupły młody mężczyzna podniósł ręce do góry i wysiadł. Usłyszałem, jak jeden z ochroniarzy za nami sięga po broń. Nagle oślepił mnie błysk metalu. I wtedy po raz pierwszy poczułem, że robi się nieprzyjemnie.
– Nic nam nie grozi – powiedziałem, starając się zachować spokój. – Ali wszystko załatwi.
Ktoś otworzył tylne drzwi od strony pasażera, z lewej. Siedzący najbliżej mnie przedstawiciel Francji, Magurie, westchnął teatralnie i wysiadł. Suche, gorące powietrze wchłonęło resztki wilgoci z klimatyzacji, czerwony pył pokrył skórzaną tapicerkę niczym cienki welon.
– O co chodzi? – spytał Francuz gardłowym głosem. Był wyraźnie oburzony.
Wysoki mężczyzna o niezwykle prostym nosie i wysokich kościach policzkowych stanął przy drzwiach po mojej stronie i zaczął mi się przyglądać. Jego czarna twarz była bardzo blisko mojej. Widziałem czerwoną szramę na jego oku, jakby przed chwilą ktoś go uderzył. Uniósł broń i zapukał kolbą w szybę. Przestrzeń za nim była biała, jakby poszarpana przez gorące, drżące powietrze.
Poczułem, jak strach ściska mi gardło.
– Co mamy robić? – szeptała Catherine. – Czego ci ludzie od nas chcą?
Gdzieś w podświadomości zobaczyłem Annikę, jej duże oczy i burzę włosów wokół głowy.
– Pokazać, że mają władzę – powiedziałem. – Nie martw się. Rób, co ci każą, a wszystko będzie dobrze.
Wysoki mężczyzna otworzył drzwi po mojej stronie.
DZIEŃ 1 ŚRODA, 23 LISTOPADA
KOBIETA LEŻAŁA PRZYSYPANA ŚNIEGIEM w lesie na wzgórzu, jakieś dwadzieścia metrów od przedszkola. Spod śniegu wystawał but, przypominał gałąź albo kawałek korzenia. Na ścieżce widać było ślady nart. Ktoś, kto tędy jechał, najwyraźniej na moment się zawahał, ślady po kijkach straciły nagle regularność. Poza tym śnieg był nienaruszony.
Gdyby nie ten but, można by pomyśleć, że to wcale nie ciało, tylko kamień albo mrowisko, albo worek zeszłorocznych liści. Lekka wypukłość wśród niskich krzaków, niczym biała foka, połyskująca i miękka. Kryształki śniegu na bucie iskrzyły w mroku, but był brązowy, miał cienki obcas.
– Nie wolno pani tu przebywać.
Annika Bengtzon postanowiła nie przejmować się policjantem, który szedł za nią, z trudem łapiąc powietrze. Dotarła do miejsca, gdzie znaleziono ciało. Szła ścieżką wiodącą wzdłuż Selmedalsvägen, minęła puste boisko do piłki nożnej, a potem ruszyła zboczem przez las. Buty miała pełne topniejącego śniegu, stóp prawie już nie czuła.
– Nie zauważyłam wygrodzenia – powiedziała, nie spuszczając wzroku z bezwładnego ciała.
– To jest miejsce zbrodni – oświadczył policjant niskim głosem. – Proszę natychmiast opuścić teren.
Annika zrobiła komórką dwa zdjęcia i spojrzała na funkcjonariusza. Młody chłopak, prawie bez zarostu.
– Zaimponowałeś mi – powiedziała. – Ciało nie zostało jeszcze wydobyte spod śniegu, a ty już znasz przyczynę śmierci. No więc dlaczego umarła?
Oczy policjanta zamieniły się w dwie wąskie szparki.
– Umarła? Skąd pani wie, że to ona?
Annika spojrzała na ciało.
– Co prawda transwestyci też chodzą w szpilkach, ale chyba rzadko w rozmiarze… trzydzieści sześć? No, powiedzmy trzydzieści siedem.
Wrzuciła komórkę do torby. Zniknęła w gąszczu dziecięcych rękawiczek, przepustek, pendrive’ów, notesów i ołówków. Zobaczyła, jak drugi funkcjonariusz, dysząc, drapie się pod górę, ze zwiniętą w rulon policyjną taśmą w dłoni.
– Ktoś zgłosił zaginięcie? – spytała Annika.
– Niech to szlag – zaklął policjant.
– Co takiego? – zdziwiła się Annika.
– Centrala przyjmująca zgłoszenia zawiadamia popołudniówki, zanim zdążymy wsiąść do radiowozu. Proszę stąd odejść.
Annika zarzuciła torbę na ramię, odwróciła się plecami do ciała i ruszyła w dół, w stronę boiska.
Kilka miesięcy wcześniej uruchomiono w Szwecji cyfrowy system komunikacji radiowej, RAKEL, wspólny dla policji, straży pożarnej i pogotowia ratunkowego, całkowicie zabezpieczony przed podsłuchem. W ten sposób pozbawiono zajęcia policyjnych informatorów. Ich funkcję i związane z tym dodatkowe zarobki przejęli pracownicy wojewódzkich central policji. Zaczęli ochoczo informować media o popełnionych zbrodniach i ludzkich tragediach.
Annika dotarła na skraj lasu, zatrzymała się i spojrzała na rozpościerający się przed nią podmiejski krajobraz.
Stojące w dole brązowoszare dziewięciopiętrowe bloki spowijał welon mroźnej mgły. W oknach odbijały się czarne gałęzie drzew. Osiedle powstało zapewne na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w ramach krajowego programu budowy miliona mieszkań. Budynki miały porządne, zadbane elewacje, ktoś najwyraźniej miał ambicję, żeby zapewnić mieszkańcom przyzwoity standard.
Straciła czucie w palcach nóg. Było późne popołudnie. Między betonowymi blokami hulał wiatr.
Axelsberg. Dzielnica mieszkaniowa bez widocznej granicy, nazwa na tablicy na wietrznym peronie metra.
„Ciało na tyłach przedszkola w Axelsbergu. Nie mogło tam leżeć długo”.
Kiedy odebrała wiadomość z redakcji, wracała z Ikei w Kungens Kurva. Natychmiast zawróciła, pokonując zasypane śniegiem cztery pasma autostrady, i zjechała zjazdem przy Mälarhöjden. I rzeczywiście dotarła na miejsce pół minuty przed pierwszym radiowozem.
Przesłała do redakcji dwa zdjęcia: miejsce, w którym znaleziono zwłoki, i zbliżenie buta.
To, że znaleziono zwłoki, nie musiało oznaczać, że popełniono przestępstwo. Policja zajmuje się wszelkimi podejrzanymi zgonami. Często przyczyna śmierci jest jak najbardziej naturalna, zdarzają się wypadki, ludzie popełniają samobójstwa.
Coś jednak kazało jej podejrzewać, że w tym przypadku tak nie było.
Kobieta mogła się wybrać na poranną przebieżkę i na przykład dostać zawału, ale wtedy na pewno miałaby na nogach inne buty. Poza tym na pewno nie biegałaby między krzakami, tuż przy ścieżce.
Mogła się poślizgnąć i upaść, ale to też było mało prawdopodobne.
Była zasypana śniegiem, ale informator miał rację – nie leżała tam długo.
Śnieg zaczął padać poprzedniego wieczoru, ostre kryształki biły o szyby i cięły w twarz każdego, kto odważył się wyjść w taką pogodę albo był do tego zmuszony, jak Annika, która o wpół do jedenastej wieczorem wybrała się po mleko.
Rano opady przybrały na sile. Instytut Meteorologii i Hydrologii ostrzegł nawet przed śnieżycą: „może wywołać szkody i spowodować liczne utrudnienia”.
Nagle, przed godziną, śnieg przestał padać.
Tak więc gdyby ciało rzeczywiście leżało tam całą noc, byłoby zasypane całkowicie.
To musiało się stać wcześnie rano, pomyślała Annika. Co robi kobieta w botkach na szpilkach na ścieżce za przedszkolem podczas śnieżycy o ósmej rano? – zastanawiała się.
Skręciła w prawo, ruszyła w dół, w stronę ulicy.
Przy Selmedalsvägen było nie jedno, ale dwa przedszkola. Jedno gminne, drugie prywatne, właściwie jedno przy drugim. Przed budynkami stały trzy radiowozy z włączonym niebieskim światłem na dachu, ukryte w chmurze spalin, których białe welony unosiły się nad placem zabaw, nad drabinkami, między zjeżdżalniami i piaskownicami. Silniki pracowały, żeby nie dopuścić do rozładowania akumulatorów. Bo kilka razy już się zdarzyło, że radiowozy zostawione na chwilę z włączonym na dachu sygnalizatorem nie chciały potem zapalić.
Rodzice, dwie mamy i jeden ojciec, stali przed wejściem do prywatnego przedszkola, wyraźnie zaniepokojeni, z szeroko otwartymi oczami. Czy coś się stało? Chyba nie w naszym przedszkolu? Nie, nie mogło chodzić o ich dzieci, wtedy na pewno ktoś by ich zawiadomił.
Annika stanęła za jednym z radiowozów. Postanowiła poczekać, aż rodzice odejdą. Widziała, jak jakiś ojciec podchodzi do funkcjonariusza, który najwyraźniej został oddelegowany do stawienia czoła prasie i ciekawskim.
Tak, znaleziono ciało. W lesie… Nie, nie od strony przedszkola, na wzgórzu… Nie, raczej niemożliwe, żeby któreś z dzieci widziało ciało… Nie, przyczyna śmierci nie jest jeszcze znana, ale nic nie wskazuje na to, żeby ofiara miała cokolwiek wspólnego z przedszkolem…
Rodzice odetchnęli z ulgą i wrócili do swoich pociech. Na szczęście i tym razem śmierć dotyczy kogoś innego.
Annika podeszła do młodego policjanta.
– Bengtzon. Z „Kvällspressen” – przedstawiła się. – Do którego przedszkola chodziły dzieci ofiary?
Policjant spojrzał w stronę przedszkola należącego do gminy.
– Dziecko. O ile mi wiadomo, miała jedno dziecko. Synka.
Annika podążyła za jego wzrokiem. W oknie nad wejściem wisiała rozświetlona bożonarodzeniowa gwiazda. Szyby były zaklejone wyciętymi z papieru białymi śnieżynkami.
– Pewnie koledzy zaczęli się niepokoić, kiedy rano nie przyszła do pracy?
Policjant pokręcił głową.
– Sąsiadka – rzucił krótko i zrobił krok w tył. – Radzę porozmawiać z centralą albo z kimś wyższym rangą. Ja właściwie nic nie wiem.
Annika poczuła gulę w żołądku. Że też za każdym razem przeżywa to tak samo.
Młoda matka w botkach na szpilkach oddaje dziecko do przedszkola i ginie w śnieżycy w drodze do domu.
Zdała sobie sprawę, że trzęsie się z zimna. Gwiazda w oknie kołysała się lekko. Ulicą przejechał mężczyzna na rowerze.
Sięgnęła do torby, wyjęła komórkę, zrobiła zdjęcie przedszkola, skinęła głową młodemu policjantowi i ruszyła w stronę redakcyjnego wozu.
*
Śnieg przestał padać, temperatura gwałtownie spadła. Jej oddech zamarzał na szybie samochodu, włączyła nawiew ciepłego powietrza, ale musiała odczekać dobrych kilka minut, zanim mogła ruszyć. Rozpięła buty, zaczęła nerwowo poruszać palcami lewej stopy, próbując przywrócić je do życia.
Ellen i Kalle wracali już ze świetlicy sami, co było prostsze, niż mogłoby się wydawać, ponieważ świetlica mieściła się po drugiej stronie Hantverkargatan. Między innymi dlatego postanowili nie szukać innego mieszkania, chociaż w trzech pokojach było im zdecydowanie za ciasno.
Samochody ruszyły się nieco, puściła sprzęgło, samochód potoczył się kilka metrów po zaśnieżonej drodze.
Nawet obwodnica, Essingeleden, nie była odśnieżona. Annika nie potrafiła powiedzieć, czy winne jest globalne ocieplenie, czy może zaspy na autostradzie są częścią polityki nowej prawicowej rady miasta.
Westchnęła i sięgnęła po prywatną komórkę. Wcisnęła ostatnio wybierany numer i zaczęła się wsłuchiwać w trzaski. W końcu usłyszała głos automatycznej sekretarki:
Hello, you have reached Thomas Samuelsson at the Department of Justice…
Poirytowana i lekko zawstydzona rozłączyła się. Jej mąż nie odbierał komórki od wczorajszego wieczoru. Za każdym razem, gdy próbowała się do niego dodzwonić, odzywała się automatyczna sekretarka. Thomas uparł się zachować angielską wersję poczty głosowej, mimo że od ich powrotu z Waszyngtonu minęły już cztery miesiące. Department of Justice… Dżizas…
Gdzieś w czeluściach torby dzwoniła druga komórka. Służbowa. Sięgnęła po nią bez pośpiechu. Stała w korku, więc i tak niewiele mogła zrobić.
– Co to za zdjęcie? Co na nim jest, do diabła?
Patrik Nilsson, szef działu wiadomości, najwyraźniej właśnie otrzymał jej zdjęcia z lasu.
– Kto. Martwa matka małego dziecka. Odprowadziła rano synka do przedszkola i umarła w drodze do domu. Przyczyna nie jest jeszcze znana, ale idę o zakład, że jest w trakcie rozwodu i że to ojciec dziecka ją zabił.
– Wygląda jak kawałek korzenia. Jak ci poszło u Ingvara?
U Ingvara?
– Ingvar Kamprad z Elmtaryd Agunnaryd.
Szukała w pamięci: czego dotyczyło pierwotne zlecenie?
– Pogłoski się nie potwierdziły – powiedziała po chwili.
– Jesteś pewna?
Patrik ubzdurał sobie, że dach Ikei w Kungens Kurva, największego sklepu tej sieci na świecie, zawali się pod ciężarem śniegu. Gdyby jego hipoteza się potwierdziła, byłaby to rzeczywiście nie lada sensacja. Ale gdy spytała w informacji, czy mają jakieś problemy z odśnieżaniem dachu, wyglądali na autentycznie zdziwionych. Powiedziała, że redakcja dostała taką wiadomość od anonimowego informatora. Nie było to prawdą. „Informacja” zrodziła się podczas zebrania redakcji o jedenastej, najprawdopodobniej w mózgu Patrika. A ona została wysłana, żeby sprawdzić, czy rzeczywistość da się w jakiś sposób nagiąć do potrzeb „Kvällspressen”. W tym przypadku okazało się to trudne. Pracownik informacji zadzwonił do działu technicznego, którego szef zapewnił przez telefon, że konstrukcja dachu utrzyma pokrywę śnieżną grubości dwudziestu dwóch metrów. Co najmniej.
– Żadnego uszkodzonego dachu – odpowiedziała lakonicznie.
– Niech to szlag. Weszłaś na górę i sprawdziłaś?
– Jasne – skłamała.
– Nawet małej szczeliny?
– Nic.
Samochody stojące przed nią nagle ruszyły. Wrzuciła jedynkę, poczuła, jak koła ślizgają się na śniegu, i po chwili jechała z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę.
– Co z tą martwą mamą? – spytała.
– Co? Z kim? Chodzi ci o ten korzeń?
– Policja wie, kto to jest. Sąsiadka zadzwoniła i zgłosiła jej zaginięcie, wieczorem podadzą to w wiadomościach.
– Chodzi o tę facetkę na tyłach przedszkola? – spytał Patrik, nagle znów zainteresowany. – Jakiś dzieciak ją znalazł?
– Nie – odpowiedziała Annika, wrzucając dwójkę. – Znalazł ją narciarz.
– Jesteś pewna? A może najechał na nią ktoś na skuterze śnieżnym? Ręka się uniosła i uderzyła o płozę?
– Korek się rozładował – weszła mu w słowo Annika. – Za kwadrans będę w redakcji.
Zostawiła samochód w redakcyjnym garażu i ruszyła na dół, do wejścia na klatkę. Dawniej do redakcji prowadziły cztery klatki, ale ze względu na zagrożenie terrorystyczne w pewnym momencie wszystkie – z wyjątkiem jednej – zostały zamknięte. Jeśli więc nie chciała przechodzić obok portierni, musiała zejść do piwnicy. Tam mogła wsiąść do windy znajdującej się za recepcją. Tore Brandt, niemal legendarny już wieloletni redakcyjny portier, został co prawda zwolniony, kiedy odkryto, że sprzedawał redaktorom z nocnej zmiany alkohol, ale nadal nie lubiła przechodzić obok długiej lady recepcji. Dlatego na ogół wybierała drogę przez piwnicę.
Czekała na windę kilka minut. W drodze na górę poczuła ssanie w żołądku. Czuła je za każdym razem, kiedy wchodziła do redakcji. Podniecenie zmieszane z niepokojem: nigdy do końca nie wiedziała, co ją za chwilę czeka.
Wzięła głęboki wdech i wyszła na poplamioną wykładzinę.
W ciągu trzech lat, kiedy była korespondentką gazety w Waszyngtonie, redakcję kilkakrotnie przebudowywano, dostosowując do zmieniających się potrzeb i nowych wymagań ściślejszej współpracy i większej mobilności. Najwięcej miejsca zajmował teraz stół działu wiadomości, przypominający wielki rozświetlony statek kosmiczny. Pierwotny dział wiadomości zaczął w pewnym momencie pączkować i tak z jednego zrobiły się trzy. W dwóch półkolach, plecami do siebie, siedzieli redaktorzy wydania papierowego i internetowego, wpatrzeni w swoje monitory. Jej redakcyjnej koleżance, Berit Hamrin, przypominały dwa półksiężyce. Miejsce dawnej centrali telefonicznej zajął dział telewizji internetowej. Kilkanaście gigantycznych ekranów migotało nad głowami pracowników, pokazując wiadomości i seriale. Dział rynku i ogłoszeń też przeniósł się do pomieszczeń redakcyjnych. Ekrany oddzielające biurka reporterów dziennych zostały usunięte.
Kiedy już przekroczyła próg redakcji, zawsze ogarniał ją pełen skupienia spokój.
Mimo zmian w zasadzie wszystko pozostało takie samo, tylko stłoczone na mniejszej powierzchni. Setki świetlówek nadal migotały lekko niebieskim światłem. Stoły były zarzucone stertami papierów. Głowy ludzi pochylone w skupieniu. Nerwowo próbowano naginać rzeczywistość do potrzeb gazety – albo tworzyć nową.
Lata spędzone w Waszyngtonie wydawały się jej odległą przeszłością, historią, którą ktoś jej opowiedział albo która mogła jej się przyśnić. Życie znów toczyło się swoim torem. Dokładnie tak samo jak trzynaście lat wcześniej, kiedy trafiła do redakcji po raz pierwszy, jako wakacyjna stażystka. Zlecano jej wtedy wszystkie drobne sprawy: sprawdzała informacje, zdobywała je, była gońcem, człowiekiem do wszystkiego.
Ogarnęło ją obezwładniające zmęczenie. Czas zatoczył koło: śmierć tej kobiety przypominała jej morderstwo sprzed lat, pierwsze zadanie, kiedy jeszcze była stażystką. Na dodatek znów mieszkała w tej samej okolicy, chociaż w innym mieszkaniu.
– Jadłaś już? – spytała koleżankę, w skupieniu piszącą coś na laptopie.
– Kanapkę – odpowiedziała Berit Hamrin, nie spuszczając wzroku z monitora i ani na chwilę nie przestając uderzać w klawiaturę.
Annika wyjęła z torby laptopa. Mechanicznie wykonała niezbędne czynności: włożyła wtyczkę do kontaktu, otworzyła pokrywę, włączyła komputer, zalogowała się do sieci. Berit przybyło siwych włosów, miała nowe okulary, ale poza tym świat wyglądał w zasadzie tak samo jak wtedy, kiedy Annika miała dwadzieścia cztery lata. Pamiętała tamto upalne lato i ciało młodej kobiety za nagrobkiem na cmentarzu. Teraz była zima i trzaskający mróz, a ciała zmarłych leżały w lesie nieopodal przedszkola. Na parkingu. Na małej uliczce gdzieś w willowej dzielnicy…
Zmarszczyła czoło.
– Berit, czy ostatnio w Sztokholmie nie zamordowano kilku osób? Kobiet.
– Nie sądzę, żeby ofiar było więcej niż zwykle.
Annika weszła do archiwum prasowego, na płatną stronę, na której duża część szwedzkich mediów przechowywała opublikowane artykuły i notatki. Wpisała: kobieta, morderstwa, sztokholm i datę poszukiwań: od pierwszego sierpnia bieżącego roku. Wyskoczyło kilka wyników, głównie krótkie notatki, przede wszystkim z „Fina Morgontidningen”.
Pod koniec sierpnia na parkingu w Fisksätrze, niedaleko Sztokholmu, znaleziono ciało pięćdziesięcioczteroletniej kobiety. Zadano jej cios nożem w plecy. Jej mąż miał na koncie kilka krótkich wyroków za pobicie, bił ją, groził jej. Został zatrzymany, ale wkrótce zwolniono go z braku dowodów. Ponieważ zatrzymano go niemal natychmiast, poranne dzienniki ograniczyły się do krótkich notatek na stronach miejskich, sprawę nazwano tragedią rodzinną.
Tydzień później w tym samym dziale odnotowano śmierć dziewiętnastoletniej imigrantki. Została zamordowana na popularnej plaży przy Ullnasjön w Arninge, na północ od Sztokholmu. Zadano jej ciosy nożem. Policja zatrzymała jej chłopaka, zresztą jej kuzyna. Nie przyznał się do winy. W połowie października w Hässelby znaleziono ciało trzydziestosiedmioletniej kobiety, matki trojga dzieci. Policja zatrzymała jej byłego męża. Został oskarżony, ale czy trafił do więzienia, o tym już nie wspomniano.
Znalazła jeszcze kilka innych podobnych notatek, ale nie dotyczyły okolic Sztokholmu i były jeszcze krótsze.
– Annika, możesz sprawdzić, co z tym pożarem w Sollentunie? – spytał Patrik, który nagle wyrósł przed nią jak spod ziemi. – Pewnie jakaś babcia zapalała wieniec adwentowy i źle się to skończyło. Napisz coś o tym, że Szwedzi nie potrafią korzystać z gaśnic i nie zmieniają baterii w czujnikach dymu. Trzeba ludzi edukować.
– A co z martwą matką pod przedszkolem?
Patrik zamrugał oczami, jakby nie bardzo wiedział, o co chodzi.
– A co z nią?
– To czwarte takie morderstwo od mojego powrotu – powiedziała Annika. Odwróciła komputer i pokazała mu monitor. – We wszystkich przypadkach ofiarami są kobiety. Wszystkie mieszkały w Sztokholmie, wszystkie zginęły od ran zadanych nożem. Może mamy do czynienia z seryjnym mordercą?
Patrik się zawahał.
– Myślisz? A ta jak zginęła? Gdzie to było? W Bredängu?
– W Axelsbergu. Widziałeś zdjęcie. Co o tym sądzisz?
Patrik patrzył chwilę na redakcję, wyraźnie starał się odnaleźć w pamięci zdjęcie korzenia. Tamta kobieta ciągle była dla niego jedynie kupką śniegu.
– Seryjny morderca? – parsknął. – Marzy ci się.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę innej reporterki.
– A więc to ciebie tam wysłano – powiedziała Berit. – Miała małe dziecko? Była po rozwodzie? Zgłaszała, że jej były jej grozi, ale nikt się tym nie przejął?
– Pewnie tak. Policja jeszcze nie podała jej nazwiska.
Brak nazwiska ofiary oznaczał brak adresu, a więc i sąsiadów, których zawsze można wypytać o różne rzeczy. Na razie nie wiadomo było nawet, czy to rzeczywiście było zabójstwo.
– Coś ciekawego? – spytała Annika.
Wskazała głową na tekst, nad którym Berit pracowała, i sięgnęła do torby po pomarańczę.
– Pamiętasz Alaina Thery’ego? Zeszłej jesieni sporo o nim pisano.
Annika szukała w pamięci, ale zeszłej jesieni zajmowała ją przede wszystkim amerykańska Partia Herbaciana i wybory do Kongresu. Pokręciła głową.
– Francuski potentat, który wyleciał w powietrze na swoim jachcie niedaleko Puerto Banús? – Berit próbowała jej pomóc. Przyglądała jej się znad okularów.
Annika znów zaczęła szukać w pamięci.
Puerto Banús, białe łodzie i błękitne morze. To tam ona i Thomas wrócili do siebie. W hotelu Pyr, w pokoju z widokiem na autostradę. Pojechała tam służbowo, relacjonować sprawę zagazowania szwedzkiej rodziny, Söderströmów. Thomas mieszkał wówczas z Sophią Grenborg, ale został wysłany służbowo na konferencję do Malagi i tam zdradził Sophie z nią.
– Na YouTubie można sobie obejrzeć film, z którego wynika, że Alain Thery był największym handlarzem niewolnikami w Europie. Jego firmy były jedynie fasadą dla przemytu młodych Afrykańczyków do Europy, gdzie byli wyzyskiwani do granic możliwości, niekiedy nawet umierali.
– Brzmi to jak pomówienie zmarłego – skwitowała Annika.
Wyrzuciła skórkę pomarańczy do śmieci, wzięła cząstkę. Była kwaśna jak cytryna.
– Autor filmu twierdzi, że na świecie jest dzisiaj więcej niewolników niż kiedykolwiek i że nigdy nie byli tacy tani.
– Właśnie takimi sprawami zajmuje się Thomas – Annika weszła jej w słowo. Wzięła kolejną cząstkę pomarańczy i znów się skrzywiła.
– Frontex – powiedziała Berit.
Annika wyrzuciła resztę pomarańczy do kosza.
– Zgadza się. Frontex.
Thomas i jego dziwna praca.
– Według mnie to straszne – ciągnęła Berit. – Frontex to niezwykle cyniczny eksperyment, nowa żelazna kurtyna.
Annika weszła na Facebooka, sprawdziła status swoich znajomych.
– Celem Frontexu jest zamknięcie sytej Europy przed biedną częścią świata. Istnienie tego typu organizacji pozwala rządom uniknąć krytyki. Pozbywają się ludzi, wskazują na Frontex i umywają ręce, jak Piłat.
Annika się uśmiechnęła.
– I pomyśleć, że w młodości popierałaś Wietkong.
Eva-Britt Qvist informowała, że wieczorem wybiera się do teatru, Patrik czterdzieści trzy minuty temu zjadł kanapkę. Fotograf Pelle załączył linka do dokumentu nakręconego latem 1975 roku.
– Ostatni pomysł Frontexu to pozwolić, żeby Trzeci Świat sam zamknął swoje granice. Bardzo praktyczne. Wtedy my, w swoim najlepszym ze światów, w ogóle nie będziemy musieli zajmować się tą kwestią. Kadafi dostał od naszej pani komisarz pół miliarda, żeby trzymał uchodźców z Somalii, Erytrei i internowanych Sudańczyków w ogromnych obozach koncentracyjnych.
– To prawda – przytaknęła Annika. – Właśnie dlatego Thomas pojechał do Nairobi. Chcą, żeby Kenijczycy zamknęli granicę z Somalią.
Annika wyjęła komórkę i znów wybrała numer Thomasa.
– Masz nowy aparat? – zauważyła Berit.
Annika skinęła głową.
Hello, you have reached Thomas Samuelsson at the…
Rozłączyła się, spróbowała opanować emocje. Zastanawiała się, z kim dzisiaj poszedł do łóżka, i czuła się bezradna.
Kiedy latem wrócili do Szwecji, Thomas dostał posadę sekretarza projektu. Jego celem było zapewnienie jedności działania w kwestiach związanych z migracją. Nic szczególnie prestiżowego, nie był zadowolony. Miał nadzieję, że po latach spędzonych w Waszyngtonie dostanie coś lepszego. Pewnie pocieszał się myślą o konferencjach, na które będzie musiał jeździć.
Annika odsunęła ponure myśli i zadzwoniła do prokuratora, któremu podlegały przestępstwa popełnione w gminie Nacka. Wiedziała, że centrala jest czynna całą dobę.
Niestety telefonistka nie potrafiła jej powiedzieć, który prokurator prowadził sprawę zabójstwa na parkingu w Fisksätrze, popełnionego w sierpniu ubiegłego roku.
– Bardzo mi przykro, nie mam w tej chwili dostępu do takich danych. Musiałabym przełączyć panią dalej, a biuro jest już zamknięte. Pracują do piętnastej.
No cóż, warto było spróbować, pomyślała Annika.
Zadzwoniła do biura prokuratora zajmującego się Norrortem i Västerortem, ale nikt nie potrafił jej powiedzieć, kto zajmował się morderstwami na plaży w Arninge i w willowej dzielnicy Hässelby. Wszyscy natomiast oczywiście wiedzieli, kto prowadził głośne sprawy, takie jak kradzież przewożonych pieniędzy dokonana z użyciem śmigłowca, wszyscy znali też nazwiska wszystkich ćpających gwiazd sportu.
– Teraz Frontex zaczął też wynajmować samoloty – ciągnęła Berit niezrażona. – Zbierają uchodźców bez dokumentów, wsadzają na pokład i pozbywają się ich gdzieś w Lagosie albo w Ułan Bator. Szwecja już kilka razy korzystała z takich usług.
– Chyba już pójdę – oświadczyła nagle Annika.
Wyłączyła laptopa, zamknęła pokrywę i wprawnym ruchem schowała go do torby. Włożyła kurtkę i ruszyła do wyjścia.
– Bengtzon! – usłyszała z recepcji, kiedy już prawie stała w drzwiach.
Niech to szlag, kluczyki od samochodu, pomyślała.
Zawróciła, weszła do holu z wymuszonym uśmiechem.
– Przepraszam – powiedziała, kładąc na ladzie kluczyki od TKG297.
Portier, młody chłopak, po prostu je wziął, bez żadnych uwag. Nie zapytał, czy zatankowała i czy wypełniła kartę wozu. A nie zrobiła ani jednego, ani drugiego.
– Schyman cię szuka – powiedział. – Jest w sali konferencyjnej, w Grodanie. Prosił, żebyś natychmiast tam przyszła.
Annika zatrzymała się w pół kroku.
– Dlaczego?
Portier wzruszył ramionami.
– Może chodzi o nowe godziny pracy? – rzucił. – Jeszcze gorsze – dodał.
Annika ruszyła do sali konferencyjnej. Dlaczego, na litość boską, tak nazwano to miejsce. Grodan. Ropucha.
Redaktor naczelny osobiście otworzył jej drzwi.
– Witaj. Wejdź i usiądź.
– Przenosicie mnie do Jönkopingu? – spytała.
Weszła do sali. Wokół niewielkiego stołu konferencyjnego z jasnej brzozy siedziało trzech mężczyzn. Na jej widok wstali, a ona zamrugała, oślepiona światłem halogenowej lampy odbijającym się od białej tablicy wiszącej na ścianie naprzeciwko drzwi.
– O co chodzi? – spytała.
Podniosła rękę, osłaniając oczy przed rażącym światłem reflektora.
– My się znamy – odezwał się mężczyzna stojący najbliżej.
Podał jej prawą rękę.
Jimmy Halenius, szef Thomasa, sekretarz ministra w Ministerstwie Sprawiedliwości. Chwyciła jego dłoń, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
– To Hans Erik Svensson i Hans Wilkinsson – powiedział Halenius, wskazując na pozostałych mężczyzn. Najwyraźniej nie zamierzali podejść bliżej.
Hasse i Hasse, pomyślała i nagle nabrała czujności.
– Annika, usiądź – powiedział Schyman.
Strach pojawił się znikąd, po prostu nagle chwycił ją w swoje szpony z taką siłą, że zabrakło jej tchu.
– Słucham? – spytała, nadal stojąc. – Chodzi o Thomasa? Coś mu się stało?
Jimmy Halenius zrobił krok w jej stronę.
– O ile nam wiadomo, Thomas jest cały i zdrowy – powiedział, przytrzymując jej spojrzenie.
Miał niebieskie oczy, pamiętała to. Bardzo niebieskie. Może nosi soczewki, pomyślała.
– Thomas jest w Nairobi na konferencji Frontexu na temat rozszerzenia współpracy na europejskich granicach – mówił sekretarz.
Nasza nowa żelazna kurtyna, pomyślała Annika. Ma chronić naszą wolność.
– Przez pierwsze cztery dni debatowano w międzynarodowym centrum konferencyjnym imienia Kenyatty. Wczoraj rano Thomas opuścił obrady i z ramienia Szwecji udał się na rekonesans do Liboi, miasta położonego na granicy z Somalią.
Z jakiegoś powodu Annika nagle zobaczyła zasypane śniegiem ciało na tyłach przedszkola w Axelsbergu.
– Nie żyje?
Stojący za Haleniusem ubrani na ciemno mężczyźni wymienili spojrzenia.
– Nie mamy żadnych informacji, które by na to wskazywały – mówił dalej Halenius.
Wysunął krzesło i zaproponował, żeby usiadła. Opadła na nie, zauważyła, że dwaj mężczyźni, obaj Hansowie, wymienili spojrzenia.
– Co to za jedni? – spytała Annika, wskazując na nich ruchem głowy.
– Annika – odezwał się Halenius. – Chcę, żebyś uważnie wysłuchała tego, co mam ci do powiedzenia.
Annika powiodła wzrokiem po sali, jakby szukając wyjścia, jakiejś drogi ucieczki, ale pokój nie miał nawet okien. Na krótszej ścianie wisiała biała tablica, gdzieś w kącie leżały przestarzałe słuchawki, na suficie zamontowano niewielki wentylator. Ściany były jasnozielone, w kolorze limonki, niezwykle modnym w latach dziewięćdziesiątych.
– Delegacja składała się z siedmiu osób. Przedstawiciele różnych państw Unii Europejskiej mieli na miejscu sprawdzić, jak wygląda granica z Somalią, a następnie podzielić się wiedzą z pozostałymi uczestnikami konferencji. Problem w tym, że cała delegacja zniknęła.
Annika czuła pulsowanie w skroni. Przed oczyma znów miała wystający spod śniegu but.
– Jechali dwoma samochodami, dwiema toyotami land cruiser sto. Od wczorajszego popołudnia nikt nie widział ani samochodów, ani pasażerów…
Halenius zamilkł.
Annika patrzyła na niego.
– Jak to: zniknęli? Nie rozumiem.
Halenius zaczął coś mówić, przerwała mu.
– Co to znaczy, że nikt ich nie widział?
Wstała. Krzesło się przewróciło. Halenius podniósł się, stanął tuż obok niej. Jego niebieskie oczy iskrzyły.
– Samochody były wyposażone w aparaturę umożliwiającą ich śledzenie. Sprzęt z jednego z wozów odnaleziono w pobliżu Liboi – zaczął. – Razem z ciałami tłumacza i jednego z ochroniarzy. Obaj byli martwi.
Annika poczuła, że podłoga ucieka jej spod nóg, chwyciła się stołu, żeby nie upaść.
– To niemożliwe – powiedziała.
– Nie mamy żadnych informacji, które świadczyłyby o tym, że ktoś jeszcze został poszkodowany.
– Musiała zajść jakaś pomyłka – upierała się. – Może po prostu zabłądzili. Jesteście pewni, że się gdzieś nie zgubili?
– Minęła doba. Możemy wykluczyć, że zabłądzili.
Annika skupiła się na oddychaniu. Musi pamiętać, że ma oddychać.
– Jak zginęli? Ochroniarz i tłumacz?
Halenius przyglądał się jej bacznie kilka sekund, zanim odpowiedział.
– Od strzału w głowę, z bliskiej odległości.
Annika chwiejnym krokiem podeszła do drzwi, chwyciła torbę, którą tam zostawiła, wchodząc, położyła ją na stole i zaczęła szukać komórki, jednej z dwóch. Nie znalazła. Wyrzuciła zawartość torby na brzozowy stół. Po blacie potoczyła się pomarańcza, spadła i wylądowała obok staromodnych słuchawek. W końcu znalazła służbową komórkę i drżącymi palcami zaczęła wybierać numer Thomasa. Pomyliła się, zaczęła jeszcze raz, coś zatrzeszczało, zapiszczało, odezwała się skrzynka głosowa.
Hello, you have reached…
Upuściła telefon. Upadł na podłogę, obok jej rękawiczek i małego notesu. Jimmy Halenius schylił się i podniósł go.
– To nieprawda – powiedziała tak cicho, że nie była pewna, czy ktokolwiek ją usłyszał.
Halenius coś powiedział, ale jego słowa do niej nie docierały, widziała, że porusza wargami, widziała, że wyciąga do niej rękę. Odtrąciła ją. Spotkali się kilka razy, ale on nic o niej nie wiedział, nie wiedział, jak jest naprawdę między nią a Thomasem.
Schyman wychylił się do przodu, powiedział coś, miał spuchnięte powieki.
– Zostawcie mnie – powiedziała zdecydowanie za głośno.
Mężczyźni patrzyli na nią. Zaczęła zbierać swoje rzeczy, włożyła je do torby, wszystko z wyjątkiem notesu. Miała w nim notatki z bezsensownej wyprawy do Ikei, uznała, że nie będą jej potrzebne. Wstała i ruszyła do drzwi.
– Annika… – zaczął Halenius, próbując zajść jej drogę.
Uderzyła go w twarz.
– To twoja wina – powiedziała, przekonana, że ma absolutną rację.
Wyszła szybkim krokiem.
* * *
Ciężarówka jechała powoli, zrywami. Nie było dróg. Koła najeżdżały na kamienie, grzęzły w rowach, rośliny rysowały podwozie, gałęzie ocierały się o plandekę, silnik hałasował, sprzęgło piszczało. Spuchnięty język przywarł mi do podniebienia. Od rana nic nie piliśmy, głód zamienił się w ćmiący ból, kręciło mi się w głowie. Straciłem węch, miałem nadzieję, że moi towarzysze podróży również, a przynajmniej Catherine.
Sébastien Magurie, Francuz, w końcu umilkł. Marudził tak strasznie, że pomyślałem, że dobrze byłoby, gdyby i jego zabrali. Nie, nie, co ja mówię, oczywiście, że tak nie myślałem, chociaż rzeczywiście już wcześniej z trudem go znosiłem. Ale dość o tym.
Za to Alvara, Hiszpana, podziwiałem. Zachował chłodny spokój, nie odzywał się nieproszony, wykonywał polecenia. Leżał na samym skraju paki, tam, gdzie najbardziej trzęsło, ale nie żalił się. Miałem nadzieję, że inni też to doceniają.
Początkowo próbowałem zapamiętać, w jakim kierunku jedziemy. Kiedy zostaliśmy zatrzymani, słońce stało w zenicie, może lekko przesunięte na zachód. Początkowo jechaliśmy na południe, tak mi się przynajmniej wydawało. Byłoby dobrze, bo to by znaczyło, że nadal jesteśmy w Kenii, a Kenia jest krajem, gdzie wszystko funkcjonuje, jest infrastruktura, są mapy, działają komórki. Ale po kilku minutach skręciliśmy na wschód. To gorzej, bo pewnie znaleźliśmy się w Somalii, w kraju będącym w stanie całkowitego rozpadu. Wojna domowa, która zaczęła się dwadzieścia lat temu, doprowadziła kraj do anarchii. Dzisiaj… byłem niemal pewien, że najpierw jechaliśmy na północ, a potem na zachód, a to by oznaczało, że dotarliśmy mniej więcej do punktu wyjścia. Pomyślałem jednak, że to mało prawdopodobne, ale pewności mieć nie mogłem.
Zabrali nam zegarki i telefony. Od tego zaczęli. Ciemność, która panowała już od jakiegoś czasu, oznaczała jednak, że od naszego uprowadzenia minęło dobrych trzydzieści godzin. Byliśmy oficjalną delegacją, więc zapewne pomoc była już w drodze.
Obliczyłem, że w Sztokholmie powinna być mniej więcej szósta po południu. Annika powinna już wiedzieć, pewnie jest teraz w domu, z dziećmi.
Catherine leżała przytulona do mnie. Przestała płakać, oparła twarz o moją koszulę. Wiedziałem, że nie śpi. Miałem związane ręce, niemal ich nie czułem. Związali je nam na plecach tymi wąskimi plastikowymi paskami z ząbkowanymi brzegami. Raz zaciągnięte nie dawały się poluzować i przy najmniejszym ruchu wrzynały się w skórę. Czy mogło nam to odciąć krążenie w stopach i dłoniach? Czy skutki byłyby nieodwracalne?
Nagle ciężarówka wpadła w wyjątkowo głęboką dziurę i głowa Catherine uderzyła o moją. Samochód zatrzymał się pod niebezpiecznym kątem, zostałem wciśnięty w miękki brzuch niemieckiej urzędniczki. Głowa Catherine ześlizgnęła się na moje krocze. Poczułem, że mam guza na czole, ból rozsadzał mi głowę. Usłyszałem, jak ktoś otwiera drzwi po stronie kierowcy, rozległy się krzyki, samochód przechylił się jeszcze bardziej. Mężczyźni rozmawiali, krzyczeli, wyraźnie o coś się kłócili. Po chwili – po pięciu minutach, może po kwadransie – zamilkli.
Temperatura zaczęła spadać.
Milczenie się pogłębiało, aż w końcu stało się ciemniejsze od nocy.
Catherine znów zaczęła płakać.
– Czy ktoś ma przy sobie jakieś ostre narzędzie? – spytał cicho Hiszpan.
Jasne. Plastikowe taśmy.
– To absolutnie nie do przyjęcia – oświadczył Magurie.
– Sprawdźcie, czy nie ma tu gdzieś ostrego kamienia, jakiegoś gwoździa albo kolca – mówił dalej Hiszpan.
Próbowałem wymacać coś wokół siebie palcami, ale na mnie leżała Catherine, a Niemka opierała się o mój bok. Poza tym straciłem czucie w palcach. Po chwili usłyszeliśmy warkot silnika zbliżającej się ciężarówki.
Zatrzymała się obok naszej, wysiedli z niej jacyś mężczyźni. Słyszałem zgrzyt metalu i wściekłe głosy.
Zdarli plandekę.
* * *
Anders Schyman siedział w swojej szklanej klatce i patrzył na redakcję. Nadal używał tego określenia, chociaż oficjalnie nazywało się to otwartą przestrzenią biurową, mieszczącą wszystkie działy, łącznie z działem analiz i działem informatycznym.
Dzień nie obfitował w wydarzenia. W krajach arabskich panował spokój, nigdzie nie odnotowano trzęsienia ziemi, nie wybuchł żaden skandal z udziałem polityków czy gwiazd oper mydlanych. Nie było sensu przestrzegać przed chaosem na drogach, spowodowanym załamaniem się pogody, zrobili to już wczoraj, dzisiaj zresztą też dużo o tym pisali. Znał swoich czytelników, czy raczej ufał swoim analitykom. Do jutrzejszego wydania muszą znaleźć coś innego. Patrik nadal był niezadowolony, że konstrukcja dachu Ikei okazała się bardziej wytrzymała, niż przypuszczał. W końcu na jakiejś amerykańskiej stronie znalazł informację o kobiecie cierpiącej na coś, co nazwano alien hand syndrome. Zespół obcej ręki. Po operacji mózgu u sześćdziesięcioletniej Harriet wystąpił konflikt półkul mózgowych: żadna nie chciała, by druga nad nią dominowała, co w praktyce oznaczało, że niektóre części jej ciała nie przyjmowały poleceń płynących z mózgu. Biedną Harriet atakowała jej własna prawa ręka. Zachowywała się tak, jakby rządziła nią jakaś pozaziemska siła, stąd nazwa dolegliwości. Nagle zaczynała ją drapać, rozbierać albo wydawać pieniądze, a ona nie była w stanie nic na to poradzić.
Schyman westchnął.
Miał temat na pierwszą stronę, ale nie mógł o tym napisać, więc redakcja szukała nerwowo materiałów o zespole obcej ręki. Alien hand syndrome.
Oczywiście zastanawiał się, czy nie zignorować próśb Ministerstwa Sprawiedliwości o zachowanie dyskrecji i jednak napisać o zaginionej delegacji Unii Europejskiej, ale zasady etyczne wyniesione z telewizji państwowej, gdzie kiedyś pracował, nakazywały mu wstrzemięźliwość. No i chodziło mu też o Annikę. Prezentowane na blogach teorie spiskowe o tym, jak media chronią swoich ludzi, były mocno przesadzone. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Media wykazują wręcz chorobliwe zainteresowanie „swoimi” ludźmi i pilnie śledzą wszystko, co na ich temat piszą inni dziennikarze. Było jednak jeszcze coś: zwykłe ludzkie współczucie. Zresztą sprawa była rozwojowa, nie ucieknie. Na razie poinformowani zostali jedynie najbliżsi, a wśród nich nie było dziennikarzy. Zdążył to już sprawdzić.
Pytanie brzmiało: jak to wpłynie na Annikę i jak on powinien się w tej sytuacji zachować.
Wstał, podszedł do szklanych drzwi, jego oddech zostawił na nich plamę mgiełki.
Tam, na zewnątrz, był nowy świat. Dzisiaj już nikt nie potrzebuje dziennikarzy starających się dogłębnie zbadać każdy trop. Dzisiaj trzeba działać szybko, potrzebni są multimedialni producenci, którzy potrafią robić materiały dla telewizji, pisać krótkie notatki do internetu i może przygotować jakiś materiał na wieczór. Annika należała do wymierającego gatunku, przynajmniej jeśli chodzi o „Kvällspressen”. Na skomplikowane śledztwa, w których się specjalizowała, redakcja nie miała pieniędzy. Tak więc musiała wykonywać polecenia Patrika, co było dla niej czymś w rodzaju kary. Schyman wiedział to doskonale, ale nie mógł w nieskończoność traktować jej inaczej niż innych pracowników redakcji. Nie stać go było na to, żeby nadal trzymać ją w Waszyngtonie, nie mógł też dezawuować wszystkich pomysłów Patrika. „Kvällspressen” nadal było drugim co do wielkości tytułem na szwedzkim rynku prasy. Jeśli chcieli kiedykolwiek wyprzedzić „Konkurrenten”, musieli działać odważniej, na większą skalę.
Prawda była taka, że bardziej potrzebował Patrika niż Anniki.
Odwrócił się od szklanych drzwi i zaczął nerwowo krążyć po swoim niewielkim gabinecie.
Nie mógł Annice nic zarzucić. Jako korespondentka spisała się świetnie. Gdy przed kilku laty zamordowano w Stanach szwedzkiego ambasadora, doskonale sobie z tym poradziła. Wszyscy to przyznawali.
Powrót do męża dobrze jej zrobił. Nigdy nie tryskała radością, ale ten rok, kiedy ona i Thomas się rozstali, był ciężki nie tylko dla niej, ale też dla jej najbliższego otoczenia.
Schyman nawet nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby jej mąż zginął. Miał świadomość, że to może trochę cyniczne, ale uważał, że redakcja „Kvällspressen” nie jest zakładem opiekuńczym. Jeśli Thomas nie wróci, będą pewnie musieli się z nią pożegnać, oczywiście za cenę odpowiedniej odprawy, i mieć nadzieję, że dobry terapeuta będzie w stanie jej pomóc.
Znów westchnął.
Alien hand syndrome.
Na litość boską.
* * *
– Kiedy tata wróci?
Dzieci mają jakiś szósty zmysł, pomyślała Annika.
Pogładziła córeczkę po włosach, tak miękkich i delikatnych, że zawsze się dziwiła, gdy od czasu do czasu zdarzało jej się znaleźć w nich wszy.
– Przecież wiesz, że tata pracuje w Afryce – powiedziała, okrywając Ellen szczelniej kołdrą.
– Ale kiedy wróci?
– W poniedziałek – poinformował Kalle siostrę ze swojego łóżka. – Wszystko zapominasz.
Kiedy Annika mieszkała sama z dziećmi, Kalle i Ellen mieli swoje pokoje, a ona spała w salonie. Teraz, kiedy Thomas do nich wrócił, taki układ nie był już możliwy. Kalle musiał więc przenieść się do pokoju Ellen, co potraktował jako osobistą obrazę.
Annika spojrzała na jego łóżko.
Ma powiedzieć dzieciom? Co? Prawdę? Nieco złagodzoną?
Tata zaginął w Afryce i pewnie nie wróci w poniedziałek, niewykluczone, że w ogóle nie wróci, ale wtedy odzyskasz swój dawny pokój. Fajnie, prawda?
Czy może powinna litościwie milczeć?
Tacie bardzo się w Afryce spodobało. Zostanie tam jakiś czas. Kiedyś pojedziemy go tam odwiedzić, co wy na to?
Ellen przytuliła Poppy, zwinęła się w kłębek i zamknęła oczy.
– Śpij dobrze – powiedziała Annika i zgasiła lampkę przy jej łóżeczku.
Salon był pogrążony w półmroku. Na parapetach paliły się małe lampki, pozostałość po ostatnim lokatorze. Dawały ciepłe, przyjemne światło. Telewizor grał, ale wyłączyła głos. Leif GW Persson opowiadał o zbrodni tygodnia w programie, który zawsze chciała obejrzeć, ale nigdy nie miała na to czasu. Jasna blondynka, najwyraźniej współgospodyni programu, powiedziała coś do kamery i po chwili zmienili temat. Oboje prowadzący szli wzdłuż ciągnących się kilometrami półek z dokumentami i protokołami z przesłuchań. Pewnie zdjęcia z archiwum Palmego, pomyślała Annika i sięgnęła po komórkę. Żadnych nieprzeczytanych SMS-ów.
Usiadła na kanapie z telefonem w dłoni i wpatrywała się w ścianę za Leifem GW Perssonem. Po tym jak wyszła z sali konferencyjnej, jej komórka zaczęła dzwonić jak oszalała. Schyman próbował się z nią skontaktować, drugiego numeru nie znała. Pewnie Halenius. W końcu wyłączyła komórkę. Kiedy wróciła do domu, wyłączyła też telefon stacjonarny. Numeru jej prywatnej komórki nie znał prawie nikt. Tylko Thomas, szkoła, Anne Snapphane i może jeszcze kilka osób. Właśnie ten aparat trzymała teraz w ręku, jak martwą rybę.
Co miała robić? Miała komuś o tym powiedzieć? Czy w ogóle mogła komuś o tym powiedzieć? Komu? Komu powinna przekazać wiadomość? Barbro, swojej mamie? Mamie Thomasa? Może powinna polecieć do Afryki i zacząć go szukać? Tylko kto się wtedy zajmie dziećmi? Jej mama? Nie, nie mogła się przemóc, żeby do niej zadzwonić. A może jednak powinna? Co miała robić?
Potarła twarz dłońmi.
Barbro bardzo się zdenerwuje. Zacznie się nad sobą użalać. Kolejny problem. Pewnie skończy się tym, że będzie musiała ją pocieszać i przepraszać za to, że ją niepokoi. O ile oczywiście matka będzie trzeźwa, bo jeśli nie, to w ogóle nie będzie żadnej rozmowy.
Matka nigdy jej nie wybaczyła, że nie przyjechała na ślub siostry, Birgitty, kiedy ta wychodziła za Stevena, który mimo obco brzmiącego imienia był tak szwedzki, jak to tylko możliwe. Było to w końcówce amerykańskich wyborów prezydenckich i nie chciała opuszczać stanowiska, które dopiero co objęła, żeby spędzić jeden wieczór na przyjęciu weselnym w Domu Ludowym w Hälleforsnäsie.
– To najważniejszy dzień w życiu twojej siostry – szlochała matka przez telefon, siedząc w swoim mieszkaniu na Tattarbacken.
– Ani ty, ani Birgitta nie byłyście na moim ślubie – odparowała Annika.
– Ale ty brałaś ślub w Korei! – Pełne niezrozumienia oburzenie.
– I co z tego? Powiedziałabym, że odległości są porównywalne.
Od tamtej pory w ogóle z siostrą nie rozmawiała, ale jeśli miała być szczera, to wcześniej też nie zdarzało się im to zbyt często. W każdym razie od czasu, kiedy w wieku osiemnastu lat wyprowadziła się z domu.
Do Berit też nie chciała dzwonić. Przyjaciółka na pewno dochowałaby tajemnicy, ale nie chciała jej obarczać taką odpowiedzialnością.
Oczywiście powinna poinformować Doris, matkę Thomasa. Tylko co ma jej powiedzieć? Twój syn od kilku dni nie odbiera telefonu, ale nie niepokoiłam się tym, bo podejrzewałam, że posuwa jakąś panienkę?
Wstała z kanapy, nadal z komórką w ręku, i poszła do kuchni. Okno rozświetlał kupiony niedawno w Åhlénsie na Fridhemsplan adwentowy świecznik. Kalle sam go wybrał. Ellen przechodziła fazę aniołków i wybrała trzy kuchenne magnesy właśnie w kształcie aniołków. W zlewie stały talerze z resztkami kolacji, kupionej na wynos w hinduskiej knajpie. Zapaliła światło i zaczęła wkładać naczynia do zmywarki.
Mechaniczne ruchy ją uspokajały. Odkręciła kran, wzięła do ręki szczotkę do zmywania, okrężnymi ruchami spłukiwała resztki jedzenia z talerzy, a potem włożyła je do zmywarki. Odłożyła szczotkę na miejsce.
Nagle ni z tego, ni z owego zaczęła płakać. Puściła sztućce, które miała w ręku, i usiadła na podłodze. Z kranu nadal leciała woda.
Siedziała tak dłuższą chwilę.
Jestem żałosna. Mój mąż zaginął, a ja nie mam nikogo, do kogo mogłabym zadzwonić, z kim mogłabym porozmawiać. Co jest ze mną nie tak?
Zakręciła kran, wytarła nos w kawałek kuchennego ręcznika i poszła do pokoju, wciąż z komórką w ręku.
Żadnych nieodebranych rozmów, żadnych SMS-ów.
Usiadła na kanapie, przełknęła głośno ślinę.
Dlaczego nie miała własnego grona znajomych? Thomas miał kolegów z drużyny piłkarskiej, znajomych jeszcze z liceum, a potem z czasów studiów w Uppsali, poza tym kolegów z pracy i kumpli z drużyny hokejowej. A ona? Poza Anne Snapphane?
Ona i Anne pracowały razem tego pierwszego lata w redakcji. Potem Anne przeniosła się do radia. Ich relacje bywały lepsze i gorsze, ale ostatnio znów spotykały się częściej. Czasem umawiały się na kawę w sobotnie popołudnie, czasem w niedzielę szły do muzeum.
Opowieści Anne o jej niesamowitych przygodach i górnolotnych planach działały na nią uspokajająco. Słuchając jej, mogła się odprężyć. Anne zawsze była u progu wielkiej kariery. Miała ambitne plany, wierzyła, że w końcu zostanie gwiazdą telewizji. Co tydzień miała inny pomysł, raz zamierzała prowadzić program dla dzieci, tydzień później miała pomysł na serię wywiadów, a w następnym tygodniu – na konkurs dla widzów. Co chwila przychodziło jej do głowy coś nowego. Zamawiała stosy raportów i najróżniejsze dane. Wertowała je w poszukiwaniu afery, która poruszy wszystkich. Jej fantastyczne pomysły kończyły się z reguły na wpisie na blogu, któremu nadała tytuł: „Niezwykłe przeżycia i przygody telewizyjnej mamuśki”, lub na wpisie na Facebooku, gdzie miała cztery tysiące trzysta pięćdziesięciu siedmiu znajomych. Annika dobrze wiedziała, że Anne nigdy nie napisała więcej niż pół strony poważnego tekstu, że nawet jeśli umówiła się na spotkanie z kimś z telewizji, to zwykle potem nie miała na nie czasu. Nie przejmowała się tym, na co dzień zarabiała na życie jako researcherka w dużej firmie producenckiej.
– Annika! Niesamowite, że dzwonisz! Właśnie o tobie myślałam.
Annika zamknęła oczy i poczuła, jak zalewa ją fala ciepła, niewiele brakowało, a byłaby się rozpłakała. A więc jednak jest ktoś, komu na niej zależy.
– Chodzi mi o te brązowe boty. Potrzebujesz ich na weekend?
– Thomas zaginął – wydusiła Annika i wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Łzy leciały jej po policzkach strugami, spływały na komórkę. Próbowała je wytrzeć, bała się, że ją uszkodzą.
– Cholerny drań – powiedziała Anne. – Że też nigdy nie może sobie darować. Kogo tym razem uwodzi?
Annika zaczęła mrugać, próbowała powstrzymać się od płaczu.
– Nie, to nie tak…
– Annika, nie musisz go kryć. I nie obwiniaj siebie. To nie twoja wina.
Annika zaczerpnęła powietrza, w końcu odzyskała głos.
– Nie wolno ci nic nikomu mówić. Na razie to tajemnica. Delegacja, której był członkiem, zaginęła. Na granicy z Somalią.
Zapomniała, jak się nazywało to miasto.
Zdumiona cisza po drugiej stronie.
– Cała delegacja? Czym jechali? Lecieli jumbo jetem?
Annika wytarła nos w kuchenny ręcznik.
– Jechali dwoma samochodami. W sumie siedem osób. Zaginęli wczoraj. Znaleziono ciała ochroniarza i tłumacza. Zginęli od strzału w głowę.
– O kurde! Thomasa też zastrzelili?
Annika znów poczuła łzy pod powiekami, płacz podchodził jej do gardła.
– Nie wiem!
– Boże, co zrobisz, jeśli go zabiją? Jak sobie poradzisz, ty i dzieci?
Annika siedziała na kanapie. Objęła rękami kolana i lekko się kołysała.
– Biedaczko, dlaczego tobie zawsze przytrafiają się takie rzeczy? Boże, jak mi ciebie żal. Kochanie…
Jednak miło, że ktoś się o nią troszczy.
– Biedny Kalle. Będzie dorastał bez ojca. Thomas miał ubezpieczenie na życie?
Annika oniemiała, przestała płakać.
– A Ellen jest jeszcze taka maleńka – ciągnęła Anne. – Ile ona ma lat? Siedem? Osiem? Chyba w ogóle nie będzie go pamiętać. Boże, Annika, co ty teraz zrobisz?
– Ubezpieczenie na życie?
– Nie chciałabym, żeby to zabrzmiało cynicznie, ale w takiej sytuacji trzeba myśleć o sprawach praktycznych. Przejrzyj wszystkie papiery, musisz wiedzieć, na czym stoisz. Dobrze ci radzę. Chcesz, żebym do ciebie przyjechała i ci pomogła?
Annika zakryła oczy dłonią.
– Dziękuję, może jutro. Teraz chcę się już położyć. To był ciężki dzień.
– Jasne, kochanie. Rozumiem. Zadzwoń, jak tylko się czegoś dowiesz, obiecaj mi…
Annika wymamrotała coś pod nosem, przytaknęła cicho.
Potem siedziała jeszcze chwilę na kanapie z komórką w ręku. Leif GW Persson poszedł już do domu, jego miejsce zajęła atrakcyjna ciemnoskóra kobieta prowadząca wieczorne wydanie „Raportu”. Program zaczął się od zdjęć z różnych szwedzkich miejscowości dotkniętych śnieżycą. Zasypane śniegiem tiry, wozy pomocy drogowej i dach hali tenisowej, który nie wytrzymał naporu śniegu. Sięgnęła po pilota i nastawiła głośniej. Tak obfite opady śniegu w listopadzie nie zdarzają się często, ale też nie są czymś wyjątkowym, informowała czarnoskóra piękność. Podobne sytuacje zdarzały się i w latach sześćdziesiątych, i osiemdziesiątych.
Annika wyłączyła telewizor. Poszła do łazienki, umyła zęby i ochlapała twarz zimną wodą, w nadziei, że do rana opuchlizna zejdzie.
Poszła do sypialni i obolała położyła się na łóżku, po stronie Thomasa.
* * *
Kiedy przecięli nam taśmy na nadgarstkach, przestaliśmy się przewracać.
Poczuliśmy ulgę.
Wstał księżyc. Szliśmy gęsiego. Krajobraz przypominał trójwymiarową fotografię: ciemne, granatowe tło obrzeżone srebrem. Kolczaste krzaki, mrowiska termitów, wyschnięte drzewa, kawałki skał i góry w oddali. Nie bardzo wiedziałem, jak to nazwać: może to była sawanna, może już pustynia, w każdym razie szlak był wyboisty i szło się trudno.
Pierwszy szedł Magurie. Mianował się naszym dowódcą, nie pytając nikogo o zdanie, mnie na pewno nie. Zaraz za nim podążał Rumun, potem ja i Catherine, Duńczyk i Hiszpan Alvaro, a na końcu, bez przerwy się potykając, Niemka. Płakała, pociągała nosem, zero godności.
Catherine poruszała się z trudem. Wysiadając z ciężarówki, źle stąpnęła i chyba skręciła lewą stopę. Wspierałem ją, jak tylko mogłem, ale z pragnienia kręciło mi się w głowie. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję. Obawiam się, że niewiele mogłem jej pomóc. Co chwilę zaczepiałem spodniami o jakieś kolce, pod prawym kolanem miałem wielką szramę.
Jadąc samochodem w ciągu dnia, w ogóle nie widzieliśmy zwierząt, z wyjątkiem kilku pojedynczych antylop i chyba afrykańskich dzików. Natomiast noc była pełna ciemnych cieni i błyszczących w mroku oczu.
– Żądam, żebyście nam powiedzieli, dokąd nas zabieracie!
Muszę przyznać, że podziwiałem Francuza za wytrwałość.
– Jestem obywatelem Francji. Chcę rozmawiać z ambasadą!
Magurie mówił po angielsku z nieco zabawnym francuskim akcentem. Co pięć minut wyrzucał z siebie kolejne żądania. Zaczynał powoli tracić głos, ale jego oburzenie nie malało.
– To zbrodnia przeciwko prawu! Jus cogens! Jesteśmy członkami międzynarodowej organizacji! Popełniacie przestępstwo, panowie!
Nie miałem bladego pojęcia, gdzie jesteśmy. W Kenii? W Somalii? Bo chyba nie w Etiopii? To byłoby za daleko na północ. Noc była czarna jak smoła. Na horyzoncie nie było widać żadnego miasta, żadnej aureoli świateł.
Uzbrojeni mężczyźni szli przed nami i za nami. Było ich czterech: dwóch bardzo młodych chłopców i dwóch dorosłych mężczyzn. Zdaniem Catherine nie byli Kenijczykami. Nie rozumiała, co mówili, a znała zarówno arabski, jak i suahili i język Masajów, no i oczywiście angielski. Mogli oczywiście posługiwać się którymś z sześćdziesięciu kenijskich języków, na pewno jednak nie był to ani język bantu, ani żaden z języków nilotyckich. Domyślała się, że może to być somalijski, należący do języków wschodniokuszyckich, do rodziny języków afroazjatyckich. Jeden z mężczyzn, ten wysoki, który otworzył drzwi samochodu od mojej strony, zwracał się do nas w kiepskim suahili. Poinformował nas między innymi, że jesteśmy niewiernymi psami i zasłużyliśmy na powolną i bolesną śmierć, a także że o naszym losie zadecyduje wielki wódz, a może generał. Nazywał go Kiongozi Ujumla. Niewykluczone, że w jego języku znaczyło to właśnie wódz. Ale kim był ich przywódca ani gdzie przebywał – tego nam nie zdradził.
Nagle ci idący przed nami się zatrzymali. Wyższy powiedział coś do idących z tyłu chłopców. W jego głosie słychać było zmęczenie i irytację. Mówiąc, machał bronią.
Jeden z chłopców ruszył biegiem przed siebie, w ciemność.
Wysoki mężczyzna wskazał na nas bronią.
– Kaa! Chini! Kaa chini…
– Każe nam usiąść – powiedziała Catherine i osunęła się na ziemię.
Usiadłem obok niej. Czułem na rękach pełzające robactwo, ale nie miałem siły się ruszyć. Położyłem się i poczułem, że do ucha wchodzą mi mrówki. Poczułem kopnięcie w plecy.
– Kaa!
Usiadłem. Najwyraźniej kobietom pozwolono leżeć, mężczyznom nie.
Nie wiem, jak długo tak siedziałem. Marzłem, wilgotne od potu ubranie zamieniło się w lodowaty pancerz. Słyszałem, jak szczękają mi zęby. Może jednak zasnąłem, bo nagle zobaczyłem, że chłopak z bronią wrócił, a wysoki mężczyzna zaczął krzyczeć, żebyśmy wstali. Komendy w suahili nie wymagały tłumaczenia, machał bronią aż nadto czytelnie.
Ruszyliśmy z powrotem tą samą drogą, którą szliśmy wcześniej, chociaż nie byłem tego tak do końca pewny. Nagle Catherine opadła z sił. Osunęła się na mnie i razem upadliśmy na ziemię.
Wysoki mężczyzna kopnął ją w chorą stopę i zaczął ciągnąć za włosy, aż znów stanęła na nogi.
– Tembea!
Rumun – nie dosłyszałem jego nazwiska, kiedy nas sobie przedstawiano, a potem zapomniałem sprawdzić w dokumentach – podszedł do Catherine z drugiej strony. Uznałem, że zachowuje się trochę zbyt bezpośrednio, ale nie wypadało mi protestować.
Nie wiem, czy człowiek, który stracił przytomność, jest w stanie iść, wiem jednak, że podczas tamtego nocnego marszu traciłem przytomność wiele razy.
Po jakimś czasie gdzieś na horyzoncie pojawiła się smuga poranka i nagle znaleźliśmy się przed murem z chrustu i suchych krzewów.
– Manyatta – wyszeptała Catherine.
– To absolutnie nie do przyjęcia! – zawołał Francuz. – Żądam, żeby nam podano wodę i jedzenie!
Zobaczyłem, że wysoki mężczyzna podchodzi do Sébastiena Magurie i unosi kolbę karabinu.
DZIEŃ 2 WTOREK, 24 LISTOPADA
KALLE RANO ZAWSZE domagał się rozpuszczalnego kakao. Annika nie była tym zachwycona, bo czekolada podnosi poziom cukru we krwi i Kalle najpierw stawał się nadmiernie podniecony, a potem szybko tracił energię. Wypracowali więc kompromis: dostawał swojego o’boya, ale musiał zjeść też jajecznicę z bekonem, czyli białko o niskim indeksie glikemicznym i trochę tłuszczu. Ellen uwielbiała gęsty grecki jogurt z malinami i orzechami włoskimi, więc z nią nie musiała negocjować.
– Pójdziemy w niedzielę na mecz hokeja? – spytał Kalle. – Djurgården gra z AIK.
– Nie jestem przekonana, czy to dobry pomysł. Te mecze mają czasem gwałtowny przebieg. Ci z Black Army rzucają na lód petardy, a Żelazne Piece nie pozostają im dłużni, więc chyba jednak nie.
Ellen zastygła z łyżeczką jogurtu w ręce. Patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
– Dlaczego tak robią?
– To fani – powiedział Kalle. – Kochają swoją drużynę.
Annika ze zdziwieniem spojrzała na synka.
– Kochają? I tak wyrażają uczucia? Rzucając racami w zawodników?
Kalle wzruszył ramionami.
– No to bardzo mi ich żal. Muszą mieć piekielnie nudne życie. Nic ich nie interesuje? Ani szkoła, ani praca, ani inni ludzie, ani polityka? Jedyne, co im zostaje, to kochać drużynę. To smutne.
Kalle zjadł resztki jajecznicy i wypił kakao.
– Tak czy inaczej, jestem za Djurgårdenem – oświadczył.
– A ja za Hälleforsnäsem – odpowiedziała Annika.
– Ja też – dodała natychmiast Ellen.
Żadne z dzieci nie spytało o ojca. Annika uznała, że w takiej sytuacji nie ma sensu im nic mówić, bo co właściwie miałaby im powiedzieć?
Dzieci szybko umyły zęby i ubrały się, nie marudząc.
Chociaż raz nie wyszli z domu za późno.
Na dworze zrobiło się nieco cieplej. Niebo było bezbarwne, w powietrzu unosił się zapach wilgoci i spalin. Śnieg na chodnikach był już czarny jak węgiel.
Szkoła, do której chodziły dzieci, American International Primary School, znajdowała się po drodze do redakcji, tuż za liceum Kungsholmen. Odprowadziła je do bramy z kutego żelaza, uściskała Ellen, a potem stała jeszcze chwilę i patrzyła, jak ona i Kalle znikają za potężnymi drzwiami. Obok niej przepływał strumień dzieci i rodziców, matek, ojców, chłopców i dziewczynek. Oczywiście czasem słychać było ostry, poirytowany głos jakiegoś rodzica, ale przede wszystkim wyczuwało się tolerancję i bezgraniczną dobrą wolę. Rodzice byli dumni ze swoich dzieci i dawali wyraz miłości do nich.
Annika stała tak długo, aż strumień przestał płynąć. Poczuła, że zmarzły jej palce u nóg.
Szkoła okazała się dobra, chociaż większość lekcji odbywała się po angielsku.
To nie był jej pomysł. To Thomas uparł się, żeby Kalle i Ellen po powrocie do Sztokholmu kontynuowali naukę w języku angielskim, ona miała wątpliwości. Dzieci miały szwedzkie obywatelstwo, miały w przyszłości mieszkać w Szwecji, po co wszystko dodatkowo komplikować?
Kto tu wszystko komplikuje? – słyszała jego głos.
Tłumaczył jej, że w szkole dzieci będą miały również lekcje szwedzkiego. Ucząc się obu języków, mają szanse być dwujęzyczne. W przyszłości może to być ich atutem. Powinni im dać tę szansę.
W końcu uległa. Nie dlatego, że zależało jej na międzynarodowej edukacji dzieci, tylko z powodu wcześniejszych przykrych doświadczeń Kallego w szwedzkiej szkole, gdzie stał się ofiarą małych potworków, kolegów z klasy, którzy za wszelką cenę pragnęli udowodnić, że są od niego lepsi.
Co zrobię, jeśli Thomas nie wróci? – zaczęła się nagle zastanawiać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki