Wiking Stromberg. Burzowa góra - Liza Marklund - ebook

Wiking Stromberg. Burzowa góra ebook

Liza Marklund

4,0

Opis

Podczas obchodów przesilenia letniego w Stenträsk na powierzchni bagna zostaje zauważone ciało. Przypuszcza się, że jest to zaginiona żona Wikinga Stromberga.

Jednak ciało z bagna wkrótce zostaje zidentyfikowane jako mężczyzna, na dodatek, który nie zginął przez utonięcie.

Ktoś wbił mu kołek w serce i przybił ciało na dnie bagna.

Dla Wikinga to odkrycie oznacza zawrotną podróż w głąb rodzinnej historii. Wkrótce nie może być już pewien, co jest prawdą, a co kłamstwem, a nawet tego, kim jest on sam.

Burzowa górato ostatnia część trylogii opowiadająca o Stenträsk w północnej Szwecji i dramacie, w którego centrum znajduje się szef policji Wiking Stromberg. Pierwsze dwie części Krąg polarny i Zimne bagno odniosły natychmiastowy sukces, zostały docenione przez krytyków i były jednymi z najlepiej sprzedających się powieści kryminalnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (26 ocen)
4
18
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

#czytam_se "– Nie mo­żesz wyje­chać, nie mó­wiąc dla­czego. – Zada­niem czło­wieka nie jest cią­głe tłumacze­nie się ze wszyst­kiego. Gdybyśmy bez prze­rwy opo­wia­dali o wszyst­kich oko­licz­no­ściach wszystkiego, to jak wyglą­dałby świat? Rodzi­ce mają obo­wią­zek zapew­nić dzieciom bez­pie­czeń­stwo i przy­szłość. Czasem na­le­ży to robić, mil­cząc." Ostatnio było o rozmowie, dziś o milczeniu. Otrzymałam komentarze, że trzeba rozmawiać, ale miałam też wiadomości, że czasem rozmowa już nic nie daje. Jest pewna granica i gdy się ją przekroczy, słowa już nie dadzą nic. I owszem, jestem zwolenniczką rozmowy, ale uważam, że czasem milczenie mówi znacznie więcej. "Burzowa góra" to ostania część z "Trylogia kamiennego bagna". Poprzednie "Krąg polarny" oraz "Zimne bagno" wspominam dobrze, jednakże uważam, że ta ostatnia była najlepsza. Znacie je już? Znowu mamy okazję przebywać w Stenträsk w północnej Szwecji, gdzie to w bagnie zostaje znalezione ciało. Początkowo wszyscy uważają,...
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

„Burzowa Góra” to ostatnia część „Trylogii kamiennego bagna” o Wikingu Stormbergu autorstwa Lizy Marklund. Gdy w miejscu, w którym przed trzydziestu laty zaginęła żona Wikinga, na powierzchnię bagna wypływają ludzkie szczątki, wszyscy sądzą, że to właśnie ona. Okazuje się, że ciało należy do mężczyzny, którego przybito kołkiem do dna. Wiking, który niedawno pochował matkę i przeszedł koszmar leczenia onkologicznego, od początku wie, że jego żona żyje i ma się dobrze. Tempo akcji jest dosyć spokojne, zagadka kryminalna lekko intryguje, co w połączeniu z życiem prywatnym głównych bohaterów było całkiem wystarczające, by przykuć moją uwagę. Muszę podkreślić, że to właśnie tło obyczajowe i dzieje rodziny Stormbergów wiodły tutaj prym. Dzięki retrospekcjom dowiemy się, w jaki sposób ich losy związane są z ciałem z bagien. Ta nieoczekiwana zależność okaże się szokująca! Moją uwagę zwrócił lokalny koloryt i zachwycające opisy przyrody, które widziałam oczyma wyobraźni. Tak bardzo fascynuje ...
00
Mgosia77

Dobrze spędzony czas

Melancholijna, ciekawa opowieść, która czyta się błyskawicznie.
00
DOBU-20

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała,jak cała historia. Jak dobrze mieć jednak zwyczajne życie.
00
WeronikaTrz

Dobrze spędzony czas

Na powierzchni unosiło się… ciało. Ciało, którego serce przebito drewnianym kołkiem. Ciało, które zostało później zatopione. Czyje zwłoki spoczęły przed laty w miejscowym bagnie? I jak mroczne sekrety zabrał ze sobą na dno denat? „Burzowa góra” to już trzeci, a tym samym ostatni tom serii „Trylogia kamiennego bagna”. Przyznam bez bicia, że nie miałam jeszcze okazji czytać drugiej części, jednak w niedalekiej przyszłości na pewno nadrobię „Zimne bagno”. Tak czy inaczej - same sprawy kryminalne są od siebie niezależne. Powieść ta to rasowy kryminał skandynawski, który bazuje nie tylko na skrupulatnie stopniowanym napięciu, ale który mami również swoim specyficznym małomiasteczkowym klimatem. Liza Marklund z niezwykłą swobodą roztacza posępną, mroczną aurę, która stanowi idealne tło dla tej historii. Historii nasyconej bezduszną przemocą, obezwładniającą tęsknotą oraz rodzinnymi, skrzętnie skrywanymi tajemnicami. Wykreowane postaci w swoich wadach, lękach i słabościach są do bólu autent...
01

Popularność




STENTRÄSK, MIDSOMMAR 2021 ROKU

ciało żony wikinga storm­berga wypły­nęło na powierzch­nię bagna w trak­cie tań­ców na pola­nie, a dokład­niej – to wła­śnie wtedy nade­szła wia­do­mość.

Ciało zna­lazł ktoś, kto zbie­rał jagody. Znaj­do­wało się nie­da­leko miej­sca, w któ­rym zagi­nęła tam­tego let­niego dnia już dobre trzy­dzie­ści lat temu, w pół­nocno-zachod­niej czę­ści bagna.

Wia­do­mość roze­szła się lotem bły­ska­wicy, niczym wielka fala wśród morza tań­czą­cych wokół uma­jo­nego masztu na Kvarn­dam­m­sval­len, spra­wia­jąc, że orkie­stra uci­chła w trak­cie pio­senki.

Wiking, który nie­dawno stra­cił matkę i sam prze­szedł lecze­nie onko­lo­giczne z pie­kła rodem, przy­jął wia­do­mość ze scep­tycz­nym spo­ko­jem.

– To na pewno są szczątki czło­wieka? Nie łosia czy innego zwie­rzę­cia? – spy­tał, bazu­jąc na swoim doświad­cze­niu.

Jego kolega, Roland Lars­son, spoj­rzał w kie­runku Storm­ber­get, Burzo­wej Góry.

– To czaszka podobno.

– Pojadę za wami – oświad­czył Wiking.

Przed chwilą dotarł na miej­sce uro­czy­sto­ści. For­mal­nie na­dal prze­by­wał na zwol­nie­niu lekar­skim i nie peł­nił obo­wiąz­ków szefa poli­cji, a więc nie był na służ­bie.

Kilka kole­ża­nek jego matki pode­szło bli­żej, by zło­żyć mu kon­do­len­cje. W pierw­szej chwili pomy­ślał, że to z powodu odna­le­zio­nych szcząt­ków żony, ale oka­zało się, że cho­dzi o jego matkę. Karin była w swoim cza­sie zastęp­czy­nią szefa gmin­nego działu pomocy spo­łecz­nej. Na kilka dni przed wyzna­czo­nym ter­mi­nem przy­ję­cia pierw­szej dawki szcze­pionki prze­ciwko covid zacho­ro­wała i zmarła. Wiking podzię­ko­wał nieco skrę­po­wany i przed­sta­wił im Alice, swoją nową kobietę.

– A teraz w końcu zna­le­ziono Helenę – ode­zwał się jeden z męż­czyzn, tak­su­jąc Alice błysz­czą­cymi oczami. – Pew­nie czu­jesz ulgę, że to wszystko wresz­cie się skoń­czyło? – zwró­cił się do Wikinga.

– Co mam zro­bić? Chcesz, żebym wró­ciła do Luleå? – wyszep­tała Alice, kiedy wszy­scy się roze­szli.

– Nie, jedź do miesz­ka­nia.

– Jesteś pewien? Ludzie mogą uznać, że to dziwne.

Wiking spoj­rzał na nią pyta­jąco.

– Będę sama w twoim miesz­ka­niu. Może powi­nie­neś wspo­mi­nać swoją żonę w spo­koju?

– Niech zadzwo­nią gdzieś i złożą zaża­le­nie.

Alice opu­ściła Kvarn­dam­m­sval­len, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Wiking udał się na par­king za komi­sa­ria­tem, otwo­rzył drzwi swo­jego volvo i wsiadł do środka. Sie­dział chwilę, przy­glą­da­jąc się chmu­rom pędzą­cym po nie­bie za kościelną wieżą. Zbie­rało się na deszcz. Miał sucho w ustach, co było dzia­ła­niem ubocz­nym naświe­tlań. Śli­nianki zostały upie­czone. Kazano mu żuć gumę, czego nie­na­wi­dził.

Zasta­na­wiał się, czyje szczątki wyrzu­ciło bagno.

W lusterku wstecz­nym zoba­czył kole­gów kie­ru­ją­cych się na par­king i wsia­da­ją­cych do radio­wozu. Włą­czył sil­nik, wci­ska­jąc guzik na desce roz­dziel­czej.

Jed­nego był pewien.

To nie szczątki Heleny wypły­nęły w bagnie.

Ruszył za radio­wo­zem i skrę­cił na drogę numer 374, minął Pålberget i wje­chał na teren bazy robo­tów. Podą­żył pełną zakrę­tów leśną drogą, pozba­wioną jakich­kol­wiek zna­ków dro­go­wych. W końcu zapar­ko­wał na nawrotce obok wie­ko­wej wybla­kłej tablicy z zaka­zem wjazdu:

OBSZAR CHRO­NIONY

Cudzo­ziem­com wstęp wzbro­niony

RESTRIC­TED AREA

Entry pro­hi­bi­ted for aliens

SPER­GE­BEIT

Zutritt für Ausländer ver­bo­ten

ZONE PRO­HI­BEE

Accès inter­dit aux étrangers

SUOJA-ALUE

Pääsy ulko­ma­ala­isilta kiel­letty

САНКТУАРЬ

Доступ запрещен для иностранцев

Zbie­ra­czem jagód oka­zał się męż­czy­zna, czter­dzie­sto­la­tek z wielką brodą i latarką na brzu­chu. Uniósł rękę w geście powi­ta­nia i się przed­sta­wił: Ludvig. Roland Lars­son zano­to­wał jego dane oso­bowe.

– Pro­szę mi powie­dzieć, co pan zbiera tu, na bagnach? Teraz, w czerwcu.

Ludvig uśmiech­nął się nie­pew­nie i poka­zał zawar­tość jed­nej ze swo­ich kie­szeni. Były w niej pta­sie jajka.

– Trzna­del czu­baty – powie­dział. – Dość rzadki gatu­nek, ale nie­za­gro­żony wymar­ciem. Nie popeł­ni­łem żad­nego prze­stęp­stwa.

Wiking przy­glą­dał się małym jajecz­kom, bia­łym w brą­zowo-czer­wone kropki.

– Trzna­del czu­baty składa jaja w maju – powie­dział. – To są jaja pie­cuszka.

Zło­dziej jaj, naj­wy­raź­niej dość nie­do­świad­czony, wyglą­dał na zała­ma­nego. Pie­cu­szek nale­żał do naj­czę­ściej wystę­pu­ją­cych w Szwe­cji pta­ków.

– Może pan wska­zać miej­sce, w któ­rym zna­lazł pan szczątki? – popro­siła Fatima Al-Aziz, aspi­rantka z Rättvik, która po skoń­czo­nych stu­diach została w komi­sa­ria­cie.

Ruszyli gęsiego przez mokra­dła, funk­cjo­na­riu­sze bli­sko męż­czy­zny, Wiking na samym końcu. Nie ode­szli daleko, chyba nawet nie­spełna sto metrów.

– Coś mu wyro­sło – powie­dział męż­czy­zna, wska­zu­jąc na ciało.

Nie­wąt­pli­wie były to szczątki ludz­kie, cho­ciaż zostało zale­d­wie kilka kości: czaszka, mied­nica, ręce i nogi. Wszystko uno­siło się na wodzie jakiś nie­cały metr od brzegu, oto­czone skąpą bagienną roślin­no­ścią. Rosły tu wrzo­śce bagienne, krzewy żura­winy, a za krza­kami bagniaka Wiking dostrzegł resztki pta­siego gniazda.

Po co doro­słemu męż­czyź­nie jaja pie­cuszka?

– Dzię­kuję – zwró­cił się Roland Lars­son do zło­dzieja jajek. – Przej­mu­jemy sprawę. Może pan wra­cać do domu.

Męż­czy­zna nie wyko­nał żad­nego ruchu, który świad­czyłby o tym, że zamie­rza ruszyć się z miej­sca, stał i przy­glą­dał się szcząt­kom kości, ocze­ku­jąc dal­szego ciągu.

– Pro­simy, żeby pan natych­miast się stąd odda­lił – ode­zwała się Fatima Al-Aziz, wska­zu­jąc ręką nawrotkę na końcu drogi.

Męż­czy­zna wymru­czał coś pod nosem i odszedł wol­nym kro­kiem.

– Szkie­let może się uno­sić na wodzie? – spy­tała Fatima cicho.

– Prawo Archi­me­desa – rzu­cił Roland Lars­son. – Zależy od masy wła­ści­wej wody. Jajko umiesz­czone w szklance z wodą pój­dzie na dno, ale jeśli dodać do wody tro­chę proszku do pie­cze­nia, to utrzyma się na powierzchni. Jeśli w bagnie będzie wystar­cza­jąco dużo róż­nych bru­dów, to wszystko wypły­nie.

Lars­son ukuc­nął obok szcząt­ków, trzy­ma­jąc w ręku miarkę.

– Wzrost nie­cały metr osiem­dzie­siąt – stwier­dził, skła­da­jąc miarkę. – Ile wzro­stu miała Helena?

– Metr sześć­dzie­siąt osiem – powie­dział Wiking.

– Metr osiem­dzie­siąt to średni wzrost Szweda – rzu­ciła Fatima. – Mało która kobieta jest tak wysoka – dodała.

Wszystko zda­wało się wska­zy­wać na to, że mieli do czy­nie­nia ze szcząt­kami męż­czy­zny.

– Co mu wystaje z klatki pier­sio­wej? – spy­tał Wiking. Pod­szedł bli­żej i sta­nął obok kolegi.

Szkie­let miał liczne prze­bar­wie­nia, czę­ściowo był też poro­śnięty mchem i rośli­nami przy­po­mi­na­ją­cymi algi. Wyda­wał się nie­na­ru­szony, silne stawy trzy­mały kości na miej­scu. Bra­ko­wało jedy­nie kilku pal­ców u rąk i nóg, a po lewej stro­nie klatki pier­sio­wej wid­niała dziura. Bra­ko­wało też żeber. Widać było kawa­łek spróch­nia­łego drewna przy samym krę­go­słu­pie, być może był to kawa­łek pnia.

– Drew­niany kołek? – zdzi­wiła się Fatima. – Czy może po pro­stu kawa­łek drzewa? Jakby wyra­stał mu z ciała.

– Pier­wot­nie musiał być znacz­nie grub­szy – stwier­dził Roland. – Może to jakiś pręt?

Stali obok sie­bie, wpa­tru­jąc się chwilę w ludz­kie szczątki: w wypeł­nione mchem oczo­doły i ster­czące ku niebu palce. Roland nacią­gnął na dłoń ręka­wiczkę i ponow­nie ukuc­nął. Się­gnął po wysta­jący z ciała patyk. Jego prawa stopa stra­ciła opar­cie i ześli­zgnął się do wody. Wiking i Fatima chwy­cili go za ręce i mokrego od piersi w dół wycią­gnęli na brzeg. Szkie­let koły­sał się spo­koj­nie na powierzchni lekko falu­ją­cego bagna. W dłoni Rolanda został kawa­łek drewna. Roz­padł mu się w pal­cach. Spoj­rzał na szkie­let w bagnie.

– Został prze­kłuty drew­nia­nym koł­kiem. To on trzy­mał go na dnie – powie­dział.

Wszy­scy spoj­rzeli na miej­sce, gdzie kie­dyś było serce męż­czy­zny.

– Kołek spróch­niał, więc ciało wypły­nęło na powierzch­nię – wyja­śnił Wiking.

Wiatr przy­brał na sile, szar­pał krza­kami weł­nianki i kosówką. Niebo pociem­niało.

Prze­bity koł­kiem. Jak wam­pir, zamy­śliła się Fatima.

– To mogło się wyda­rzyć w śre­dnio­wie­czu? – spy­tała.

– Nie­wy­klu­czone, cho­ciaż wąt­pię – odpo­wie­dział Wiking. – W tym miej­scu jest dużo wody, bagno bar­dziej przy­po­mina jezioro. Drew­niany kołek nie prze­trwałby w wodzie kil­ka­set lat. Wypły­nąłby na powierzch­nię wcze­śniej.

Spa­dły na nich pierw­sze kro­ple desz­czu, cięż­kie i cie­płe.

– Musimy wygro­dzić teren i wydo­być nie­bosz­czyka w cało­ści naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe – oświad­czył Roland. – No i muszę się prze­brać w coś suchego – dodał, po czym zwró­cił się do Wikinga: – A co z tobą? – spy­tał. – Kiedy koń­czy ci się zwol­nie­nie lekar­skie?

Wiking odwró­cił twarz do desz­czu.

– Być może ni­gdy – powie­dział.

Opady przy­brały na sile, ale na­dal było jasno. Świa­tło dzienne w wie­czór świę­to­jań­ski w Stenträsk zni­kało na moment około pół­nocy, ale tak naprawdę mrok ni­gdy tu nie zapa­dał. Słońce nie zacho­dziło, odpo­czy­wało jedy­nie około godziny niczym wielki łuk spi­na­jący hory­zont, po czym wra­cało na gór­skie szczyty.

Wiking ruszył w desz­czu, kie­ru­jąc się do Stenträsk, włą­czył radio. Jacyś mło­dzi ludzie śmiali się i roz­ma­wiali o pod­ca­stach, part­ne­rach i o poran­nym pro­gra­mie. Wyłą­czył audy­cję. Błoto zmie­szane z wodą ochla­py­wało koła wozu, wycie­raczki rzę­ziły. Zaczął się zasta­na­wiać, czy może jed­nak powi­nien się­gnąć po gumę do żucia, ale oparł się poku­sie.

Zapar­ko­wał przed blo­kiem na Kvarndammsvägen i wziął do ręki komórkę. Miał kilka wia­do­mo­ści z recep­cji miej­sco­wego komi­sa­riatu. Ode­zwała się też lokalna prasa i pro­gram radiowy Nor­r­bot­ten 4, wszy­scy pro­sili o komen­tarz w związku ze zna­le­zi­skiem na bagnach. I nic dziw­nego. Po napa­dzie w Kal­tis znik­nię­cie Heleny było naj­bar­dziej tajem­ni­czym lokal­nym wyda­rze­niem.

Odpi­sał, że nie ma nic do powie­dze­nia.

Ruszył na górę do miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze, które kie­dyś było ich miesz­ka­niem. Jego i Heleny. Może głów­nie jej, bo prze­cież to ona nale­gała, żeby wró­cili do jego rodzin­nego mia­sta.

Teraz wie­dział już dla­czego.

Tuż pod mia­stem znaj­do­wała się naj­więk­sza w Euro­pie baza robo­tów, gdzie testo­wano broń maso­wego raże­nia. Helena Isaks­son nie była córką dyplo­maty, była sowiec­kim nie­le­ga­łem, któ­rej sze­fo­wie zle­cili dotar­cie do wyni­ków testów. Wiking i ich dwójka dzieci, Mar­kus i Elin, peł­nili rolę zakład­ni­ków, spra­wia­jąc, że Helena robiła wszystko, czego GRU sobie zaży­czyło. Kiedy runęła żela­zna kur­tyna, została – w dość bru­talny spo­sób – prze­rzu­cona do Moskwy, skąd po jakimś cza­sie wysłano ją do Sta­nów.

Dla Wikinga i wszyst­kich pozo­sta­łych uto­nęła w bagnie.

Kiedy jej sowiecki „mąż” zmarł na początku XXI wieku, została prze­nie­siona w stop­niu puł­kow­nika do głów­nej sie­dziby GRU w Moskwie, gdzie odpo­wia­dała za ana­lizy otwar­tych źró­deł. W ramach Wydziału Dru­giego.

Kiedy GRU, mimo jej współ­pracy przez te wszyst­kie lata, pod­jęło decy­zję, że należy pozbyć się jej syna Mar­kusa, posta­no­wiła się wyco­fać. Upo­zo­ro­wała wła­sną śmierć, szwedz­kie służby wywia­dow­cze prze­jęły ją na brzegu Zatoki Fiń­skiej, a ona odwza­jem­niła się infor­ma­cjami o sowiec­kim wywia­dzie. W podzię­ko­wa­niu dostała nową toż­sa­mość. Została Alice Eriks­son, kon­sul­tantką infor­ma­tyczną, zamiesz­kałą w Nacka pod Sztok­hol­mem. Pod­dała się drob­nej ope­ra­cji pla­stycz­nej, obcięła i ufar­bo­wała włosy i zaczęła uży­wać brą­zo­wych socze­wek.

W obli­czu zbli­ża­ją­cego się cudu gospo­dar­czego w Nor­r­bot­ten Alice Eriks­son prze­nio­sła się do Luleå. Ona i Wiking poznali się przez Tin­dera, nieco nie­wy­godna, ale konieczna misty­fi­ka­cja. Wiking został wcze­śniej zmu­szony do umó­wie­nia się na dwie randki z innymi kobie­tami, dopiero wtedy pozwo­lono mu spo­tkać się z Alice.

Nie chciał nawet myśleć o tym, co mogłoby się wyda­rzyć, gdyby Rosja­nie odkryli, że ona żyje. Jej bli­skość na­dal przy­pra­wiała go o zawrót głowy. Otwo­rzył drzwi do miesz­ka­nia, zdjął buty i posta­wił na półce obok jej obu­wia.

– Jesteś głodny? Zro­bię maka­ron.

Stała w drzwiach do kuchni, ciemna syl­wetka na tle pada­ją­cego z okna sza­rego świa­tła. Kucharką ni­gdy nie była. Wiking pod­szedł do niej, przy­cią­gnął do sie­bie. Ist­niała naprawdę, na­dal.

Poca­ło­wał ją, lekki, suchy poca­łu­nek.

– Nie, dzięki. Póź­niej zro­bię sobie kanapkę.

– Daj znać, gdy­byś zmie­nił zda­nie.

Prze­szedł przez salon i opadł na kanapę, po wypra­wie na bagna krę­ciło mu się w gło­wie ze zmę­cze­nia. Zdjął szal, który miał okrę­cony wokół szyi, by chro­nił go przed pro­mie­niami słońca, wło­żył do ust gumę do żucia. O smaku owo­co­wym.

Zimą, kiedy tera­pia zmie­rzała do końca i wszyst­kie skutki uboczne dały o sobie znać z całą siłą, Wiking był na serio prze­ko­nany, że umrze. Nie był w sta­nie pojąć, że można było czuć się tak strasz­nie źle, a mimo to na­dal żyć.

A jed­nak tak było: żył.

A potem poja­wiła się ona.

Usły­szał, jak prze­sta­wia naczy­nia w kuchni. Wyjął z ust gumę do żucia, owi­nął w papie­rek po opa­ko­wa­niu i wyrzu­cił do śmieci.

– Heleno – zawo­łał. – Możesz mi tro­chę nało­żyć.

Nie­całą minutę póź­niej przy­szła do pokoju, nio­sąc dwa tale­rze z dymią­cym spa­ghetti, pach­ną­cym masłem i soją.

– Alice – popra­wiła go. – To ważne.

Nawi­nął spa­ghetti na wide­lec. Ser i masło sto­piły się z soją, two­rząc bru­natną maź.

– Ni­gdy nie masz wąt­pli­wo­ści, kim jesteś? – spy­tał.

– Już nie – odpo­wie­działa, prze­łknąw­szy. Dzio­bała widel­cem spa­ghetti.

– Opo­wiedz. Jak się czu­jesz po spo­tka­niu z Mar­ku­sem?

Spoj­rzała w stronę regału, zosta­wia­jąc wide­lec na tale­rzu. Sie­działa chwilę, patrząc przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

Zanim udali się na tańce, odwie­dzili po raz pierw­szy Mar­kusa i Jose­fin. Mar­kus zacho­wał się wobec niej obo­jęt­nie. Była kobietą z Tin­dera, z którą spo­ty­kał się jego ojciec, więc co ona go obcho­dziła? Wie­dział, że ojciec wcze­śniej spo­ty­kał się z innymi kobie­tami, położną z Boden i z jakąś archi­tektką z Piteå, która miała na imię Ceci­lia. Żona Mar­kusa, Jose­fin, przy­jęła ją z uda­wana ser­decz­no­ścią. Dzieci wsty­dziły się, ale były nią zain­te­re­so­wane, poka­zały jej swoje rysunki i zabawki.

– Dziw­nie się czu­łam, widząc go – powie­działa po chwili. – To było nie­rze­czy­wi­ste. Tyle lat cier­pie­nia i tęsk­noty za małym dziec­kiem i nagle oka­zuje się, że to już doro­sły męż­czy­zna. Ojciec. Miły, tro­skliwy. Mądry, o sil­nej oso­bo­wo­ści.

Spoj­rzała na Wikinga i uśmiech­nęła się ostroż­nie.

– Wyko­na­łeś kawał dobrej roboty.

– Nie uwa­żasz, że powin­ni­śmy im powie­dzieć? Kim jesteś.

Pokrę­ciła głową, się­gnęła po wide­lec i nawi­nęła na niego spa­ghetti.

– To zbyt nie­bez­pieczne.

– Twoi dawni sze­fo­wie mogliby chcieć im zaszko­dzić? Nie prze­sa­dzasz?

Zer­k­nęła na niego i wzru­szyła ramio­nami prze­pra­sza­jąco. Wiking uznał, że nie pozwoli, żeby wywi­nęła się tak łatwo.

– Jak to się stało, że tra­fi­łaś w śro­dek tego całego zamie­sza­nia?

– Zamie­sza­nia?

– Mam na myśli szpie­go­stwo.

– Skoń­czy­łeś jeść?

Wzięła jego talerz i zanio­sła do kuchni. Usły­szał, jak wsta­wia naczy­nia do zmy­warki, która po chwili ruszyła. Kiedy wró­ciła, usia­dła obok niego.

– Jak się czu­jesz? – spy­tała, kła­dąc dłoń na jego popa­rzo­nej szyi. Skóra dopiero nie­dawno się wygo­iła po naświe­tla­niach i była cienka jak bibułka, jasno­ró­żowa i gładka.

Odsu­nął jej dłoń i przy­cią­gnął ją do sie­bie.

– Jak ty się czu­jesz? – odpo­wie­dział pyta­niem na pyta­nie.

Zamknęła oczy.

– Myślisz, że Mar­kus i Elin się zdzi­wią, jeśli przyjdę na pogrzeb Karin?

Objął ją moc­niej.

– Nie obcho­dzi mnie to. Chcę, żebyś tam była.

– Myślisz, że by mnie roz­po­znała?

Wiking puścił ją.

– Tak, przy­pusz­czam, że tak.

Pra­wie wszy­scy, któ­rzy znali ją z tam­tych cza­sów, albo wyje­chali, albo już nie żyli. Lars-Ivar Pek­kari, part­ner Gustava, z któ­rym Wiking potem przez wiele lat pra­co­wał, odszedł już dawno temu. Ker­stin, wła­ści­cielka pen­sjo­natu, zmarła rok po jej znik­nię­ciu. Pozo­stali prze­nie­śli się na połu­dnie kraju.

Do osób, z któ­rymi Helena spo­ty­kała się, kiedy miesz­kała w Stenträsk, i któ­rzy na­dal tu miesz­kali, nale­żała Carina Bur­strand, recep­cjo­nistka w komi­sa­ria­cie. Obec­nie była aktywną dzia­łaczką Szwedz­kich Demo­kra­tów, tak opę­taną ambi­cją rato­wa­nia szwedz­ko­ści, że „pogu­biła się we wła­snej dupie”, cytu­jąc Gitte Landén Daglönare, kolejną ich dawną zna­jomą. Alice i Carina przy­wi­tały się zdaw­kowo pod­czas tań­ców na pola­nie, Wiking zwró­cił co prawda uwagę na wro­gość kobiety, ale to był jej natu­ralny stan.

Siv Johans­son, naj­lep­sza przy­ja­ciółka Karin jesz­cze z cza­sów mło­do­ści, też sta­no­wiła pewne ryzyko. Miała pro­blemy z poru­sza­niem się i dla­tego nie brała udziału w zaba­wie na pola­nie. Wiking nie potra­fił oce­nić, na ile zacho­wała trzeź­wość umy­słu, ale uznał, że może być nie­bez­pieczna. Jej córka, Susanne, po tym jak została wdową, wła­ści­wie prze­pro­wa­dziła się do Stenträsk. Ona i Helena ćwi­czyły razem aero­bik, ale Wiking nie upa­try­wał w niej zagro­że­nia. Susanne, która przed­sta­wiała się jako dzien­ni­karka i wolny strze­lec, inte­re­so­wała się wyłącz­nie sobą.

Jeśli ktoś mógł ją roz­po­znać, to był to Sven, brat Wikinga. Cier­piał na zespół łam­li­wego chro­mo­somu X i był lekko inte­lek­tu­al­nie upo­śle­dzony. Na co dzień potrze­bo­wał pomocy, ale bacz­nie wszystko obser­wo­wał i był sza­le­nie dokładny, no i kochał Helenę.

Na samą myśl, że ktoś mógłby ją roz­po­znać, Wiking czuł dziwne pod­nie­ce­nie, ale i strach. Jej zmar­twych­wsta­nie miało w sobie coś nie­opi­sa­nie kuszą­cego, chciał, żeby wszy­scy się dowie­dzieli. Cza­ro­dziej­ska różdżka roz­sie­wa­jąca gwiazdy zamie­niała życie w różową tęczę. Zewsząd roz­le­gał się śpiew chó­rów, jed­nak gdzieś z tyłu czaił się strach, lęk, że zaraz roz­pły­nie się w powie­trzu i znik­nie. I wszystko okaże się snem.

– Sven będzie na pogrze­bie? – spy­tała zmar­twych­wstała Helena.

– Roz­ma­wia­łem z kie­row­niczką zakładu. Odra­dzała. Uznała, że będzie to dla niego zbyt obcią­ża­jące. Poże­gnamy mamę w kaplicy dzień przed pogrze­bem, tylko ja i on.

Wiking wie­dział, że decy­zja był słuszna, jed­nak czuł się zawie­dziony. Chciał, żeby Sven poznał Alice. Cho­ciaż może lepiej, żeby do takiego spo­tka­nia doszło w innym miej­scu, nie w tłu­mie ludzi.

Alice wstała z kanapy i ponow­nie wyszła do kuchni, sły­szał, jak odkręca kran i sięga po coś do szafki. Wró­ciła ze szklanką wody i jabł­kiem.

– Kupi­łam je w domu towa­ro­wym Åhléns, kiedy byłam w ciąży z Mar­ku­sem – powie­działa, uno­sząc szklankę. – Prze­trwały wszyst­kie, poza dwiema. Jak ty to zro­bi­łeś?

Wiking wbił wzrok w dywan: Co on robił? Poza tym, że żył?

Usia­dła obok niego na kana­pie, posta­wiła szklankę z wodą na sto­liku, ugry­zła kęs jabłka i się­gnęła po komórkę do tyl­nej kie­szeni.

– Zoba­czymy, co piszą o ciele w bagnie – powie­działa, jedząc jabłko. Zaczęła czy­tać sku­piona.

– Pew­nie, że zna­le­ziono ciało mojej żony – stwier­dził Wiking.

Ski­nęła głową.

– Tak. „Helena Storm­berg wyszła na bagna i uto­nęła w sierp­niu 1990 roku…”

– To ciało męż­czy­zny – wszedł jej w słowo Wiking. – Który zresztą wcale nie uto­nął.

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na niego.

– Był przy­bity pali­kiem do dna. Drewno spróch­niało i szkie­let wypły­nął na powierzch­nię.

– Przy­bity pali­kiem?

– Przez serce.

– Jak Męż­czy­zna z Bock­sten?

– Kto?

Szybko zaczęła wystu­ki­wać coś na kla­wia­tu­rze komórki, zagłę­biła się w lek­tu­rze, jedząc dalej jabłko.

– Czę­sto w bagnach znaj­duje się ciała – powie­działa, nie pod­no­sząc wzroku znad komórki. – Pełno ich w całej pół­noc­nej Euro­pie. Zna­le­ziono ich kil­ka­set, więk­szość pocho­dziła z epoki żelaza. Podej­rzewa się, że w więk­szo­ści były to ofiary skła­dane z ludzi. Nie­przy­jemne. Cho­ciaż Męż­czy­zna z Bock­sten, zna­le­ziony w bagnie Bock­sten nie­da­leko Var­berg, to inny przy­pa­dek. Dato­wany na śre­dnio­wie­cze. W jego ciele tkwiły trzy paliki. Jeden, dębowy, prze­szył serce, dwa pozo­stałe, oba brzo­zowe…

Uci­chła i czy­tała dalej, wpa­tru­jąc się w ekran.

Męż­czy­zna z Bock­sten. Wiking już kie­dyś o nim sły­szał.

– Jak on tam tra­fił? – spy­tał.

Alice czy­tała chwilę w mil­cze­niu. Wiking się­gnął po kolejną gumę do żucia.

– Podej­rzewa się, że został zamor­do­wany. Został napad­nięty z przodu, dostał cios w dolną szczękę i prawe ucho, upadł, po czym otrzy­mał cios w poty­licę, który oka­zał się śmier­telny. Pali­ko­wa­nie zmar­łych ma zwią­zek z daw­nymi wie­rze­niami w zjawy. Sprawca robił to, żeby nie nawie­dzał go duch zmar­łego.

– Prak­tyczne roz­wią­za­nie, jeśli nie chcemy, żeby ciało zostało odna­le­zione. Piszą coś o moty­wie?

– Ow­szem. Podej­rzewa się, że przy­był do Hal­lan­dii, żeby pobie­rać podatki, może też kon­fi­sko­wać zie­mię…

– No pro­szę – skwi­to­wał Wiking. – A skąd to wia­domo?

– Zaraz do tego dojdę…

Alice czy­tała dalej.

– Był smu­kły, jeź­dził konno, nie przy­wykł do cięż­kiej fizycz­nej pracy. Miał początki reu­ma­ty­zmu, na który cier­pieli jedy­nie ludzie wyż­szego stanu, pro­wa­dzący sie­dzący tryb życia. Przy­pusz­cza się, że był wyso­kiej rangi urzęd­ni­kiem u jakie­goś moż­no­władcy w XIV wieku. W Hal­lan­dii w tym cza­sie miesz­kali jedy­nie chłopi, nie­wy­klu­czone, że był poborcą podat­ków czy innych opłat.

– I to twier­dzą spe­cja­li­ści od czego? Wiki­pe­dii?

Alice uśmiech­nęła się i wska­zała głową na komórkę.

– Dębowy palik, który prze­szył mu serce, był czę­ścią śre­dnio­wiecz­nej kon­struk­cji dacho­wej, przy­trzy­my­wał siano na kale­nicy. W magiczną siłę bagien wie­rzono jesz­cze w XIX wieku.

Poca­ło­wał ją, nie przej­mu­jąc się gumą do żucia. Poczuł, że odwza­jem­nia jego poca­łu­nek. Dziwne, że wspo­mnie­nie jej ciała na­dal żyło w jego dło­niach i języku. Była taka sama jak daw­niej. Tak samo pach­niała, przy­po­mniał sobie jej oddech na swo­jej twa­rzy, gdy się kochali. Wyda­wane przez nią dźwięki, jej siłę. Jej twarde jądro pozo­stało nie­zmie­nione. Na szczę­ście sili­ko­nowe piersi znik­nęły, poczuł ulgę. Zawsze go krę­po­wały. Jakby mię­dzy nimi było coś obcego.

Uwie­rały go tylko te puste lata. Bli­zny się zago­iły, ale na­dal je czuł.

Twier­dziła, że ni­gdy nie uda­wała, kiedy byli razem, a on jej wie­rzył. Jed­nak świa­do­mość tego, kim była i co robiła, nie była przy­jemna. Jej pocho­dze­nie i ranga spra­wiały, że musiał się do tego usto­sun­ko­wać, wie­dział, że tego nie unik­nie.

Tak naprawdę wcale nie wie­dział, kim była. Nie wie­dział też, do czego była zdolna.

A prze­cież jedyne, czego pra­gnął, to żeby wszystko było jak daw­niej.

wiking nie­na­wi­dził pogrze­bów. Nie wie­dział, co zro­bić ze swoją żałobą. Na widok trumny przed ołta­rzem zawsze zaczy­nało bra­ko­wać mu odde­chu. Nagle miał wra­że­nie, że upada, że po omacku pró­buje zna­leźć opar­cie w pomiesz­cze­niu, w któ­rym nie ma powie­trza. Krzyk, któ­rego nie sły­chać.

Do tej pory ni­gdy nie musiał się zaj­mo­wać żad­nym pogrze­bem. Kiedy zmarł jego ojciec, wszyst­kim zajęła się matka, ciała Heleny ni­gdy nie zna­le­ziono, więc nie było pogrzebu. Tym razem jed­nak nie miał żad­nej wymówki. Cała odpo­wie­dzial­ność za ostat­nią podróż Karin spa­dła na niego. Mar­kus uparł się, że pomoże mu wszystko zapla­no­wać, co tylko pogor­szyło sprawę.

Zakład pogrze­bowy, do któ­rego się zwró­cili, rekla­mo­wał się jako mała firma z wiel­kim ser­cem, wsłu­chu­jąca się w prośby klien­tów, ela­styczna. Wiking i Mar­kus spo­tkali się na ulicy przed biu­rem zakładu.

– Bab­cia dosko­nale wie­działa, czego chce – oświad­czył Mar­kus, ści­ska­jąc go mocno. – Daj im po pro­stu kartkę z jej życze­niami.

Kilka lat temu, po ope­ra­cji wsz­cze­pie­nia by-pas­sów, Karin zro­biła grun­towne porządki, oddała nie­po­trzebne ubra­nia i rze­czy, któ­rych nie uży­wała, a wszyst­kie ważne doku­menty zło­żyła do kar­tonu, który posta­wiła na naj­wyż­szej półce w gar­de­ro­bie w daw­nym pokoju Wikinga. Wśród papie­rów była też kartka, na któ­rej spi­sała swoje życze­nia doty­czące samego pogrzebu.

Wiking zaczerp­nął głę­boko powie­trza. Boże drogi, jedyne, co miał zro­bić, to prze­ka­zać tę kartkę. Nie musiał się o nic mar­twić.

Zakład pogrze­bowy nale­żał do kobiety, nie­ska­zi­tel­nie ubra­nej czter­dzie­sto­pa­ro­latki. Doce­niła fakt, że Karin zosta­wiła dokładne instruk­cje, doprawdy wzo­rowy przy­pa­dek. Kościół, kwiaty, psalmy, nagro­bek, chwila wspo­mnień. Wszystko zostało wyja­śnione szybko i spraw­nie. Usta­lono datę pogrzebu i można było przejść do samej cere­mo­nii.

– Ciało ma zostać skre­mo­wane – zwró­cił się Wiking do kobiety. – Więc musimy jesz­cze wybrać urnę – oświad­czył.

Mar­kus spoj­rzał na niego zdzi­wiony.

– Skre­mo­wane? Dla­czego?

Wiking wyj­rzał przez okno, na zewnątrz zaczęło padać.

– Tak chciała. Nie wiem dla­czego. Więc nie będzie opusz­cze­nia trumny do grobu.

– O czym ty mówisz? – dzi­wił się Mar­kus. – Oczy­wi­ście, że będzie. Zosta­nie pocho­wana obok dziadka, tak jest napi­sane na nagrobku.

Wiking poczuł, że musi usiąść obok wybra­nej już dębo­wej trumny, zakrę­ciło mu się w gło­wie.

– Nie wiem dla­czego – powtó­rzył. – Ni­gdy mi tego nie powie­działa.

W tym momen­cie przy­dała się rekla­mo­wana ela­stycz­ność wła­ści­cielki zakładu pogrze­bo­wego.

– Nie musimy tej decy­zji podej­mo­wać w tym momen­cie – oświad­czyła nie­mal rado­śnie. – Nie ma pośpie­chu. Naj­pierw zapew­nijmy Karin godną ostat­nią podróż.

Wiking zamknął oczy i ukrył twarz w dło­niach.

Powie­dział prawdę. Nie wie­dział, z czego wyni­kało życze­nie matki. Dla­czego nie chciała zostać pocho­wana obok swo­jego męża, nie­za­leż­nie od napisu na nagrobku.

KARIN

1961 ROK DZIEŃ PRZED WIGI­LIĄ BOŻEGO NARO­DZE­NIA

ciało, szczu­płe i białe.

Stała naga przed lustrem toa­letki w swoim pokoju za kuch­nią. Nikt jej nie widział, bo pokój nie miał okna. Była sama ze swoją tajem­nicą.

Unio­sła włosy i spięła spinką z tyłu głowy, jakby je uło­żyła. Zdjęła poszewkę z poduszki i udra­po­wała na wło­sach.

Roze­śmiała się do swego lustrza­nego odbi­cia, naga panna młoda.

Zdjęła z łóżka prze­ście­ra­dło, owi­nęła wokół ciała. Wyha­fto­wane na nim jej ini­cjały zna­la­zły się dokład­nie na jej pier­siach. Zaczerp­nęła powie­trza, była nie­mal piękna. W dro­dze do ołta­rza. Letni ślub. Pro­mie­nie słońca i zapa­chy. Bukiet kon­wa­lii w jej dło­niach, deli­katne i piękne, ale i tru­jące.

Obró­ciła się przed lustrem, zamo­tała się w prze­ście­ra­dło i o mało co nie upa­dła. Nie szko­dzi. Wie­działa, że nie może teraz upaść, teraz, kiedy jej życie naresz­cie dostało skrzy­deł.

Posta­no­wiła poroz­ma­wiać z ciotką Agnes pod­czas świąt Bożego Naro­dze­nia, wytłu­ma­czyć, jak sprawy się miały. Nie musiała już dłu­żej zgi­nać ple­ców.

Koniec z rózgą i wyzwi­skami. Jej czas u Storm­ber­gów minął.

1948−

Nie miała nawet dwóch lat, kiedy przy­była do Långviken, gdzie by­naj­mniej nie cze­kało ją gorące powi­ta­nie.

Matka nie­mal stra­ciła życie przy jej poro­dzie. Potem wydała jesz­cze na świat mar­twe dziecko, jej młod­szego brata, i wkrótce umarła. Wykrwa­wiła się w szpi­talu w Kal­tis, mimo trans­fu­zji, a może wła­śnie z jej powodu. Kto wie, czy grupy krwi się zga­dzały. Jej ojciec zgi­nął nie­mal w tym samym cza­sie, spła­wia­jąc drewno. Dla­tego tra­fiła do Storm­ber­gów, rodziny ze strony matki.

Została nazwana „kuzy­neczką” i nikt nie krył, że wszyst­kim prze­szka­dzała. W domu było cia­sno. Ciotka Agnes i wujek Hil­ding sypiali w izbie za kuch­nią, chłopcy na waleta na roz­kła­da­nej kana­pie. Jej przy­pa­dło miej­sce na stry­chu, gdzie ściany uszczel­niane były mchem, a nie­wiel­kie okienko wycho­dziło na stru­mień.

Erling był naj­mniej­szym z braci Storm­ber­gów, zarówno pod wzglę­dem wieku, jak i postury. Miał lekki puch na policz­kach i sym­pa­tyczne oczy. Nie­kiedy uczył Karin waż­nych rze­czy, na przy­kład jak węd­kuje się w prze­rę­blu czy je klu­ski ziem­nia­czane z pod­sma­ża­nym masłem.

Tord był śred­nim z braci. Cichy, z zaję­czą wargą. Miał w sobie jakiś smu­tek. Jakby sło­wom trudno było przejść przez nie­zdar­nie zszytą górną wargę. Hilma, jego narze­czona, była jego prze­ci­wień­stwem. Cie­pła i łagodna, śmiała się czę­sto i gło­śno. Karin ją kochała.

No i był też Gustav, naj­star­szy z braci. Wyfru­nął już z gniazda i był dumą ciotki Agnes. Wysoki, sze­roki w ramio­nach, o wyra­zi­stym spoj­rze­niu i sil­nych dło­niach. Było w nim coś suro­wego, ale i łagod­nego. Ema­no­wał spo­ko­jem, a zara­zem chło­dem. Karin trzy­mała się od niego na dystans.

Ciotka Agnes nie­mal zawsze była w domu.

Wuja Hil­dinga nie­mal ni­gdy nie było w domu.

Kie­dyś było ina­czej, mawiała ciotka. Wtedy poma­gano sobie. Mło­dzi chłopcy potra­fili doić krowy, a dziew­częta posłu­gi­wać się kosą. Zbie­rano trawę z tor­fo­wisk na paszę, kobiety, dzieci i męż­czyźni łowili ryby i zasta­wiali sidła na drobną zwie­rzynę. Wszy­scy byli potrzebni. Potem co prawda poja­wiła się praca najemna, ale tylko dla męż­czyzn. Ich wie­dza zyskała war­tość, wie­dza kobiet oka­zała się bez­war­to­ściowa. No i zie­mia stała się wła­sno­ścią pań­stwa, nie ludzi…

Ciotka czę­sto mówiła rze­czy, któ­rych Karin nie rozu­miała.

Na przy­kład że rodzina Långströmów po dru­giej stro­nie zatoki zawarła pakt z Dia­błem. Karin nie bar­dzo wie­działa, co to zna­czy, ale na pewno było to coś bar­dzo złego.

Innym razem nazwała ich „najem­nymi”. To okre­śle­nie było jesz­cze mniej zro­zu­miałe niż „pakt z Dia­błem”, ale też nie zna­czyło niczego dobrego. Poza tym matka rodu, Ade­lina Långström, pocho­dziła z fiń­skiej strony zatoki. To było tak złe, że aż trudne do poję­cia.

Ciotka Agnes czę­sto opo­wia­dała o histo­rii Storm­ber­gów. Był to stary ród o dłu­gich tra­dy­cjach, który od tysiąca lat zamiesz­ki­wał Nor­r­bot­ten, na długo przed tym, zanim zie­mie te tra­fiły do korony szwedz­kiej, i eony lat, zanim poja­wili się tu Långströmowie. Ród był wów­czas nie­wy­obra­żal­nie bogaty, potężny i sza­no­wany. Wśród jego przod­ków był zarówno ksiądz, który był zaufa­nym króla Gustawa I Wazy, jak i arcy­bi­skup, który for­mal­nie zli­kwi­do­wał kato­li­cyzm w Szwe­cji. Karin słu­chała tego, robiąc wiel­kie oczy. Kato­li­cyzm na pewno też był czymś bar­dzo złym. Gustaw Waza był potęż­nym kró­lem, świet­nie jeź­dził na nar­tach, a jego podo­bi­zna znaj­do­wała się na opa­ko­wa­niu chrup­kiego chleba, sprze­da­wa­nego w wiej­skim skle­pie w Kal­tis. W jej rodzie było wielu wspa­nia­łych męż­czyzn, szcze­rych i mądrych. Może była spo­krew­niona z samym kró­lem, tym od chrup­kiego chleba. Nikt tak co prawda nie twier­dził, ale Karin pomy­ślała, że prze­cież tak wła­śnie mogło być. Była więc pra­wie księż­niczką?

Ciotka Agnes opo­wia­dała o tym wszyst­kim pod­czas wykop­ków, kiedy myły ziem­niaki, mie­szały krew po zaszlach­to­wa­niu świ­nia­ków czy zbie­rały maliny polarne. Opo­wia­dała o cier­pie­niach, które Storm­ber­go­wie musieli zno­sić mimo swego zacnego pocho­dze­nia. Jak wal­czyli, haro­wali i ile musieli wytrzy­mać.

Pierw­sze lata nad zatoką były cięż­kie. Jeden z chłop­ców, o imie­niu Abel, wyszedł wio­sną na lód i się uto­pił, inny praw­do­po­dob­nie zmarł z głodu.

Nato­miast Långströmowie byli napły­wowi. Przy­byli do Nor­r­bot­ten z połu­dnia kraju, byli więc nie­mal cudzo­ziem­cami, by nająć się do pracy w hucie żelaza nad Torneälven.

Kowale, wia­domo, co to za ludzie. Spo­ceni, śnia­dzi, brudni i gwał­towni. Z takimi nikt nie chciał mieć nic do czy­nie­nia.

Tak uwa­żali Storm­ber­go­wie i to wła­śnie powie­działa dzi­siaj ciotka Agnes.

Czego ciotka Agnes nie powie­działa, to że Långströmowie oka­zali się zarówno pra­co­wici, jak i stro­niący od alko­holu, i przy pie­nią­dzach. Gdy bar­dzo wcze­śnie, jesz­cze w pierw­szych dzie­cię­cych latach mia­steczka, zaini­cjo­wali spo­tka­nie obu rodów, by usta­lić warunki współ­pracy i poro­zu­mie­nia, Storm­ber­go­wie nie mogli odmó­wić. Popły­nęli więc, acz­kol­wiek nie­chęt­nie, na drugą stronę zatoki, by wysłu­chać, co „najemni” mieli do zapro­po­no­wa­nia.

Zostali przy­jęci bar­dzo miło. Poka­zano im zabu­do­wa­nia i staj­nie.

Dom miesz­kalny, który wznie­śli Langströmowie, był znacz­nie więk­szy niż dom Storm­ber­gów. Podob­nie zabu­do­wa­nia gospo­dar­cze i pomost nad wodą. Zapro­szono ich do nie­dawno wykoń­czo­nej pie­karni, poka­zano Srebrny Medal i dyplom Berg­skol­le­gium.

Nie padło to na podatny grunt.

Pycha była grze­chem śmier­tel­nym, zde­cy­do­wali Storm­ber­go­wie, nie zasta­na­wia­jąc się nad belką we wła­snym oku.

Bieda jed­nak nie wybiera, więc rodziny posta­no­wiły sobie poma­gać i dzie­lić się zbio­rami na bagnach i pastwi­skami na gór­skich zbo­czach. Poza tym dwójka dzieci wyraź­nie się polu­biła, mały Wiking Storm­berg, pierw­sze dziecko uro­dzone w osa­dzie, i nieco star­sza od niego Sara Långström.

Jed­nak po spo­tka­niu nastroje mię­dzy oboma rodami szybko się pogor­szyły.

Storm­ber­go­wie uznali się za pokrzyw­dzo­nych. Långströmowie nie rozu­mieli tego. Łodzie zostały unie­ru­cho­mione, by ani Wiking, ani Sara nie mogli do sie­bie prze­pły­wać.

W zamian zbu­do­wali razem chatę na górze przy wodo­spa­dzie, przy Tällfallet.

Każda próba pojed­na­nia mię­dzy rodami koń­czyła się tra­ge­dią, twier­dziła ciotka Agnes. Przy­naj­mniej ta ostat­nia. Långströmowie byli Dia­błem. Karin musiała obie­cać, że ni­gdy się do nich nie zbliży.

Po dru­giej stro­nie zatoki widziała, jak nad czub­kami brzóz powstaje wysoki budy­nek. Z obory docho­dziły odgłosy bydła. Widziała też jasno­wło­sego chłopca, który bawił się z sza­rym psem na brzegu, rzu­cał mu patyki, siło­wał się z nim nad wodą, a obaj byli cali w gli­nie, sza­rzy jak gnomy.

Wie­działa, że chło­piec ma na imię Carl.

Obi­bok, uznała ciotka Agnes i kazała jej pozmy­wać.

Prawda o Dia­ble dotarła do niej w dniu, kiedy pod Car­lem zała­mał się lód. Było to w kwiet­niu 1954 roku, Karin cho­dziła wtedy do dru­giej klasy.

Ran­kiem tego dnia rzeka pokryta była przej­rzy­stą, twardą taflą lodu, jed­nak słońce zro­biło swoje, lód stał się kru­chy, pokrył się top­nie­jącą breją. Karin jechała na nar­tach jakieś pięć­dzie­siąt metrów za Car­lem, który szedł na pie­chotę, kiedy nagle zoba­czyła, jak woda pochła­nia chło­paka. W jed­nej sekun­dzie szedł przed nią, w następ­nej już go nie było.

Pusta tafla lodu. Bul­go­cząca woda. Pra­żące słońce.

Nie myśląc o dia­błach czy innych nie­czy­stych stwo­rze­niach, ruszyła ile tchu w płu­cach ku prze­rę­bli i po kilku kro­kach zoba­czyła jego głowę wysta­jącą znad lodu, koły­szącą się na wodzie. Coś wołał, ale ona sły­szała jedy­nie panikę w jego gło­sie.

Była już cał­kiem bli­sko, kiedy zauwa­żyła, że lód pod nią zaczyna trzesz­czeć. Zdjęła narty, rzu­ciła się jak długa na lód, prze­su­wa­jąc kijki i narty w stronę prze­rę­bla. Chło­pak macał gołą dło­nią wzdłuż kra­wę­dzi, chwy­cił czu­bek jed­nej z nart i pocią­gnął. Drew­niana narta zaczęła zjeż­dżać w stronę kra­wę­dzi prze­rę­bla, cią­gnąc za sobą Karin, mimo że ta leżała na niej całym swoim cię­ża­rem.

– Spró­buj jesz­cze raz! – krzyk­nęła. – Przy­trzy­maj się narty i wcią­gnij się na lód.

Chło­pak krzy­czał z zimna i ze stra­chu, wyda­wało się, że nie rozu­mie, co do niego mówi.

Karin chwy­ciła jeden kijek i pod­peł­zła do skraju prze­rę­bla, spoj­rzała chło­pa­kowi w oczy i powie­działa:

– Chwyć moją rękę.

Jego oczy, wiel­kie jak spodki. Wziął jej wycią­gniętą dłoń. Drugą ręką Karin zatknęła kijek w lód, poło­żyła jego dłoń na czubku kijka.

– Cią­gnij – powie­działa.

Kijek nie był zatknięty mocno, ale speł­nił swoją funk­cję. Chło­pak poło­żył ręce na lodzie, pod­cią­gnął się, po czym zaczął się tur­lać, byle dalej od prze­rę­bla. Dyszał, był wycień­czony. Siny z zimna leżał na lodzie i trząsł się jak osika. Karin owi­nęła go swoim sza­li­kiem, nacią­gnęła mu na głowę czapkę, wło­żyła ręka­wice.

– Stań na moich nar­tach – powie­działa, poma­ga­jąc mu się pod­nieść. Z jego ubra­nia pole­ciała lodo­wata woda.

Potem sta­nęła za nim i objęła go w pasie obiema rękami. Poczuła chłód i wil­goć.

– Ruszamy – powie­działa. – Lewa, prawa. Lewa, prawa.

Chło­pak nie miał odwagi zejść z jej nart, mimo że lód pod nimi był już twardy i bez­pieczny.

– Lewa, prawa. Lewa, prawa.

Karin dopil­no­wała, żeby dotarł bez­piecz­nie na swoją stronę zatoki. Od tego dnia wie­działa, że Långströmowie nie byli Dia­błem, bo prze­cież Dia­beł nie pła­kał i nie mógł się uto­pić, no i pew­nie nie zwra­cał poży­czo­nych ubrań.

Tego lata, kiedy Karin skoń­czyła dzie­sięć lat, szwedzka obrona prze­pro­wa­dziła symu­lo­wany wybuch jądrowy za szczy­tami Burzo­wej Góry, ładu­nek nitro­litu zawie­ra­jący trzy­dzie­ści sześć ton bonilu. Został zde­to­no­wany nie­da­leko Nausty. Karin stała nad brze­giem rzeki i patrzyła, jak wielki grzyb roz­ra­sta się nad gór­skimi szczy­tami.

Była to świet­nie zor­ga­ni­zo­wana próba. Samo­loty bojowe i wozy pan­cerne zajęły pozy­cje w róż­nych odle­gło­ściach od miej­sca wybu­chu w celu spraw­dze­nia siły fali ude­rze­nio­wej. W maszy­nach umiesz­czono zwie­rzęta: nie­wiel­kie kró­liki. Poło­wie z nich popę­kały płuca. Próbę powtó­rzono kolej­nego lata, tym razem użyto jed­nak sil­niej­szego ładunku: pięć­dzie­się­ciu ton bonilu. Karin prze­cho­dziła wtedy odrę i nie obser­wo­wała chmury, ale ciotka Agnes uznała, że była nieco mniej­sza niż poprzed­nim razem.

Nie miało to być pocie­sze­niem, raczej wyra­zem zawodu. Karin zapa­mię­tała jej reak­cję i znaj­do­wała w niej nadzieję.

Ciotka Agnes była z kamie­nia: cała.

Była kimś, kto zawsze radził sobie ze wszyst­kim, z trud­nymi praw­dami i trud­nymi tajem­ni­cami.

STENTRÄSK, LATO 2021 ROKU

datę pogrzebu karin usta­lono na dru­giego lipca. Dzień oka­zał się zimny i bez­chmurny, znad Morza Barentsa wiał lodo­waty wiatr. Pastor Her­mans­son, który wła­ści­wie prze­szedł już na eme­ry­turę, zgo­dził się popro­wa­dzić cere­mo­nię w kościele w Stenträsk. Był wyraź­nie wzru­szony. Karin śpie­wała w chó­rze, znali się czter­dzie­ści lat.

Cere­mo­nia była pro­sta. Odśpie­wano psalmy Piękna jest zie­mia, Dzień za dniem i Miłość Boga jest jak brzeg i jak trawa. Jest wia­trem i prze­strze­nią, nie­skoń­czo­nym domem. Wiking zamknął oczy i ści­snął mocno rękę Alice, czuł, jak łzy spły­nęły mu z twa­rzy na szyję.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki