Annika Bengtzon. Testament Nobla - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Testament Nobla ebook

Liza Marklund

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szósta część przygód dziennikarki Anniki Bengtzon.

Gala wydana w sztokholmskim ratuszu z okazji wręczenia Nagrody Nobla oszałamia przepychem, lecz za woalem blichtru czai się zbrodnia. Na parkiecie Złotej Sali morderczyni w wieczorowej sukni strzela do przewodniczącego Komitetu Noblowskiego. Kula trafia prosto w serce, kobieta zaś znika w tajemniczy sposób.

Annika Bengtzon zostaje wbrew woli wciągnięta w rozgrywający się dramat, tym razem nie jako dziennikarka, lecz jako świadek zdarzenia. Z bagażem rozbitego życia osobistego i zawodowego Annika trafia w środek lawiny wydarzeń sięgających odległej przeszłości. Trop prowadzi do samego Alfreda Nobla, niewiarygodnie bogatego naukowca i wynalazcy, fundatora prestiżowej nagrody, którego tragiczna śmierć okazała się brzemienna w następstwa. Annika dociera w końcu niebezpiecznie blisko prawdy.

Potężny temat, ale akcja płynie wartko, napięcie rośnie, czego można było się spodziewać po tak doświadczonej autorce powieści kryminalnych. Równolegle poznajemy poetycko przedstawioną biografię Alfreda Nobla. Jest to jakby drugi wątek powieści, które jednak każe nam stawiać pytania z dziedziny etyki i odpowiedzialności. A jeśli coś jest dla Anniki Bengtzon ważne, to właśnie te dwie kwestie: odpowiedzialność i etyka.

- „Expressen”

Słynny testament Alfreda Nobla jest znakomitym wyzwaniem dla detektywa. Liza Marklund miała świetny pomysł na swoją szóstą już powieść kryminalną. Dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł!

- „Göteborgs-Posten”

Najlepsza książka Lizy Marklund od czasu Zamachowca.

- Anne Holt

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 465

Oceny
4,2 (43 oceny)
16
21
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaligraf_z_Toledo

Dobrze spędzony czas

Czy Szwedzi mają jakiś dziwny problem z poceniem się? Czy to tylko autorka ma taki problem?
00

Popularność




Część I – Gru­dzień

Czwar­tek, 10 grud­nia Dzień Noblow­ski

Czwar­tek, 10 grud­nia

Dzień Noblow­ski

KOBIETA ZWANA KOCIĄT­KIEM czuła cię­żar broni, którą ukryła pod prawą pachą. Rzu­ciła papie­rosa na zie­mię, unio­sła rąbek sukni i pode­szwą buta dokład­nie przy­dep­tała nie­do­pa­łek.

Spró­buj­cie zna­leźć jakieś ślady DNA.

W trzech salach ban­kie­to­wych sztok­holm­skiego ratu­sza od trzech godzin i trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu minut trwało uro­czy­ste przy­ję­cie z oka­zji roz­da­nia Nagród Nobla. Wła­śnie zaczęły się tańce, dźwięki muzyki docie­rały do niej w mroź­nym powie­trzu. Cel wstał od sto­lika w Sali Błę­kit­nej i ruszył scho­dami do Sali Zło­tej. SMS, który przed chwilą ode­brała, okre­ślał jego pozy­cję tak pre­cy­zyj­nie, jak to w tych oko­licz­no­ściach było moż­liwe.

Wes­tchnęła. Uświa­do­miła sobie, że jest poiry­to­wana, i skar­ciła się w duchu. Sytu­acja wyma­gała sku­pie­nia, nie był to dobry moment na egzy­sten­cjalne roz­my­śla­nia i zasta­na­wia­nie się nad słusz­no­ścią swo­jej decy­zji. Pod­jęła się zada­nia i musi je wyko­nać.

Sku­piła się na tym, co ją cze­kało. Cały plan miała w gło­wie, powta­rzała go wie­lo­krot­nie, do znu­dze­nia, żeby mieć pew­ność, że wszystko pój­dzie tak, jak powinno.

Dla­tego szła teraz drob­nymi krocz­kami, raz, dwa, trzy… Przez cien­kie pode­szwy pan­to­fel­ków czuła żwir i sól. Tem­pe­ra­tura spa­dła poni­żej zera, kałuże pokry­wała cienka tafla lodu. Ukła­da­jąc plan, miała nadzieję, że tak wła­śnie będzie, ale pew­no­ści mieć nie mogła. Mar­zła, była blada, oczy zaszły jej łzami. Mogą być zaczer­wie­nione, pomy­ślała.

Poli­cjanci w mun­du­rach i żół­tych kami­zel­kach stali tam, gdzie powinni, po dwóch z każ­dej strony bramy, głów­nego wej­ścia do sztok­holm­skiego ratu­sza. Sku­piła się.

Pora na pierw­szą odsłonę: blada pięk­ność, zmar­z­nięta, z tele­fo­nem komór­ko­wym w dłoni. Ta dam, show­time!

Weszła od strony ulicy w chwili, gdy z bramy wyta­czała się grupa roz­ba­wio­nych, lekko pod­chmie­lo­nych ludzi. Ich wyso­kie głosy roz­brzmie­wały w zim­nym powie­trzu, rado­sny śmiech odbi­jał się echem od skle­pie­nia. Lampy na fasa­dzie budynku rzu­cały cie­nie na roz­ba­wione twa­rze gości i sta­ranne fry­zury kobiet.

Spu­ściła wzrok. Do pierw­szego poli­cjanta dotarła, kiedy wła­śnie jeden z roz­ba­wio­nych męż­czyzn zaczął wzy­wać tak­sówkę. Gdy poli­cjant zwró­cił się do niej, naj­wy­raź­niej chcąc jej coś powie­dzieć, zachwiała się, jakby się pośli­zgnęła, i bro­niąc się przed upad­kiem, zama­chała rękami. Poli­cjant zare­ago­wał instynk­tow­nie i chwy­cił ją za rękę, za jej białą, piękną, zmar­z­niętą rękę. Wymam­ro­tała coś nie­zro­zu­mia­łego po angiel­sku, cof­nęła zimną dłoń i popły­nęła w stronę głów­nego wej­ścia: trzy­dzie­ści trzy dokład­nie wyli­czone drobne kroczki.

Jakie to cho­ler­nie pro­ste, pomy­ślała. Poni­żej mojej god­no­ści.

Bru­ko­wany dzie­dzi­niec był pełen limu­zyn z przy­ciem­nio­nymi szy­bami. Kątem oka zauwa­żyła, że przy nie­któ­rych stoją ochro­nia­rze. Ludzie wycho­dzili z budynku, nasy­cone alko­ho­lem odde­chy zama­rzały w powie­trzu, w pła­skim świe­tle pochodni posta­cie rzu­cały gro­te­skowe cie­nie. Przed nią, za samo­cho­dami i par­kiem, migo­tała czarna woda jeziora Mälaren.

Podrep­tała do sta­no­wi­ska numer dwa: drzwi pro­wa­dzą­cych do Sali Błę­kit­nej. Star­szy pan zagra­dzał jej drogę, musiała się zatrzy­mać. Męż­czy­zna cof­nął się, ustę­pu­jąc miej­sca gru­pie star­szych ladies, które poka­zały się za jego ple­cami. Już chciała coś powie­dzieć, ale powstrzy­mała się. Drżąc z zimna, cze­kała cier­pli­wie na mro­zie, aż zra­mo­lałe sta­ruszki wyjdą na dzie­dzi­niec. Kiedy weszła do szatni z tele­fo­nem komór­ko­wym w ręku, funk­cjo­na­riusz w mun­du­rze rzu­cił jakiś dow­cip, zigno­ro­wała go i po chwili dotarła do sta­no­wi­ska numer trzy.

Annika Bengt­zon wstała od sto­lika numer pięć­dzie­siąt. Sąsiad, redak­tor naczelny pisma „Science”, odsu­nął jej krze­sło. Poczuła, że drżą jej nogi, chwy­ciła moc­niej szal, który zsu­nął się jej z ramion i byłby upadł na pod­łogę. Dookoła kłę­bił się tłum ludzi, wszystko mie­niło się, wiro­wało. Kątem oka doj­rzała prze­cho­dzą­cego obok jej sto­lika sekre­ta­rza Aka­de­mii Szwedz­kiej. Nie wie­działa, że jest taki przy­stojny.

− It’s been a ple­asure – powie­dział redak­tor naczelny. Poca­ło­wał ją w rękę i znik­nął w tłu­mie. Annika uśmiech­nęła się uprzej­mie. Może poczuł się ura­żony? Popro­sił ją do tańca, a ona odmó­wiła.

Dotknęła pal­cami szala, zer­k­nęła na zega­rek, stwier­dziła, że ma czas, nie musi jesz­cze wra­cać do redak­cji. Obok niej prze­szedł Anders Wall, szef Tele­wi­zji Szwedz­kiej, z żoną. Ruszyli w drugą stronę.

Nagle poczuła, że ktoś za nią stoi. Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała w oczy Bos­semu, repor­te­rowi „Kon­kur­ren­ten”.

− Ile gwiaz­dek dajesz przy­stawce? – spy­tał cicho z ustami przy jej uchu.

− Cztery tru­pie czaszki – odpo­wie­działa, czu­jąc mate­riał jego fraka na swoim nagim ramie­niu. – A ile punk­tów dajesz dekol­towi księż­niczki Made­le­ine?

− Dwa melony – wyszep­tał Bosse. – Jak oce­niasz prze­mó­wie­nie lau­re­ata nagrody w dzie­dzi­nie medy­cyny?

− Osiem table­tek nasen­nych…

− Mogę pro­sić?

Bosse skło­nił się nieco teatral­nie, Annika rozej­rzała się, chcąc spraw­dzić, czy w pobliżu nie ma redak­tora naczel­nego „Science”, i ski­nęła głową.

Ele­gancką wie­czo­rową torebkę wło­żyła do wiel­kiej torby, którą prze­wie­siła przez ramię. Bab­ciny szal zsu­nął się jej z ramion, mate­riał sukni fur­ko­tał. Bosse wziął jej dłoń i popro­wa­dził ją w stronę scho­dów i Zło­tej Sali. Tam tań­czono. Manew­ro­wali mię­dzy sto­li­kami, kwia­tami i krysz­ta­ło­wymi kie­lisz­kami. Annika wła­ści­wie nie piła, moczyła tylko usta w kolej­nych trun­kach, żeby móc opi­sać czy­tel­ni­kom ich smak. Uwa­żała to za czy­stą kpinę, bo tak naprawdę w ogóle nie znała się na winach. Mimo to lekko jej szu­miało w gło­wie. Kiedy ruszyli po scho­dach na górę, jedną ręką chwy­ciła moc­niej Bos­sego, drugą unio­sła nieco suk­nię.

− Zaraz się prze­wrócę – wyszep­tała. – Potknę się i zjadę na pupie na sam dół, do stóp jakie­goś par­tyj­nego bonzy.

− Z tych scho­dów jesz­cze ni­gdy nikt nie spadł. Kiedy je budo­wano, Ragnar Östberg kazał swo­jej żonie przez tydzień cho­dzić nimi w górę i w dół w sukni wie­czo­ro­wej. Patrzył i wszystko dokład­nie obser­wo­wał, żeby nikt ni­gdy nie mógł z nich spaść. Schody zdały egza­min, ale żona zażą­dała roz­wodu.

Annika roze­śmiała się, nieco za gło­śno i zbyt ser­decz­nie.

Nie­długo będzie musiała opu­ścić przy­ję­cie i wró­cić do redak­cji, żeby zdą­żyć z arty­ku­łem do poran­nego wyda­nia. Magiczny nastrój pry­śnie, gdy zamieni powłó­czy­stą suk­nię na koszulkę z H&M i spód­nicę z polie­stru, która zbiera wszyst­kie pyłki jak odku­rzacz.

– To nie­sa­mo­wite, że tu jeste­śmy i uczest­ni­czymy w tym wszyst­kim − powie­działa.

Bosse poło­żył jej dłoń na swo­jej ręce i popro­wa­dził ją tak, jak przed chwilą lau­reat nagrody z dzie­dziny che­mii pro­wa­dził kró­lową.

Dotarli do dłu­giego bal­konu nad Salą Błę­kitną. Przy wej­ściu do Sali Zło­tej posta­wiono stół z napo­jami, który utrud­niał swo­bodne przej­ście.

– Idziesz? – spy­tał Bosse.

– Jeden taniec, a potem bie­gnę.

Weszli do impo­nu­ją­cej Sali Zło­tej. Ściany pokry­wała arty­styczna mozaika ze szcze­rego złota. Orkie­stra grała, ale muzyka była jakby tłem utka­nym z dźwię­ków. Annika nie­mal jej nie sły­szała. Myślała tylko o tym, że tu jest i że Bosse poło­żył dłoń na jej ple­cach. Zaczęła wiro­wać w takt muzyki, złota mozaika wiro­wała razem z nią.

Krzy­żowe skle­pie­nie, kamienna pod­łoga z wapie­nia. Kociątko zna­la­zło się w środku. Jedwabne suk­nie opi­nały syte talie, kra­waty uwie­rały czer­wone męskie karki. Sunęła nie­zau­wa­żona obok ele­gancko ubra­nych gości, nawet nie musiała się roz­glą­dać. W ostat­nich mie­sią­cach kilka razy zwie­dzała sale ratu­sza, opro­wa­dzana przez róż­nych prze­wod­ni­ków, infor­mo­wana w trzech róż­nych języ­kach. Robiła zdję­cia, a potem pil­nie je stu­dio­wała, krą­żyła po salach, uda­wała, że się potyka, śli­zga, odmie­rza­jąc kroki, regu­lu­jąc oddech.

Budy­nek robił wra­że­nie, musiała to przy­znać. Wspa­niała archi­tek­tura tego wyjąt­ko­wego miej­sca była jed­nym z plu­sów.

Dwa­na­ście kro­ków dzie­liło ją od Sali Błę­kit­nej.

Zatrzy­mała się pod sze­ścio­ra­mien­nymi gwiaz­dami zdo­bią­cymi wewnętrzne arkady, żeby się oswoić z nie­zwy­kłą prze­strze­nią. Na tysiącu pię­ciu­set dwu­dzie­stu sze­ściu metrach kwa­dra­to­wych lekko asy­me­trycz­nej mar­mu­ro­wej posadzki tło­czyli się goście, któ­rzy przed chwilą wstali od sto­łów. Para kró­lew­ska już wyszła, a wraz z nią ochrona. Pozwo­liła sobie na chwilę kon­tem­pla­cji. Uznała, że wola­łaby uczest­ni­czyć w uro­czy­stej kola­cji, niż być zmu­szona wyko­nać zada­nie. Motto menu brzmiało: Wiatr Pół­nocy. Nie­szcze­gól­nie zachę­ca­jąco, ale podo­bała jej się zastawa.

Cho­lera, pomy­ślała, muszę sobie zna­leźć inne zaję­cie.

No cóż. Sta­no­wi­sko numer cztery. Obró­ciła się w prawo, wzru­sze­nie szczu­płych ramion, prze­lotne spoj­rze­nie.

Wyszła zza usta­wio­nych parami gra­ni­to­wych kolumn i ruszyła w stronę scho­dów, dzie­sięć kro­ków na wyso­kich obca­sach. Z Sali Błę­kit­nej docho­dziła muzyka. Sły­szała ją wyraź­nie. Oby tylko orkie­stra nagle nie prze­stała grać.

W następ­nej chwili sta­nął przed nią męż­czy­zna. Powie­dział coś nie­zro­zu­mia­łego, zatrzy­mała się, zro­biła krok w bok, jeden, potem drugi. Drań naj­wy­raź­niej nie chciał jej puścić, musiała siłą prze­pchnąć się obok niego, a potem szybko wejść na górę, czter­dzie­ści dwa stop­nie, trzy­na­ście cen­ty­me­trów wyso­ko­ści i trzy­dzie­ści dzie­więć cen­ty­me­trów głę­bo­ko­ści każdy.

Potem jesz­cze długi bal­kon. I sied­mioro drzwi pro­wa­dzą­cych do Sali Zło­tej i jej bez­cen­nego skarbu, mozaiki przed­sta­wia­ją­cej kró­lową jeziora Mälaren i świę­tego Eryka.

Dan­cing close to st erik.

Bie­gła dalej, prze­py­chała się, już roz­grzana, roz­e­mo­cjo­no­wana, mijała kolejne drzwi, aż dotarła do ostat­nich. Muzyka sta­wała się coraz gło­śniej­sza, nagła zmiana tona­cji, utwór zbli­żał się do końca, weszła w tłum tań­czą­cych. Cho­lera, musi się sku­pić.

Po raz pierw­szy pod­czas wyko­ny­wa­nia zada­nia poczuła zna­jome łasko­ta­nie, rodzaj oszo­ło­mie­nia, które wyostrzało jej zmy­sły, spra­wiało, że była zado­wo­lona. Zło­żona z milio­nów kawał­ków mozaika skrzyła się i mie­niła w oczach. Nagle poczuła prze­szy­wa­jący ból, rozej­rzała się dookoła, muzycy sto­jący obok brzyd­kiej kró­lo­wej jeziora po dru­giej stro­nie sali szy­ko­wali się do cre­scendo. Szyb­kie spoj­rze­nie, musi zna­leźć cel, teraz!

Jest.

Dosko­nale. Ide­al­nie na linii pro­wa­dzą­cej od sta­no­wi­ska numer pięć do sta­no­wi­ska numer sześć, pod­ska­ku­jąca w tańcu syl­wetka.

Zostało jej dzie­więć­dzie­siąt sekund. Od teraz. Napi­sała SMS-a do pomoc­nika, unio­sła prawą rękę, otwo­rzyła wie­czo­rową torebkę, wrzu­ciła do niej tele­fon komór­kowy, poszu­kała pisto­letu.

Nagle ktoś na nią wpadł, poczuła ude­rze­nie, śmiech, gdzieś z lewej strony. Co, do dia­bła? Pośli­zgnęła się, stra­ciła rów­no­wagę, kolejny nie­za­pla­no­wany krok, poczuła, jak przy­dep­tuje kogoś obca­sem, wbija komuś łokieć w żebra, jęk bólu. Tak zaska­ku­jący, że unio­sła głowę. Zoba­czyła nad sobą oczy, a w nich iry­ta­cję i ból.

Shit! Fuck!

Szybko odwró­ciła wzrok i ruszyła dalej, ostat­nich kilka kro­ków.

Pisto­let był ciężki, dobrze leżał w dłoni, naresz­cie była sku­piona, spo­kojna, gotowa. Unio­sła torebkę i skie­ro­wała ją w stronę tań­czą­cej pary, w nogi męż­czy­zny, pierw­szy strzał. Pra­wie nie­sły­szalny, nie­mal nie poczuła odrzutu. Męż­czy­zna osu­nął się na kolana, odsła­nia­jąc kobietę. Unio­sła torebkę, wyce­lo­wała, drugi strzał, w serce kobiety.

Ręka puściła broń, podziu­ra­wiona torebka znów zwi­sała swo­bod­nie u jej boku. Spoj­rzała w stronę dębo­wych drzwi, osiem kro­ków do następ­nego sta­no­wi­ska. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć – krzyki – sie­dem, osiem, była przy drzwiach, otwo­rzyła je bez pro­blemu, kiedy prze­kro­czyła próg, zamknęły się za nią bez­gło­śnie. Teraz cztery kroki do windy kuchen­nej, dwa pię­tra w dół i jesz­cze trzy kroki do drzwi, przez które przyj­mo­wano towar.

Nie była już taka sku­piona, przy­jemne oszo­ło­mie­nie minęło.

Jesz­cze nie, do dia­bła, za wcze­śnie. Naj­trud­niej­szy etap był jesz­cze przed nią.

Wyszła przy połu­dnio­wych arka­dach i poczuła para­li­żu­jące zimno. Dzie­więć­dzie­siąt osiem cho­ler­nie śli­skich, zim­nych, pro­wa­dzą­cych do wody stopni, bieg na sto metrów.

Sto­jący na dzie­dzińcu straż­nicy zamarli na chwilę i nagle, jak na komendę, przy­ło­żyli dło­nie do uszu. Niech to dia­bli. Miała nadzieję, że uda jej się tro­chę odda­lić, zanim się zorien­tują, co się stało. Wyjęła broń z torebki, zamy­ka­jąc jed­no­cze­śnie drzwi. Zej­ścia do wody pil­no­wało trzech face­tów. Była na to przy­go­to­wana, zaczęła strze­lać, żeby ich uniesz­ko­dli­wić, nie zabić.

Sorki, nie bierz­cie tego do sie­bie, chłopcy.

Gdzieś z tyłu, za nią, ktoś oddał strzał. Kula tra­fiła w gra­ni­tową kolumnę, odprysk kamie­nia ude­rzył ją w poli­czek, wzdry­gnęła się z nie­ocze­ki­wa­nego bólu. Schy­liła się, zdjęła buty i zaczęła biec.

Dźwięki powró­ciły, usły­szała ryczący odgłos sil­nika moto­rówki.

Wyszła z cie­nia, skrę­ciła ostro w prawo i ruszyła przez park. Zmar­z­nięta trawa chrzę­ściła jej pod sto­pami, źdźbła kłuły niczym igły, padły strzały, nie­mal fru­nęła z pisto­le­tem i butami w ręku i z pod­cią­gniętą do góry suk­nią.

Nagle sil­nik zamarł, łódź przy­biła do brzegu, do ratu­szo­wej przy­stani.

Lodo­waty wiatr ranił jej skórę, rzu­ciła się w dół po gra­ni­to­wych scho­dach.

Fale Mälaren ude­rzały o burtę, woda wle­wała się do środka. Wsko­czyła na pokład, z tru­dem łapiąc rów­no­wagę.

Poczu­cie triumfu znik­nęło nie­mal natych­miast, zastą­piło je roz­draż­nie­nie. Dotknęła dło­nią policzka, krwa­wił. Niech to szlag! Jesz­cze zosta­nie jej bli­zna, tylko tego bra­ko­wało! Mar­zła.

Dopiero kiedy gmach ratu­sza znik­nął w oddali i zaczęła się prze­bie­rać, zauwa­żyła, że zgu­biła jeden but.

Dziecko inspek­tora Antona Abra­hams­sona miało trzy mie­siące i cier­piało na kolkę. Od ośmiu tygo­dni pła­kało co noc i żona inspek­tora była u kresu wytrzy­ma­ło­ści. On szedł do pracy, ona nie miała tak dobrze. Cza­sem pró­bo­wał ją pocie­szać przez tele­fon: „To minie, kocha­nie. Odbiło mu się? Dałaś mu kro­ple?”.

Sygnał alarmu ode­zwał się w momen­cie, kiedy żona inspek­tora zaczęła pła­kać.

– Wrócę naj­szyb­ciej, jak będę mógł – zapew­nił ją, odło­żył słu­chawkę i poiry­to­wany ode­brał drugi tele­fon.

Jego reak­cję może tłu­ma­czyć fakt, że alarm nie dobie­gał ani z wydziału ochrony, ani z żad­nej innej wewnętrz­nej jed­nostki, tylko bez­po­śred­nio od samego szefa poli­cji.

Oka­zało się, że zwy­kłe służby porząd­kowe, które miały prze­cież odpo­wia­dać głów­nie za ruch uliczny i trzy­mać gapiów w bez­piecz­nej odle­gło­ści od miej­sca zda­rze­nia, kon­tro­lują sytu­ację lepiej niż Säpo.

Taki był pierw­szy z wnio­sków, do któ­rych doszedł Anton Abra­hams­son.

Drugi przy­szedł mu do głowy sekundę póź­niej.

Ktoś dosta­nie za to nie­zły ochrzan.

Trzeci przy­pra­wił go o gęsią skórkę: Cho­lera! To się dzieje tu i teraz!

Muszę się skon­tak­to­wać z redak­cją, pomy­ślała Annika.

Leżała na pod­ło­dze twa­rzą w dół, na rękach czuła lodo­waty chłód mar­muru. Tuż przed nią wymio­to­wał jakiś męż­czy­zna, inny nadep­nął jej na dłoń. Cof­nęła ją, nie czu­jąc bólu. Po pra­wej stro­nie jakaś kobieta wrzesz­czała wnie­bo­głosy, czy­jaś suk­nia musnęła jej głowę. Orkie­stra prze­stała grać w środku akordu i nagle cisza zmie­niła się w krzyk, który niczym lodo­wata fala prze­szedł przez całą salę, docie­ra­jąc do pozo­sta­łych sal ratu­sza.

Gdzie jest moja torba? – zaczęła się zasta­na­wiać. Spró­bo­wała wstać, ale ude­rze­nie w głowę powa­liło ją na pod­łogę.

Chwilę póź­niej kłę­biący się wokół ludzie znik­nęli, ktoś ją pod­niósł, gra­na­towy gar­ni­tur zde­cy­do­wa­nym ruchem posa­dził ją pod ścianą. Nagle zoba­czyła przed sobą ciemne dębowe drzwi.

Muszę się skon­tak­to­wać z Jans­so­nem, pomy­ślała i znów rozej­rzała się za torbą. Pamię­tała, że zosta­wiła ją przy oku­tych mie­dzią drzwiach pro­wa­dzą­cych do Sali Trzech Koron. Teraz wszę­dzie widziała chwie­ją­cych się na nogach ludzi i bie­ga­ją­cych wśród nich ubra­nych na szaro męż­czyzn.

Zauwa­żyła, że drżą jej kolana, poczuła, że wpada w panikę, ale posta­no­wiła się jej nie pod­da­wać. Tłu­ma­czyła sobie, że nie grozi jej żadne nie­bez­pie­czeń­stwo. Wyrów­nała oddech i pró­bo­wała roze­znać się w sytu­acji.

Nie mogła nic zro­bić.

Mozai­kowa postać z prze­ciw­le­głej ściany wpa­try­wała się w nią wyzy­wa­jąco, twarz kobiety oka­lały węże. Tęga kobieta w czar­nej koron­ko­wej sukni prze­wró­ciła oczami i zemdlała. Młody męż­czy­zna krzy­czał prze­ra­żony, żyły na jego szyi napięły się i wyglą­dały, jakby były z gumy. Inny, naj­wy­raź­niej pijany, upu­ścił szklankę na kamienną posadzkę. Roz­legł się brzęk tłu­czo­nego szkła.

Cie­kawe, gdzie jest Bosse, pomy­ślała Annika.

Czuła, że jej tętno zwal­nia, dźwię­kosz­czelna zasłona zaczęła się powoli uno­sić, słowa wró­ciły. Zaczęła roz­róż­niać krzyki i pole­ce­nia. Padały głów­nie z ust sza­rych gar­ni­tu­rów. Ich głosy miały w sobie coś meta­licz­nego, słowa prze­ka­zy­wali kabel­kami i dru­ci­kami, które łączyły ich usta i uszy, a potem zni­kały w cze­lu­ściach wewnętrz­nych kie­szeni.

– Kuchenna winda jest za mała, nosze się nie zmiesz­czą. Kie­ruj­cie się do głów­nego wej­ścia w wieży.

Sły­szała słowa, nie widziała, kto je wypo­wiada.

– Budy­nek został zabez­pie­czony, tak, zro­zu­mia­łem. Mamy świad­ków, opróż­niamy sale ban­kie­towe z gości.

Muszę zna­leźć torbę, pomy­ślała Annika po raz kolejny.

– Muszę zna­leźć torbę – powtó­rzyła gło­śno, ale nikt jej nie słu­chał. – Mogę poszu­kać torby? Mam w niej komórkę.

Odwró­ciła się. Zbity tłum ludzi poru­szał się teraz wol­niej, jak mrówki przed nasta­niem pierw­szych mro­zów, pomy­ślała. Z jed­nej z sal wybie­gła ubrana na biało kobieta, pchała przed sobą nosze na kół­kach. Zaraz za nią poja­wił się męż­czy­zna, też pchał przed sobą nosze. Za nimi nad­bie­gli męż­czyźni ze słu­chaw­kami lekar­skimi, z butlami tlenu i ste­la­żami do kro­pló­wek. W Zło­tej Sali ratu­sza goście stali obok sie­bie, two­rząc jakby ścianę, białe twa­rze, otwarte usta, czarne dziury. Krzyki ustały, cisza aż huczała. Do Anniki docie­rały frag­menty cichych roz­mów ubra­nych na biało ludzi. Po chwili zoba­czyła ukła­dane na noszach ciała. Dopiero wtedy dotarło do niej, że leżący obok niej męż­czy­zna cicho poję­kuje, a kobieta leży bez ruchu.

Po chwili oboje zostali zabrani.

Gwar wró­cił ze zdwo­joną siłą. Annika wyko­rzy­stała ten moment, szybko wymi­nęła dwa gar­ni­tury i chwy­ciła torbę. Się­gnęła po komórkę i nagle poczuła, że czy­jaś ręka chwyta ją za ramię.

– Nie wolno pani ni­gdzie iść – ode­zwał się głos, nieco zbyt surowo.

Annika wyswo­bo­dziła się z krę­pu­ją­cego uchwytu. Wybrała numer Jans­sona, połą­czyła się. Trzy krót­kie sygnały.

Sieć zajęta.

Co, do…

Wci­snęła „kon­takty”, a potem „Jans­son”.

Pip, pip, pip. Sieć zajęta.

Rozej­rzała się dookoła w poszu­ki­wa­niu pomocy. Nikt nie zwra­cał na nią uwagi. Tylko postać z mozaiki na­dal patrzyła na nią wyzy­wa­jąco.

– Imię i nazwi­sko?

Zoba­czyła przed sobą męż­czy­znę w dżin­sach, z blocz­kiem i ołów­kiem w ręku.

– Słu­cham? – spy­tała zdzi­wiona.

– Jestem z poli­cji, popro­szę pani imię i nazwi­sko. Pró­bu­jemy to wszystko ogar­nąć. Widziała pani coś?

– Nie wiem – odpo­wie­działa Annika, zer­ka­jąc na czer­wone ślady na mar­mu­ro­wej posadzce. Krew ściem­niała, zaczy­nała krzep­nąć.

Żad­nych anio­łów. Dzięki Bogu trzy­mają się z dala, pomy­ślała.

Zro­biło jej się zimno. Zauwa­żyła, że zgu­biła szal, który nosiła jej bab­cia, kiedy była gospo­dy­nią w Harp­sund. Leżał na sto­sie innych rze­czy tuż obok plamy krwi.

Będę musiała go oddać do pralni, pomy­ślała. Mam nadzieję, że plamy znikną.

– Nazy­wam się Annika Bengt­zon – odpo­wie­działa. – Jestem tu z ramie­nia „Kvällspressen”. Co się stało?

– Sły­szała pani strzały?

Strzały?

Pokrę­ciła głową.

– Zauwa­żyła pani na sali kogoś podej­rza­nego?

– Tań­czy­łam, było dużo ludzi, ktoś mnie pchnął, ale niczego podej­rza­nego nie zauwa­ży­łam…

– Ktoś panią pchnął? Kto?

– Kobieta, prze­py­chała się. Nadep­nęła mi na stopę.

– Rozu­miem – powie­dział męż­czy­zna, zapi­su­jąc coś w bloczku. – Pro­szę zacze­kać, zaraz ktoś przyj­dzie i zabie­rze panią na prze­słu­cha­nie.

– Nie­moż­liwe. Muszę napi­sać arty­kuł. Jak pan się nazywa? Mogę pana zacy­to­wać?

Męż­czy­zna w dżin­sach pod­szedł do niej bli­żej i przy­ci­snął do ściany tak mocno, że na chwilę stra­ciła oddech.

– Nie wolno się pani stąd ruszyć. Zaraz wra­cam.

– Ni­gdy w życiu – zapro­te­sto­wała Annika gło­sem prze­cho­dzą­cym w fal­set.

Poli­cjant wes­tchnął, chwy­cił ją za rękę i pocią­gnął za sobą.

Deadline, pomy­ślała Annika. Co mam robić?

Redak­tor naczelny Anders Schy­man wła­śnie usiadł na kana­pie w salo­nie, żeby razem z żoną obej­rzeć film Almo­dó­vara, kiedy zadzwo­nił szef noc­nej zmiany.

– Na ban­kie­cie noblow­skim doszło do strze­la­niny – poin­for­mo­wał go. – Co naj­mniej pięć osób jest ran­nych. Nie wia­domo, czy prze­żyją.

Schy­man spoj­rzał na żonę, która wci­skała czer­wony guzik, by wybrać wer­sję języ­kową.

– Wci­śnij ten okrą­gły – powie­dział do niej, pod­czas gdy słowa Jans­sona powoli docie­rały do jego świa­do­mo­ści.

– Są tam Annika Bengt­zon i Ulf Ols­son, foto­graf, ale nie mam z nimi kon­taktu. Ni­gdzie nie można się dodzwo­nić. Sieć padła.

– Potwórz wszystko jesz­cze raz – powie­dział Schy­man, dając żonie znaki, żeby zatrzy­mała film.

– Sieć jest zajęta. Tysiąc trzy­sta osób pró­buje się gdzieś dodzwo­nić dokład­nie w tym samym momen­cie, co oczy­wi­ście jest nie­moż­liwe.

– Strze­la­nina na ban­kie­cie noblow­skim? Ktoś zgi­nął?

Jego żona otwo­rzyła sze­roko oczy, pilot wypadł jej z ręki i ude­rzył o pod­łogę.

– Na pewno jacyś ochro­nia­rze, kto poza tym, jesz­cze nie wia­domo. Karetki na sygnale pod­jeż­dżają pod Szpi­tal Świę­tego Jerzego.

– Boże drogi! – jęk­nął Schy­man, pro­stu­jąc się na kana­pie. – Kiedy to się stało?

– Dzie­sięć minut temu, góra kwa­drans.

Schy­man zer­k­nął na zega­rek: dwu­dzie­sta druga pięć­dzie­siąt sie­dem.

– Są zabici? – spy­tała jego żona, ale uci­szył ją.

– To jakieś sza­leń­stwo. Co robi poli­cja? Zatrzy­mali kogoś? Gdzie strze­lano? W Sali Błę­kit­nej? Co z parą kró­lew­ską? Gdzie była ochrona?

Żona poło­żyła mu rękę na ple­cach, jakby chciała go uspo­koić.

– Poli­cja oto­czyła ratusz. Nikt tam teraz nie wej­dzie ani nie wyj­dzie. Prze­wożą ludzi na prze­słu­cha­nia, za pół godziny powinni zacząć ich zwal­niać. Wysła­li­śmy repor­te­rów, żeby poroz­ma­wiali ze świad­kami. Nie mam poję­cia, czy poli­cja kogoś zatrzy­mała, pew­nie trwają poszu­ki­wa­nia.

– Jak wygląda sytu­acja w mie­ście?

– Zatrzy­mano metro, zamknięto wszyst­kie drogi wyjaz­dowe z mia­sta, trwają per­trak­ta­cje z lot­ni­skiem. Wie­czo­rem star­tuje nie­wiele samo­lo­tów. Nasi ludzie są w dro­dze na dwo­rzec, będą też na wylo­tów­kach, wszę­dzie, gdzie się da.

Żona Schy­mana poca­ło­wała go lekko w poli­czek, wstała i wyszła z pokoju. Boha­terki Almo­dó­vara na gra­nicy zała­ma­nia ner­wo­wego będą musiały pocze­kać na bar­dziej dogodny moment.

– Poli­cja wydała komu­ni­kat? – dopy­ty­wał się Schy­man. – To zamach ter­ro­ry­styczny czy dzieło jakie­goś fana­tyka? Były wcze­śniej jakieś groźby?

– Zwo­łano kon­fe­ren­cję pra­sową, ale dopiero na pierw­szą w nocy…

W tle roz­le­gły się głosy i Jans­son znik­nął na chwilę.

– No więc panuje nie­złe zamie­sza­nie – powie­dział, kiedy znów wziął do ręki słu­chawkę. – Musimy szybko pod­jąć kilka decy­zji. Dajemy wię­cej stron? Wyco­famy jakieś reklamy? Kto pisze wstęp­niak?

Za oknem salonu pano­wała gęsta ciem­ność. Schy­man zoba­czył swoje odbi­cie, doszedł go szum wody z kuchni, pew­nie żona odkrę­ciła kran.

Sta­rzeję się, pomy­ślał. Naj­chęt­niej został­bym w domu i spę­dził wie­czór w towa­rzy­stwie Anto­nio Ban­de­rasa i Car­men Maury.

– Jadę do redak­cji – powie­dział.

Jans­son bez słowa odło­żył słu­chawkę.

Żona Schy­mana stała przy kuchen­nym bla­cie i parzyła her­batę. Poczuła ręce męża na ramio­nach, odwró­ciła się i poca­ło­wała go.

– Kto zgi­nął? – spy­tała.

– Nie wiem – wyszep­tał.

– Obudź mnie, kiedy wró­cisz. Nie chcę, żebyś został z tym sam.

Schy­man poki­wał głową, doty­ka­jąc lekko jej szyi.

Kociątko wrzu­ciło wyż­szy bieg i ostroż­nie dodało gazu. Nie­wielki moto­ro­wer zamru­czał zachę­ca­jąco, reflek­tor oświe­tlił szorstki asfalt drogi.

Wszystko poszło aż zbyt łatwo.

Wie­działa, że nie powinna niczego lek­ce­wa­żyć. Ryzy­ko­wa­łaby wtedy, że coś prze­oczy.

Ale zle­ce­nie było naprawdę pro­ste. A walk in the park.

Cho­ciaż przed­sta­wiono jej to jako wiel­kie wyzwa­nie. Tylko dla­tego się tym zain­te­re­so­wała. Już na samym początku stwier­dziła, że nie powinno jej przy­spo­rzyć kło­po­tów, o czym oczy­wi­ście nie poin­for­mo­wała zle­ce­nio­daw­ców. Kiedy nego­cjo­wali warunki, cały czas pod­kre­ślali, że cho­dzi o wyjąt­kowo trudne zada­nie, sza­le­nie nie­bez­pieczne, co oczy­wi­ście miało wpływ na jej wyna­gro­dze­nie.

Cóż, chcie­li­ście, żeby było spek­ta­ku­lar­nie, więc było. Be my guest.

Skrę­ciła na wąską ścieżkę rowe­rową, poczuła ude­rze­nie gałęzi o kask. Było ciemno jak w gro­bie. Sztok­holm został jej opi­sany jako wiel­kie mia­sto, ruchliwa metro­po­lia z noc­nym życiem, ale bez­pieczna. Oka­zało się to, deli­kat­nie mówiąc, lekką prze­sadą. Poza ści­słym cen­trum wszę­dzie było pusto. Nie napo­tkała żywego ducha, jedy­nie parę z psem. Zapewne widzieli, jak ona i jej towa­rzysz roz­dzie­lają się i każde odjeż­dża w swoją stronę.

Wiel­kie mia­sto, pomy­ślała z pogardą, mija­jąc opu­sto­szały o tej porze roku kem­ping.

Poru­szyła ramio­nami, żeby się tro­chę roz­grzać. Miała na sobie grubą kurtkę, ale na­dal było jej zimno. Nie­mal odmro­ziła sobie ręce, pły­nąc łodzią w nocy w wie­czo­ro­wej sukni.

Jedwabne mon­strum spo­czy­wało teraz na dnie morza razem z wie­czo­rową torebką i ośmioma cegłami w worku zro­bio­nym z sieci, żeby woda jak naj­szyb­ciej wypłu­kała z mate­riału wszel­kie bio­lo­giczne ślady. Broń zatrzy­mała, podob­nie jak but i tele­fon komór­kowy. Zamie­rzała wyrzu­cić je do wody gdzieś dalej od brzegu.

Myśl o dru­gim bucie była jak zadra.

Była pewna, że są na nim odci­ski jej pal­ców. Kiedy zabie­rała się do dzieła, buty były czy­ste, ale potem, kiedy się rzu­ciła do stu­me­tro­wego sprintu, zdjęła je i trzy­mała w ręku.

Cho­lera wie, gdzie go zgu­biła.

Nagle zoba­czyła przed sobą świa­tło. Domy­śliła się, że dotarła do jedy­nego zabu­do­wa­nego odcinka ulicy wzdłuż całego wybrzeża. Wyparła myśl o prze­klę­tym bucie, wrzu­ciła niż­szy bieg i zje­chała ze ścieżki na szosę. Latar­nie roz­świe­tlały ulicę i sto­jące obok sie­bie domki, nie­mal sto­czyła się ze wzgó­rza na brzeg. Posta­no­wiła jechać wzdłuż brzegu. Przy jed­nym z pomo­stów stało kil­koro mło­dych ludzi, omie­tli ją spoj­rze­niami bez zain­te­re­so­wa­nia. Po chwili znów usły­szała ich śmie­chy i szu­ra­nie nogami po żwi­rze.

Widzieli samot­nego czło­wieka nie­okre­ślo­nej płci, na małym moto­ro­we­rze, w ciem­nych dżin­sach i kasku. Żad­nych zna­ków szcze­gól­nych, nic, co mogłoby zostać w pamięci.

Ulica się skoń­czyła. Znów jechała przez kar­ło­waty las, zer­k­nęła na zega­rek.

Była lekko spóź­niona, może minutę, dwie. To przez tę śli­ską nawierzch­nię. Kiedy wcze­śniej jechała tą drogą, padał co prawda deszcz, ale nie było tak śli­sko.

Dodała gazu i wtedy to się stało.

Opony stra­ciły kon­takt z pod­ło­żem, poczuła, jak moto­ro­wer spod niej ucieka. Lewa noga przy­jęła ude­rze­nie i zła­mała się jak zapałka, tuż pod kola­nem. Następne ude­rze­nie przy­jął jej bark. Usły­szała ude­rze­nie wła­snej głowy o zie­mię i pomy­ślała: nie mam na to czasu.

Kiedy odzy­skała przy­tom­ność, leżała na brzu­chu na ścieżce.

Co się, do dia­bła, stało?

Lewą stronę jej ciała prze­szył ból, od głowy do czub­ków pal­ców u nóg. Moto­ro­wer mru­czał gdzieś za nią, reflek­tor oświe­tlał pobli­ski lasek.

Jęk­nęła. Niech to szlag! Co mam teraz zro­bić?

Zdjęła kask, przy­ło­żyła poli­czek do jego zim­nej powierzchni, zmu­siła mózg do trzeź­wego myśle­nia.

Moto­ro­wer nada­wał się do jazdy, czuła przez zie­mię jego wibra­cje. Sama była w gor­szym sta­nie. Noga była do niczego, podob­nie jak ramię. Pró­bo­wała ostroż­nie dotknąć pra­wej strony ciała.

Stwier­dziła, że jest cała.

Usia­dła, lewa ręka zwi­sała nie­ru­chomo wzdłuż boku. Wywich­nęła sobie bark. Widy­wała wcze­śniej takie obrazki, ale sama ni­gdy tego nie doświad­czyła. Noga bolała strasz­li­wie, czuła, jak kość napiera na skórę tuż pod lewym kola­nem.

Pró­bo­wała się czoł­gać do tyłu, tra­fiła na nie­wielki korzeń, jęk­nęła.

Lista moż­li­wo­ści kur­czyła się bar­dzo szybko.

W końcu udało jej się wstać. Sta­ran­nie prze­my­śla­nym ruchem rzu­ciła się do przodu i ude­rzyła bar­kiem o pień drzewa.

Holy fuc­king shit!

Gdy staw wró­cił na miej­sce, ból stał się nie­mal nie do znie­sie­nia. Zdrową ręką musiała z całej siły przy­trzy­mać się pnia, żeby nie zemdleć.

Kiedy tro­chę doszła do sie­bie, spró­bo­wała poru­szyć pal­cami lewej dłoni, poma­chać ręką: ciężką, słabą i nie­sprawną. Stwier­dziła, że ręka jest w porządku. Z nogą nie była w sta­nie nic zro­bić.

Schy­liła się ostroż­nie i chwy­ciła kask. Powoli pokuś­ty­kała do moto­ro­weru, pod­nio­sła go i wsia­dła z tru­dem. Sta­wia­jąc lewą stopę na pedale, zagry­zła wargi z bólu. Na jej czole poja­wiły się kro­ple potu.

Przez chwilę nie bar­dzo wie­działa, w którą stronę jechać. Las z każ­dej strony wyglą­dał tak samo, nie miała poję­cia, skąd przy­je­chała.

Shit, shit, shit!

Spoj­rzała na zega­rek, trzy­na­ście minut opóź­nie­nia.

Wie­działa, że łódź będzie na nią cze­kać na Torö tylko godzinę. Potem odbije od brzegu i odpły­nie w stronę Vent­spils.

Poczuła w piersi ukłu­cie stra­chu.

Czyżby to cho­lerne zle­ce­nie gdzieś pod bie­gu­nem miało być jej ostat­nim?

Wło­żyła kask, wrzu­ciła bieg. Zawró­ciła i ruszyła na połu­dnie, przy­naj­mniej taką miała nadzieję, z lewym kola­nem wygię­tym pod zupeł­nie nie­moż­li­wym kątem.

Annika szła za poli­cjan­tem wiją­cymi się kory­ta­rzami sztok­holm­skiego ratu­sza. W końcu dotarli do dłu­giego holu. Gdzieś w oddali widać było żyran­dole pod bel­ko­wa­nym sufi­tem, ale w pomiesz­cze­niu pano­wał pół­mrok, kra­ina cieni i mil­cze­nia.

Poiry­to­wana przy­spie­szyła kroku i wymi­nęła poli­cjanta.

– Jak długo to jesz­cze potrwa? – spy­tała, zer­ka­jąc na zega­rek.

– Spraw­dzę, czy to ten pokój – powie­dział funk­cjo­na­riusz i zatrzy­mał się.

Chwy­cił ją za ramię, jakby była podej­rzana i szy­ko­wała się do ucieczki. Szarp­nęła rękę i wyswo­bo­dziła się. Poli­cjant zapu­kał do drzwi, na któ­rych wisiała tabliczka z napi­sem „Bråvallasalen”, nawią­zu­ją­cym do mitycz­nej bitwy pod Bråvallą.

– Gdy­bym chciała uciec, już bym to zro­biła.

W pokoju sie­działo dwóch ubra­nych po cywil­nemu poli­cjan­tów i repor­terka tele­wi­zyjna, którą Annika znała z repor­taży na żywo. Teraz pła­kała, trzę­sły się jej ramiona. Jeden z poli­cjan­tów zawo­łał coś z iry­ta­cją do eskor­tu­ją­cego Annikę kolegi i zamknął mu drzwi przed nosem.

– To nie ten pokój – powie­dział funk­cjo­na­riusz. Jego uszy zro­biły się czer­wone.

Szli dalej w tej dziw­nej próżni bez dźwię­ków, mijali drzwi w sza­rych ścia­nach, a potem wej­ście do więk­szej sali, gdzie naj­wy­raź­niej wła­śnie roz­po­częło się prze­słu­cha­nie jed­nego z człon­ków Aka­de­mii Szwedz­kiej. Annika nie sły­szała, o czym roz­ma­wiano, ale zauwa­żyła, że poli­cjant gorącz­kowo coś notuje, a prze­słu­chi­wany męż­czy­zna prze­suwa ner­wowo pal­cami po nodze krze­sła.

Muszę to wszystko zapa­mię­tać, pomy­ślała, żeby potem dokład­nie opi­sać.

Odno­to­wała, że scence przy­glą­dał się Ragnar Östberg, archi­tekt ratu­sza, któ­rego odlana w brą­zie postać wyda­wała się szcze­rze zmar­twiona.

Przy­szło ci do głowy, że coś takiego się wyda­rzy w budynku, który zapro­jek­to­wa­łeś? – zadała mu w duchu pyta­nie.

Nagle znów poczuła na sobie spo­coną dłoń poli­cjanta.

– Może pani tu chwilę zacze­kać?

– Jak­bym miała wybór – powie­działa, odwra­ca­jąc się od niego.

Tu było nieco jaśniej. Widać było wyraź­nie różne detale: mar­mu­rowe pła­sko­rzeźby nad drzwiami, oku­cia z brązu, bogato zdo­bione żyran­dole.

– Muszę napi­sać arty­kuł – powie­działa, ale poli­cjant zdą­żył już znik­nąć w głębi kory­ta­rza.

Nagle usły­szała, że gdzieś otwie­rają się drzwi. Na kory­tarz wpa­dło wię­cej świa­tła, zoba­czyła wiszący na prze­ciw­le­głej ścia­nie obraz, usły­szała, że ktoś ją woła, weszła bez­sze­lest­nie.

– Zamknij za sobą drzwi.

Roz­po­znała głos, sta­nęła.

– Powin­nam się domy­ślić, że tu jesteś.

Komi­sarz Q był nie­ogo­lony, jego rysy wydały jej się ostrzej­sze niż zwy­kle.

– Pro­si­łem, żebyś tra­fiła do mnie – powie­dział, sia­da­jąc przy krót­szym boku cięż­kiego dębo­wego stołu. – Sia­daj.

Wska­zał ręką, żeby usia­dła po jego lewej stro­nie, włą­czył magne­to­fon i nalał sobie szklankę wody.

– Prze­słu­cha­nie Anniki Bengt­zon, repor­terki „Kvällspressen” − dane oso­bowe, dokładna data uro­dze­nia i pełne imię i nazwi­sko zostaną uzu­peł­nione póź­niej – prze­pro­wa­dzone przez Q w Małej Sali Kole­gial­nej sztok­holm­skiego ratu­sza, dzie­sią­tego grud­nia o godzi­nie…

Prze­rwał, żeby zaczerp­nąć powie­trza, prze­cią­gnął ręką po nie­sfor­nej czu­pry­nie. Annika usia­dła ostroż­nie w czar­nym fotelu, zer­ka­jąc na poważ­nych męż­czyzn patrzą­cych na nią z wiszą­cych na ścia­nach olej­nych obra­zów w cięż­kich ramach.

– O godzi­nie dwu­dzie­stej trze­ciej dwa­dzie­ścia jeden – dokoń­czył Q. – O godzi­nie dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści pięć w Sali Błę­kit­nej ratu­sza zauwa­ży­łaś kogoś podej­rza­nego, tak?

Annika poło­żyła torbę na pod­ło­dze, ręce na kola­nach. Gdzieś z innego świata dobie­gał uliczny szum wiel­kiego mia­sta.

– Nie wiem, czy ten ktoś był podej­rzany.

– Możesz opi­sać, co się stało? – popro­sił komi­sarz.

– To nie było nic szcze­gól­nego, po pro­stu ktoś mnie pchnął.

Q odwró­cił wzrok, jakby zaczy­nało mu bra­ko­wać sił.

– Muszę napi­sać arty­kuł – zaczęła Annika. − Nie mam czasu na poga­duszki. Nie widzia­łam niczego szcze­gól­nego; tań­czy­łam i ktoś mnie potrą­cił, jakaś dziew­czyna, a teraz tracę tu czas, pod­czas gdy w redak­cji cze­kają na mój tekst…

Komi­sarz pochy­lił się do przodu i wyłą­czył magne­to­fon.

– Posłu­chaj, ty dzien­ni­kar­ska hieno, to nie jest odpo­wiedni moment na dopiesz­cza­nie wła­snego ego. Masz powie­dzieć, co sły­sza­łaś i co widzia­łaś, tak jak pamię­tasz. To było zale­d­wie pół godziny temu, a ty byłaś jedną z tych, któ­rzy stali naj­bli­żej.

Patrzyła na niego kilka sekund, potem odwró­ciła głowę i powio­dła wzro­kiem po opra­wio­nych w skórę cięż­kich tomach sto­ją­cych na ciem­nych dębo­wych pół­kach.

Naprawdę nazwał ją dzien­ni­kar­ską hieną?

– Dokład­niej­sze prze­słu­cha­nie odbę­dzie się póź­niej – ode­zwał się Q ciszej, gło­sem bar­dziej zmę­czo­nym niż zwy­kle. − Teraz musimy przede wszyst­kim usta­lić, jak wyglą­dała. Opisz wszystko chro­no­lo­gicz­nie, od chwili kiedy tego kogoś zoba­czy­łaś. Potem się zasta­no­wimy, co się zga­dza, a co nie.

Znów włą­czył magne­to­fon. Annika odkaszl­nęła i spró­bo­wała się odprę­żyć.

– Kobieta… – zaczęła. – Potrą­ciła mnie kobieta, łok­ciem, a potem nadep­nęła mi na nogę.

– Jak wyglą­dała?

Miała wra­że­nie, jakby nagle runął na nią cały pokój, por­trety i ciemne dębowe półki z książ­kami. Zasło­niła twarz dłońmi, zaczerp­nęła powie­trza, z jej gar­dła wydo­był się szloch.

– Nie wiem – wyszep­tała.

W tym momen­cie zadzwo­niła jej komórka. Wzięła się w garść. W ciszy cze­kali, aż sygnał wybrzmi.

– Powiedz, gdzie dokład­nie byłaś w chwili, kiedy ta kobieta cię popchnęła.

Annika przy­wo­łała wspo­mnie­nie muzyki, migo­czą­cych w pół­mroku świa­teł, rado­snego nastroju, tłumu ludzi.

– Na par­kie­cie, tań­czy­łam. W Sali Zło­tej, nie po tej stro­nie, gdzie grała orkie­stra, tylko po dru­giej.

– Z kim tań­czy­łaś?

Zmie­sza­nie i wstyd, spu­ściła wzrok.

– Ma na imię Bosse, jest repor­te­rem w „Kon­kur­ren­ten”.

– Blon­dyn, dość potężny?

Annika ski­nęła głową, wzrok na­dal miała spusz­czony, czuła, że pieką ją policzki.

– Możesz odpo­wie­dzieć?

– Tak – ode­zwała się nieco za gło­śno, wypro­sto­wała plecy.

– Czy on mógł coś widzieć?

– Pew­nie tak, cho­ciaż jemu nie nadep­nęła na nogę.

– Co było potem?

Co było potem? Nic. Nic wię­cej nie widzia­łam.

– Nie wiem – odpo­wie­działa. – Odwró­ci­łam się do niej ple­cami i nic nie widzia­łam.

– Może coś sły­sza­łaś?

Gwar? Muzykę? Wła­sny oddech?

– Tylko takie puf­nię­cia.

– Puf­nię­cia?

– Stłu­mione dźwięki… Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam, jak jakiś męż­czy­zna pada na kolana. Kobieta, z którą tań­czył, jego part­nerka, spoj­rzała na niego zdzi­wiona, pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na mnie, a potem na swoje piersi, wtedy ja też na nie spoj­rzałam i zoba­czy­łam, że ona krwawi. Pod­nio­sła wzrok, znów na mnie spoj­rzała, a potem upa­dła i wszy­scy zaczęli krzy­czeć…

– Kiedy usły­sza­łaś dru­gie puf­nię­cie?

Annika spoj­rzała na Q.

– Dru­gie? – powtó­rzyła.

– Powie­dzia­łaś: puf­nię­cia.

– Tak? Sama nie wiem. Usły­sza­łam puf, kobieta spoj­rzała na mnie, potem roz­le­gło się dru­gie puf, tak, były dwa…

– Jak daleko sta­łaś od kobiety, która się osu­nęła na pod­łogę?

Annika zasta­na­wiała się kilka sekund.

– Dwa metry, może dwa i pół.

– Kiedy para upa­dła, widzia­łaś gdzieś w pobliżu tę kobietę?

Widziała ją? Widziała jakąś kobietę? Wąskie ramiączka.

– Ramiączka – powie­działa. – Miała wąskie ramiączka. Albo może torebkę na wąskim pasku.

Q zano­to­wał i poki­wał głową.

Annika uci­snęła czub­kami pal­ców powieki i zaczęła szu­kać w pamięci obra­zów sali, w któ­rej tak nie­dawno tań­czyła.

Ręka Bos­sego, któ­rej dotyk palił ją przez mate­riał sukni. Trzy­mał ją tak bli­sko sie­bie, że czuła jego czło­nek na swoim brzu­chu. Jej wła­sna ręka na jego karku, to pamię­tała. I muzyka, grzeczna i nudna, peł­niła funk­cję kamu­flażu, ukry­wała ich, żeby mogli się obej­mo­wać i tań­czyć w migo­czą­cym zło­tym świe­tle.

– Ktoś ude­rzył mnie łok­ciem w bok – ode­zwała się z lek­kim waha­niem. – I zaraz potem nadep­nął mi na nogę. Nie jestem pewna, co było naj­pierw.

Znów zaczęła dzwo­nić jej komórka.

– Wyłącz ją – powie­dział Q.

Odrzu­ciła roz­mowę.

Dzwo­nił Jans­son. Oczy­wi­ście.

– Czy ten ktoś spe­cjal­nie nadep­nął ci na nogę?

Annika wyłą­czyła dźwięk, scho­wała komórkę i spoj­rzała zdzi­wiona na komi­sa­rza.

– Ależ nie. To był męż­czy­zna. Kła­niał się komuś, wpadł na kobietę, a ona na mnie.

W oczach Q poja­wił się błysk zain­te­re­so­wa­nia.

– Powie­działa coś, kiedy na cie­bie wpa­dła?

Annika spoj­rzała na sto­jący na półce opra­wiony w skórę pro­to­kół z posie­dze­nia Rady Miej­skiej z 1964 roku, tak jakby patrzyła na kobietę, tę w sukni z wąskimi ramiącz­kami.

– Szu­kała cze­goś w tor­bie – powie­działa. – Miała torebkę na krót­kim pasku, musiała unieść rękę…

Annika unio­sła prawą rękę, uda­jąc, że sięga do wyima­gi­no­wa­nej wie­czo­ro­wej torebki.

– Jakiego koloru była ta torebka?

– Srebrna – odpo­wie­działa bez waha­nia. – Była srebrna i matowa. Koperta for­matu rachunku za ener­gię.

– Co z niej wyjęła?

Annika znów spoj­rzała na pro­to­kół z 1964 roku, usil­nie szu­kała cze­goś w pamięci.

Nic, tylko ból.

– Zabo­lało mnie – powie­działa. – Krzyk­nę­łam: Au! A ona spoj­rzała na mnie.

Poki­wała głową z waha­niem, zamy­śliła się.

– Tak – powie­działa po chwili. – Spoj­rzała na mnie.

– Powie­działa coś?

Annika przy­glą­dała się błysz­czą­cemu sto­łowi.

– Miała żółte oczy – powie­działa. – Zde­cy­do­wa­nie żółte, jakby złote.

– Żółte?

Tak, pomy­ślała, były zło­to­żółte.

– Jak była ubrana?

Annika znów zamknęła oczy: sły­szała muzykę, widziała ramiączko sukni. Czer­wone jak krew, czer­wone jak życie, a może to sukienka zakrwa­wio­nej kobiety była czer­wona? Albo krew? Może ramiączko było białe, białe jak śnieg na tle opa­lo­nej skóry, a może to ramię było białe, a ramiączko czarne?

– Nie wiem – powie­działa zdzi­wiona. – Obraz, który mam przed oczami, jest czarno-biały, jak nega­tyw, naprawdę nie wiem…

– Żółte oczy. Może to były soczewki?

Soczewki? Jasne, na pewno miała soczewki, a może jej oczy wcale nie były żółte, tylko zie­lone?

Komórka Q zaczęła wibro­wać, roz­legł się popu­larny kie­dyś szla­gier My num­ber one, grecka pio­senka z kon­kursu Euro­wi­zji sprzed kilku lat. Komi­sarz rzu­cił okiem na wyświe­tlacz.

– Muszę ode­brać − wymam­ro­tał.

Wyłą­czył magne­to­fon, wstał i ode­brał, zwró­cony w stronę zamknię­tych drzwi.

Mówił i mówił, jego głos falo­wał, raz brzmiał gło­śniej, raz ciszej. Annika wstała, pode­szła do okna, żeby go nie sły­szeć. Przez szcze­liny doszedł ją uliczny gwar. Oddy­chała powoli, opie­ra­jąc się o zimną taflę szyby, okno zapa­ro­wało, widok znik­nął. Dopiero po chwili zoba­czyła w dole Han­tver­kar­ga­tan, swoją ulicę. Nieco dalej maja­czyła sta­cja kolejki pod­miej­skiej, Stoc­kholm Klara. Usły­szała dud­nie­nie pociągu, kątem oka, gdzieś po lewej, dostrze­gła budy­nek przy­chodni.

Swo­jej przy­chodni! Rano była tam z syn­kiem, znów miał infek­cję ucha.

Tak bli­sko, zale­d­wie cztery prze­cznice dalej, a jakby inna rze­czy­wi­stość.

Poczuła, że coś ją ści­ska za gar­dło. Boże, nie chcę się stąd wypro­wa­dzać, pomy­ślała.

– Ofiary zostały ziden­ty­fi­ko­wane – powie­dział Q i pocią­gnął ją za sobą w głąb pokoju. – Roz­po­zna­jesz ich?

Na drżą­cych nogach pode­szła do krze­sła, usia­dła na brzegu i odchrząk­nęła.

– To jeden z lau­re­atów, chyba w dzie­dzi­nie medy­cyny. Nie pamię­tam, jak się nazywa, ale na pewno mam to w notat­kach.

Się­gnęła do torby, jakby chciała udo­wod­nić, że nie kła­mie, ale Q ją uprze­dził.

– Aaron Wie­sel – potwier­dził komi­sarz. – Pocho­dzi z Izra­ela, dostał nagrodę razem z Ame­ry­ka­ni­nem, Char­le­sem Wat­so­nem. A kobieta?

– Ni­gdy wcze­śniej jej nie widzia­łam – powie­działa Annika, krę­cąc głową.

Q prze­cią­gnął prawą dło­nią po oczach.

– Wie­sel jest wła­śnie ope­ro­wany w Szpi­talu Świę­tego Jerzego. Kobieta to Caro­line von Beh­ring, prze­wod­ni­cząca Komi­tetu Noblow­skiego w Insty­tu­cie Karo­lin­ska. Zmarła na par­kie­cie, czyli nie­mal natych­miast.

Annika poczuła, jak z jej rąk ucho­dzi całe cie­pło, prze­szył ją chłód, była jak spa­ra­li­żo­wana. Z tru­dem pod­nio­sła szal, który zsu­nął się jej z ramion i leżał tuż obok krze­sła, okryła się nim.

Jej oczy w chwili śmierci. Patrzyła na mnie, umie­ra­jąc.

– Muszę iść – powie­działa gło­śno. – Bar­dzo mi przy­kro, ale czeka mnie mnó­stwo pracy.

– O tym nie wolno ci pisać – prze­rwał jej Q, opie­ra­jąc się ciężko o wyso­kie opar­cie krze­sła. – Twoje obser­wa­cje odpo­wia­dają ryso­pi­sowi ucie­ka­ją­cej mor­der­czyni. Jesteś jed­nym z waż­niej­szych świad­ków. Od tej chwili obo­wią­zuje cię tajem­nica śledz­twa.

Annika, która już zaczęła się zbie­rać do wyj­ścia, usia­dła na krze­śle.

– Jestem zatrzy­mana? – spy­tała.

– Bzdura! Skąd ci to przy­szło do głowy?

– Tajem­nica śledz­twa obo­wią­zuje osoby zatrzy­mane. Jeśli nie jestem aresz­to­wana, to jak możesz mi zaka­zać wypo­wia­da­nia się?

– Nie jesteś taka mądra, jak ci się wydaje – powie­dział Q. – Jest też inny rodzaj zakazu wypo­wia­da­nia się. Mówi o tym arty­kuł dwu­dzie­sty trzeci prawa pro­ce­so­wego, para­graf dzie­siąty. Doty­czy zeznań świadka koron­nego i może być nało­żony na świadka przez pro­wa­dzą­cego docho­dze­nie, jeśli zacho­dzi podej­rze­nie, że popeł­niono cięż­kie prze­stęp­stwo.

– Wol­ność słowa gwa­ran­tuje nam kon­sty­tu­cja. Poza tym nie wyzna­czono jesz­cze pro­wa­dzą­cego śledz­two. W tego typu spra­wach decy­du­jący głos ma pro­ku­ra­tor.

– I znów się mylisz, bo cho­ciaż ofi­cjal­nie rze­czy­wi­ście nie wyzna­czono jesz­cze pro­wa­dzą­cego śledz­two, to ze wzglę­dów ope­ra­cyj­nych ja peł­nię tę funk­cję.

Annika pod­nio­sła się gwał­tow­nie i pochy­liła nad sto­łem.

– Nie możesz mi zabro­nić mówić o tym, co widzia­łam! Mam w gło­wie gotowy arty­kuł. To może być bomba, sprzeda nam trzy, może cztery numery! Na wła­sne oczy widzia­łam, jak mor­derca zabija i jak ofiara umiera…

Q odwró­cił się do niej, jego twarz była teraz tuż przy jej twa­rzy.

– Prze­stań, do cho­lery! Jeśli będziesz się opie­rać, mogę cię uka­rać grzywną. Sia­daj.

Annika zamil­kła i usia­dła, pod­cią­gnęła ramiona. Q odwró­cił się do niej ple­cami, wyjął komórkę i wybrał numer. Cze­kała w ciszy pod wiel­kimi olej­nymi por­tre­tami. Q roz­ma­wiał, coś komuś naka­zy­wał z iry­ta­cją.

– Jeśli nie pozwo­lisz mi o tym pisać, posta­wisz mnie w cho­ler­nie nie­zręcz­nej sytu­acji.

– Serce mi krwawi – skwi­to­wał Q.

– Co powie­dzą moi prze­ło­żeni? – cią­gnęła dalej Annika. – Co powie­dzie­liby twoi, gdy­byś oświad­czył, że nie będziesz badał jakiejś sprawy, bo ci tego zabro­ni­łam, bo chcę o tobie napi­sać?

Q znów usiadł na krze­śle i wes­tchnął ciężko.

– Sorry – wydu­sił w końcu z lek­kim poczu­ciem winy. Widać było, że się waha. – Zadaj mi jakieś pyta­nia, może będę mógł odpo­wie­dzieć – zgo­dził się w końcu.

– Po co? – spy­tała Annika.

– I tak nie będziesz mogła nic napi­sać – roze­śmiał się po raz pierw­szy.

Annika zaczęła się zasta­na­wiać.

– Dla­czego nie było sły­chać strza­łów? – spy­tała.

– Było. Sama to powie­dzia­łaś.

– To były ciche puf­nię­cia.

– Pisto­let z tłu­mi­kiem wydaje dokład­nie taki dźwięk. Nic wię­cej nie pamię­tasz? Jak wyglą­dała, jak była ubrana, jaką miała fry­zurę?

Oczy, tylko oczy, i ramiączka.

– Na pewno miała włosy, gdyby nie miała, zapa­mię­ta­ła­bym to. Ale naprawdę nie jestem w sta­nie nic wię­cej sobie przy­po­mnieć. Chyba ciemne. I raczej krót­kie, a może miała je spięte? Na pewno miała na sobie suk­nię, ale w ogóle jej nie pamię­tam. Pew­nie niczym się nie wyróż­niała. Wie­cie, jak się dostała do Sali Zło­tej?

Q zaczął coś spraw­dzać w papie­rach.

– Spraw­dzamy, czy była na liście gości. Jeśli nie, to nie mam poję­cia. Zezna­nia nie­któ­rych świad­ków zdają się wska­zy­wać na to, że mógł to być męż­czy­zna prze­brany za kobietę. Co o tym sądzisz?

Męż­czy­zna? Annika prych­nęła.

– To była dziew­czyna – stwier­dziła.

– Skąd ta pew­ność?

Annika spoj­rzała na pro­to­koły z 1964 roku.

– Unio­sła głowę i spoj­rzała na mnie. Musiała być niż­sza ode mnie. Ilu jest takich męż­czyzn? No i poru­szała się lekko i z wdzię­kiem.

– Męż­czyźni się tak nie poru­szają?

– Na pewno nie w szpil­kach. Żeby poru­szać się tak lekko jak ona, trzeba dużo ćwi­czyć.

– Widzia­łaś jej obcasy?

– Nie – powie­działa Annika. Wstała, prze­wie­siła torbę przez ramię. − Ale na pra­wej sto­pie mam po nich ślad. Mogę do cie­bie zadzwo­nić wie­czo­rem? Pro­szę.

– Dokąd się wybie­rasz?

Annika zatrzy­mała się nie­chęt­nie. Było jej duszno, cho­ciaż pokój był duży.

– Do redak­cji. Muszę z nimi o tym poroz­ma­wiać. Czy może mam zakaz wyko­ny­wa­nia zawodu?

– Musisz pójść na komendę pomóc stwo­rzyć por­tret pamię­ciowy sprawcy.

Annika roz­ło­żyła ręce.

– Osza­la­łeś?! Za kilka godzin muszę oddać arty­kuł. Jans­son pew­nie jest już w sta­nie roz­kładu.

Q spra­wiał wra­że­nie bez­rad­nego. Pod­szedł do niej.

– Kocha­nie, pro­szę.

Drzwi się otwo­rzyły i do sali wszedł funk­cjo­na­riusz w mun­du­rze. Przez chwilę miała wra­że­nie, że to ten sam, który ją tu przy­pro­wa­dził, ale to nie był on. Cho­ciaż był do niego podobny. Jesz­cze jeden z tego samego gatunku: sze­roki w ramio­nach, typowy Szwed, świeżo upie­czony absol­went Wyż­szej Szkoły Poli­cyj­nej.

Zatrzy­mała się w drzwiach, odwró­ciła się i spoj­rzała na komi­sa­rza.

– Naprawdę nazwa­łeś mnie dzien­ni­kar­ską hieną?

Q nawet nie pod­niósł głowy. Gestem dał jej do zro­zu­mie­nia, że ma już iść.

Minęła mło­dego poli­cjanta, się­gnęła po kabel od słu­chawki i wycią­gnęła komórkę z cze­lu­ści torby. Poli­cjant spra­wiał wra­że­nie, jakby zamie­rzał pro­te­sto­wać, ale Annika minęła go ze wzro­kiem utkwio­nym w jakiś punkt na końcu kory­ta­rza.

– Gdzie ty się, do dia­bła, podzie­wasz? – wyce­dził Jans­son przez zęby, zanim w ogóle zdą­żyła się ode­zwać.

– Byłam na prze­słu­cha­niu – powie­działa Annika cicho, z ustami mili­metr od mikro­fonu. – Byłam świad­kiem, mor­der­czyni nadep­nęła mi na nogę.

Znów poczuła ból w sto­pie.

– Zna­ko­mi­cie, rezer­wuję siódmą i ósmą stronę. Co masz poza tym?

– Z kim pani roz­ma­wia? – spy­tał sto­jący za nią poli­cjant.

Przy­spie­szyła kroku i zaraz za drzwiami do gabi­netu zaplą­tała się we wła­sną suk­nię. Potknęła się, słu­chawka wypa­dła jej z ucha. Szal zsu­nął się jej z ramion i upadł na pod­łogę, poczuła powiew lodo­wa­tego powie­trza. Przy­warło do skóry niczym wil­gotny ręcz­nik. Prze­szył ją dreszcz, rozej­rzała się: członka Aka­de­mii zastą­piło dwóch mar­szał­ków w bia­łych mun­du­rach, sie­dzieli ple­cami do niej.

Wło­żyła słu­chawkę do ucha i natych­miast znów usły­szała głos Jans­sona.

– Annika?

– Nie wolno mi o niczym pisać. Q mi zaka­zał. Nawet roz­mowa o mor­dercy może mnie kosz­to­wać grzywnę. Cze­kają mnie dal­sze prze­słu­cha­nia.

– Hej, ty, wyłącz komórkę.

Annika odwró­ciła się i spoj­rzała na poli­cjanta.

− Hej, ty – powtó­rzyła za nim. – Nie wyłą­czę komórki. Będę roz­ma­wiać tak długo, jak będę chciała. Jeśli ci coś nie odpo­wiada, możesz mnie aresz­to­wać.

Odwró­ciła się i ruszyła przed sie­bie, byle dalej od chłodu.

– Według szwedz­kiego prawa nie można nikogo aresz­to­wać – poin­for­mo­wał ją poli­cjant.

– Skon­tak­tuj się z praw­ni­kiem redak­cji i dowiedz się, co mogę mówić – popro­siła Jans­sona. − Jak wygląda sytu­acja? Czego ci bra­kuje?

– Wszyst­kiego.

Nie­mal widziała, jak Jans­son rwie włosy z głowy. Był rów­nie bez­radny jak ona. Chciała mu pomóc.

– Wszy­scy mają mate­riały w sieci, a my jeste­śmy zdani na TT i ich infor­ma­cje. Kiedy tu dotrzesz? − dopy­ty­wał się.

– Nie wiem. Jak tylko mnie pusz­czą. Co ma Ols­son?

Szef noc­nej zmiany jęk­nął gło­śno.

– Nic. Uznał, że świa­tło jest kiep­skie, i w ogóle nie pstry­kał.

– Chyba żar­tu­jesz?

Poli­cjant przy­trzy­mał Annice drzwi. Wyszła na gale­rię nad Salą Błę­kitną i zna­la­zła się tuż obok pierw­szych drzwi, pro­wa­dzą­cych do Sali Zło­tej.

– Tak, ale tylko tro­chę. Więk­szość mate­riału do niczego się nie nadaje. Jeśli cho­dzi o zdję­cia, to leżymy.

Annika miała wra­że­nie, że ucho­dzi z niej cała krew.

Nikt nie będzie obwi­niał foto­grafa, winien jest zawsze repor­ter. Na pewno obar­czą ją winą, szcze­gól­nie teraz. Zale­d­wie trzy tygo­dnie temu zmu­siła redak­tora naczel­nego do opu­bli­ko­wa­nia arty­kułu, w któ­rym wła­ści­cieli kon­cernu przed­sta­wiono jako szan­ta­ży­stów o dyk­ta­tor­skich zapę­dach.

– Czego potrze­bu­jesz? – spy­tała.

– Cze­go­kol­wiek. Naj­le­piej, żeby było dużo krwi i poli­cji…

Annika się roz­łą­czyła i rap­tow­nie skrę­ciła w lewo. Zanim poli­cjant, wzór wszel­kich cnót, zdą­żył się zorien­to­wać i zaczął coś robić, była już w Sali Zło­tej.

Sala była ską­pana w ostrym nie­bie­ska­wym świe­tle reflek­to­rów poli­cyj­nych tech­ni­ków. Kobieta z mozaiki patrzyła na nią, oto­czona wężami. Po dru­giej stro­nie, pod wize­run­kiem pozba­wio­nego głowy świę­tego Eryka, dwóch męż­czyzn przy­kuc­nęło tam, gdzie zgi­nęła kobieta.

Annika unio­sła rękę z komórką, uru­cho­miła odpo­wied­nią funk­cję i wci­snęła kla­wisz „zrób zdję­cie”, zro­biła dwa kroki, „zrób zdję­cie”, powtó­rzyła to samo jesz­cze pięć razy.

Poli­cjant chwy­cił ją za ramię, ale wyswo­bo­dziła się.

Dzie­się­ciu zdzi­wio­nych tech­ni­ków pod­nio­sło głowy: „zrób zdję­cie”, kilku ruszyło w jej stronę: „zrób zdję­cie”.

– Pro­szę stąd wyjść! – powie­dział ostro poli­cjant.

Chwy­cił ją i nie­mal uniósł do góry. Puścił dopiero przy scho­dach, znów poczuła kamienną posadzkę pod sto­pami. Zakrę­ciło się jej w gło­wie, nagle zdała sobie sprawę, że stoi dokład­nie w miej­scu, gdzie człon­ko­wie rodziny kró­lew­skiej i lau­re­aci usta­wiają się do ofi­cjal­nego zdję­cia, zanim zaczną scho­dzić po jed­nych z naj­słyn­niej­szych scho­dów świata.

Tyle że mieli wtedy inny widok, pomy­ślała, przy­glą­da­jąc się reszt­kom uro­czy­stej kola­cji dla tysiąca trzy­stu gości. Scho­dząc po scho­dach przed cere­mo­nią, zapewne podzi­wiali pięk­nie nakryte stoły i sie­dzą­cych przy nich odświęt­nie ubra­nych gości, mie­niące się krysz­tały i zastawę ze zło­tym ran­tem i wzo­rem w kwiaty i trąbki.

Sala Błę­kitna ze swo­imi mil­czą­cymi cegla­nymi ścia­nami wyda­wała się teraz porzu­cona, pozo­sta­wiona wła­snemu losowi. Stół hono­rowy został już opróż­niony, ale na popla­mio­nych obru­sach na innych sto­łach na­dal stały tale­rze z zaschnię­tymi reszt­kami jedze­nia. Na taler­zach i na pod­ło­dze leżały poroz­rzu­cane ser­wetki, krze­sła stały krzywo, nie­które leżały na pod­ło­dze. O dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści pięć wszel­kie życie w tej sali zamarło, czas sta­nął w miej­scu, kolej­nego dania już nie podano.

– Jak długo ratusz będzie zamknięty?

– Tak długo, jak będzie trzeba – odpo­wie­dział poli­cjant. − Podać pani ubra­nie?

W szatni stał poli­cjant w mun­du­rze. Podał Annice jej puchową kurtkę z miną zdra­dza­jącą nie­za­do­wo­le­nie, że powie­rzono mu takie zada­nie.

– Mia­łam też torbę z butami. Czarne botki.

Poli­cjant wes­tchnął bez­rad­nie i ruszył z powro­tem szu­kać torby z butami. Annika odwró­ciła się do niego ple­cami i wyjęła komórkę. Gdy szu­kał jej rze­czy w szatni, szybko przej­rzała zro­bione przed chwilą zdję­cia i wci­snęła przy­cisk „wyślij”.

Stała i znie­cier­pli­wiona wpa­try­wała się w kin­kiety z brązu w kształ­cie muszli, pod­czas gdy jej MMS mknął przez czarną jak smoła zimową noc do redak­cji „Kvällspressen”.

Pią­tek, 11 grud­nia

ANDERS SCHY­MAN STAŁ w swoim naroż­nym pokoju i przy­glą­dał się budyn­kowi amba­sady rosyj­skiej. Cała oko­lica pogrą­żona była w ciem­no­ściach, jedy­nym wyjąt­kiem był blady krąg świa­tła wokół lampy przy wej­ściu i latarni oświe­tla­ją­cych budkę zmar­z­nię­tego straż­nika. Żoł­nierz robił sobie cza­sem krót­kie wycieczki, kilka kro­ków wzdłuż meta­lo­wej furtki i z powro­tem.

Aleby się zdzi­wił, gdyby nagle coś się zaczęło dziać, pomy­ślał redak­tor naczelny. Gdyby nagle pod­je­chał samo­chód i ktoś zaczął strze­lać w stronę amba­sady albo prze­szedł przez mur i zesko­czył tuż przed nim. Na pewno by nie ryzy­ko­wał, prze­cież napast­nik miałby nad nim prze­wagę: dzia­łałby z zasko­cze­nia, miałby cel i plan dzia­ła­nia.

Jeste­śmy strasz­li­wie bez­bronni, pomy­ślał Anders Schy­man. Tak nie­sły­cha­nie bez­bronni. Ale prze­cież nie można bez prze­rwy mieć się na bacz­no­ści i cały czas się zasta­na­wiać, czy się cze­goś nie prze­oczyło. Cały świat stoi przed tym dyle­ma­tem, nie tylko świat zachodni, nie tylko spo­łe­czeń­stwa demo­kra­tyczne, prze­stęp­czość jest zagro­że­niem dla wszyst­kich.

Pie­nią­dze, wła­dza i wpływy, pomy­ślał Schy­man. Nie uchro­nimy się przed tymi, któ­rzy zro­bią wszystko, by je zdo­być. Zawsze tak było, tylko metody stały się bru­tal­niej­sze, tward­sze.

Podobno zabiła kobieta. Na kon­fe­ren­cji pra­so­wej poli­cja ani nie zaprze­czała, ani nie potwier­dzała. Nie chcieli się wypo­wia­dać na temat ewen­tu­al­nych wcze­śniej­szych gróźb czy zabez­pie­czeń. Poczy­nione kroki zda­wały się wystar­cza­jące i zgodne z wytycz­nymi, nikt nie potra­fił powie­dzieć, co zawio­dło.

Zaczął padać śnieg, zabłą­kane płatki zmie­rzały ku ziemi jakby z waha­niem. Schy­man poczuł, że ze zmę­cze­nia pieką go oczy. Zamru­gał kilka razy, wró­cił do biurka i zer­k­nął na zega­rek.

Może to jed­nak nie jest to, czym powi­nie­nem się zaj­mo­wać, pomy­ślał. Jeśli to są te nowe czasy, to nowe roz­da­nie, jeśli ter­ro­ryzm dotarł i do nas i cią­gła tro­ska o bez­pie­czeń­stwo to nasza przy­szłość, to może powi­nie­nem prze­ka­zać swoje obo­wiązki komuś innemu? Jeśli ter­ro­ryzm stał się fak­tem, to ozna­cza to śmierć wol­no­ści jed­nostki. Bez­pie­czeń­stwo będzie wyko­rzy­sty­wane jako argu­ment przy wpro­wa­dza­niu kolej­nych ogra­ni­czeń, zasada powszech­nej jaw­no­ści sta­nie się pustym fra­ze­sem. Nowe czasy będą wyma­gały innych dzien­ni­ka­rzy, ich praca będzie wyma­gała nad­zoru innych sze­fów. Ale prze­cież wła­ści­ciele kon­cernu i tak nie mają do mnie zaufa­nia, pomy­ślał. Nie spo­dzie­wał się żad­nych atrak­cyj­nych pro­po­zy­cji.

– Przy­szła Annika – poin­for­mo­wał go Jans­son przez wewnętrzny tele­fon.

Schy­man wci­snął guzik i pochy­lił się do przodu.

– Dobrze – powie­dział. – Przyjdź­cie do mnie oboje.

Jak ona wygląda? – pomy­ślał, kiedy Annika weszła do gabi­netu. Kow­bojki, czarna kurtka, brudna płó­cienna torba i różowa spód­nica z jakie­goś sztucz­nego mate­riału. Włosy upięła w kok na czubku głowy, przy­trzy­mała je ołów­kiem.

– Praw­nik potwier­dził, że nie wolno jej pisać o samej strze­la­ni­nie ani o tym, co się działo tuż przed nią i tuż po niej – powie­dział Jans­son, opa­da­jąc na fotel dla gości. – Nie wolno nam też zro­bić z nią wywiadu. Zła­ma­nie zakazu wypo­wia­da­nia się nie jest co prawda prze­stęp­stwem, ale pod­lega karze grzywny. Nie pytaj mnie, jak to moż­liwe…

– Co widzia­łaś? – spy­tał Schy­man.

– Jak przed chwilą sły­sza­łeś… − zaczęła Annika, ale natych­miast prze­rwała i podob­nie jak Jans­son opa­dła na fotel dla gości. Była wyczer­pana, blada i spo­cona.

Redak­tor naczelny mach­nął ręką na jej wąt­pli­wo­ści, a jej zabra­kło siły, żeby pro­te­sto­wać.

– Mia­łam oka­zję cał­kiem dobrze przyj­rzeć się kobie­cie, która praw­do­po­dob­nie jest mor­dercą…

Prze­cią­gnęła ręką po wło­sach, dotknęła ołówka, włosy się roz­sy­pały i zasło­niły jej twarz.

– Spę­dzi­łam trzy godziny na komen­dzie, pró­bu­jąc spo­rzą­dzić por­tret pamię­ciowy tej dziew­czyny. Nie bar­dzo mi szło, ale poli­cja twier­dzi, że to lep­szy spo­sób niż opi­sy­wa­nie…

– Widzia­łaś wszystko? – spy­tał szef. Sły­szał pod­nie­ce­nie w swoim gło­sie. – Strze­lała kobieta, widzia­łaś ją? I sam moment strzału?

Annika zer­k­nęła na swoje dło­nie, wahała się.

– Spoj­rzała na mnie – powie­działa po chwili. – Patrzyła na mnie w chwili śmierci.

– Caro­line von Beh­ring? Widzia­łaś, jak została zastrze­lona?

Annika bez­wied­nie zebrała roz­sy­pane włosy w kok i znów prze­kłuła go ołów­kiem. Utkwiła wzrok gdzieś ponad budyn­kiem rosyj­skiej amba­sady.

– Było coś w jej wzroku… − zaczęła, opu­ściła ręce na kolana i dalej wpa­try­wała się w budy­nek za oknem.

– Naprawdę nie masz nam nic do powie­dze­nia? W końcu pra­cu­jesz dla nas.

Annika spoj­rzała na szefa, jej oczy pociem­niały.

– Nie wiem, do czego doszła poli­cja. Pew­nie wie­cie wię­cej ode mnie. Bo rozu­miem, że kolor sukni kró­lo­wej Syl­wii już nie jest inte­re­su­jący.

Schy­man pró­bo­wał ukryć iry­ta­cję. Zwró­cił się do szefa noc­nej zmiany:

– Możemy jakoś obejść ten zakaz?

– Zda­niem praw­nika nie.

Szef wstał, nie mogąc dłu­żej usie­dzieć spo­koj­nie.

– Wła­śnie tego się oba­wia­łem – powie­dział zde­cy­do­wa­nie za gło­śno i roz­ło­żył ręce. − Mamy wyjąt­kową rela­cję naocz­nego świadka, a poli­cja chce nam zamknąć usta. Ustawy o prze­ciw­dzia­ła­niu ter­ro­ry­zmowi, które nie­dawno weszły w życie, zabra­niają nam pisać o naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nej zbrodni naszych cza­sów. A podobno mamy demo­kra­cję!

Jans­son rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na zega­rek, zawsze źle zno­sił takie emo­cjo­nalne wybu­chy.

– Arty­kuł dwu­dzie­sty trzeci prawa pro­ce­so­wego, para­graf dzie­siąty. Zezna­nie głów­nego świadka może zostać utaj­nione, jeśli ist­nieje podej­rze­nie, że doty­czy zbrodni uwa­ża­nej za poważną. To stare prawo, ma unie­moż­li­wiać sabo­to­wa­nie śledz­twa.

– Zawsze się znaj­dzie powód, żeby ogra­ni­czyć swo­bodę wypo­wie­dzi – stwier­dził Schy­man, wyma­chu­jąc pal­cem. – Cie­kaw jestem, jak w ogóle mogło do tego dojść. Nie było żad­nych zabez­pie­czeń?

Annika prze­tarła oczy ręką.

– Oczy­wi­ście, że były, takie jak zawsze. Ban­kiet noblow­ski nie jest imprezą o pod­wyż­szo­nym stop­niu ryzyka. Od wielu lat zabez­pie­cza się go tak samo. Poli­cja współ­pra­cuje z Säpo, z orga­ni­za­to­rem imprezy i z admi­ni­stra­cją ratu­sza. Nic nad­zwy­czaj­nego.

– Czyli funk­cjo­na­riu­sze stoją przy drzwiach, a Säpo gwa­ran­tuje bez­pie­czeń­stwo oso­bi­ste – pod­su­mo­wał Schy­man.

– Wła­śnie – potwier­dziła zmę­czo­nym gło­sem. – Teren był ogro­dzony. Ostrzej­sze środki bez­pie­czeń­stwa obo­wią­zują pod­czas samej cere­mo­nii wrę­cza­nia nagrody w gma­chu fil­har­mo­nii. Wtedy opróż­nia się cały plac przed budyn­kiem, a nawet zamyka część Kungs­ga­tan…

– A co z ochroną? – spy­tał Schy­man. – Gdzie byli ochro­nia­rze?

– Säpo ni­gdy się na ten temat nie wypo­wiada – powie­działa Annika. – Są zasady, które wyraź­nie okre­ślają, jak i gdzie poli­cja ma chro­nić człon­ków rządu i rodziny kró­lew­skiej oraz gości zagra­nicz­nych pod­czas wizyt pań­stwo­wych, są funk­cjo­na­riu­sze…

Schy­man uniósł ręce, chcąc ją powstrzy­mać.

– To abso­lutna porażka poli­cji. Jak mogło do tego dojść? Na tym się skon­cen­tru­jemy. Nie pozwo­limy, żeby uszło im to na sucho…

– Zro­bić ci brie­fing przed poran­nym wyda­niem? – spy­tał Jans­son bez więk­szego entu­zja­zmu.

Schy­man usiadł, czer­wony na twa­rzy po nie­daw­nym wybu­chu, i dał Jans­so­nowi znak, że może zaczy­nać.

– Jeśli cho­dzi o zdję­cia, to leżymy. Bywa­lec i świa­to­wiec Ulf Ols­son ma pięć­set fotek sukni księż­niczki Made­le­ine, ale ani jed­nego zdję­cia z miej­sca zbrodni. Nie zdą­żył zmie­nić obiek­tywu, źle usta­wił świa­tło, wybrał złą osłonę, a w ogóle to ma kiep­ski apa­rat, za mało pik­seli, jak twier­dzi. Annika zdą­żyła coś pstryk­nąć już po wygro­dze­niu terenu wokół ratu­sza. Komórką, więc jakość zdjęć pozo­sta­wia wiele do życze­nia, ale spró­bu­jemy coś z nimi zro­bić i damy na ósmą i dzie­wiątą stronę. Dwóch funk­cjo­na­riu­szy wydziału kry­mi­nal­nego w kałuży krwi. Mocne.

– Co mamy poza tym?

– Spraw­dzamy SVT, może wypusz­czą coś nowego. Mieli kamerę w Sali Zło­tej, była włą­czona w chwili, kiedy padły strzały, ale stała w dru­gim końcu sali. Pyta­nie, czy coś mają i czy to wypusz­czą.

– Oczy­wi­ście, że nie – stwier­dził Schy­man. – Dla­czego mie­liby wypusz­czać?

– Sytu­acja jest wyjąt­kowa – powie­dział Jans­son.

– Dla­czego? – nie odpusz­czał szef. – Co jest takiego wyjąt­ko­wego w tym mor­der­stwie, poza tym że zostało popeł­nione publicz­nie, że tak to okre­ślę?

– Już w tej chwili jest to potrójne mor­der­stwo. Wła­śnie zmarł drugi straż­nik, trzeci na­dal jest w sta­nie kry­tycz­nym. Nikt nie uzna tego za zwy­kłe mor­der­stwo.

– Zmarli straż­nicy na pewno mieli rodziny, dzieci – dodała Annika.

Schy­man wstał.

– Mam rozu­mieć, że te mor­der­stwa są na tyle nad­zwy­czajne, że potrze­bu­jemy nowych praw? – spy­tał. – Nowych zasad etycz­nych?

Annika spoj­rzała na zega­rek, a potem na szefa noc­nej zmiany.

– Mamy coś jesz­cze?

– Przed ratu­szem byli foto­gra­fo­wie, wolni strzelcy, pew­nie też coś mają. Całe cen­trum jest wygro­dzone, mamy mnó­stwo zdjęć radio­wo­zów i poli­cji. „Polo­wa­nie nocą” – to tytuł na stronę dzie­siątą.

Anders Schy­man wyraź­nie nie mógł zna­leźć sobie miej­sca. Zro­bił rundkę po pokoju i w końcu sta­nął w oknie, ple­cami do amba­sady.

– Poli­cja pla­nuje jakieś zatrzy­ma­nia w naj­bliż­szym cza­sie?

– Łódź, którą dziew­czyna odpły­nęła, została zna­le­ziona w Gröndal. Praw­do­po­dob­nie dalej poje­chała samo­cho­dem, na połu­dnie, w stronę Södertälje. Ktoś musiał jej pomóc, ktoś cze­kał na nią w łodzi, na pewno miała też wtyczkę w środku, w ratu­szu.

Schy­man wziął do ręki dłu­go­pis i zaczął w niego stu­kać paznok­ciem.

– Dla­czego na połu­dnie?

– Poli­cja twier­dzi, że zadzia­łali bły­ska­wicz­nie i nie­mal natych­miast zarzą­dzili blo­kadę dróg. Gdyby ucie­kała na pół­noc albo na zachód, na pewno by ją zatrzy­mali, a na wscho­dzie jest tylko woda. Poli­cja sądzi, że przed dwu­dzie­stą trze­cią zero pięć musiała minąć Skärholmen, bo potem i tam posta­wiono blo­kady.

Schy­man zauwa­żył, że Annika przy­gląda się jego dłu­go­pi­sowi, i odło­żył go.

– Mamy zdję­cia ofiar?

Od kiedy zarówno urzędy wyda­jące prawa jazdy, jak i biura pasz­por­towe utaj­niły swoje archiwa, zdo­by­wa­nie zdjęć stało się pro­ble­mem. Jesz­cze jedna przy­kra kon­se­kwen­cja ataku z jede­na­stego wrze­śnia, znak nowych cza­sów.

– Zarówno von Beh­ring, jak i Wie­sel to osoby publiczne, ich zdjęć nam nie bra­kuje. Foto Pelle zdo­był zdję­cia z Sali Błę­kit­nej, pod­czas kola­cji sie­dzieli obok sie­bie. Widać, jak się śmieją i wzno­szą toast. Jakość nie jest naj­lep­sza, ale na szó­stą stronę może być. Mamy też wypo­wie­dzi pary kró­lew­skiej. Oczy­wi­ście niczego nie widzieli, ale Berit ład­nie to udra­ma­ty­zo­wała. Kiedy padły strzały, król i kró­lowa sie­dzieli na Gale­rii Ksią­żę­cej i roz­ma­wiali z lau­re­atami. Jeśli zmie­rzyć odle­głość mię­dzy nimi a mor­der­czy­nią, wycho­dzi kil­ka­dzie­siąt metrów, ale pra­wie połowa z tego to grube ceglane ściany…

– Co damy na pierw­szą stronę? – prze­rwał mu Schy­man.

– Cze­kamy na por­tret pamię­ciowy. „Twarz mor­dercy”.

Anders Schy­man poczuł, jak jego zmę­czony mózg zaczyna się kur­czyć i w końcu osiąga wiel­kość nie­wiel­kiej rodzynki.

– Cze­kamy na por­tret pamię­ciowy sprawcy, zro­biony na pod­sta­wie zeznań naszej repor­terki, i nie możemy go opu­bli­ko­wać, bo to cho­lerne pań­stwo poli­cyjne nie pozwala nam robić tego, co do nas należy, czyli infor­mo­wać opi­nii publicz­nej…

Opadł na fotel i mach­nął ręką, zre­zy­gno­wany.

– Wra­caj­cie do pracy, ale pokaż­cie mi pierw­szą stronę, zanim ją pośle­cie do dru­karni.

Annika i Jans­son zebrali swoje rze­czy i szybko opu­ścili gabi­net. Schy­man wstał i pod­szedł do okna. Chciał spraw­dzić, co robi rosyj­ski żoł­nierz.

Budka była pusta.

Żoł­nierz znik­nął.

Annika wró­ciła do swo­jego pokoju i spi­sała wszystko, co pamię­tała. Dokład­nie opi­sała, co się działo, zano­to­wała nawet, że tań­czyła z Bos­sem. Wszyst­kie szcze­góły, to, co mówiła poli­cja, wszystko, co widziała.

Tekst był dość cha­otyczny, ale prze­cież nie był prze­zna­czony do publi­ka­cji. Chciała po pro­stu mieć się do czego odwo­ły­wać. Uczest­ni­czyła w zbyt wielu roz­pra­wach, żeby nie wie­dzieć, że świad­ko­wie z cza­sem zapo­mi­nają. Pamięć płata figle, zamie­rzała jak naj­szyb­ciej wszystko spi­sać.

Nie chciała, żeby jaki­kol­wiek ślad po tym tek­ście został na redak­cyj­nym ser­we­rze, więc umie­ściła go w swoim elek­tro­nicz­nym archi­wum w sieci, w skrzynce annika-bengt­zon@hot­mail.com. Zwy­kle prze­cho­wy­wała tam tek­sty, do któ­rych chciała mieć dostęp także z innych kom­pu­te­rów, albo takie, o któ­rych redak­cja nie powinna wie­dzieć.

Wyłą­czyła kom­pu­ter i sie­działa jesz­cze chwilę, wpa­tru­jąc się w prze­strzeń. W całym ciele czuła bole­sne zmę­cze­nie, jed­nak wcale nie była pewna, czy uda jej się zasnąć.

Zauwa­żyła, że Jans­son poszedł do palarni z papie­ro­sem i kub­kiem kawy. Zdjęła kurtkę i poszła za nim.

– Szef jest w pod­łym nastroju – powie­dział Jans­son, zer­ka­jąc na Annikę. Usia­dła obok niego z kawą.

– Jak zawsze, kiedy jestem w pobliżu – powie­działa Annika. – Ma do mnie żal o to, co napi­sa­łam o rodzi­nie wła­ści­cieli i TV Scan­di­na­via. No i pew­nie sły­sza­łeś, że jed­nak nie został pre­ze­sem Sto­wa­rzy­sze­nia Wydaw­ców?

Jans­son zapa­lił set­nego tej nocy papie­rosa i wydmu­chał dym w kawę.

– Chyba za bar­dzo bie­rzesz to do sie­bie. Facet jest doro­sły, odpo­wie­dzialny, nie wie­rzę, żeby się przej­mo­wał takimi głup­stwami. Nie miałby czasu na nic innego.

Przez cienki pla­sti­kowy kubek gorąca kawa nie­mal parzyła jej palce.

– Znam Schy­mana – powie­działa cicho. – Pew­nie lepiej niż więk­szość z was. Wiem, jaki jest, i możesz mi wie­rzyć, że takie rze­czy trak­tuje bar­dzo poważ­nie. W końcu pew­nie mu przej­dzie, ale dopiero kiedy pre­zes zarządu oso­bi­ście go prze­prosi. Za pół roku może mnie wycią­gnie z lodówki.

Jans­son gło­śno sior­bał kawę.

– Co ty opo­wia­dasz? Z jakiej lodówki? Posłał cię na kola­cję noblow­ską! To chyba zaszczyt?

– Żar­tu­jesz? Posłał mnie tam z Ulfem Ols­so­nem!

Czuła na sobie wzrok Jans­sona. Patrzył na nią z boku, przy­glą­dał się jej, jak cza­sem przy­glą­damy się egzo­tycz­nej rośli­nie albo rzad­kiemu oka­zowi ptaka, nie zło­śli­wie, tylko ze zdzi­wie­niem, jak bio­log czy orni­to­log.

– Jak tam było? – spy­tał nagle, zacią­ga­jąc się papie­ro­sem.

Annika zamknęła na chwilę oczy, wró­ciła pamię­cią do chwili, kiedy weszła do Sali Błę­kit­nej.

– Na początku byłam oszo­ło­miona. Świece, tłum ludzi. Kiep­skie jedze­nie, przy­stawka była wręcz nie­ja­dalna. Ale cie­pła, nie zimna, jak wszy­scy opo­wia­dają…

Posa­dzono ją przy jed­nym sto­liku z Bos­sem z „Kon­kur­ren­ten”. Znali się już wcze­śniej, spo­tkali się na zamku Yxta­holm, skąd dono­sili o śmierci Michelle Carls­son. Sporo wtedy roz­ma­wiali, śmiali się, cza­sem ich ręce się spo­ty­kały.

– To prawda, że dzien­ni­ka­rze zawsze dostają miej­sca za kolumną i nic nie widzą?

Annika przy­tak­nęła.

– Prawda. Sie­dzie­li­śmy tam trzy i pół godziny, nie mając poję­cia, co się dzieje przy głów­nym stole. Pew­nie wię­cej można było zoba­czyć w tele­wi­zji. Masz jakieś pyta­nia?

– Naprawdę widzia­łaś tę mor­der­czy­nię?

Annika zaczerp­nęła powie­trza i wzięła się w garść.

– Tylko tam na górze, w Sali Zło­tej, gdzie zgi­nęła von Beh­ring.

Zamil­kła, przy­po­mniała sobie jasne oczy kobiety i jej nie­ru­chome ciało.

– Widzia­łam, jak tra­fiła ją kula, a potem upa­dłam tuż obok niej…

Sły­szała, że głos jej się łamie, wydała jakiś dziwny odgłos, zama­sko­wała go łykiem kawy.

– Ale nie widzia­łam, jak strze­lała.

Jans­son zapa­lił kolej­nego papie­rosa.

– Więc jak mogłaś ją opi­sać?

– Wpa­dła na mnie kilka sekund przed odda­niem strzału, nadep­nęła mi na nogę.

Posta­wiła kubek z kawą na pod­ło­dze i zdjęła but. Przez cien­kie raj­stopy widać było fio­le­to­wo­nie­bie­ski wylew wiel­ko­ści pię­cio­ko­ro­nówki.

– A niech to – powie­dział Jans­son.

– Rano opu­bli­kują jej por­tret pamię­ciowy, muszą spraw­dzić kilka szcze­gó­łów, porów­nać z zezna­niami innych świad­ków.

– Jak powstaje taki por­tret? Ktoś sie­dzi przy tobie i rysuje?

Annika poczuła, że po raz pierw­szy tej nocy zaczyna się odprę­żać.

– Teraz już wszystko robi się cyfrowo. W zwy­kłym pokoju biu­ro­wym w sta­rym budynku komendy przy Kung­sholms­ga­tan. Zaczy­nają od prze­słu­cha­nia tego, kto może naj­wię­cej powie­dzieć, bo naj­wię­cej widział. Opi­suje się czło­wieka dokład­nie, a potem jesz­cze raz wszystko powta­rza. Wtedy docho­dzą nowe szcze­góły. Jeśli trzy­mamy się chro­no­lo­gii…

Annika wie­działa, że mówi tro­chę bez ładu i składu, ale słowa po pro­stu same pły­nęły, jakby puściła jakaś tama. Jans­son słu­chał, kiwał głową i zacią­gał się papie­ro­sem. Tego wła­śnie było jej trzeba.

– Potem popro­sili, żebym na kwa­drans poszła na kawę. Kiedy wró­ci­łam, facet przy kom­pu­te­rze miał już gotowy rysu­nek. Kazał mi powie­dzieć, co według mnie jest nie tak. Powie­dzia­łam, że fry­zura, a on się roze­śmiał i stwier­dził, że dzie­więć na dzie­sięć kobiet zaczyna wła­śnie od tego. Potem wska­zy­wa­łam kolejne rze­czy, które mi nie paso­wały, dla­tego to tyle trwało…

– A facet sie­dział i ryso­wał różne nosy?

Annika wypiła łyk zim­nej już kawy i pokrę­ciła głową.

– Mają spe­cjalny pro­gram, kil­ka­set róż­nych nosów. Można je dowol­nie zmie­niać, powięk­szać, zmniej­szać…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki