Annika Bengtzon. Prime Time - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Prime Time ebook

Liza Marklund

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W położonym w środku lasu starym zamku odbywają się nagrania do nowego telewizyjnego show, który ma prowadzić szwedzka gwiazda Michelle Carlsson. Po zakończonych zdjęciach część ekipy i niektórzy z zaproszonych gości świętują na zamku najkrótszą noc w roku. Rano w jednym z pomieszczeń wozu transmisyjnego znajdują martwą Michelle.

Zjawia się policja. I oczywiście dziennikarze, wśród nich Annika Bengtzon, dziennikarka popołudniówki „Kvallspressen”. Okazuje się, że jej najlepsza przyjaciółka jest w gronie podejrzanych. Śledztwo się przedłuża, a sprawy osobiste Anniki także nie wróżą najlepiej. Thomas, jej partner życiowy, wyrzuca jej, że zaniedbuje jego i dzieci. W redakcji pracownicy buntują się przeciwko redaktorowi naczelnemu. Kierownik, Anders Schyman, wciąga Annikę w otwartą walkę o władzę.

A morderca nadal pozostaje na wolności...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 423

Oceny
4,3 (41 ocen)
19
16
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pią­tek, 22 czerwca – Wigi­lia sobótki

NIE DAM RADY, pomy­ślała Annika. Umrę.

Przy­ci­snęła dło­nie do czoła, pró­bu­jąc uspo­koić oddech i odzy­skać spo­kój. Zło­żone pod drzwiami pakunki puchły w oczach, zamie­nia­jąc się w bez­kształtną, trudną do ogar­nię­cia masę, która gro­ziła zala­niem nie tylko całego kory­ta­rza, ale całego świata. Skąd miała wie­dzieć, czy o czymś nie zapo­mniała?

Spa­ko­wała ubra­nia dzieci, torbę pla­żową, płatki śnia­da­niowe i sło­iczki z dzie­cię­cym jedze­niem, pele­ryny i kalo­sze, namiot, spa­ce­rówkę z para­solką od desz­czu, śpi­wory, ple­caki z rze­czami jej i Tho­masa, koce, maskotki dzieci…

− Czy Ellen musi tak wyglą­dać? – doszedł ją z sypialni głos Tho­masa.

Spoj­rzała na roczną córeczkę, która stała, kiwa­jąc się nad torbą z zabaw­kami pla­żo­wymi.

− O co ci cho­dzi?

− Nie masz dla niej jakie­goś ład­niej­szego ubranka?

Annika poczuła, że mózg odma­wia jej posłu­szeń­stwa.

− Coś ci się nie podoba?! – ryk­nęła.

Tho­mas odgar­nął włosy z czoła i zamru­gał zdzi­wiony.

− Tylko spy­ta­łem. Co się z tobą dzieje?

Nie sta­nęła na wyso­ko­ści zada­nia, sły­szała to w jego gło­sie.

Miarka się prze­brała.

− Pakuję od rana – powie­działa. − Ale przy­znaję, że sukienki z koron­kami nie spa­ko­wa­łam. A powin­nam była?

Tho­mas się żach­nął.

− Zasta­na­wiam się tylko, czy dzie­ciak naprawdę musi wyglą­dać jak robot­nik ziemny.

Annika zro­biła pięć szyb­kich kro­ków, pode­szła do niego i spoj­rzała mu w oczy.

− Robot­nik ziemny? O co ci cho­dzi? Jedziemy spę­dzić week­end na wyspie czy zda­wać egza­min z dobrych manier?

Tho­mas był szcze­rze zdzi­wiony. Annika nie­mal ni­gdy mu się nie prze­ciw­sta­wiała. Ogrom jej zło­ści spa­ra­li­żo­wał go. Chciał coś wykrzy­czeć, otwo­rzył usta, ale z jego krtani nie wydo­był się żaden dźwięk. Za to gdzieś w pobliżu coś zaczęło pisz­czeć, wytrwale i coraz gło­śniej. Pew­nie jedno z ich licz­nych urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych.

− Twój czy mój? – spy­tała Annika.

Tho­mas odwró­cił się na pię­cie i poszedł spraw­dzić, co dzwoni: pager, tele­fon komór­kowy czy może palm­top. Annika powio­dła wzro­kiem po bała­ga­nie w przed­po­koju. Nie potra­fiła zlo­ka­li­zo­wać źró­dła dźwięku.

− Tutaj nic nie dzwoni – zawo­łał Tho­mas z sypialni.

Zaczęła prze­wra­cać pakunki. Gdzieś w tym cha­osie cią­gle roz­brzmie­wał na wpół stłu­miony dzwo­nek. Ellen pró­bo­wała wstać, opie­ra­jąc się o torbę Anniki. Torba się prze­su­nęła i dziew­czynka upa­dła, ude­rza­jąc buzią o pod­łogę.

− Mamu­sia podmu­cha i zaraz prze­sta­nie boleć…

Piskliwy dźwięk uto­nął w pła­czu prze­ra­żo­nego dziecka. Annika wzięła córeczkę na ręce i pod­nio­sła, chło­nęła zapach mięk­kiej, cie­płej skóry dziecka. Usia­dła na szafce na buty i poczuła, jak drobne ciałko córeczki się odpręża. Mała zaczęła ssać kciuk. Płacz ustał, ustał także sygnał dzwonka. Ode­zwał się nato­miast tele­fon. Annika wstała z Ellen na ręku. Przy­trzy­mu­jąc słu­chawkę ramie­niem, na­dal dmu­chała na obo­lałe miej­sce.

− Już wiesz? – spy­tał Gwóźdź, szef działu wia­do­mo­ści.

Annika koły­sała dziecko, pocie­szała je.

− Co?

− Wiesz, co się stało w Sörmlandii? Cho­dzi o Michelle Carls­son.

Annika prze­stała dmu­chać i obli­zała wargi. Popo­łu­dniówka „Kvällspressen”, w któ­rej pra­co­wała, wdarła się nagle do przed­po­koju z wdzię­kiem wozu pan­cer­nego i zawład­nęła jej uwagą.

− To chyba twoje dawne tereny łowiec­kie – powie­dział szef. – Foto­graf już wyje­chał? Ber­til Strand, tak?

Ostat­nie słowa skie­ro­wane były do kogoś innego, zapewne do kogoś z działu foto­edy­cji. Po chwili znów usły­szała w słu­chawce głos Gwoź­dzia.

− Berra jest już w dro­dze, będzie u cie­bie za pięć minut.

− Spa­ko­wa­łaś pie­lu­chy? – dopy­ty­wał się Tho­mas, bio­rąc z jej rąk córeczkę.

Annika przy­tak­nęła, wska­zu­jąc głową na stertę paczek. Pró­bo­wała wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści.

− Co się stało? Dosta­łaś wia­do­mość?

Cho­lera, gdzie jest pager? Wycią­gnęła torbę, zaczęła szu­kać cze­goś na dnie, nie zna­la­zła.

− No… − zaczęła. – Sły­sza­łam, że pager pisz­czał, ale nie zdą­ży­łam dobiec.

− Michelle Carls­son została zamor­do­wana. W wozie trans­mi­syj­nym nie­da­leko Flen. Strzał w głowę.

Słowa nie docie­rały do niej, rze­czy­wi­stość znów gdzieś odpły­nęła. Tho­mas posta­wił córeczkę na pod­ło­dze i dziecko natych­miast ruszyło w jej stronę, chwie­jąc się i roz­kła­da­jąc sze­roko rączki.

− Żar­tu­jesz – powie­działa.

− Carl Wen­ner­gren jest na miej­scu. Naj­wy­raź­niej uczest­ni­czył we wczo­raj­szym nagra­niu, więc jeste­śmy do przodu. Świetny timing.

Podziw w gło­sie Gwoź­dzia był jak naj­bar­dziej szczery. Annika sły­szała, jak zaciąga się papie­ro­sem. Gdzieś z oddali docho­dziły ją trudne do okre­śle­nia odgłosy redak­cji. Znów usia­dła na szafce na buty.

− Berit jest na Öland. Miała robić repor­taż o pijac­kich bib­kach mło­dzieży na pro­mach, ale rzuca wszystko, wsiada w samo­chód i póź­nym popo­łu­dniem powinna być na miej­scu. Lan­geby jest na Wyspach Kana­ryj­skich, więc zosta­jesz tylko ty. Musisz natych­miast jechać. Ber­til ma ze sobą wszystko, co wypu­ściła agen­cja infor­ma­cyjna, czyli pra­wie nic. Zadzwoń z samo­chodu. Znasz ludzi z komendy w Sörmlandii?

Annika zamknęła oczy, pró­bu­jąc zmu­sić swoje dwa światy, żeby połą­czyły się w jeden. Poczuła na udzie cie­płą dzie­cięcą dłoń.

− Tro­chę znam.

− Poga­daj z Wen­ner­gre­nem, wyrób sobie wła­sny obraz sytu­acji i zadzwoń do mnie, powiedzmy o dwu­na­stej?

− Jasne.

Tho­mas patrzył na nią, był sztywny.

− O co cho­dzi? − spy­tał.

Annika odło­żyła słu­chawkę i spoj­rzała mu w oczy.

− Nie, nic nie mów – zapro­te­sto­wał. − Nie chcę sły­szeć o żad­nej pracy, nie dzi­siaj.

− Michelle Carls­son nie żyje – powie­działa Annika pustym gło­sem.

− Ta kobieta z tele­wi­zji? Kole­żanka Anne?

Annika ski­nęła głową, adre­na­lina dotarła już do mózgu, wło­ski zje­żyły się jej na rękach. Sły­szała, jak Ellen gawo­rzy, wci­śnięta w jej kolano.

− Co się stało? Jak umarła?

Annika odsu­nęła córeczkę, wstała i natych­miast zmie­niła się jej optyka. Pakunki, przy­go­to­wane na wyjazd na szkiery, zmniej­szyły się i zni­kły. W polu widze­nia zostały kom­pu­ter i wielka torba. Córeczka upa­dła pupą na pod­łogę i znów zaczęła pła­kać. Tho­mas pod­szedł i wziął ją na ręce.

− Wysłali już po mnie samo­chód – powie­działa Annika.

Tho­mas przy­glą­dał się jej dwie dłu­gie sekundy. Odma­wiał przy­ję­cia jej słów do wia­do­mo­ści.

− Prom odpływa o jede­na­stej – powie­dział.

Annika wzięła córeczkę z jego rąk, zanio­sła do dzie­cię­cego łóżeczka z dra­bin­kami i poca­ło­wała w główkę. Ulgę, którą poczuła na myśl, że nie będzie musiała jechać na wyspę i spo­ty­kać się z teściową, zastą­piła teraz tęsk­nota.

− Moja maleńka – szep­tała nad główką dziecka. – Mamu­sia bar­dzo cię kocha.

Ellen nie chciała leżeć w łóżeczku, zaczęła pro­te­sto­wać. Annika nie była w sta­nie ode­rwać się od dziecka.

− Mamu­sia przy­je­dzie póź­niej. Teraz poje­dziesz z tatą i star­szym bra­cisz­kiem. Tak będzie naj­le­piej.

Dziecko odwró­ciło się od niej, jakby odwra­cało głowę od kłam­stwa, pod­ku­liło nóżki i zaczęło ssać palec. Annika pogła­dziła małą po wło­skach, nie­zdar­nie, gesty miała rów­nie szorst­kie jak serce. Szybko opu­ściła pokój. Za drzwiami zatrzy­mała się i oparła o fra­mugę. Z salonu sączył się głos Sco­oby Doo gonio­nego przez ducha, gdzieś w tle Kalle śpie­wał coś cien­kim gło­si­kiem.

Wszy­scy jakoś sobie radzą, pomy­ślała. Mnie też się uda. Musi.

− Mówisz serio? – spy­tał Tho­mas, kiedy weszła do przed­po­koju. − Naprawdę zamie­rzasz rzu­cić wszystko i jechać? Teraz?

Ostat­nie słowo powie­dział zde­cy­do­wa­nie za gło­śno. Annika spu­ściła wzrok, stała i wpa­try­wała się w drew­nianą pod­łogę.

− Nikogo nie ma, a ja mam dyżur. Wiesz, że bra­kuje ludzi…

− Prze­stań! – krzyk­nął, pochy­la­jąc się nad nią, czer­wony na twa­rzy. − Na Gällnö czeka na nas pięć­dzie­siąt osób, a ty nagle oświad­czasz, że nie jedziesz?

Naj­pierw wypeł­niła ją panika, całą. Potem uczu­cie ulgi i tęsk­nota. A potem górę wzięła nie­ocze­ki­wana, bez­sen­sowna złość.

− Nie na nas, tylko na cie­bie. Ja ich nie obcho­dzę. Dobrze o tym wiesz.

Kalle wszedł do przed­po­koju i wiel­kimi oczami patrzył na krzy­czą­cych na sie­bie rodzi­ców. Pod­biegł do matki i rzu­cił się jej na szyję. Dotyk mięk­kiego ciałka spra­wił, że miała wra­że­nie, że zaraz się roz­pły­nie.

− Jesteś nie­sa­mo­wita – ode­zwał się Tho­mas.

− Nie pogar­szaj sprawy – powie­działa cicho. – Jedź na wyspę, baw się ze zna­jo­mymi, z bra­tem, niech dzieci też się bawią. Na pewno wszystko będzie dobrze.

Kalle dotknął noskiem jej ucha.

− Ze zna­jo­mymi? Trak­tu­jesz to jak wypad z kum­plami. Zna­jomi? To moi rodzice, stare ciotki.

Annika ode­rwała się od cie­płego ciałka synka, poca­ło­wała trzy­latka w poli­czek, aksa­mit pod war­gami. Spoj­rzała na Tho­masa.

− Od cie­bie zależy, jak spę­dzi­cie czas. Kiedy w nie­dzielę wró­ci­cie do domu, będę na was cze­kała.

Posta­wiła synka na pod­ło­dze, wypro­sto­wała się i się­gnęła po kurtkę prze­ciw­desz­czową.

− Nie mówisz tego serio? Naprawdę zamie­rzasz mnie zosta­wić z tym wszyst­kim?

− Będzie dużo ludzi, nikt nie zauważy mojej nie­obec­no­ści, dzieci też nie. Baw­cie się dobrze.

Wło­żyła buty, prze­wie­siła torbę przez ramię, do dru­giej wło­żyła lap­topa. Spo­glą­dała ponu­rym wzro­kiem na Tho­masa.

− Spryt­nie sobie to wszystko wymy­śli­łaś – powie­dział zdu­szo­nym gło­sem.

− Roz­ma­wia­li­śmy o tym. To nie jest dla mnie łatwe, ale wiesz, że nie mam wyj­ścia.

− Co z cie­bie za matka!

Kolory opu­ściły jej twarz.

− Naprawdę myślisz, że mnie to bawi? – spy­tała, z tru­dem łapiąc oddech. – Jesteś nie­spra­wie­dliwy.

− Do dia­bła! – krzy­czał Tho­mas, cały czer­wony. – Ni­gdy ci tego nie wyba­czę! Niech to szlag!

Annika zamru­gała gwał­tow­nie. Jego słowa dotknęły ją, ale nie do końca. Pan­cerz, który zwy­kle chro­nił ją w spra­wach zawo­do­wych, zamknął się teraz wokół niej, spra­wia­jąc, że stała się nie­wraż­liwa na jego ataki. Powoli odwró­ciła się, uści­snęła synka, wyszep­tała mu coś do ucha i znik­nęła.

***

Ber­til Strand miał nowy samo­chód służ­bowy, kolej­nego saaba. Annika domy­ślała się, że był na jego punk­cie jesz­cze bar­dziej wyczu­lony niż na punk­cie poprzed­niego.

− Nie spie­szy­łaś się – powie­dział, kiedy otwo­rzyła drzwi i wrzu­ciła torbę i lap­topa na tylne sie­dze­nie.

Po jego minie widziała, że zamy­ka­jąc drzwi, trza­snęła nimi zbyt mocno.

− Okropna pogoda – wymam­ro­tała.

− Sobótka, więc czego się spo­dzie­wa­łaś?

Foto­graf wrzu­cił jedynkę i ruszył z przy­stanku tuż przed auto­bu­sem linii 62. Annika oswo­bo­dziła się z kurtki prze­ciw­desz­czo­wej i się­gnęła po pas bez­pie­czeń­stwa. Czuła suchość w ustach.

− Masz tele­gramy?

Ber­til wska­zał na nie­wielką paczkę leżącą u jej stóp.

− Nie będzie łatwo. Repor­te­rzy roz­je­chali się na wszyst­kie strony świata. Dobrze, że Wen­ner­gren jest na miej­scu.

Annika się­gnęła po papiery, ale pas spra­wił, że nie była w sta­nie ich dosię­gnąć. Poiry­to­wana odpięła go.

− Tak? − zaczęła. − Co chcia­łeś przez to powie­dzieć? Że mnie tu nie ma?

Foto­graf zer­k­nął na nią spod oka.

− Nie­do­brze, że nie jeste­śmy przy­go­to­wani na takie przy­padki. Kla­syczny przy­kład złego pla­no­wa­nia. Zero prze­wi­dy­wa­nia. Schy­man powi­nien się zająć pracą redak­cji, zamiast bez prze­rwy się kłó­cić z Tor­stens­so­nem. Zapnij pas.

Annika nie miała siły zaj­mo­wać się wojną kie­row­nika redak­cji z redak­to­rem naczel­nym. Zapięła pas i zamknęła oczy. Bez­rad­ność i tęsk­nota za dziećmi zamie­niły się w pie­kący ból żołądka.

Jej nie­obec­ność będzie wodą na młyn teścio­wej. Biedny Tho­mas, że też aku­rat jej syn miał takiego pecha.

Wzięła głę­boki oddech, otwo­rzyła oczy i zaczęła czy­tać infor­ma­cje agen­cji infor­ma­cyj­nej TT. Tele­gramy, pięć sztuk, wysy­łane co minuta: Flash 09.41: Dzien­ni­karka tele­wi­zyjna Michelle Carls­son nie żyje. 09.42: Michelle Carls­son zgi­nęła od strzału w głowę. 09.43: Michelle Carls­son została zna­le­ziona w wozie trans­mi­syj­nym w pobliżu zamku Yxta­holm. Przy ciele ofiary zna­le­ziono broń. 09.44: Poli­cja podej­rzewa, że Michelle Carls­son została zamor­do­wana. 09.45: Prze­słu­chano sze­reg osób w związku z mor­der­stwem Michelle Carls­son.

− Nagry­wali serię pro­gra­mów, któ­rych emi­sja miała ruszyć w przy­szłym tygo­dniu – rzu­cił Ber­til Strand.

− „Letni zamek” – uzu­peł­niła Annika. − Moja przy­ja­ciółka Anne Snap­phane pra­cuje od marca przy jego pro­duk­cji.

Zamil­kła i zaczęła się przy­glą­dać kro­plom desz­czu spły­wa­ją­cym po bocz­nej szy­bie. Two­rzyły małe stru­myczki, które natych­miast się dzie­liły. Pęd powie­trza spy­chał je nie­ubła­ga­nie w stronę chro­mo­wa­nej listwy. Pomy­ślała o zło­ści i roz­pa­czy przy­ja­ciółki, kiedy po sze­ściu latach pracy w zespole pro­duk­cyj­nym została zde­gra­do­wana ze sta­no­wi­ska redak­tora i pro­du­centa do rese­ar­chera i osoby odpo­wie­dzial­nej za pro­gram. Ozna­czało to mię­dzy innymi, że musiała być obecna na pla­nie, zaj­mo­wać się archi­wi­zo­wa­niem mate­ria­łów i innymi męczą­cymi, ale nie­wy­ma­ga­ją­cymi myśle­nia spra­wami. W tej chwili zapewne na­dal była na zamku.

Annika odwró­ciła się i z leżą­cej na tyl­nym sie­dze­niu torby wyło­wiła notes i dłu­go­pis.

− Kto jest podej­rzany?

− Nie mam poję­cia – odpo­wie­dział Ber­til Strand, wzdy­cha­jąc.

Saab dotarł wresz­cie na Essin­ge­le­den, naj­bar­dziej prze­cią­żoną sztok­holm­ską obwod­nicę. Oczy­wi­ście była zablo­ko­wana tkwią­cymi w korku samo­cho­dami.

− To będzie trwało wiecz­ność – jęk­nął, wrzu­ca­jąc luz.

− A czego się spo­dzie­wa­łeś? Sobótka. – Annika nie mogła się powstrzy­mać.

Foto­graf wyłą­czył dopływ powie­trza z zewnątrz i szyby natych­miast zapa­ro­wały. Wycie­raczki pra­co­wały w rów­nym, regu­lar­nym ryt­mie. Lewa trzesz­czała nieco za każ­dym razem, gdy dotarła do pew­nego miej­sca na szy­bie. Annika zamknęła oczy. Pró­bo­wała wyma­zać ze świa­do­mo­ści głos Tho­masa i uczu­cie porażki, pró­bo­wała się sku­pić na desz­czu, na wycie­racz­kach i ast­ma­tycz­nym char­cze­niu kli­ma­ty­za­cji.

„Letni zamek”. Wielki pro­gram rodzinny Tv Plus. Dys­ku­sje i roz­rywka, goście i występy arty­stów. Wielki powrót Michelle Carls­son w porze naj­więk­szej oglą­dal­no­ści, odwet gwiazdy. Wła­ści­wie była nie­zła, pomy­ślała Annika.

− Co sądzisz o Michelle? – spy­tała.

Ber­til Strand krę­cił głową, jakby miał wmon­to­wane łoży­ska. Pró­bo­wał wytro­pić lukę w korku i wje­chać na obwod­nicę.

− Głu­pia – powie­dział. – Zero wia­ry­god­no­ści. W pro­gra­mach dla dzieci i quizach spor­to­wych była okej, ale do dys­ku­sji na poważne tematy się nie nada­wała. Na niczym się nie znała.

Annika odru­chowo zapro­te­sto­wała, wła­ści­wie zdzi­wiona wła­sną reak­cją.

− Nie prze­sa­dzaj. Dzie­sięć lat pra­co­wała w radiu i w tele­wi­zji. Cze­goś musiała się nauczyć.

− Jak się uśmie­chać w okienku – powie­dział Ber­til. − Myślisz, że to takie trudne?

Annika pokrę­ciła głową. Nie miała siły dalej się spie­rać. Sama zresztą wie­lo­krot­nie uży­wała podob­nych argu­men­tów, dys­ku­tu­jąc z Anne o zawo­dzie dzien­ni­ka­rza.

− Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka od sze­ściu lat pra­cuje w tele­wi­zji. To naprawdę bar­dziej skom­pli­ko­wane, niż nam się wydaje.

Ber­ti­lowi udało się wci­snąć na obwod­nicę tuż przed lan­dro­ve­rem. Jego kie­rowca poło­żył się na klak­so­nie.

− Wiem, że to pie­kiel­nie trudne – ode­zwał się Ber­til po chwili. – Mnó­stwo apa­ra­tury, która ni­gdy nie działa, i jacyś kre­tyni, któ­rzy bie­gają dookoła i wszystko wie­dzą naj­le­piej.

− Zupeł­nie jak w „Kvällspressen” – skwi­to­wała Annika, wyglą­da­jąc przez szybę. Facet z lan­dro­vera poka­zał jej palec.

Co ja tu robię?, pomy­ślała. Sie­dzę w samo­cho­dzie z nadę­tym dup­kiem i jadę na jakieś durne miej­sce zbrodni. Zosta­wiam Tho­masa samego z dziećmi, które prze­cież są dla mnie naj­waż­niej­sze. Chyba zwa­rio­wa­łam.

Pową­chała swoje dło­nie. Wciąż jesz­cze utrzy­my­wał się na nich zapach wło­sków Kal­lego i łez Ellen. Czuła, jak coś ją ści­ska za gar­dło. Odwró­ciła się, wyjęła z torby tele­fon komór­kowy i kawa­łek papie­ro­wego ręcz­nika, wytarła ręce.

− Tam jest dziura – powie­dział Ber­til i dodał gazu.

Annika wybrała numer.

***

Poli­cja naka­zała wyłą­czyć wszyst­kie tele­fony. Anne Snap­phane była prze­ko­nana, że tak zro­biła, prze­żyła nie­mal szok, gdy poczuła wibra­cje w kie­szeni kurtki. Szybko usia­dła na łóżku, czu­jąc na szyi i w skro­niach pul­su­jące tętno. Zro­zu­miała, że musiała na chwilę zasnąć. Tele­fon trze­po­tał w kie­szeni jej prze­ciw­desz­czo­wej kurtki niczym gigan­tyczny owad. Zdez­o­rien­to­wana odgar­nęła włosy z twa­rzy, poczuła nie­świeży smak na języku. Pró­bo­wała się wydo­stać z plą­ta­niny koł­dry, podu­szek i narzuty i się­gnąć po kurtkę, żeby wydo­być tele­fon. Zer­k­nęła nie­uf­nie na ekran. Numer pry­watny. Zawa­hała się. Co to mogło zna­czyć? Może to jakaś kon­trola?

Wci­snęła zie­loną słu­chawkę.

− Halo? – wyszep­tała ostroż­nie.

− Co tam u cie­bie? – usły­szała daleki, nie­wy­raźny głos Anniki Bengt­zon. – Żyjesz?

Anne pocią­gnęła nosem, zakryła oczy dło­nią i przy­ci­snęła palce do skroni, wsłu­chi­wała się w bez­prze­wo­dową pustkę. Doszedł ją jakiś szum, jakby odgłos sil­nika i dźwięki klak­so­nów o róż­nym natę­że­niu.

− Led­wie – wyszep­tała.

− Sły­sze­li­śmy o Michelle – powie­działa Annika. Mówiła wol­niej niż zwy­kle. − Jedziemy do was. Możesz roz­ma­wiać?

− Chyba tak – odpo­wie­działa Anne i zaczęła cicho pła­kać. Słone łzy kapały na mikro­fon.

− …cho­lerne korki… jesteś tam jesz­cze?

Połą­cze­nie zostało prze­rwane. Szum, deszcz. Głos Anniki, urwane słowa. Anne wzięła głę­boki oddech, poczuła, że jej puls się uspo­kaja.

− Jestem zamknięta w swoim pokoju w Połu­dnio­wym Skrzy­dle. Wszy­scy mamy areszt domowy. Będą nas po kolei prze­słu­chi­wać.

− Co się stało?

Anne otarła łzy wierz­chem dłoni, prze­ło­żyła apa­rat do dru­giej ręki i znów przy­ło­żyła go do ucha. Jakby ktoś rzu­cił jej linę ratun­kową.

− Michelle − wyszep­tała. – Michelle nie żyje. Leżała w wozie trans­mi­syj­nym. Nie miała połowy głowy.

− Dużo tam gli­nia­rzy?

Serce uspo­ko­iło się, biło już nie­mal nor­mal­nie. Głos Anniki był czymś rze­czy­wi­stym, zna­nym. Wstała i obo­lała wyj­rzała przez okno.

− Stąd nie­wiele widać, łuk mostu nad kana­łem i tar­cze do strze­la­nia z łuku. Sły­sza­łam jakieś samo­chody, a nie­dawno chyba lądo­wał śmi­gło­wiec.

− Widzia­łaś ją?

Anne zamknęła oczy. Potarła pal­cem nasadę nosa i obrazy powró­ciły, jasne prze­bły­ski w zamro­czo­nym umy­śle.

− Tak. Widzia­łam, jak tam leżała.

− Kto to zro­bił?

Roz­le­gło się puka­nie. Anne zamarła, spa­ra­li­żo­wana wpa­try­wała się w drzwi. Lina ratun­kowa została prze­cięta, powró­cił chaos.

− Muszę koń­czyć – wyszep­tała i prze­rwała roz­mowę.

− Anne Snap­phane? – Głos za drzwiami brzmiał nie­mal roz­ka­zu­jąco.

Scho­wała apa­rat pod koł­drę, odchrząk­nęła i zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć, drzwi się otwo­rzyły. Sto­jący w progu funk­cjo­na­riusz był młody i wyraź­nie zde­ner­wo­wany.

− W porządku, może pani już przyjść.

Patrzyła na niego.

− Chce mi się pić.

Poli­cjant jakby nie dostrze­gał, że ota­cza ją nie­rze­czy­wi­sty świat. Nie widział w niej czło­wieka, patrzył przez nią.

− Pro­sto do wyj­ścia, a potem w lewo. I pro­szę się pospie­szyć.

Kory­tarz był ciemny od desz­czu i poza­my­ka­nych drzwi. Ściany napie­rały na nią, jesz­cze do końca nie wytrzeź­wiała. Wycią­gnęła rękę, żeby się oprzeć o ścianę. Nie zauwa­żyła nikogo z zespołu.

Poli­cjant otwo­rzył drzwi wyj­ściowe. Chłód i wil­goć ude­rzyły ją w twarz niczym mokry ręcz­nik. Gwał­tow­nie zaczerp­nęła powie­trza, zachwiała się w progu. Zmru­żyła oczy, spo­glą­da­jąc w stronę zamku. Poli­cjanci, radio­wozy, wszystko nie­wy­raźne, zama­zane w sza­rym desz­czu.

− Nie masz przy­pad­kiem para­sola?

Jedyną odpo­wie­dzią było wska­za­nie ręką na róg budynku. Anne pod­cią­gnęła ramiona, zro­biła chwiejny krok w stronę scho­dów i natych­miast poczuła wodę za koł­nie­rzem.

− Dokąd idziemy?

− Do domku nad wodą. Teraz.

Zimny stru­mień wody spły­wa­jący po ple­cach, woda w oczach. Zamru­gała. Chwiej­nym kro­kiem poko­nała trzy stop­nie. Sta­nęła na żwi­ro­wej ścieżce i ruszyła wzdłuż buksz­pa­no­wego żywo­płotu w stronę ziel­nego ogródka. Szła wzdłuż pobie­lo­nego muru, kie­ru­jąc się w stronę Nowego Skrzy­dła, minęła poma­lo­wane na biało meble ogro­dowe i zatrzy­mała się. Mur ota­cza­jący nie­wielki ogró­dek był pokryty czer­woną dachówką, miej­scami prze­cho­dził w łuk.

Stąd nikt nie uciek­nie, pomy­ślała.

− Pro­szę szyb­ciej!

Odwró­ciła wzrok i ruszyła w stronę wej­ścia.

Komi­sarz sie­dział za biur­kiem w dużej sali kon­fe­ren­cyj­nej. Dokład­nie za nim, za oknem, stał wóz trans­mi­syjny. Anne odru­chowo cof­nęła się o krok i nadep­nęła funk­cjo­na­riu­szowi na nogę. Wóz wyda­wał się jej wycin­kiem innej rze­czy­wi­sto­ści, śnież­no­biały z krzy­czą­cym logo firmy na boku.

Cie­kawe, czy na­dal tam leży, prze­szło jej przez myśl. Cie­kawe, czy ciało już osty­gło.

− Usiądź.

Anne opa­dła na krze­sło, które jej wska­zał komi­sarz, otarła kro­ple desz­czu z twa­rzy, zamru­gała. Unio­sła głowę i zauwa­żyła pstro­katą hawaj­ską koszulę. Natych­miast poczuła ulgę.

− Boże drogi, to ty?

Męż­czy­zna spra­wiał wra­że­nie, jakby jej nie usły­szał.

− Spo­tka­li­śmy się kie­dyś w Sztok­hol­mie – cią­gnęła pod­nie­cona. – Razem z Anniką Bengt­zon…

− Jesteś jedną z osób, które ją zna­la­zły – powie­dział komi­sarz.

Anne zamru­gała zdzi­wiona.

− Tak, to prawda.

Poczu­cie nie­rze­czy­wi­sto­ści wró­ciło, pod­łoga zaczęła się koły­sać. Anne chwy­ciła się blatu biurka.

− Mogę… dostać tro­chę wody?

Jakiś poli­cjant podał jej dzba­nek i szklankę. Nalała sama, drżą­cymi rękami. Wypiła łap­czy­wie całą szklankę, roz­le­wa­jąc tro­chę.

− Kac?

Anne odchy­liła się na krze­śle, poczuła, że robi się jej nie­do­brze.

− Chyba dostanę ataku astmy.

− Czy zawsze na zakoń­cze­nie nagra­nia urzą­dza się imprezę?

Prze­cią­gnęła ręką po wło­sach, były mokre.

− Dla­czego tu jestem? Kiedy będę mogła wró­cić do domu?

Komi­sarz wstał.

− Będziemy po kolei wszyst­kich prze­słu­chi­wać. Nikt nie jest bar­dziej czy mniej podej­rzany, ale oczy­wi­ście musimy każ­dego prze­słu­chać. Mam nadzieję, że to oczy­wi­ste.

Anne patrzyła na niego z na wpół otwar­tymi ustami, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co przed chwilą powie­dział.

− Resztę czasu spę­dzi­cie w swo­ich poko­jach. Będziemy was wzy­wać w kolej­no­ści, którą uznamy za wła­ściwą. Nie wolno wam ze sobą roz­ma­wiać ani w jaki­kol­wiek inny spo­sób się poro­zu­mie­wać. To jasne? Anne Snap­phane, sły­szysz mnie?

Zmu­siła się, żeby ski­nąć głową, i pomy­ślała o tele­fo­nie komór­ko­wym pod koł­drą w jej łóżku.

Męż­czy­zna włą­czył magne­to­fon i usiadł przed nią na stole. Zauwa­żyła, że dżinsy ma wytarte na kola­nach.

− Pro­to­kół z prze­słu­cha­nia Anne Snap­phane, uro­dzo­nej…

Prze­rwał i ze zło­ścią spoj­rzał na Anne. Szybko prze­łknęła ślinę i wymam­ro­tała swoje dane.

− Prze­pro­wa­dzo­nego przez Q na zamku Yxta­holm, w sali kon­fe­ren­cyj­nej w Nowym Skrzy­dle, w pią­tek, dwu­dzie­stego dru­giego czerwca, o godzi­nie dzie­sią­tej dwa­dzie­ścia pięć. Prze­słu­cha­nie odbywa się w związku z przy­pusz­czal­nym zabój­stwem Michelle Carls­son. – Męż­czy­zna zamilkł i spoj­rzał badaw­czo na Anne. – Z jakiego powodu się tu zna­la­złaś?

Anne wypiła kolejny łyk wody.

− Zosta­łam wezwana na prze­słu­cha­nie – powie­działa cicho.

Komi­sarz wes­tchnął.

− Prze­pra­szam – powie­działa Anne i odchrząk­nęła. − Jestem rese­ar­cherką w Zero Tele­vi­sion. To spółka pro­du­cencka, która robi pro­gramy tele­wi­zyjne dla róż­nych kana­łów. W tym tygo­dniu byłam odpo­wie­dzialna za plan pod­czas nagrań… − nagle zamil­kła.

Rozej­rzała się po pokoju. Przed nią stali poli­cjanci, za nią też, za oknem wóz trans­mi­syjny.

− Pod­czas nagrań – powtó­rzył komi­sarz. – Liczba mnoga. Było ich wię­cej?

Ski­nęła głową.

− Nagry­wa­li­śmy osiem pro­gra­mów – odpo­wie­działa już nieco pew­niej­szym gło­sem. – Dwa dzien­nie przez cztery dni, i cały czas padało!

Nagle się roze­śmiała. Gło­śno, wyso­kim gło­sem, cał­ko­wi­cie nie na miej­scu. Poli­cjant nie zare­ago­wał.

− Jak prze­bie­gały nagra­nia?

− Jak prze­bie­gały? – powtó­rzyła Anne.

Schy­liła głowę.

− Tak jak można było się spo­dzie­wać. Nie­stety pogody nie byli­śmy w sta­nie zapla­no­wać. Wszyst­kie sceny musie­li­śmy krę­cić w spe­cjal­nie roz­sta­wia­nych pawi­lo­nach, a prze­cież nie tak miało być. Sku­tek był taki, że cią­gle zmie­nia­li­śmy gra­fik. Część akto­rów musiała grać w pokoju muzycz­nym na dru­gim pię­trze, w Corps de logiet. Poza tym wszystko odby­wało się zgod­nie z pla­nem.

Spró­bo­wała się uśmiech­nąć.

− Jakieś kon­tro­wer­sje?

− To zna­czy? – Anne dopiła wodę.

Poli­cjant roz­ło­żył ręce w geście zmę­cze­nia.

− Utarczki. Kłót­nie. Groźby. Gwał­towne czyny.

Anne zamru­gała i zaczerp­nęła powie­trza.

− Może tro­chę.

− A dokład­niej?

Znów się­gnęła po szklankę. Nie zauwa­żyła, że jest pusta. Zama­chała nią i szklanka się napeł­niła.

− Przy takiej pro­duk­cji może się wyda­rzyć wszystko. Tysiące rze­czy mogą się nie udać, a kiedy ludzie są zestre­so­wani, łatwo zatra­cić pro­por­cje.

− Kawa na ławę – popro­sił Q.

Serce znów biło jej szyb­ciej, zaczęła drżeć.

− Michelle bywała bar­dzo męcząca. Wła­ści­wie ostat­nio miała star­cia ze wszyst­kimi.

− Z tobą też?

Anne ski­nęła głową i prze­łknęła kilka razy ślinę. Poli­cjant wes­tchnął.

− Możesz odpo­wie­dzieć na moje pyta­nie?

− Tak – powie­działa, zde­cy­do­wa­nie za gło­śno. – Ze mną też.

− Kiedy?

− Wczo­raj wie­czo­rem.

Przy­glą­dał się jej uważ­nie. Wytrzy­mała jego wzrok.

− Co się stało?

− Poszło o bła­hostkę. Pokłó­ci­ły­śmy się o pie­nią­dze. O to, co jest ile warte. Zaczęło się od akcji. Oso­bi­ście jestem prze­ciwna gospo­darce spe­ku­la­cyj­nej, nato­miast Michelle twier­dziła, że od tego zależy demo­kra­cja. A skoń­czyło się na zarob­kach. Według niej ludzie na kie­row­ni­czych sta­no­wi­skach i w służ­bie publicz­nej słusz­nie dostają duże pie­nią­dze. Wymie­niła Bar­ne­vika i kum­pli, ale tak naprawdę mówiła o sobie, jak zwy­kle… – Nagle prze­rwała. Czuła, że pieką ją policzki. Poli­cjant przy­glą­dał się jej bez­na­mięt­nie.

− Zezło­ści­łaś się na nią?

Skła­mię, pomy­ślała Anne. Nie mogę powie­dzieć prawdy, bo wtedy pomy­ślą, że to ja ją zabi­łam.

Sie­dzący przed nią męż­czy­zna bacz­nie się jej przy­glą­dał, jakby czy­tał w jej myślach.

− Jeśli zaczniesz kła­mać, sprawa się skom­pli­kuje.

− Mia­łam ochotę ją udu­sić – powie­działa, spusz­cza­jąc wzrok, w oczach miała łzy. – Wszy­scy byli­śmy pijani.

Komi­sarz wstał, okrą­żył stół i znów usiadł na krze­śle.

− Pijani – powtó­rzył. – Bar­dzo pijani? I na pewno wszy­scy?

Anne wzru­szyła ramio­nami, nagle śmier­tel­nie zmę­czona. Miała dosyć.

− Odpo­wiedz, pro­szę.

Krót­kie spię­cie w mózgu, błąd, należy zre­se­to­wać sys­tem.

− Nie wiem! – wykrzy­czała. – Skąd mogę wie­dzieć? Nie cho­dzi­łam i nie zbie­ra­łam pustych kie­lisz­ków, cho­ciaż pew­nie nie­któ­rzy uwa­żali, że powin­nam.

− Na przy­kład kto? Michelle?

− Nie − odpo­wie­działa już nieco spo­koj­niej.

Zapa­dła ciężka cisza. Znów zro­biło się jej nie­do­brze.

− Ktoś jesz­cze się kłó­cił wczo­raj wie­czo­rem albo w nocy?

Prze­łknęła szybko ślinę, bra­ko­wało jej tchu.

− Może – wyszep­tała.

− Kto?

− Spy­taj­cie innych. Ja nic nie wiem. Nie pod­słu­chi­wa­łam.

− Ale coś tu się działo, prawda? Była jakaś awan­tura.

− Rozej­rzyj­cie się, to sami zoba­czy­cie. Sprawdź­cie w stajni.

− Byłaś tam?

− Przez chwilę.

− Byłaś jedną z osób, które ją zna­la­zły. – Naj­wy­raź­niej było to stwier­dze­nie, nie pyta­nie.

− Kto poza tobą wcho­dził do wozu?

Anne zamknęła na chwilę oczy.

− Seba­stian – powie­działa łamią­cym się gło­sem.

− Seba­stian Fol­lin. Agent Michelle Carls­son?

Anne przy­tak­nęła, ale zaraz przy­po­mniała sobie, że musi odpo­wie­dzieć.

− Tak – potwier­dziła. − Raczej jej mene­dżer. Seba­stian Fol­lin jest mene­dżerem Michelle. – Nagle zamil­kła, zmie­szana. − Mam mówić: był jej mene­dżerem? Jest czy był…

− Ktoś jesz­cze?

− Karin. Karin Bel­l­horn, pro­du­centka. Ona też tam była.

− Ktoś jesz­cze?

− Mariana, i Bambi. Nie lubiły się.

− Dla­czego sie­dzie­li­ście całą noc?

Anne roze­śmiała się.

− Było dużo alko­holu.

− Kto to jest Mariana i Bambi?

− Mariana von Ber­litz jest redak­torką pro­gramu „Letni zamek”, pra­cuje w tej samej spółce co ja. Bambi Rosen­berg to seria­lowa aktorka, była gościem w przed­ostat­nim pro­gra­mie, przy­jaź­niła się z Michelle.

− Rozu­miem – powie­dział komi­sarz. – Mene­dżer, pro­du­centka, redak­torka pro­gramu, przy­ja­ciółka i ty. To wszy­scy?

Anne zasta­no­wiła się chwilę.

− No i oczy­wi­ście Gun­nar – dodała. – On miał klu­cze. Gun­nar Antons­son. To jego wóz. Gdy­by­ście go wtedy widzieli… – Nagle zaczęła chi­cho­tać. Bąbelki śmie­chu wędro­wały z jej mózgu do ust i wyle­wały się niczym zie­lona tru­ci­zna.

− Bar­dziej zde­ner­wo­wał się bała­ga­nem niż… – Zama­chała ręką i zamil­kła.

− Co chcesz przez to powie­dzieć?

− Wyda­wał się bar­dziej prze­jęty tym, że Michelle pobru­dziła mu apa­ra­turę w wozie, niż tym, że nie żyje.

− Jak to: pobru­dziła?

− No wie­cie, to szare…

Obraz przed oczami, prze­fil­tro­wany przez kaca i szok, szczu­płe ciało kobiety w gro­te­sko­wej pozie, wiel­kie oczy, które już ni­gdy niczego nie zoba­czą.

− Nie mogę – powie­działa Anne i zemdlała.

***

Wybrzeże przed Grand Hote­lem było pełne ludzi. Sta­teczki kur­su­jące na pobli­skie wyspy w Archi­pe­lagu Sztok­holm­skim koły­sały się niczym wie­lo­ryby na falach. Deszcz i wiatr tar­gały gałę­ziami, któ­rymi były przy­stro­jone.

To nie­moż­liwe, nie dosta­niemy miej­sca, pomy­ślał Tho­mas.

− Gällnö? Na samym końcu. Miłej podróży!

Tho­mas pró­bo­wał się uśmiech­nąć w stronę kio­sku spółki Waxholms­bo­la­get. Chwy­cił moc­niej poręcz wózka, wszedł w głę­boką kałużę i wje­chał kół­kiem w łydkę mło­dej kobiety.

− Mówi się prze­pra­szam – wysy­czała.

Tho­mas odwró­cił wzrok. Czuł, jak pla­sti­kowa rączka paczki pie­luch wrzyna mu się w prze­gub ręki, a ple­cak obija o bio­dro.

− Chcę loda – powie­dział Kalle, wska­zu­jąc ręką na budkę na nabrzeżu, za nimi.

− Dosta­niesz loda na łodzi – odpo­wie­dział Tho­mas.

Na jego czole poka­zały się kro­ple potu. Ude­rza­jąca o pomost fala roz­bry­zgała się i zmo­czyła mu twarz. Ellen maru­dziła w wózku. Powiódł wzro­kiem wzdłuż kei i serce mu zamarło.

Na samym końcu nabrzeża cumo­wał „Norrskär”. Stary paro­wiec, który przy prę­żą­cych się przy nabrzeżu potwo­rach wyglą­dał jak pokur­czona sta­ruszka. W taką pogodę prze­prawa nim do let­niego domu rodzi­ców na wyspie zaj­mie im trzy godziny.

Weszli na pokład jako jedni z ostat­nich. Tho­mas zosta­wił wózek, torby i ple­cak w kabi­nie, tuż pod most­kiem kapi­tań­skim.

− Teraz coś zjemy – powie­dział, zda­jąc sobie sprawę, jak żało­śnie to zabrzmiało.

Jak tylko wyszli z portu, zaczęło porząd­nie bujać. Kal­lemu zro­biło się nie­do­brze, jesz­cze zanim minęli Fjäderholmarna, naj­bliż­sze wyspy archi­pe­lagu. Zwy­mio­to­wał na stół w kawiarni. Lód wypadł mu z ręki.

− Mój lód – pła­kał, pró­bu­jąc zła­pać paty­czek. Wytarł buzię ręka­wem.

− Zacze­kaj – zawo­łał Tho­mas, bo Ellen wła­śnie pró­bo­wała się wyswo­bo­dzić z jego objęć.

Pasa­że­ro­wie odsu­nęli się dys­kret­nie, byle dalej od nich.

− Musi pan sam posprzą­tać – powie­działa dziew­czyna z baru ze skwa­szoną miną, poda­jąc mu papie­rowy ręcz­nik.

− Już dobrze, zoba­czy­cie, że zaraz wszystko będzie dobrze – zwró­cił się do dzieci, czu­jąc na sobie palące spoj­rze­nia pasa­że­rów.

Uciekł na pokład, z córeczką pod jedną ręką, zło­żoną spa­ce­rówką pod drugą i opie­ra­ją­cym mu się, pła­czą­cym syn­kiem, kupką nie­szczę­ścia, przed sobą.

Ulo­ko­wał dzieci pod nie­wiel­kim dasz­kiem tuż nad scho­dami. Zdjął pele­rynę, owi­nął nią synka i posa­dził go na umo­co­wa­nej do ściany małej ławeczce. Chło­piec natych­miast prze­stał pła­kać, a po minu­cie już spał. Tho­mas roz­ło­żył spa­ce­rówkę, poło­żył w niej córeczkę i owi­nął kocy­kiem. Zaczął cho­dzić z wóz­kiem po pokła­dzie, co w połą­cze­niu z koły­sa­niem statku dało zamie­rzony efekt. Mała zasnęła.

Zablo­ko­wał kółka, spraw­dził, czy deszcz nie pada na dzieci, i sta­nął przy bur­cie, pozwa­la­jąc, by wiatr i deszcz wzięły go w obję­cia. Nagle poczuł nie­wy­tłu­ma­czalną tęsk­notę, doznał doj­mu­ją­cego poczu­cia straty. Przy­po­mniał sobie o czymś, co kie­dyś miał, a potem stra­cił.

Wzbu­rzone morze, pomy­ślał. Ten zapach, to uczu­cie.

Wycho­wał się przy nim. Woda była dla niego sta­łym punk­tem odnie­sie­nia, była zawsze. Prze­zro­czy­sta i jasna, była dla niego nie tylko sym­bo­lem dzie­ciń­stwa i lata. W Vaxhol­mie, gdzie dora­stał i miesz­kał do trzy­dzie­stego dru­giego roku życia, była zawsze. W ostat­nich latach ta część jego życia ode­szła nieco w cień. Zapo­mniał o czymś, co kie­dyś było fun­da­men­tem jego życia.

Nie jest tego warta, pomy­ślał.

A po chwili, z miaż­dżącą siłą: żałuję.

Zaczerp­nął powie­trza. Ni­gdy dotąd nie pozwo­lił sobie na takie myśli. Poczuł gulę w żołądku. Poczu­cie zdrady cią­gnęło go za sobą na dno.

Zawiódł Ele­onor, swoją żonę. Dla skoku w bok z Anniką Bengt­zon. Opu­ścił dom, swoją willę i całe swoje dotych­cza­sowe życie, żeby zamiesz­kać z Anniką w jej miesz­ka­niu w prze­zna­czo­nej do wybu­rze­nia kamie­nicy bez cie­płej wody na Kung­shol­men w Sztok­hol­mie. Zła­mał przy­rze­cze­nie zło­żone Ele­onor wobec Boga, zawiódł rodzi­ców, przy­ja­ciół i sąsia­dów. On i Ele­onor zaj­mo­wali wysoką pozy­cję w vaxholm­skim spo­łe­czeń­stwie, w para­fii, w życiu towa­rzy­skim mia­sta. Ona była dyrek­to­rem banku, on głów­nym eko­no­mi­stą gminy.

− Jeden cho­lerny skok w bok – rzu­cił na wiatr.

Nagle poczu­cie winy zro­biło woltę i z nie­zwy­kłą siłą tra­fiło go w twarz.

Kalle, pomy­ślał. Prze­pra­szam, wcale tak nie myślę.

Odwró­cił się ple­cami do morza, chło­nął widok śpią­cych pod dasz­kiem dzieci. Były fan­ta­styczne, i były jego. Jego!

Ele­onor nie chciała mieć dzieci. On sam wła­ści­wie ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wiał, do chwili kiedy Annika, pew­nego wie­czoru tuż przed Bożym Naro­dze­niem, zja­wiła się przed ich domem, w ciąży, zapła­kana. Kiedy to było? Trzy i pół roku temu? Nie wię­cej?

Miał wra­że­nie, że minęło znacz­nie wię­cej czasu. Od tam­tej pory był w swoim daw­nym domu tylko raz, z pra­cow­ni­kami firmy prze­pro­wadz­ko­wej. Willę zatrzy­mała Ele­onor. Oczy­wi­ście spła­ciła go. Za te pie­nią­dze kupił akcje. Posta­wił na infor­ma­tykę i zaawan­so­wane tech­no­lo­gie, zgod­nie z zale­ce­niami ana­li­ty­ków.

− Nie kupuj tego gówna – mówiła Annika. – Po co komu inter­net sze­ro­ko­pa­smowy, skoro nikt nie potrafi wypro­du­ko­wać dobrze dzia­ła­ją­cego kom­pu­tera? – Rzu­ciła swo­jego lap­topa na pod­łogę i zaczęła go kopać.

− Bar­dzo doj­rzałe zacho­wa­nie – powie­dział wtedy. – Twoja ana­liza giełdy budzi zaufa­nie.

Ale oczy­wi­ście miała rację. Po mie­siącu ceny akcji zaczęły spa­dać, naj­bar­dziej tych firm, w które zain­we­sto­wał.

Scho­wał się przed wia­trem w zacisz­niej­szym miej­scu. Poczuł, że jest mokry i że zmarzł.

A nie minęli jesz­cze nawet Gåshaga.

− Dla­czego winda nie działa? – wydy­szał Anders Schy­man, kiedy dotarł na czwarte pię­tro pra­so­wego wie­żowca.

Tore Brand spoj­rzał na niego spod oka, skwa­szony.

− Wil­goć – rzu­cił. – W ponie­dzia­łek przy­ślą kogoś z ser­wisu.

Kie­row­nik redak­cji wziął głę­boki wdech i posta­no­wił o nic nie pytać, aż nie zmieni się por­tier.

Gwóźdź sie­dział samot­nie przy redak­cyj­nym stole, z nogami na bla­cie i słu­chawką tele­fonu wci­śniętą w ucho. Wzdry­gnął się, kiedy Schy­man poło­żył mu rękę na ramie­niu.

− Oddzwo­nię – powie­dział, rzu­ca­jąc słu­chawkę na widełki.

− To Tor­stens­son? – spy­tał Schy­man.

− Jest z rodziną w Dalar­nie i gra na skrzyp­cach. Widzia­łeś go kie­dyś w stroju ludo­wym? – Gwóźdź uśmiech­nął się szy­der­czo.

Zespół redak­cyjny nie darzył swego wydawcy zbyt­nim sza­cun­kiem. Schy­man zda­wał sobie jed­nak sprawę, że ma to dru­go­rzędne zna­cze­nie. Tak długo, jak pozwa­lał im robić, co chcą, mógł być pewien swego sta­no­wi­ska.

Usiadł naprze­ciwko szefa działu wia­do­mo­ści i odchy­lił się do tyłu. Wie­dział, że ludzie sza­nują go za wie­dzę, ale skoro nie miał wła­dzy wyko­naw­czej, nie miało to więk­szego zna­cze­nia.

Nagle przy­po­mniał sobie, jak kie­dyś nazwała ich Annika Bengt­zon. Weł­niana ławica – nawią­za­nie do ich nie­mal iden­tycz­nych gra­na­to­wych weł­nia­nych mary­na­rek. Uśmiech­nął się.

Po chwili odchrząk­nął.

− Co robimy w spra­wie bied­nej panny Carls­son?

− Annika Bengt­zon miała zadzwo­nić o dwu­na­stej, ale jesz­cze się nie ode­zwała – powie­dział Gwóźdź, roz­kła­da­jąc bez­rad­nie ręce.

− Z kim jedzie?

− Z Ber­ti­lem. Wyru­szyli tuż po dzie­sią­tej.

− Pew­nie nie zdą­żyli jesz­cze wyje­chać z mia­sta. Są nie­praw­do­po­dobne korki.

− To prawda! – zawo­łał Gwóźdź. Miesz­kał w Sol­nie i codzien­nie służ­bo­wym wozem poko­ny­wał całe cztery kilo­me­try. − Ktoś powi­nien się tym zająć.

Schy­man stłu­mił wes­tchnie­nie.

− Wiesz, że Michelle Carls­son dwu­krot­nie oskar­żała nas o znie­sła­wie­nie?

− I co z tego? – zdzi­wił się Gwóźdź. − Mamy się teraz wyco­fać dla­tego, że za życia się z nami pro­ce­so­wała?

Schy­man przy­glą­dał mu się w mil­cze­niu przez dzie­sięć sekund.

− Co kto robi? – spy­tał w końcu.

Gwóźdź prze­kła­dał ner­wowo papiery. Na gór­nej war­dze miał kro­pelki potu.

− Annika i Ber­til są w dro­dze do Flen. Berit doje­dzie do nich z Öland, gdzie miała robić repor­taż o alko­holu wśród mło­dzieży, razem z miej­sco­wym foto­gra­fem. Pra­wie godzinę roz­ma­wia­łem z nim przez tele­fon. Jest wście­kły, że nici z repor­tażu.

− Tak czy ina­czej zapła­cimy mu – zapew­nił Schy­man, się­ga­jąc po leżącą na bla­cie gazetę.

− Jasne, ale face­towi zale­żało nie tyle na for­sie, ile na umiesz­cze­niu swo­ich zdjęć w „Kvällspressen”. W końcu zapro­po­no­wa­łem, żeby pstryk­nął kilka fotek i prze­słał nam razem z danymi osób poka­za­nych na zdję­ciach. Imię, nazwi­sko, wiek.

− Chcę zoba­czyć te zdję­cia. Mam dość usta­wek.

Gwóźdź zaczer­wie­nił się lekko. W zeszłym roku posłał dwóch sta­ży­stów na Öland. Wró­cili z bom­bo­wym mate­ria­łem. Potem jed­nak oka­zało się, że zarówno repor­ter, jak i foto­graf pili rów­nie ostro jak reszta towa­rzy­stwa, a poza tym zapo­mnieli poin­for­mo­wać swo­ich nowych przy­ja­ciół, że ich rzy­ga­nie i łzy zostaną uwiecz­nione, a zdję­cia opu­bli­ko­wane w „Kvällspressen”. Sku­tek był taki, że Komi­sja do spraw Prasy wydała pięć wyro­ków ska­zu­ją­cych i gazeta musiała zapła­cić ponad sto pięć­dzie­siąt tysięcy koron w ramach ugody, nie chcąc, by sprawa tra­fiła do sądu. Była co prawda szansa, że wygra pro­ces, ale ponie­waż cała sprawa była bar­dzo podej­rzana, uznano, że lepiej zapła­cić i zacho­wać resztki dobrej opi­nii.

− Dla­tego w tym roku poje­chała Berit – odpo­wie­dział krótko Gwóźdź, nie prze­sta­jąc stu­kać w kla­wia­turę lap­topa. – A o tych fot­kach powie­dzia­łem tak dla świę­tego spo­koju.

− Uwa­żaj, żeby facet w ostat­niej chwili nie zablo­ko­wał nam modemu set­kami zdjęć – powie­dział Schy­man, wsta­jąc. – Kiedy zadzwoni Bengt­zon, prze­łącz ją do mnie.

− Jeśli zadzwoni – odpo­wie­dział Gwóźdź, ale Anders Schy­man zdą­żył już wyjść.

Kara­wana samo­cho­dów peł­zła powoli drogą numer 55. Deszcz zaci­nał, wycie­raczki pisz­czały. Mono­tonna powol­ność wzma­gała napię­cie, w saabie pano­wała przy­tła­cza­jąca cisza. Annika pró­bo­wała usiąść wygod­niej, ale pas wrzy­nał się jej w ciało, a pod­głó­wek był pod­nie­siony zbyt wysoko. Wie­działa jed­nak, że pro­ble­mem nie jest sie­dze­nie; to nie­pew­ność spra­wiała, że ciało miała sztywne i obo­lałe. Zale­d­wie kilka tygo­dni temu wró­ciła do pracy po urlo­pie macie­rzyń­skim i zatrud­nie­nie jej w dziale kry­mi­nal­nym na­dal budziło wąt­pli­wo­ści.

Kiedy była w ciąży, zarówno z Kal­lem, jak i z Ellen, pra­co­wała w róż­nych dzia­łach. Współ­re­da­go­wała stronę kobiecą, pró­bo­wała sił w dziale „To i owo”. Uznała to za degra­da­cję, ale nie bun­to­wała się. Dosko­nale wie­działa, jakie jest nasta­wie­nie kie­row­nic­twa do mło­dych, świeżo zatrud­nio­nych kobiet, które zacho­dzą w ciążę. Wie­działa, że jest uwa­żana za zdraj­czy­nię, za lenia, który wyko­rzy­stuje przy­słu­gu­jące mu wolne, oczy­wi­ście ze szkodą dla gazety. Cię­żarna dzien­ni­karka w dziale kry­mi­nal­nym – to zakra­wało na żart. Po pierw­sze jest oczy­wi­ste, że mózg kobiety prze­staje funk­cjo­no­wać w chwili, gdy nasie­nie męż­czy­zny dociera do jajeczka. Po dru­gie powinna zostać uka­rana za zdradę. Pamię­tała swoje łzy gory­czy i nie­zro­zu­mie­nie Tho­masa, który nie­zdar­nie usi­ło­wał ją pocie­szać.

− Zoba­czysz, że nie­długo poczu­jesz się lepiej – mówił, przy­no­sząc jej szklankę mleka.

Ni­gdy mu nie powie­działa, że powo­dem jej pła­czu nie było złe samo­po­czu­cie.

Bolał ją kark. Prze­cią­gnęła dło­nią po gór­nej czę­ści krę­go­słupa, zaczęła maso­wać szyję, pró­bo­wała roz­luź­nić szczęki. Nie miała zasięgu. Jej marny abo­na­ment z Comviq oka­zał się bez­u­ży­teczny poza mia­stem.

Jedyne, czego zdo­łała się dowie­dzieć, to że zarówno komenda w Eskil­stu­nie, jak i wydział zabójstw Komendy Głów­nej Poli­cji zostały włą­czone w sprawę. Napa­wało ją to nadzieją, ale i budziło lekki nie­smak. Z wydzia­łem zabójstw miała dobre kon­takty, przede wszyst­kim z Q, śled­czym, który czę­sto pro­wa­dził poważ­niej­sze sprawy. Jej rela­cje z poli­cją z Eskil­stuny były znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wane. Tam­tejsi funk­cjo­na­riu­sze sześć lat temu pro­wa­dzili docho­dze­nie w spra­wie śmierci zawod­nika dru­żyny bandy, Svena Mats­sona z Hälleforsnäs. Była pewna, że na­dal ją tam pamię­tają.

Patrzyła przez szybę. Widziała prze­su­wa­jące się drzewa, takie same jak te, mię­dzy któ­rymi wtedy bie­gła, ucie­kała tam­tego chłod­nego jesien­nego dnia. Poprzed­niego wie­czoru zerwała ze Sve­nem, koń­cząc raz na zawsze prze­sy­cony sady­zmem zwią­zek. Sven poprzy­siągł, że się zemści, że ją zabije. Gonił ją przez las z nożem myśliw­skim w ręku. Roz­pruł brzuch jej kotu.

Zamknęła oczy, pod­da­jąc się koły­sa­niu samo­chodu na nie­rów­nym asfal­cie. Pró­bo­wała się odprę­żyć. Pod powie­kami widziała głowę Svena roz­trza­skaną od ude­rze­nia żela­znym prę­tem. Widziała, jak powoli osuwa się nad kra­wę­dzią wiel­kiego pieca i znika w jego cze­lu­ściach. Zaczęła szyb­ciej oddy­chać, czuła mro­wie­nie w nogach. Zro­biła wszystko, żeby wyprzeć ten obraz z pamięci.

Została uznana za winną spo­wo­do­wa­nia śmierci. Ogło­szono wyrok ska­zu­jący. Dwu­letni dozór kura­tora. Uznano, że dzia­łała w obro­nie wła­snej, i wyco­fano oskar­że­nie o zabój­stwo. Wła­ści­wie nie była pewna, czy wyrok był spra­wie­dliwy. Bo prze­cież chciała zabić. Stała z umie­ra­ją­cym kotem na rękach, prze­ko­nana, że postą­piła słusz­nie.

− Tutaj skrę­camy?

Pod­nio­sła głowę.

− Tak. W lewo.

Jechali długą aleją pro­wa­dzącą do zamku w Yxta­holm. Minęli drogę do stad­niny koni, gdy nagle wyrósł przed nimi szla­ban.

− Niech to szlag – jęk­nął Ber­til Strand.

Annika spoj­rzała w prawo. Wśród listo­wia dostrze­gła białą fasadę zamku. Nieco dalej widać było ludzi. Na par­king przed stad­niną wje­chał wła­śnie wóz trans­mi­syjny.

− Wszyst­kie cho­lerne media są już na miej­scu – stwier­dził foto­graf.

− Prze­stań narze­kać – obru­szyła się Annika.

Otwo­rzyła drzwi i zaczęła wysia­dać. Ber­til zamie­rzał dodać gazu i odje­chać.

− Jak duży teren został wygro­dzony? – zawo­łała do sto­ją­cego przy szla­ba­nie poli­cjanta.

− Cały cypel.

− Dla­czego nie­któ­rych wpu­ści­li­ście?

Trza­snęła drzwiami z całej siły, nie­czuła na pełne wzbu­rze­nia pro­te­sty Ber­tila.

− Zaraz opróż­nimy cały teren – odpo­wie­dział poli­cjant wład­czym tonem.

Patrzył na wodę, widać było, jak drży mu grdyka. Naj­wy­raź­niej jakiś miej­scowy geniusz, pew­nie z Katri­ne­holm, pomy­ślała Annika i posta­no­wiła przy­stą­pić do ataku. Wycią­gnęła z kie­szeni legi­ty­ma­cję pra­sową i pew­nym kro­kiem ruszyła w jego stronę. Nie spusz­cza­jąc z niego wzroku, zama­chała mu przed nosem legi­ty­ma­cją.

− Pró­buje mi pani unie­moż­li­wić pracę? – Znów prze­łknął ślinę. − Dosta­li­śmy wyraźne instruk­cje – powie­dział, wciąż lustru­jąc wzro­kiem jezioro.

− Żeby prze­szka­dzać pra­sie w infor­mo­wa­niu o tym, co się wyda­rzyło? Nie wie­rzę.

Poli­cjant spoj­rzał na nią.

− Jest pani z Hälleforsnäs, prawda?

Annika zachwiała się lekko. Odwró­ciła się na pię­cie i pode­szła do samo­chodu. Opa­dła ciężko na sie­dze­nie obok kie­rowcy.

− Tędy nie wje­dziemy – powie­działa i znów trza­snęła drzwiami.

− Ile razy mam ci, do cho­lery, powta­rzać, że…

Ber­til wci­snął sprzę­gło i ruszył, ostroż­nie, żeby żwir nie uszko­dził lakieru.

− Zacze­kaj, zacze­kaj – pró­bo­wała go powstrzy­mać Annika.

Zamknęła na chwilę oczy i prze­cią­gnęła dło­nią po czole. Czuła przy­pływ adre­na­liny. Musi być jakaś inna droga, pomy­ślała.

Foto­graf dodał gazu i wrzu­cił dwójkę. Samo­cho­dem zarzu­ciło na mokrym żwi­rze. Pul­su­jące poczu­cie porażki koła­tało jej w piersi.

− Zatrzy­maj się – popro­siła. – Pomyślmy chwilę.

Ber­til zapar­ko­wał samo­chód obok wybla­kłego znaku dro­go­wego.

− Na pewno można tam jakoś wejść – powie­działa.

Foto­graf spoj­rzał na jezioro.

− Może od dru­giej strony?

− Zamek oto­czony jest dwoma jezio­rami – powie­działa Annika. – To przed nami to Långsjön, po dru­giej stro­nie na lewo jest Yxtasjön. Nie sądzę, żeby pro­wa­dziła tam jakaś szosa. Może wąska dróżka dla trak­to­rów, ale te zwy­kle są zamknięte.

Spoj­rzała na wodę. Wśród listo­wia dostrze­gła Fin­n­torp, gospo­dar­stwo, w któ­rym kie­dyś, jako nasto­latka, była na obo­zie jeź­dziec­kim. Ska­kała na Sorai i wygry­wała roze­tki. Obrazy tań­czyły jej przed oczami, w noz­drzach miała zapach świeżo sko­szo­nej trawy, na udach czuła cie­pło koń­skiego ciała, wdy­chała kurz drogi, kochała tę klacz.

I nagle ją olśniło.

− Skręć w lewo, potem pro­sto i znów w lewo.

Foto­graf bez pyta­nia zasto­so­wał się do jej wska­zó­wek: albo jej zaufał, albo był na nią wście­kły. Posta­no­wiła nie docie­kać.

− Gdzie teraz? – spy­tał, kiedy dotarli do Fin­n­torp.

− W prawo. W stronę Ansgarsgården.

Ruszyli ostroż­nie pod górę. Mijali koń­skie padoki i różne znaki zakazu. Nagle wyro­sły przed nimi czer­wone drew­niane domy, niczym olbrzymy w mroku.

− Co to za miej­sce?

− Chrze­ści­jań­skie cen­trum kur­sowo-obo­zowe. O ile się nie mylę, wła­sność Szwedz­kiego Związku Misyj­nego. Z tyłu, na dole, powi­nien być par­king.

Plac był pra­wie pusty. Nieco z boku stała samotna przy­czepa kem­pin­gowa. Ber­til zapar­ko­wał przy dużym traw­niku.

− Po co tu przy­je­cha­li­śmy? – spy­tał.

− Za tym wzgó­rzem jest plaża. Jeśli dobrze pamię­tam, przy pomo­ście powinna cumo­wać łódka ratow­nika. Pomy­śla­łam, że sobie ją poży­czymy.

Wyglą­dało na to, że na­dal będzie padać. Wło­żyli kurtki prze­ciw­desz­czowe. Ber­til owi­nął kamery folią i wło­żył do ple­caka z wodo­od­por­nego mate­riału.

− Przy­kryj kom­pu­ter. Nie chcę, żeby ktoś się wła­mał do wozu.

Annika zagry­zła wargi i narzu­ciła koc na leżącą na tyl­nym sie­dze­niu torbę z lap­to­pem. Wła­ma­nie? Na pustym par­kingu chrze­ści­jań­skiego cen­trum kur­so­wego?

Łódź stała przy pomo­ście, ale była do połowy wypeł­niona wodą. Wio­sła leżały w sito­wiu, czer­paka nie było. Wspól­nymi siłami wycią­gnęli łódkę na brzeg i odwró­cili do góry dnem. Woda popły­nęła po pia­sku sze­ro­kim stru­mie­niem.

− Potra­fisz wio­sło­wać? – spy­tał Ber­til wyjąt­kowo ule­gle.

− Mam nadzieję, że nie wygro­dzili brzegu – odpo­wie­działa Annika.

Jezioro było więk­sze, niż pamię­tała. Nie­wielka łódka huś­tała się na falach niczym pły­wak. Chwi­lami Annika miała wra­że­nie, że stoją w miej­scu. Nie dość, że cały czas padało, to jesz­cze dno zaczęło prze­cie­kać.

Nie ma to jak łódka ratow­nika, pomy­ślała, kiedy byli mniej wię­cej w poło­wie drogi.

Okrą­żyli cypel i poczuli silne ude­rze­nie wia­tru. Annikę co chwila łapały skur­cze w rękach.

− Myślisz, że uda nam się dzi­siaj dopły­nąć? – spy­tał prze­mo­czony do suchej nitki Ber­til.

Annika się zawzięła. Zaczęła wio­sło­wać z całych sił. Była już bli­ska pod­da­nia się, gdy dostrze­gła saunę sto­jącą przy willi.

− Już nie­da­leko – powie­działa.

Zmru­żyła oczy, pró­bu­jąc przez strugi desz­czu doj­rzeć zamek na wyspie. Na brzegu coś się działo. Widziała małe czarne figurki przy skrzy­dłach zamku i duże jaskrawe logo na bia­łym boku wozu, tuż obok ujścia kanału.

− Chyba widać wóz trans­mi­syjny – powie­dział foto­graf, wyj­mu­jąc z folio­wej torby kamerę. − Możesz się chwilę nie ruszać? Chcę pstryk­nąć parę zdjęć, zanim nas stąd wygo­nią…

Annika nie słu­chała go. Wio­sło­wała zawzię­cie, nie­mal wdzięczna desz­czowi. Jeśli będą mieli szczę­ście, może im się uda okrą­żyć wyspę i przy­bić do brzegu. Może nikt ich nie zauważy.

Udało się. Drżała, cią­gnąc łódź przez sito­wie i trawę, była wykoń­czona i zmar­z­nięta.

− Wiesz, gdzie iść? – spy­tał Ber­til.

Zaczerp­nęła powie­trza, pró­bu­jąc zdu­sić kaszel.

− Przy­jeż­dża­łam tu z bab­cią w każde jej uro­dziny. Spa­ce­ro­wa­ły­śmy po ogro­dzie, a potem jadły­śmy trzy­da­niowy obiad na zamku.

− Miło – skwi­to­wał Ber­til, się­ga­jąc po ple­cak.

− Bab­cia była gospo­dy­nią w dwo­rze w Harp­sund. Nie­cały kilo­metr stąd. Znała tutej­szego szefa kuchni. Obiad był pre­zen­tem uro­dzi­no­wym. – Nagle wska­zała na coś po pra­wej stro­nie. − Tam jest taras. Pew­nie tam nagry­wano pro­gram − powie­działa. – A tam jest Pół­nocne Skrzy­dło, z apar­ta­men­tami – wska­zała na lewo. − W głów­nym budynku, przed nami, jest jadal­nia i salony. Idziemy.

Główny budy­nek zamku, Corps de logiet, pię­trzył się przed nimi niczym migo­czący pałac, biały i mokry od desz­czu. Zbli­żali się od pół­nocy i czarny dach budynku wyda­wał się czar­niej­szy od nieba. Na klom­bie na środku pod­jazdu zaczy­nały kwit­nąć róże. Przed wej­ściem stały trzy radio­wozy.

− Co to wła­ści­wie za miej­sce? – spy­tał Ber­til, wyj­mu­jąc kamerę.

− To dawny dwór, z frag­men­tami murów jesz­cze ze śre­dnio­wie­cza. Obec­nie hotel i cen­trum kon­fe­ren­cyjne, wła­sność Szwedz­kiego Zrze­sze­nia Pra­co­daw­ców. Zbu­do­wano go w 1753 roku.

Foto­graf zer­k­nął na nią spod oka.

− Nie w 1754?

− Tam jest napi­sane – odpo­wie­działa Annika, wska­zu­jąc na datę nad bramą.

Nagle uprzy­tom­niła sobie, że ni­gdy jesz­cze nie widziała jej zamknię­tej. Duże podwójne drzwi zawsze były sze­roko otwarte dla gości. Teraz wydały się jej cięż­kie i nie­przy­ja­zne.

Wska­zała na wzgó­rze zam­kowe za Połu­dnio­wym Skrzy­dłem.

− Pierw­sze budynki były z drewna i stały tam. Zamek i wszyst­kie dobu­dówki mają ceglaną kon­struk­cję. Piec, w któ­rym wypa­lano cegły, jest tam, za drze­wami. Idziemy naj­pierw na miej­sce zbrodni?

Ber­til Strand ski­nął głową.

Okrą­żyli zamek, a potem, idąc od drzewa do drzewa, prze­szli ostroż­nie przez park. Minęli taras i szli wygra­co­wa­nymi żwi­ro­wymi ścież­kami. Trawa była świeżo przy­cięta, żywo­płoty i klomby zadbane. Annika zer­k­nęła na otyn­ko­waną fasadę, surową i pro­stą, równy rząd okien. W małych szyb­kach podzie­lo­nych sza­rymi oło­wia­nymi szpro­sami odbi­jała się gładka tafla jeziora.

− Bra­kuje tylko dam w kry­no­li­nach – zauwa­żył foto­graf, uru­cha­mia­jąc kamerę.

Zeszli nad jezioro, okrą­żyli nie­wielki labi­rynt krzacz­ków i mur­ków, minęli pomost i skie­ro­wali się w stronę Pół­noc­nego Skrzy­dła.

− Wóz trans­mi­syjny − wska­zała Annika.

Ber­til zmie­nił kamerę i poło­żył się jak długi na tra­wie. Obiek­tyw oparł na lewej ręce, prawą włą­czył nagry­wa­nie.

Annika stała tuż za nim i mru­żąc oczy, przy­glą­dała się miej­scu zbrodni. Wóz nie wyglą­dał jak wóz, raczej jak gigan­tyczny tir. Jeden jego bok się otwie­rał, pozwa­la­jąc nie­mal podwoić powierzch­nię. Widziała przed sobą wej­ście, kilka stopni pro­wa­dzą­cych do wąskich drzwi z lewej strony kabiny. Odwró­cony do nich ple­cami umun­du­ro­wany poli­cjant roz­ma­wiał z kimś sie­dzą­cym w wozie.

− Musimy pocho­dzić bli­żej? – spy­tała Annika cicho.

Cho­ciaż pry­wat­nie nie doga­dy­wali się z Ber­ti­lem zbyt dobrze, miała pełne zaufa­nie do jego umie­jęt­no­ści zawo­do­wych.

− Wła­ści­wie nie. Mam kilka ujęć z łódki, od dru­giej strony. Możemy teraz skrę­cić w prawo i spró­bo­wać zro­bić kilka zdjęć głów­nego kor­pusu, ze skrzy­dłami w tle. Jeśli ktoś się zjawi i będzie chciał nas wyrzu­cić, spró­buj go zaga­dać.

Ber­til wstał, zarzu­cił ple­cak na lewe ramię i ruszył wzdłuż brzegu. Annika podą­żyła za nim. Cały czas uważ­nie przy­glą­dała się bia­łym budyn­kom. Widziała wyraź­nie zamek na wzgó­rzu, oba skrzy­dła, mury, pokryte liśćmi drzewa, każde inne, i pada­jące z okien łagodne zło­tawe świa­tło, kon­tra­stu­jące z sza­ro­ścią na zewnątrz. Teraz rozu­miem, dla­czego Oxen­stierna po poby­cie tutaj pisał w dzien­niku, że poznał kolory raju, pomy­ślała.

− Skoń­czy­łem – oświad­czył Ber­til, odwra­ca­jąc się w stronę jeziora.

Wró­cili tą samą drogą. Ber­til cały czas fil­mo­wał. Gdy weszli na szczyt wzgó­rza, natknęli się na poli­cjanta, któ­rego Annika znała z Eskil­stuny.

− Co wy tu robi­cie? – spy­tał wład­czym tonem.

Annika wycią­gnęła legi­ty­ma­cję pra­sową i pod­su­nęła mu ją pod nos.

− Szu­kamy kolegi, Carla Wen­ner­grena. Brał udział we wczo­raj­szym nagra­niu i praw­do­po­dob­nie na­dal tu jest.

− Jest prze­słu­chi­wany – odpo­wie­dział poli­cjant, pod­cho­dząc do Anniki. – Pro­szę opu­ścić teren. Dołącz­cie do pozo­sta­łych dzien­ni­ka­rzy.

− Jest o coś podej­rzany?

− Bez komen­ta­rza – powie­dział poli­cjant i pchnął ją lekko.

− Prze­stań! – krzyk­nęła Annika. − Nie prze­słu­chuje się dzien­ni­ka­rza ot tak, bez powodu. Skoro poli­cja zatrzy­mała repor­tera jed­nej z naj­więk­szych szwedz­kich gazet, to ma obo­wią­zek poin­for­mo­wać o tym jego pra­co­dawcę.

Nie była to prawda, ale poli­cjant wyraź­nie zaczął się wahać.

− Prawdę mówiąc, nie wiem. Nic nie wiem.

− Ile osób chce­cie prze­słu­chać?

− Wszyst­kich, któ­rzy tu byli w nocy.

− Czyli ile?

− Dokład­nie dwa­na­ście osób. Poza tym masz tu jesz­cze jedną zna­jomą. Tę star­szą panią, która pisze felie­tony.

Annice opa­dła szczęka.

− Bar­bara Han­son? Co ona tu robi?

Poli­cjant pochy­lił się i zni­żył głos.

− Na pewno nikt nie został zatrzy­many. Gdyby tak było, wie­dział­bym o tym.

− Pra­cow­nicy zamku też zostali prze­słu­chani?

− Nie na obec­nym eta­pie. Nikogo z nich nie było tu w nocy.

− Coś jesz­cze? – spy­tała szybko Annika, pró­bu­jąc wyko­rzy­stać sytu­ację.

Jakiś męż­czy­zna w pele­ry­nie i kalo­szach zmie­rzał w ich stronę i poli­cjant zaczął się dener­wo­wać.

− Musi­cie iść – powie­dział. Zła­pał Annikę za rękę i lekko pocią­gnął.

Ruszyli powoli w stronę mostu, do miej­sca, gdzie zebrali się dzien­ni­ka­rze. Annika się­gnęła po tele­fon i wybrała numer Gwoź­dzia. Kie­row­nik działu wia­do­mo­ści naj­wy­raź­niej wła­śnie jadł. Sły­chać było, jak mlasz­cze, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie roz­ma­wiać.

− Co mówi Wen­ner­gren?

− Nie wiem. Wolno mu roz­ma­wiać tylko z poli­cją.

− Zatrzy­mali go? Cho­lera! To dzien­ni­karz!

Annika miała wra­że­nie, że coś mokrego upa­dło na słu­chawkę. Skrzy­wiła się.

− Nie powie­dzia­łam, że został zatrzy­many, tylko że go prze­słu­chują. Poza tym jest w dobrym towa­rzy­stwie. Bar­bara też tam jest.

− Han­son? Niech to szlag! Schy­man zabro­nił jej szka­lo­wać Michelle Carls­son.

Annika nie bar­dzo wie­działa, o czym Gwóźdź mówi. Poczuła się głu­pio. Nie śle­dziła pil­nie prasy pod­czas urlopu macie­rzyń­skiego, a już na pewno nie czy­tała kąśli­wych plot­kar­skich felie­to­nów Bar­bary Han­son. Zmie­niła temat:

− Mają prze­słu­chać dwa­na­ście osób.

− Kogo? – Gwóźdź naj­wy­raź­niej skoń­czył jeść. Sły­szała, jak beka i zapala papie­rosa.

− Podej­rze­wam, że głów­nie ludzi z tele­wi­zji. Spró­buję się cze­goś dowie­dzieć.

− Chcę mieć zdję­cia wszyst­kich, pod­pi­sane imie­niem i nazwi­skiem – oświad­czył Gwóźdź. – „Uszli z życiem z rzezi na zamku”. „Jeden z nich jest mor­dercą”. „…i zostało ich dwa­na­ścioro”. Dobre, prawda?

− Czy­sta poezja – powie­działa Annika i roz­łą­czyła się.

− Co teraz? – spy­tał Ber­til.

− Idziemy na par­king.

Prze­szli przez szla­ban na końcu mostu i dołą­czyli do dzien­ni­ka­rzy.

− Jak się tam dosta­li­ście? – zdzi­wił się repor­ter „Kon­kur­ren­ten”, potęż­nie zbu­do­wany blon­dyn w mokrej skó­rza­nej kurtce.

− Wczo­raj wie­czo­rem ukry­li­śmy się w wil­czym dole – rzu­ciła Annika, kie­ru­jąc się w stronę stajni.

Naresz­cie się odprę­żyła. Jej ciało znów funk­cjo­no­wało nor­mal­nie. Mro­wie­nie ustało, żołą­dek się uspo­koił. Woda, która wlała jej się za koł­nierz, nie była już tak zimna. Prze­szła parę kro­ków, żeby się tro­chę roz­ru­szać.

Ze stajni wyszedł umun­du­ro­wany poli­cjant. Zatrzy­mał się, wal­czył chwilę z suwa­kiem kurtki. Potem ruszył pospiesz­nie w stronę zamku, nie przej­mu­jąc się dzien­ni­ka­rzami. Annika odpro­wa­dziła go wzro­kiem. Deszcz znów zaczął jej się lać za koł­nierz. Prze­su­nęła się nieco i poczuła grzą­ską zie­mię pod sto­pami. Zosta­wiała mokre plamy, czuła się jak nasiąk­nięta wodą gąbka. Spoj­rzała pod nogi: brą­zowa zie­mia, kałuże, śmieci. Poczuła kwa­śny, stę­chły odór.

Szwe­cja, pomy­ślała. Co za gów­niany kraj.

Prze­ra­ziły ją wła­sne myśli, zaczęła szu­kać kontr­ar­gu­men­tów.

Trzy Korony spi­sy­wały się nie naj­go­rzej, szcze­gól­nie gdy grał Foppa. Poza tym dobro­byt, no i przy­roda.

Przy­roda.

Pró­bo­wała doj­rzeć coś zza kur­tyny desz­czu, ale widziała jedy­nie różne odcie­nie sza­ro­ści i brązu, nie­wy­raźny, zama­zany obraz. W taki dzień jak ten trudno o prze­ko­nu­jące argu­menty.

Wytarła nos, jakby miała nadzieję, że w ten spo­sób pozbę­dzie się kwa­śnego odoru.

Zauwa­żyła, że nie tylko repor­te­rowi z „Kon­kur­ren­ten”, ale także przed­sta­wi­cie­lowi ogól­no­kra­jo­wej tele­wi­zji i lokal­nego Radia Sörmland oraz kilku dzien­ni­ka­rzom radio­wego pro­gramu „Wia­do­mo­ści Wschod­niego Wybrzeża” i redak­cji jej daw­nej gazety „Katri­ne­holms-Kuri­ren” udało się w porę poko­nać szla­ban. Ich samo­chody stały zapar­ko­wane byle jak przy Skrzy­dle Ogro­do­wym. Annika wyjęła blo­czek i ołó­wek i zaczęła się przy­glą­dać pozo­sta­łym pojaz­dom.

Złoty range rover, naj­więk­sza i naj­droż­sza tere­nówka na rynku. Zapi­sała numer reje­stra­cyjny. Ruszyła wzdłuż sze­regu samo­cho­dów: volks­wa­gen polo, czer­wony kabrio­let z czar­nym dachem, zardze­wiały fiat uno, czarny spor­towy samo­chód, który wydał jej się sza­le­nie eks­klu­zywny, oka­zał się chry­sle­rem, zie­lone volvo S40, brą­zowy renault clio z nalepką „Jezus żyje” na tyl­nej szy­bie, nie­bie­skie bmw i brą­zowy, dość wie­kowy saab 900.

Na szczę­ście komórka dzia­łała. Połą­czyła się ze sztok­holm­skim Reje­strem Samo­cho­dów. Usły­szała w słu­chawce męski głos.

− Mam kilka nume­rów. Chcia­ła­bym, żeby ktoś mi je spraw­dził. Ma pan chwilę?

Ogromna tere­nówka nale­żała do Tv Plus, nie­miecki kabrio­let był zare­je­stro­wany na Bar­bro Rosen­berg z Solny, wła­ści­cielką fiata była Han­nah Per­s­son z Katri­ne­holm, spor­towy chry­sler nale­żał do spółki akcyj­nej Build & Cre­ate z sie­dzibą w Jönköpingu, volvo było wła­sno­ścią Karin Anders­son z Hägersten, a renault − Mariany von Ber­litz, zamiesz­ka­łej przy ulicy Gre­vga­tan w Sztok­hol­mie, bmw nale­żało do Carla Wen­ner­grena, zamiesz­ka­łego w Djur­sholm w Sztok­hol­mie, wła­ści­cie­lem saaba był nie­jaki Ste­fan Axels­son z Tul­linge.

Annika posta­no­wiła nie przej­mo­wać się kosz­tami i znów wybrała numer, tym razem biura nume­rów.

− W Sol­nie nie mieszka żadna Bar­bro Rosen­berg. Jest nato­miast Bambi Rosen­berg, ale ma zastrze­żony numer – poin­for­mo­wała ją, cedząc słowa, tele­fo­nistka. Przed­sta­wiła się jako Linda.

Aktorka, zapi­sała Annika w note­sie.

Han­nah Per­s­son też nie figu­ro­wała w spi­sie miesz­kań­ców Katri­ne­holm.

− Wiele osób ma jedy­nie tele­fon komór­kowy – tłu­ma­czyła jej Linda. – O tych oso­bach nie mamy żad­nych infor­ma­cji.

Build & Cre­ate miało nato­miast całe mnó­stwo nume­rów. Annika zapi­sała wszyst­kie. Pierw­szy nale­żał do nie­ja­kiego Seba­stiana Fol­lina. Mene­dżer. Nazwi­sko brzmiało zna­jomo.

Karin Anders­son Bel­l­horn wystę­po­wała w reje­strze tylko raz. Pro­du­centka tele­wi­zyjna. Annika znała ją, spo­tkały się kilka razy w redak­cji.

Mariana von Ber­litz miała zastrze­żony numer, ale ją Annika także znała. Sześć lat temu dzie­liły redak­cyjne biurko i cią­gle się kłó­ciły, kto po kim ma sprzą­tać. Mariana i Carl Wen­ner­gren byli parą. Ste­fan Axels­son oka­zał się reali­za­to­rem obrazu.

Annika szybko poli­czyła. Wyszło jej, że ma dane sied­miu osób. Poza tym była tam też Anne Snap­phane, to osiem. Anne przy­je­chała zapewne pocią­giem, podob­nie jak Bar­bara Han­son. Razem dzie­więć. Kto jesz­cze? Range rover z Tv Plus musiał nale­żeć do któ­re­goś z sze­fów. Może do samego bossa? Mówiąc o nim, Anne zawsze uży­wała jego nazwi­ska: High­lan­der. Uważa się za nie­śmier­tel­nego i nie­po­ko­na­nego, powie­działa kie­dyś.

Zostało jesz­cze dwoje. Kto?

Rozej­rzała się po parku. Po dru­giej stro­nie alejki pasło się stado owiec. Beczały, mokre i naj­wy­raź­niej głodne. Od strony wyspy kilku poli­cjan­tów pil­no­wało mostu. Z miej­sca, w któ­rym stała, wozu nie było widać.

Wóz, pomy­ślała nagle. Ktoś musi za niego odpo­wia­dać. Pew­nie ktoś z tech­niki. To już jede­na­ście.

Kim była dwu­na­sta osoba, nie miała poję­cia. Pora koń­czyć.

Wyjęła tele­fon i wybrała numer Anne. Zajęte.

− Annika! Annika Bengt­zon!

Głos docho­dził od strony samo­cho­dów sto­ją­cych przy Skrzy­dle Ogro­do­wym. Odwró­ciła się i zmru­żyła oczy w pada­ją­cym desz­czu.

Wołała ją Pia Lak­ki­nen, kole­żanka z cza­sów, kiedy pra­co­wała w redak­cji „Katri­ne­holms-Kuri­ren”. Wysia­dła z samo­chodu, pospiesz­nie wło­żyła kap­tur i ruszyła w stronę Anniki.

− Sporo czasu upły­nęło! Faj­nie cię znów zoba­czyć!

Podały sobie ręce. Annika pró­bo­wała się uśmiech­nąć, ale nie potra­fiła wykrze­sać z sie­bie więk­szego entu­zja­zmu. Źle zno­siła kole­żeń­skie pokle­py­wa­nie po ple­cach w miej­scu zbrodni. Fakt, że kie­dyś razem pra­co­wały, jedy­nie pogar­szał sprawę. Ode­szła z lokal­nej gazety, prze­cho­dząc do redak­cji „Kvällspressen” w Sztok­hol­mie. Więk­szość współ­pra­cow­ni­ków ode­brała to nie tylko jako zdradę, ale też wyraz pogardy dla ich gazety.

− Co sły­chać w „KK”? – spy­tała Annika.

Pia wes­tchnęła teatral­nie.

− No wiesz, po sta­remu. Złe pla­no­wa­nie, żad­nych awan­sów, nic nowego. A teraz jesz­cze ten deszcz… Cho­ciaż pada już chyba tro­chę mniej.

Annika szu­kała słów, cze­goś, na czym mogłyby się oprzeć. Bez­sku­tecz­nie. Pia naj­wy­raź­niej niczego nie zauwa­żyła, dalej paplała ner­wowo:

− Straszna histo­ria, i to tuż przed nocą świę­to­jań­ską. Mor­der­stwo, tu, we Flen, to sza­leń­stwo. Kto by przy­pusz­czał, że u nas może się coś takiego zda­rzyć. Tu zawsze jest tak spo­koj­nie…

Annika powio­dła wzro­kiem po oko­licy, szu­ka­jąc Ber­tila albo kogo­kol­wiek innego. Szu­kała pre­tek­stu, by opu­ścić dawną kole­żankę. Pia musiała to widzieć, ale naj­wy­raź­niej nie chciała do tego dopu­ścić.

− W Sztok­hol­mie pew­nie cią­gle macie do czy­nie­nia z takimi spra­wami – powie­działa.

− Prawdę mówiąc, do naj­bar­dziej bestial­skich mor­derstw docho­dzi na pro­win­cji – weszła jej w słowo Annika.

Uzy­skała to, o co jej cho­dziło. Pia wyglą­dała na auten­tycz­nie zszo­ko­waną i zanie­po­ko­joną.

− Myślisz, że szybko zła­pią mor­dercę?

− Trudno powie­dzieć. Prze­słu­chują dwa­na­ście osób.

− Tak?

Dziew­czyna patrzyła na nią sze­roko otwar­tymi oczami. Annika nagle uro­sła w jej oczach. Posia­dała ważne infor­ma­cje.

Nato­miast Annika, wie­dząc, że „KK” wycho­dzi dopiero w ponie­dzia­łek, mogła sobie pozwo­lić na wspa­nia­ło­myśl­ność:

− Pra­wie wszy­scy należą do zespołu, który nagry­wał pro­gram. Pozo­stali to goście i dzien­ni­ka­rze. Wła­ści­wie wszyst­kich już roz­szy­fro­wa­łam, z wyjąt­kiem jed­nej osoby.

Dawna kole­żanka była pod wra­że­niem.

− Trudno zdo­być infor­ma­cje, jeśli się nie zna poli­cjan­tów – powie­działa. – Nie mam poję­cia, co tu robią ludzie ze Sztok­holmu – dodała.

− Śled­czy z Komendy Głów­nej zawsze są w goto­wo­ści – zaczęła jej tłu­ma­czyć Annika. – To dużej klasy fachowcy.

− Mam wra­że­nie, że głów­nie sobie spa­ce­rują – powie­działa Pia, zer­ka­jąc w stronę zamku.

− Zawsze zaczy­nają od dokład­nego roz­po­zna­nia terenu. Zabez­pie­czają ślady i tak dalej. Można powie­dzieć, że zaczy­nają na zewnątrz, a koń­czą zawsze w środku. Wiesz, o któ­rej zawia­do­miono poli­cję?

Dziew­czyna pokrę­ciła głową.

− Wia­do­mo­ści podały infor­ma­cję o dzie­wią­tej czter­dzie­ści jeden – powie­działa po chwili.

− To prawda, ale poli­cja musiała być na miej­scu wcze­śniej. Podej­rze­wam, że pierw­szy zja­wił się patrol z Katri­ne­holm albo z Eskil­stuny. Stwier­dzili, że w wozie trans­mi­syj­nym na tyłach Nowego Skrzy­dła leży trup. Kiedy agen­cja podała pierw­szą wia­do­mość, zapewne zdą­żyli już zabez­pie­czyć miej­sce zbrodni i odizo­lo­wać świad­ków. Tech­nicy i śled­czy byli pew­nie dopiero w dro­dze.

Pia patrzyła na nią z podzi­wem.

− Myślisz, że ona wciąż tam leży?

− Praw­do­po­dob­nie tak. Przed chwilą, kiedy tam byłam, w wozie pra­co­wali tech­nicy. Nie sądzę, żeby prze­no­sili ciało, kiedy pada. Znisz­czy­liby ślady.

− Byłaś tam? – spy­tała Pia z powąt­pie­wa­niem.

− Jeśli doszło do kłótni, sprawa może się oka­zać bar­dziej skom­pli­ko­wana – cią­gnęła Annika z wyż­szo­ścią. – Tech­nicy muszą spraw­dzić wóz i zba­dać ciało. Muszą przej­rzeć ubra­nia, usta­lić, czy ciało zostało prze­nie­sione, gdzie popeł­niono zbrod­nię. Kiedy skoń­czą i prze­sta­nie padać, to ją stam­tąd zabiorą.

− Zabiorą? Dokąd?

− Do zakładu medy­cyny sądo­wej. Pew­nie do Karo­lin­ska, to naj­bli­żej. Tam ją roz­biorą, a potem tech­nicy i śled­czy razem prze­pro­wa­dzą konieczne bada­nia. Spraw­dzą pod paznok­ciami i takie tam…

− Fuj – powie­działa Pia i wzdry­gnęła się. Po chwili się uśmiech­nęła. – A co u cie­bie? – spy­tała.

Annika zaczerp­nęła powie­trza.

− U mnie w porządku. Dobrze jest znów pra­co­wać. Dwa razy byłam na urlo­pie macie­rzyń­skim, nie­dawno wró­ci­łam do redak­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki