Annika Bengtzon. Szczęśliwa ulica - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Szczęśliwa ulica ebook

Liza Marklund

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dziesiąta część serii kryminałów opowiadających o dziennikarce śledczej Annice Bengtzon.

Annika Bengtzon wraca do pracy w redakcji „Kvallspressen”. Kiedy przedsiębiorca i były członek szwedzkiego parlamentu, Ingemar Lerberg, zostaje znaleziony zmasakrowany w swoim domu w ekskluzywnej dzielnicy, Annika otrzymuje zlecenie zajęcia się sprawą.

Mnożą się wątpliwości. Gdzie jest żona polityka, Nora? Kto zadręczył na śmierć Kaggena, miejscowego włóczęgę? Co wspólnego z tym wszystkim ma zaginiona przed laty Viola Soderland? I dlaczego wszyscy nienawidzą redaktora naczelnego gazety, Andersa Schymana?

Ofiara napaści walczy o życie, a w sieci rozpętuje się kampania nienawiści, obnażająca prawdziwe oblicze idyllicznego przedmieścia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 345

Oceny
3,9 (9 ocen)
3
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

CZŁO­WIEK jest w sta­nie znieść ból tylko do pew­nej gra­nicy. Potem mdleje. Świa­do­mość wyłą­cza się, odma­wia współ­pracy, jak prze­cią­żony bez­piecz­nik.

Żeby nie prze­kro­czyć tej gra­nicy, trzeba mieć dużo wraż­li­wo­ści i doświad­cze­nia.

Męż­czy­zna z młot­kiem spo­glą­dał na leżą­cego na łóżku osob­nika z pełną rezy­gna­cji cier­pli­wo­ścią.

– Ty decy­du­jesz – ode­zwał się w końcu. – Skoń­czymy, kiedy będziesz chciał.

Żad­nej reak­cji, ale był pewien, że jego słowa dotarły do adre­sata. Jego klient – zwy­kle tak ich okre­ślał, byli dla niego po pro­stu kolej­nym zle­ce­niem – był dość potęż­nym oka­zem homo sapiens. Dobrze umię­śniony, zdrowa cera, cienka war­stwa pod­skór­nego tłusz­czu. Powo­do­wały nim względy ide­olo­giczne i prze­ko­na­nia, a to zapo­wia­dało kom­pli­ka­cje. Prze­stał wyko­ny­wać gwał­towne ruchy i poję­ki­wać, leżał spo­koj­nie na łóżku. Miał na sobie spodnie i koszulę. Srebrna taśma kle­jąca wokół nad­garst­ków nie była już potrzebna, została tylko ta na ustach.

Męż­czy­zna spoj­rzał na swo­jego brata bliź­niaka, na swoje lustrzane odbi­cie po dru­giej stro­nie łóżka. Ski­nął do niego głową. Bliź­niak pochy­lił się nad skrzynką z narzę­dziami. Zasta­na­wiał się chwilę, a potem ręką w ręka­wiczce się­gnął po dłuto.

Męż­czy­zna z młot­kiem znów ski­nął głową, jakby apro­bu­jąc wybór.

Potem zamknął oczy i przez chwilę sku­piał się na odde­chu, na swo­jej obec­no­ści tu i teraz, jakby chciał poczuć wła­sne ciało i cię­żar narzę­dzia, które trzy­mał w ręku.

Na krótką chwilę zatę­sk­nił za swoim magnum.

Prawda była taka, że cał­ko­wi­cie ode­szli już od broni pal­nej jako narzę­dzia pracy. Broń zawsze wywo­łuje hałas, nawet jeśli jest wypo­sa­żona w tłu­mik. Ludzie reagują na jej widok bar­dzo mocno, a sznu­rek czy skrzynka z narzę­dziami są nie­wi­doczne.

Czuł, że się dekon­cen­truje, że jego myśli się roz­pra­szają. Zapa­no­wał nad odde­chem i łagod­nie, acz sta­now­czo go wyrów­nał. Otwo­rzył oczy i spoj­rzał na swo­jego klienta.

– Zamie­rzam dać ci szansę i pozwo­lić ci odpo­wie­dzieć – powie­dział łagod­nie. – Ale jeśli zaczniesz krzy­czeć albo zro­bisz jakieś inne głup­stwo, skoń­czy się to dla cie­bie bar­dzo bole­śnie.

Klient nie odpo­wia­dał. Miał zamknięte oczy, oddy­chał przez nos, chra­pli­wie, z wysił­kiem.

Męż­czy­zna odkleił kawa­łek taśmy, zale­d­wie kilka cen­ty­me­trów, tak, żeby odsło­nić usta.

– Jesteś gotów? – spy­tał. – Jedna chwila i twoja udręka się skoń­czy.

Odkleił kolejny kawa­łek taśmy. Leżący na łóżku osob­nik zaczerp­nął powie­trza, z jego gar­dła dobyło się gul­go­ta­nie. Zaka­słał, z kącika ust pole­ciała strużka śliny.

Pochy­lił się nad jego uchem i gło­sem deli­kat­nym jak aksa­mit wyszep­tał:

– Gdzie ona jest?

Klient oddy­chał ury­wa­nie, oczy na­dal miał zamknięte. Ale na pewno zro­zu­miał pyta­nie. Gałki oczne pod powie­kami zaczęły się poru­szać szyb­ciej, ciało się napięło.

Męż­czy­zna znów pochy­lił się nad łóż­kiem.

– Co powie­dzia­łeś? Nie usły­sza­łem…

Klient naj­wy­raź­niej usi­ło­wał coś powie­dzieć, coś zabul­go­tało mu w gar­dle. Dźwięki, które wydał, przy­po­mi­nały raczej poję­ki­wa­nia niż słowa.

– Nie… wiem…

Męż­czy­zna wes­tchnął. Zauwa­żył, że jego lustrzane odbi­cie zro­biło dokład­nie to samo.

– Przy­kro mi – powie­dział, przy­kle­ja­jąc z powro­tem taśmę.

Od spodu była mokra od śliny i nie chciała się dobrze trzy­mać. Następ­nym razem będzie musiał wymie­nić ją na nową.

– No to teraz spraw­dzimy, jak wygląda sytu­acja pod koszulą – stwier­dził i zaczął odpi­nać guziki. Spod zaci­śnię­tych powiek klienta pole­ciały dwie łzy.

– Spró­buj nie pła­kać – popro­siło lustrzane odbi­cie. – Nos spuch­nie i utrudni ci oddy­cha­nie.

Widać było, że klient bar­dzo się stara robić to, o co go pro­szą. Chciał być posłuszny. Męż­czy­zna uznał to za dobry znak. Ostroż­nie dotknął żeber. Klient jęk­nął. Krwiak roz­lał się na cały bok, się­gnął oko­lic pępka. Pod skórą wyraź­nie ryso­wały się pęk­nię­cia.

– Kolej na trze­cie – oświad­czył.

Uniósł mło­tek, a jego lustrzane odbi­cie odcią­gnęło klien­towi powieki. Źre­nice zwę­ziły się pod wpły­wem świa­tła, odru­chy wciąż były pra­wi­dłowe. Powiódł pal­cami po klatce pier­sio­wej, dokład­nie wszystko odmie­rzył, uniósł mło­tek i ude­rzył, spo­koj­nym, pre­cy­zyj­nym ruchem. Żebro pękło z głu­chym, lekko stłu­mio­nym trza­skiem. Cia­łem wstrzą­snęły kon­wul­sje, oddech stał się szybki, płytki. Klient tra­cił przy­tom­ność. Brat bliź­niak pochy­lił się nad nim.

– Wystar­czy, że powiesz. Natych­miast skoń­czymy.

Oczy klienta pole­ciały gdzieś do środka, widać było jedy­nie białka. Brat chwy­cił moc­niej dłuto.

– Gdzie jest Nora?

Rozdział I

STA­LI­ŚMY W SADZIE, pod jabłonką. Była wio­sna i drzewko było obsy­pane kwia­tami. Pamię­tam szum trzmieli wśród gałęzi i plamy słońca na liściach. Rano padał deszcz, kilka błysz­czą­cych kro­pli zwi­sało z list­ków. Trzy­ma­łam w obję­ciach swo­jego małego synka, miał pięć dni. Isak, mój pier­wo­rodny. Otu­li­łam go kocy­kiem, żeby go ochro­nić przed wia­trem. Obok stał Inge­mar. Obej­mo­wał mnie, nas oboje. Pamię­tam mięk­kie ciało synka przy policzku, jego wyraźny zapach i ręce męża na ramio­nach. Sta­li­śmy tam razem, bli­sko sie­bie, we trójkę, w jed­no­ści, która jest ponad wszystko.

To wspo­mnie­nie czę­sto do mnie wraca. Kiedy szu­kam obrazu będą­cego odbi­ciem abso­lut­nego szczę­ścia, przed moimi oczyma poja­wia się wła­śnie ta scena: ja z Isa­kiem i Inge­ma­rem pod jabłonką, oszo­ło­mie­nie, speł­nie­nie.

Rozdział II

PONIEDZIAŁEK, 13 MAJA

CISZA. To było pierw­sze, co zwró­ciło jej uwagę. Pies nie szcze­kał. Zwy­kle stał przy bra­mie do garażu i wył. Piana cie­kła mu z pyska, cią­gnął za linkę, aż obroża zaczy­nała mu się wrzy­nać w szyję i zaczy­nało mu bra­ko­wać tchu.

Zawsze uwa­żała, że z tym psem coś jest nie w porządku. Gdyby był czło­wie­kiem, z pew­no­ścią zdia­gno­zo­wano by u niego jakieś zabu­rze­nia, coś ozna­czo­nego jakimś skró­tem. Była tego pewna. Wyglą­dał co prawda sym­pa­tycz­nie, miał błysz­czące czarne futro i wiel­kie łapy, ale miał też lek­kiego zeza i za duże zęby. Spra­wiał wra­że­nie nie­obli­czal­nego, nie budził zaufa­nia. To, że nie szcze­kał, spra­wiło, że na chwilę poczuła ulgę.

Ale to minęło, kiedy pode­szła do tyl­nych drzwi i zoba­czyła, że nie są zamknięte. Otwo­rzyła je bez­sze­lest­nie, zatrzy­mała się na progu i poczuła na twa­rzy cie­pły powiew suchego powie­trza.

Cisza była doj­mu­jąca. A potem poczuła zapach. Nie jakiś odra­ża­jący, po pro­stu obcy. Tro­chę słodki, a zara­zem ostry. Nie paso­wał tam.

Szybko weszła do kuchen­nego przed­sionka i ostroż­nie zamknęła za sobą drzwi. Nie­przy­jemne uczu­cie nasi­liło się. W domu było bar­dzo cicho. Sły­szała bicie wła­snego serca. Powoli, sta­ra­jąc się nie robić hałasu, schy­liła się i zdjęła botki. Zdą­żyło się wokół nich utwo­rzyć małe jeziorko. Bez­wied­nie się­gnęła po leżącą na ławce ścierkę i starła wodę. Tuż obok pralki stały kap­cie, ale z jakie­goś powodu nie wzięła ich. Wepchnęła ręka­wiczki do kie­szeni płasz­cza, zdjęła go, potem czapkę i sza­lik, i powie­siła wszystko, łącz­nie z torebką, na wie­szaku przy tyl­nych drzwiach. A potem po cichu, na bosaka, weszła do kuchni. Tu zapach był jesz­cze ostrzej­szy.

Nad bla­tem paliło się świa­tło. A nie powinno.

Pies. Tylne drzwi. Świa­tło nad kuchen­nym bla­tem.

Eko­lo­gia, pomy­ślała. Trzeba myśleć eko­lo­gicz­nie. Oszczę­dzać ener­gię. Poli­tyk musi być wia­ry­godny, musi świe­cić przy­kła­dem, być wzo­rem dla wybor­ców.

Zga­siła świa­tła, obe­szła blat i wyszła do holu.

I tam, na pod­ło­dze, leżał pies.

W pierw­szej chwili pomy­ślała, że to jakiś inny pies. Był taki mały. Jakby się skur­czył. Ener­gia, która go roz­sa­dzała za życia, znik­nęła. Wyglą­dał jak kawa­łek szmaty leżą­cej w holu na dywa­nie w per­skie wzory. Dywan zawsze przy­spa­rzał jej kło­po­tów. Nie wystar­czyło go odku­rzyć: zwy­kle musiała użyć jesz­cze rol­lera. Sztywny akryl nie wchło­nął krwi psa. Zasty­gła, two­rząc bru­natną sko­rupę.

Zaczęła oddy­chać szyb­ciej. Pociła się, czuła wil­goć pod pachami. Daw­niej reago­wała tak na hałas w szkole, kiedy ucznio­wie tra­cili zain­te­re­so­wa­nie lek­cją i zaczy­nali ude­rzać butami o cemen­tową posadzkę. Pró­bo­wała wziąć się w garść.

Wła­ści­wie ni­gdy nie lubiła tego psa. Wabił się Ste­fan. Co to za imię dla psa?

Szła dalej, trzy­ma­jąc się bli­sko ściany. Doszła do salonu. Zasłony były zacią­gnięte. Zamru­gała w mroku. Salon był pusty. Sto­jące powie­trze było duszne. Prze­łknęła ślinę. Powinna wyjść. Natych­miast.

Ktoś musiał zabić psa. To nie był wypa­dek. Ale dla­czego ktoś miałby coś takiego zro­bić?

Usły­szała jakiś dźwięk. Ktoś jęk­nął. A może zaka­słał. Głu­chy, cichy dźwięk, męski głos.

Zamarła.

Dźwięk docho­dził z góry, z sypialni.

Spoj­rzała w stronę scho­dów. Pomy­ślała, że on nie może jej tu zoba­czyć. Jak wytłu­ma­czy swoją obec­ność? Co tu robiła? Ale prze­cież drzwi były otwarte. Każdy mógł wejść.

Znów spoj­rzała na psa.

Musiał zabić psa. Dla­czego to zro­bił? A może coś się stało dzie­ciom?

A jeśli na górze były dzieci?!

Z góry znów doszły jakieś dźwięki. Cho­ciaż nie była do końca pewna.

Co miała robić? Dom powi­nien być pusty. Drzwi zamknięte, świa­tła zga­szone.

Stała w holu kilka minut, może kró­cej.

Potem wytarła ręce o nogawki spodni, okrą­żyła ciało psa i ruszyła na górę. Szybko, zanim zdąży zmie­nić zda­nie. Szła zdy­szana. Omi­nęła piąty i siódmy sto­pień, które zawsze trzesz­czały.

Drzwi do pokoju dzieci były zamknięte. Uchy­liła je ostroż­nie, cho­ciaż wie­działa, że zawiasy nie będą skrzy­pieć. Naoli­wiła je zale­d­wie kilka tygo­dni wcze­śniej. Roleta z kró­licz­kami była opusz­czona. Plu­szowe maskotki spały w łóżecz­kach dla lalek. Poza tym pokój był pusty. Łóżka dzieci były zasłane. Zarówno Isaka i Samu­ela, jak i sto­jące pod oknem łóżeczko małej Eli­sa­beth. Ode­tchnęła z ulgą i szybko zamknęła drzwi. Ruszyła w stronę dużej sypialni.

Leżał na podwój­nym mał­żeń­skim łóżku. O ile to rze­czy­wi­ście był on. Widziała go tylko na zdję­ciu ślub­nym, a teraz jego twarz była znie­kształ­cona, nie do roz­po­zna­nia. Usta miał sze­roko otwarte, przed­nie zęby wybite. Leżał w nie­na­tu­ral­nej pozy­cji. Nie miała poję­cia, że nogi i ręce mogą się zgi­nać pod tak dziw­nymi kątami. Miał na sobie spodnie i koszulę. Bose stopy. Bez skar­pe­tek. Popę­kane pięty.

Patrzyła na ciało i czuła, jak wypeł­nia ją coś cięż­kiego, cie­płego. Coś, co spra­wiło, że nie­mal prze­stała oddy­chać.

Ktoś to zro­bił. A jeśli ten ktoś na­dal jest w domu?

Z gar­dła męż­czy­zny wydo­był się beł­kot. Nagle wró­ciła jej wła­dza w nogach, zro­biła krok do tyłu, potknęła się. Odzy­skała rów­no­wagę. Szybko prze­szła obok pokoju dzieci, zeszła na dół, minęła ciało psa, weszła do kuchni, a potem do przed­sionka.

Gdy drżącą ręką zaczęła zapi­nać płaszcz, czuła, jak po jej ciele spły­wają strużki potu. Otwo­rzyła tylne drzwi i roz­pła­kała się. Łzy pie­kły ją, prze­peł­nił ją żal i może jesz­cze poczu­cie winy.

Rozdział III

ROZ­LEGŁ SIĘ DZWO­NEK, winda zwol­niła, krótki syk i drzwi się otwo­rzyły. Nina Hof­f­man spoj­rzała nie­pew­nie na elek­tro­niczną tablicę. Dotarła na miej­sce?

Wyszła na poma­lo­wane na czer­wono pół­pię­tro. Winda zamknęła się za nią. Głu­chy basowy odgłos dał jej do zro­zu­mie­nia, że kabina znik­nęła gdzieś w her­me­tycz­nym budynku. Została sama. W ciszy.

Tak, wszystko się zga­dzało, i klatka, i pię­tro.

Z lewej były szklane drzwi, z alar­mem i otwie­ra­nym kodem zam­kiem.

Pode­szła, wci­snęła guzik. Zało­żyła, że to dzwo­nek. Cisza.

Stała i cze­kała. Poczuła suchość w ustach, prze­łknęła ślinę. Usły­szała szum któ­rejś z wind. Nie potra­fiła powie­dzieć, czy jedzie w górę, czy w dół. Nagle ogar­nęły ją wąt­pli­wo­ści. Tak wiel­kie, że zakrę­ciło jej się w gło­wie. Co ona robi? Naprawdę chce się na to nara­żać? Znowu? I wtedy usły­szała stłu­miony stu­kot obca­sów. Za szkla­nymi drzwiami poka­zała się twarz. Mimo woli zro­biła krok w tył.

– Nina Hof­f­man?

Kobieta była niska. Kształtna blon­dynka na wyso­kich obca­sach. Lalka Bar­bie.

– Witamy w Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej. Pro­szę.

Nina ruszyła kory­ta­rzem. Zwró­ciła uwagę, że jest wyjąt­kowo niski. Gdzieś z głębi docho­dził szum wen­ty­la­tora. Pod­łoga lśniła.

– Mia­łam się zgło­sić na kurs wpro­wa­dza­jący. Może pani…

– Szef pro­sił, żeby pani prze­ka­zać, że chce się z panią spo­tkać. Wie pani, gdzie jest jego gabi­net?

Skąd mia­łaby to wie­dzieć?

– Nie – powie­działa gło­śno.

Lalka Bar­bie wszystko jej wytłu­ma­czyła.

Obcasy Niny ude­rzały o wybłysz­czoną pod­łogę, stu­kały głu­cho. Mijały otwarte drzwi, urywki roz­mów wiro­wały w powie­trzu, ze świe­tli­ków w dachu padały pro­mie­nie słońca. Dotarły do końca kory­ta­rza, skrę­ciły w lewo i zna­la­zły się w naroż­nym pokoju z wido­kiem na Bergs­ga­tan.

– Nina. Pro­szę, niech pani wej­dzie.

Komi­sarz Q awan­so­wał. Odszedł z wydziału zabójstw sztok­holm­skiej poli­cji i został sze­fem służby wywia­dow­czej Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej.

Nina weszła do gabi­netu, roz­pięła kurtkę.

– Witamy w Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej – powie­dział komi­sarz. Naj­wy­raź­niej tak zwy­cza­jowo witano nowych pra­cow­ni­ków.

– Dzię­kuję.

Uważ­nie przy­glą­dała się sie­dzą­cemu za biur­kiem męż­czyź­nie, cho­ciaż sta­rała się robić to dys­kret­nie. Jego jaskrawa hawaj­ska koszula mocno kon­tra­sto­wała z urzę­do­wym wystro­jem gabi­netu. Spo­tkali się już wcze­śniej, w związku z mor­der­stwem poli­cjanta Davida Lin­dholma. To ona zna­la­zła wtedy ciało. Zasta­na­wiała się, czy powinna mu o tym przy­po­mnieć.

Na biurku komi­sa­rza pano­wał porzą­dek: kubek do kawy i lap­top, dwie cien­kie teczki z doku­men­tami. Komi­sarz wstał, obszedł biurko i ser­decz­nie uści­snął jej dłoń.

– Odna­la­zła się już pani w tym labi­ryn­cie? – spy­tał, wska­zu­jąc jej krze­sło dla gości.

Kiedy mia­łaby to zro­bić? Była tam od pię­ciu minut.

– Jesz­cze nie.

Powie­siła kurtkę na opar­ciu krze­sła i usia­dła. Krze­sło był twarde, nie­wy­godne. Komi­sarz wró­cił na swoje miej­sce, odchy­lił się i spoj­rzał na nią badaw­czo.

– Powinna pani przejść dzi­siaj kurs przy­go­to­waw­czy, tak?

Powie­dziano jej, że kurs trwa tydzień.

– Tak, zga­dza się.

Komi­sarz się­gnął po teczkę, wło­żył oku­lary do czy­ta­nia, otwo­rzył teczkę i zaczął stu­dio­wać jej CV.

– Wyż­sza Szkoła Poli­cyjna – prze­czy­tał. – Potem staż w okręgu Kata­rina na Södermalmie, aspi­rantka, asy­stentka, inspek­tor. Powrót na stu­dia, Uni­wer­sy­tet Sztok­holm­ski: główny przed­miot to nauka o zacho­wa­niu, poza tym kry­mi­na­li­styka, psy­cho­lo­gia spo­łeczna i kurs etno­lo­gii.

Przy­glą­dał jej się przez oku­lary.

– Dla­czego nauka o zacho­wa­niu?

Bo czuję się zagu­biona, bo chcę zro­zu­mieć ludzi.

– Wydało mi się to inte­re­su­jące.

– Widzę, że mówi pani po hisz­pań­sku. I po nie­miecku, i por­tu­gal­sku.

– Dora­sta­łam na Tene­ry­fie. Mój ojciec był Niem­cem. Rozu­miem por­tu­gal­ski, ale nie mówię dobrze w tym języku.

– Angiel­ski?

– Ow­szem.

Komi­sarz zamknął teczkę.

– Kiedy obej­mo­wa­łem to sta­no­wi­sko, zapew­ni­łem sobie prawo doboru współ­pra­cow­ni­ków. Chcę, żeby pani u mnie pra­co­wała.

Nina nie odpo­wie­działa. Przy­glą­dała mu się uważ­nie. Do czego zmie­rza? Czemu tak dokład­nie ana­li­zuje jej wykształ­ce­nie?

Q zamknął teczkę, zsu­nął oku­lary na czoło.

– Dla­czego pani ode­szła z Kata­riny? I wró­ciła na stu­dia?

Przy­glą­dała mu się kilka sekund.

Bo cała moja rodzina miała prze­stęp­cze skłon­no­ści. Od poko­leń. Wybra­łam to samo, tylko jakby z innej strony. Bo na plan­ta­cji haszy­szu w Maroku zabi­łam wła­snego brata.

– Chcia­łam się roz­wi­jać. Czu­łam, że mogę dać z sie­bie coś wię­cej.

Komi­sarz poki­wał głową, patrzył na nią spo­koj­nie.

– Nie szu­kamy twar­dzieli, tylko ludzi, któ­rzy czymś się wyróż­niają. Przyj­mu­jemy kobiety, gejów, les­bijki, inte­lek­tu­ali­stów, ludzi, któ­rzy wykra­czają ponad prze­cięt­ność.

Chciał ją zaszo­ko­wać? W takim razie musi się bar­dziej posta­rać. A może chce ją podejść? Wyba­dać jej pre­fe­ren­cje sek­su­alne?

Nie odpo­wie­działa.

Uśmiech­nął się.

– Ma pani wykształ­ce­nie poli­cyjne, więc zapewne ma pani też odpo­wied­nie upraw­nie­nia. Może pani pro­wa­dzić prze­słu­cha­nia i tak dalej, o ile oczy­wi­ście uzna to pani za konieczne. Ale przede wszyst­kim ma pani być ana­li­ty­kiem ope­ra­cyj­nym. Zależy pani na tym kur­sie?

Patrzyła na niego w mil­cze­niu.

– To zna­czy dosta­nie pani zali­cze­nie. Lamia się tym zaj­mie, przy­dzieli pani hasło, lap­top, wszystko co trzeba. A przed­sta­wić się ludziom może pani chyba sama, prawda?

A więc blon­dynka ma na imię Lamia.

Pomy­ślała, że chęt­nie zali­czy­łaby kurs. Nie była pewna, ile jesz­cze pamięta, jeśli cho­dzi o pro­ce­dury. Poza tym przez ostat­nie cztery lata wiele mogło się zmie­nić.

Komi­sarz uznał jej mil­cze­nie za zgodę.

– Zna pani Inge­mara Ler­berga? – spy­tał.

Przez uła­mek sekundy szu­kała w pamięci. Poli­tyk, były poli­tyk.

– Oczy­wi­ście.

Komi­sarz Q otwo­rzył drugą teczkę i zsu­nął oku­lary z powro­tem na nos.

– Zna­le­ziono go ciężko pobi­tego, w jego wła­snym domu w Sło­necz­nym Brzegu w Saltsjöbaden, pod Sztok­hol­mem. Poli­cja z Nacki popro­siła nas o pomoc. Ma pani tam jakieś kon­takty?

Sło­neczny Brzeg. Tak się chyba nazy­wał jakiś tele­wi­zyjny serial…

– Nie, nic mi nie przy­cho­dzi do głowy.

Podał jej teczkę z doku­men­tami.

– Powstaje nowa grupa docho­dze­niowa, na począ­tek trzy osoby. Chciał­bym, żeby pani tam poje­chała i się rozej­rzała. Jeśli coś panią zain­try­guje, pro­szę pytać. Niech pani to potrak­tuje jako wpro­wa­dze­nie do pracy.

Komi­sarz stał, opie­rał się o krze­sło i przy­glą­dał jej się.

– Spo­ty­kamy się jutro w sali odpraw o dzie­wią­tej. Lamia wszystko pani przy­go­tuje.

Rozdział IV

DOM STAŁ w pew­nym odda­le­niu od innych, na końcu ulicy, w pobliżu nie­wiel­kiej sta­cji kolejki pod­miej­skiej.

Annika Bengt­zon wyłą­czyła wycie­raczki, pochy­liła się do przodu i mru­żąc oczy, wyj­rzała przez przed­nią szybę. Poczuła na twa­rzy gorące powie­trze. Przy­krę­ciła nawiew. Rozej­rzała się.

Poli­cja z Nacki wygro­dziła część jezdni z nawrotką na końcu, dom, działkę i część traw­nika sąsiada. Kilku dzien­ni­ka­rzy zapar­ko­wało na pobo­czu drogi. Sie­dzieli i nudzili się w cie­ple za zapa­ro­wa­nymi szy­bami albo stali przy taśmach poli­cyj­nych. W pierw­szym komu­ni­ka­cie podano dość nie­for­tun­nie, że Ler­berg nie żyje. Potem to spro­sto­wano. Podobno był „bar­dzo poważ­nie potur­bo­wany”. Ten popeł­niony na początku błąd zapewne wyja­śniał wyjąt­kowo duże zain­te­re­so­wa­nie mediów. Zabój­stwo poli­tyka zawsze budzi zain­te­re­so­wa­nie, nawet jeśli ów poli­tyk jest już tylko człon­kiem komi­sji socjal­nej w Nacce. Ler­berg był dość kon­tro­wer­syj­nym człon­kiem par­la­mentu, więc w archi­wum było sporo jego zdjęć.

Annika zaczerp­nęła głę­boko powie­trza. Prze­moc zawsze źle na nią wpły­wała, podob­nie jak hordy dzien­ni­ka­rzy.

Posta­no­wiła zostać w samo­cho­dzie naj­dłu­żej, jak to będzie moż­liwe.

Dom stał z dala od ulicy, scho­wany za rzad­kimi krza­kami bzu i kil­koma jabłon­kami, ską­pa­nymi w stru­gach desz­czu. Z tyłu widać było skalny wyłom, sza­ro­żółty kamień pokryty zeschłą trawą. Dom w żaden spo­sób się nie wyróż­niał. Poma­lo­wany na czer­wono, z bia­łymi zdo­bie­niami i spa­dzi­stym dachem. Zbu­do­wany zapewne gdzieś w latach dwu­dzie­stych, a potem, w sie­dem­dzie­sią­tych, grun­to­wa­nie odno­wiony. Ele­wa­cja była nowa, wymie­niono też okna na zde­cy­do­wa­nie więk­sze. Wynik tych zabie­gów nie był zbyt udany. Trudno będzie przed­sta­wić dom jako luk­su­sową willę, którą odma­lo­wał jej szef. Cóż, wszystko jest względne. Opis to kwe­stia tech­niczna. Dla jej miesz­ka­ją­cej w Hälleforsnäs matki wyre­mon­to­wany dom w eks­klu­zyw­nym Saltsjöbaden na pewno mógł ucho­dzić za luk­su­sową rezy­den­cję. Zapewne nie tylko dla niej.

Annika zasta­na­wiała się chwilę nad swoim prag­ma­ty­zmem. Kiedy się taka stała?

Ler­berga odwie­ziono do szpi­tala. To było wszystko, co wie­działa. Na YouTube był już fil­mik, na któ­rym było widać, jak sprzed domu odjeż­dża karetka. Pelle, foto­graf, roz­ma­wiał z jego auto­rem. Zapro­po­no­wał, że umie­ści film na stro­nie „Kvällspressen”, ale jego ofertę prze­bił bogat­szy od nich „Kon­kur­ren­ten”.

Deszcz wciąż padał. Duży tele­wi­zyjny wóz trans­mi­syjny skrę­cił w wąską uliczkę i zatrzy­mał się, zasła­nia­jąc jej dom. Musiała wysiąść. Wyłą­czyła sil­nik, wło­żyła pele­rynę z kap­tu­rem, prze­wie­siła torbę przez ramię, chwy­ciła sta­tyw i wysia­dła. Wiatr natych­miast zaczął tar­gać poły pele­ryny. Pie­kielny ziąb! Ski­nęła głową zespo­łowi TV4 i dzien­ni­ka­rzom z „Fina Mor­gon­tid­nin­gen”. Uda­wała, że nie widzi Bos­sego z „Kon­kur­ren­ten”. Stał nie­da­leko i zde­cy­do­wa­nie za gło­śno roz­ma­wiał przez komórkę. Spoj­rzała na zega­rek. Opiekę nad dziećmi spra­wo­wał w tym tygo­dniu ich ojciec, więc nie musiała się ni­gdzie spie­szyć, ale i tak chciała to skoń­czyć jak naj­szyb­ciej. Jimmy, jej obecny part­ner, miał przy­go­to­wać kola­cję. Obie­cała, że będzie na czas. Poza tym nie działo się nic nad­zwy­czaj­nego, żad­nych sen­sa­cji. Cho­dziło jedy­nie o rela­cję z miej­sca zda­rze­nia. Ocze­ki­wano od niej, że zała­twi to szybko, pro­fe­sjo­nal­nie. Potrze­bo­wała kilku ujęć do wyda­nia inter­ne­to­wego, może komen­ta­rza któ­re­goś z poli­cjan­tów. Resztę dopi­sze sama na pod­sta­wie dostęp­nych infor­ma­cji.

Ska­to­wany we wła­snym domu. Ciężko ranny.

Usta­wiła sta­tyw na ulicy, zale­d­wie kilka metrów od repor­tera miej­sco­wego radia, wycią­gnęła z torby kamerę wideo i zamon­to­wała ją na sta­tywie.

– Osło­nić ją para­so­lem? – zapro­po­no­wał repor­ter, młody, wysoki, szczu­pły męż­czy­zna.

Nie pamię­tała, jak się nazywa, ale znała go z widze­nia. Miał na ple­cach apa­ra­turę nadaw­czą, cztery anteny z małą migo­czącą żarówką. Przy­po­mi­nał wiel­kiego owada. Uśmiech­nęła się do niego nie­pew­nie.

– Dzięki. Cho­ciaż moja kamera prze­szła już chyba wodny chrzest bojowy…

– To rze­czy­wi­ście nie­wia­ry­godne. Skąd tyle tego desz­czu? Czy to się ni­gdy nie skoń­czy…

Annika pod­łą­czyła kabel od mikro­fonu, odchrząk­nęła, wci­snęła play i sta­nęła przed kamerą.

– Tutaj… – zaczęła, patrząc pro­sto w obiek­tyw. – W tej idyl­licz­nej wil­lo­wej dziel­nicy w pod­sztok­holm­skim Saltsjöbaden zna­le­ziono dzi­siaj rano ciężko pobi­tego Inge­mara Ler­berga. Były poli­tyk został odwie­ziony do Szpi­tala Połu­dnio­wego. Jego stan leka­rze okre­ślają jako kry­tyczny.

Urwała i spoj­rzała na repor­tera z radia.

– Zmie­ści­łam się w pięt­na­stu sekun­dach, prawda?

– Może nawet w czter­na­stu.

Opu­ściła mikro­fon, pode­szła do kamery. Kolejne uję­cie. Rozej­rzała się po oko­licy: poli­cyjne wygro­dze­nia, dzien­ni­ka­rze, ludzie za zacią­gnię­tymi zasło­nami w domach. Potem, kiedy już dowie się wię­cej o tym, co tu się stało, wyko­rzy­sta te uję­cia. Będą tłem repor­tażu. Repor­ter na­dal trzy­mał nad nią para­sol.

– Wcale nie jest tu tak luk­su­sowo, jak by można się było spo­dzie­wać – powie­dział.

– Adres robi wra­że­nie, nie dom – stwier­dziła Annika.

Wci­snęła stop i scho­wała kamerę do torby. Repor­ter zabrał para­sol.

– Wiesz, kto to zgło­sił?

– Wiem tylko, że o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści sześć.

Annika spoj­rzała na dom. Nie tylko facet z radia i jej szef spo­dzie­wali się cze­goś bar­dziej spek­ta­ku­lar­nego. Inge­mar Ler­berg był poli­ty­kiem cie­szą­cym się dużym auto­ry­te­tem, wypo­wia­dał się w wielu poważ­nych spra­wach. Sam o sobie mówił, że jest przed­się­biorcą. Czę­sto foto­gra­fo­wał się na pokła­dach jach­tów.

– Dla­czego odszedł? Z par­la­mentu.

– To miało jakiś zwią­zek z podat­kami. Cho­dziło o jego firmy – powie­działa Annika.

Nagle kiw­nęła głową w stronę wygro­dze­nia.

– Poli­cja Kry­mi­nalna?

– Na to wygląda.

Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na dom. Na pię­trze znów włą­czono reflek­tory. Ośle­pia­jące białe świa­tło spra­wiło, że wil­goć za oknami roz­pa­dła się na kawałki.

– Jeśli już tu są, to tam na górze musiała być nie­zła jatka – stwier­dziła Annika.

– Albo poli­cja z Nacki chce…

Spoj­rzała na niego. Mło­dzi dzi­siaj nie są tacy głupi, pomy­ślała.

– Annika Bengt­zon – usły­szała gdzieś za sobą.

Poczuła ucisk w żołądku, spoj­rzała przez ramię i odwró­ciła się.

– Cześć, Bosse.

Nie była w sta­nie pojąć, jak mogła być nim tak zauro­czona. Kre­tyn.

– Zmie­niasz świat o tak wcze­snej porze?

Mogła albo go zlek­ce­wa­żyć, co by ozna­czało wypo­wie­dze­nie wojny, albo wdać się z nim w dys­ku­sję. A tego nie był wart. Odwró­ciła się i uśmiech­nęła do niego.

– Zara­biam na chleb, Bosse. Nie wszy­scy mogą żyć z odse­tek.

W Klu­bie Pra­so­wym Bosse z lubo­ścią roz­wo­dził się o swo­ich suk­ce­sach na gieł­dzie. Zwy­kle grał za poży­czone pie­nią­dze. Suk­cesy te zresztą rzadko były dłu­go­trwałe. Jego uśmiech był tro­chę wymu­szony.

– I pomy­śleć, że sto­isz tu w bło­cie ze zwy­kłymi śmier­tel­ni­kami.

Annika ze zdzi­wie­niem unio­sła brwi.

– Sądzi­łem, że zamiesz­ka­łaś w jakimś pałacu w Norrköping. Twój nowy facet ma podobno odpo­wia­dać za kwe­stie imi­gra­cji.

Ona też sły­szała te plotki. Jej nowy part­ner, Jimmy Hale­nius, miał ponoć objąć sta­no­wi­sko dyrek­tora gene­ral­nego Urzędu do spraw Migra­cji. Wes­tchnęła teatral­nie.

– Bosse, zawio­dłam się na tobie. Myśla­łam, że jesteś na bie­żąco.

– Na górze coś się dzieje! – krzyk­nął radio­wiec.

Annika natych­miast wycią­gnęła kamerę. Wyce­lo­wała obiek­tyw w dom i usta­wiła ostrość. Kilku poli­cjan­tów, dwóch w mun­du­rach i trzech po cywil­nemu, wyszło na schody przed domem. Wśród nich była młoda kobieta. Szła wypro­sto­wana: sze­ro­kie ramiona, szczu­płe nogi, włosy ścią­gnięte w długi koń­ski ogon, który się­gał jej ple­ców. Annika nagle poczuła, że bra­kuje jej tchu. Czy to moż­liwe?

– To Nina Hof­f­man – powie­dział Bosse, wska­zu­jąc głową na poli­cjantkę. – Była zamie­szana w mor­der­stwo Davida Lin­dholma. Myśla­łem, że się jej pozbyli.

Repor­te­rzy na­dal wymie­niali plotki, ale ona już nie słu­chała.

Nina zeszczu­plała. Annika patrzyła, jak zdej­muje nie­bie­skie ochra­nia­cze na buty i pod­cho­dzi do jed­nego z cywil­nych wozów poli­cyj­nych, w ogóle nie zwra­ca­jąc uwagi na dzien­ni­ka­rzy.

Zaczerp­nęła głę­boko powie­trza. Spo­tkały się w Maroku, na far­mie Fatimy pod Asilą. Pew­nie wie­działa o niej i o jej rodzi­nie wię­cej niż kto­kol­wiek inny.

Poli­cjanci sto­jący na scho­dach na­dal roz­ma­wiali. Jeden z nich, w cywil­nym ubra­niu, żywo gesty­ku­lo­wał. Po chwili ruszył w stronę dzien­ni­ka­rzy. Natych­miast sku­pili się wokół niego. Zatrzy­mał się jakiś metr od pla­sti­ko­wej taśmy i powiódł wzro­kiem po tłu­mie. Annika odwró­ciła wzrok od Niny i skie­ro­wała kamerę na poli­cjanta. Radio­wiec pod­su­nął mu mikro­fon.

– Mogę potwier­dzić, że Inge­mara Ler­berga zna­le­ziono dzi­siaj rano nie­przy­tom­nego w jego wła­snym domu – oświad­czył poli­cjant.

Z powagą patrzył na sto­ją­cych przed nim przed­sta­wi­cieli mediów. W ciszy, która zapa­dła po jego sło­wach, sły­chać było, jak kro­ple desz­czu ude­rzają o zie­mię.

– Posta­no­wi­li­śmy podzie­lić się z wami tą wia­do­mo­ścią – cią­gnął poli­cjant – cho­ciaż na­dal nie zdo­ła­li­śmy powia­do­mić wszyst­kich jego bli­skich.

– Kto jesz­cze nie został poin­for­mo­wany?! – krzyk­nęła sto­jąca gdzieś z tyłu kobieta z miej­sco­wej sta­cji tele­wi­zyj­nej.

Poli­cjant zlek­ce­wa­żył ją. Po jego czole spły­wała strużka wody.

– Inge­mar Ler­berg został odwie­ziony do Szpi­tala Połu­dnio­wego, gdzie natych­miast pod­dano go ope­ra­cji. Leka­rze nie wypo­wia­dają się na temat jego szans.

– Kto zadzwo­nił na numer ratun­kowy?! – znów krzyk­nęła kobieta z miej­sco­wej sta­cji.

Annika prze­nio­sła cię­żar ciała z jed­nej nogi na drugą. Poli­cjant stał i koły­sał się na pię­tach.

– Docho­dze­nie jest w toku – powie­dział. – Pro­wa­dzi je Diana Rosen­berg, pro­ku­ra­tor rejo­nowa z Nacki. Kolejne infor­ma­cje…

– Kto zgło­sił sprawę? – Kobieta się nie pod­da­wała.

– To było ano­ni­mowe zgło­sze­nie.

– Kobieta czy męż­czy­zna?

– Nie mogę odpo­wie­dzieć na to pyta­nie.

– Nie może pan czy nie chce?

Poli­cjant naj­wy­raź­niej miał dosyć. Odwró­cił się i ruszył w stronę domu. Mokre włosy przy­kle­jały mu się do głowy, pope­li­nowa kurtka była cała w mokre plamy.

– Jakieś motywy?! – krzyk­nęła za nim kobieta z miej­sco­wej sta­cji. – Czy Ler­ber­gowi gro­żono?! Są ślady wła­ma­nia?!

Poli­cjant zatrzy­mał się i spoj­rzał na nią przez ramię.

– Odpo­wiedź na wszyst­kie pyta­nia brzmi: nie – rzu­cił, pod­cią­gnął ramiona i szyb­kim kro­kiem ruszył w stronę domu.

Annika znów scho­wała kamerę do torby, spoj­rzała na ludzi sto­ją­cych wokół radio­wo­zów. Niny Hof­f­man nie było.

– Pod­rzu­cić cię do mia­sta? – zapro­po­no­wał jej radio­wiec.

– Dzięki, ale mam wstawkę na żywo w audy­cji o dru­giej.

– Sły­sza­łaś o Schy­ma­nie? – spy­tał Bosse.

Annika spoj­rzała na niego pyta­ją­cym wzro­kiem. Bosse wyglą­dał jak kot, który wła­śnie połknął kanarka.

– Jego Nagroda Dzien­ni­kar­ska to jedno wiel­kie oszu­stwo. Cho­dzi o te arty­kuły o milio­nerce, która znik­nęła.

Annika unio­sła brwi.

– Kto tak twier­dzi?

– W necie poja­wiły się takie infor­ma­cje.

Boże drogi, pomy­ślała.

– To był film doku­men­talny – powie­działa gło­śno, wyj­mu­jąc z torby klu­czyki.

Bosse zamru­gał oczami.

– Nie seria arty­ku­łów – cią­gnęła Annika. – Schy­man dostał nagrodę za film doku­men­talny. Zresztą dwu­krot­nie – dodała.

Pode­szła do samo­chodu, poma­chała przy­po­mi­na­ją­cemu owada radiow­cowi i wsia­dła do środka. Włą­czyła nawiew, zapa­ro­wane szyby odzy­skały przej­rzy­stość. Rusza­jąc, zdą­żyła jesz­cze zoba­czyć mija­jącą ją Ninę Hof­f­man.

<?frag­ment end=”sam­ple”???>

Rozdział V

REDAK­TOR NACZELNY ANDERS SCHY­MAN patrzył w ekran kom­pu­tera. Przy­glą­dał się uśmiech­nię­temu Inge­ma­rowi Ler­ber­gowi. Śnież­no­białe zęby, dołeczki w policz­kach i nie­wia­ry­god­nie nie­bie­skie oczy. Stał na wybrzeżu por­to­wym na tle dużego tan­kowca. Roz­pięta spor­towa kurtka, koszula z roz­pię­tym koł­nie­rzy­kiem, roz­wiane włosy. Sym­pa­tyczny facet. Znali się od dzie­się­ciu, może pięt­na­stu lat. Przez jakiś czas obaj byli człon­kami komi­tetu pro­gra­mo­wego Klubu Rota­riań­skiego, ale po ujaw­nie­niu afery podat­ko­wej z udzia­łem Ler­berga ich kon­takty się roz­luź­niły. „Kvällspressen” nie mogło mu oczy­wi­ście oka­zać żad­nych szcze­gól­nych wzglę­dów jedy­nie dla­tego, że Schy­man, wów­czas wydawca, i on byli rota­ria­nami.

Kto i co chciał z niego wycią­gnąć?

Znów wszedł na stronę z aktu­al­nymi infor­ma­cjami o tym, co się stało. Annika Bengt­zon umie­ściła na Twit­te­rze zdję­cie z miej­sca prze­stęp­stwa. Zain­te­re­so­wa­nie mediów było duże. Żad­nego motywu, żad­nych gróźb, żad­nych śla­dów wła­ma­nia. Wró­cił na stronę Ler­berga czy raczej jego firmy: www.itc.se, Inter­na­tio­nal Trans­port Con­sul­tant AB. Ler­berg był zdol­nym przed­się­biorcą, dzia­łał w branży żeglar­skiej, a nawet sze­rzej – w żeglu­dze. Zaj­mo­wał się mię­dzy innymi cyfro­wym sys­te­mem koor­dy­na­cji w trans­por­cie mor­skim. Poza tym miał swój udział w powsta­niu mariny w Saltsjöbaden, luk­su­so­wej przy­stani dla jach­tów, ale i stat­ków pasa­żer­skich.

Naj­więk­szy roz­głos zyskał oczy­wi­ście jako poli­tyk.

Schy­man wpi­sał w Google ler­berg poli­tyk saltsjöbaden. Na pierw­szym miej­scu wysko­czyły wycinki z „Kvällspressen”. Ucie­szył się, jak zwy­kle w takich sytu­acjach, cho­ciaż wie­dział, że nie jest to prze­cież czy­sty przy­pa­dek. Prze­le­ciał wzro­kiem stronę i na samym dole zoba­czył wyci­nek z forum dys­ku­syj­nego. Pochy­lił się nad ekra­nem:

Ludzie wła­dzy z Saltsjöbaden

Obok nazwi­ska Ler­berga i wielu innych zoba­czył także swoje nazwi­sko.

Anders Schy­man, Rycerz Prawdy

O co tu cho­dzi?

Zwy­kle nie spraw­dzał, co piszą o nim w sieci, a w każ­dym razie nie­zbyt czę­sto, ale cze­goś takiego jesz­cze ni­gdy nie widział.

Zacie­ka­wiony klik­nął w link. Na ekra­nie poja­wiła się winietka, zapa­lona świeczka i jego zdję­cie, zro­bione pod­czas jakiejś imprezy. Stał z kie­lisz­kiem w ręku i uśmie­chał się sze­roko do kamery, oczy i czoło mu błysz­czały. Może to było po deba­cie w Klu­bie Publi­cy­stów?

Znamy go, wszy­scy go znają, naszego boha­tera, Ryce­rza Spra­wie­dli­wo­ści, Wyba­wi­ciela, który ratuje nas ze szpo­nów Wła­dzy i Korup­cji, zna­ko­mi­tego redak­tora i wydawcę „Kvällspressen”.

Przy­su­nął się bli­żej. Co to, do licha, ma zna­czyć?

Są co prawda tacy, któ­rzy twier­dzą, że opusz­cza­jąc tele­wi­zję publiczną i prze­cho­dząc do naj­bar­dziej plot­kar­skiego szwedz­kiego tablo­idu, sprze­dał się rodzi­nie wła­ści­cieli, skła­da­jąc war­to­ści etyczne i moralne na ołta­rzu kapi­ta­li­zmu, ale Świa­tło Prawdy nikogo nie osą­dza. Sto­imy na straży tole­ran­cji i otwar­to­ści i zawsze jeste­śmy w sta­nie dowieść swo­ich racji.

Schy­man spoj­rzał na górę ekranu. Blo­ger nazwał samego sie­bie Świa­tłem Prawdy, co już wró­żyło jak naj­go­rzej.

Wszy­scy znamy wspa­niałą histo­rię jego życia, wiemy, że ma cha­ry­zmę i doświad­cze­nie zawo­dowe: wykła­dał na uni­wer­sy­te­cie, był prze­wod­ni­czą­cym Związku Wydaw­ców Prasy, redak­to­rem, który uczy­nił z „Kvällspressen” naj­więk­szy szwedzki dzien­nik, a do tego wszyst­kiego dwu­krot­nie został lau­re­atem Wiel­kiej Nagrody Dzien­ni­kar­skiej! Dwu­krot­nie! Praw­dziwy wyczyn! Godny boha­tera! Nie­mal bez pre­ce­densu! Połączmy się więc w szcze­rym, rado­snym Alle­luja!

Aż taki wyczyn to to nie był. Było wię­cej takich, któ­rzy dostali nagrodę dwa razy.

Lecz Świa­tło Prawdy nie na darmo nosi takie imię. To wła­śnie ten czło­wiek pozwala nam dostrzec Prawdę, zoba­czyć praw­dziwą Istotę rze­czy. Uosa­bia Kry­tyczne Myśle­nie, Opór wobec esta­bli­sh­mentu i jego prze­ra­ża­ją­cej Popraw­no­ści Poli­tycz­nej. Nie bój­cie się nazwać mnie Postra­chem Obłud­ni­ków i Bła­znów.

A teraz przyj­rzyjmy się bli­żej wspa­nia­łym dzien­ni­kar­skim osią­gnię­ciom Andersa Schy­mana. Zróbmy krok w stronę Świa­tła, pod­dajmy te wiel­kie czyny wni­kli­wej ana­li­zie.

O co tu, do dia­bła, cho­dzi?

Naszą uwagę przy­ciąga przede wszyst­kim drugi wyczyn Andersa Schy­mana, jego wielki medialny suk­ces, film doku­men­talny, który pozwo­lił mu opu­ścić szare beto­nowe mury pań­stwo­wej tele­wi­zji i zago­ścić w naszych domach. Droga Publicz­no­ści, Przy­ja­ciele: Skie­rujmy świa­tło na Violę Söderland.

– Na­dal żyje.

Schy­man wzdry­gnął się i pod­niósł głowę. Szef działu wia­do­mo­ści, Patrik Nils­son, stał w roz­kroku po dru­giej stro­nie biurka. W jego gło­sie sły­chać było zawód.

Schy­man pospiesz­nie zamknął blog, poczuł się winny. Nie sły­szał, jak Patrik roz­su­wał szklane drzwi, bo przed oczami sta­nęła mu Viola Söderland w całej swo­jej sztucz­nej kra­sie.

– Mia­łem stu­pro­cen­tową pew­ność – powie­dział. – Byłem prze­ko­nany, że znik­nęła z wła­snej woli.

Patrik Nils­son przy­glą­dał mu się nic nie­mó­wią­cym wzro­kiem.

– Szpi­tal Połu­dniowy wydał nowy komu­ni­kat. Pod­czas ope­ra­cji doszło do zatrzy­ma­nia akcji serca. Natych­miast pod­jęli odpo­wied­nie dzia­ła­nia i udało się go odra­to­wać. Utrzy­mują go w śpiączce far­ma­ko­lo­gicz­nej, ze względu na obra­że­nia.

Schy­man miał mętlik w gło­wie. Myśli roz­le­wały mu się niczym lawa, ale pró­bo­wał zacho­wać obo­jętny wyraz twa­rzy. Odchrząk­nął, spoj­rzał na pusty ekran. Wpis na blogu wstrzą­snął nim bar­dziej, niżby się spo­dzie­wał. Kre­tyń­skie insy­nu­acje.

– Pamię­tasz Violę Söderland?

Na twa­rzy szefa działu wia­do­mo­ści zoba­czył zmie­sza­nie.

– Kogo?

Schy­man wstał z krze­sła i pod­szedł do kanapy. Odwró­cił się ple­cami do ekranu kom­pu­tera, ale w oczach na­dal miał wypa­lone frag­menty tek­stu. Słowa kłuły go jak szpilki.

– Ta miliar­derka. Sprawa Zło­tej Iglicy.

Opadł na znisz­czoną kanapę. Patrik Nils­son pod­cią­gnął dżinsy i przez szklaną ścianę spoj­rzał na redak­cję.

– Ta kobieta, która znik­nęła? Z ogrom­nymi nie­za­pła­co­nymi podat­kami?

W pierw­szej chwili Schy­man poczuł się obra­żony, ale po chwili odczuł ulgę. Świa­tło Prawdy naj­wy­raź­niej prze­ce­niło czy­tel­ni­ków. Nikt nie znał szcze­gó­łów jego dzien­ni­kar­skiego wyczynu. Kto to dzi­siaj jesz­cze pamięta? Kogo to obcho­dzi?

– Tak, ta, która znik­nęła – potwier­dził.

– I co? Gdzieś się teraz zna­la­zła?

– Można tak powie­dzieć – stwier­dził Schy­man. – Ler­berg z tego wyj­dzie?

Patrik Nils­son zmarsz­czył brwi.

– O co cho­dzi z tą miliar­derką? Coś prze­oczy­łem?

Schy­man wstał. Że też ni­gdy się nie nauczy trzy­mać język za zębami.

– Nie mamy zamor­do­wa­nego poli­tyka?

– Może zdąży umrzeć, zanim pój­dziemy do druku – powie­dział Patrik z nadzieją. – Na razie trzy­mamy pierw­szą stronę.

Schy­man domy­ślił się, że pierw­sza strona z wia­do­mo­ścią o śmierci Ler­berga jest już gotowa, naj­wy­raź­niej tro­chę przed­wcze­śnie. No cóż, takie rze­czy się zda­rzają.

– Mam nadzieję, że jed­nak będziemy musieli przy­go­to­wać nową – stwier­dził.

Patrik ode­brał to jako znak, że ma wra­cać do pracy. Osten­ta­cyj­nie zaczerp­nął powie­trza, odsu­nął drzwi i opu­ścił szklaną klatkę szefa. Nie zasu­nął drzwi do końca. Przez szparę sączyły się dźwięki z zewnątrz, falu­jący gwar gło­sów, stu­ka­nie obca­sów, dżin­gle zapo­wia­da­jące audy­cję i głu­chy szum wen­ty­la­cji.

Nie­długo to wszystko się skoń­czy, przy­naj­mniej dla niego. Poin­for­mo­wał już zarząd, a ten – może tro­chę zbyt skwa­pli­wie – dał mu bło­go­sła­wień­stwo. Za nie­cały tydzień jego odej­ście zosta­nie podane do publicz­nej wia­do­mo­ści i zacznie się polo­wa­nie na jego następcę.

Odcho­dził z tar­czą. Udało mu się utrzy­mać wyniki z zeszłego roku. Umoc­nił pozy­cję „Kvällspressen” jako naj­więk­szego dzien­nika w Szwe­cji. Poko­nał „Kon­kur­ren­ten”, mógł sobie pozwo­lić na odpo­czy­nek.

Wró­cił do kom­pu­tera, spoj­rzał na ekran, na czarno-białe zdję­cie, które zro­biła jego żona. Przed­sta­wiało Rödlöga, archi­pe­lag, któ­rego cząstką była ich nie­wielka ska­li­sta wysepka. Bez bie­żą­cej wody i kana­li­za­cji, ale czuli się tam jak w raju.

Gdyby na brzegu zain­sta­lo­wać wia­trak, pomy­ślał, mogliby tam miesz­kać okrą­gły rok. I jesz­cze antenę para­bo­liczną, żeby mogli być na bie­żąco z tym, co się dzieje na świe­cie. I pomost, żeby mogły przy­bi­jać także więk­sze łodzie. I panele sło­neczne na dachu, do ogrze­wa­nia wody, i tele­fon sate­li­tarny, na wszelki wypa­dek.

Posta­no­wił spraw­dzić, gdzie składa się poda­nia w spra­wie elek­trowni wia­tro­wej.

Rozdział VI

NINA ZAPAR­KO­WAŁA na wyzna­czo­nym miej­scu przy głów­nym wej­ściu do szpi­tala. Deszcz na­dal padał, z rynny tuż obok try­skały fon­tanny wody. Została chwilę w samo­cho­dzie. Szpi­tal Połu­dniowy miał naj­więk­szy w całej Skan­dy­na­wii Oddział Ratun­kowy. Kiedy pra­co­wała w komi­sa­ria­cie na Södermalmie, bywała tam kilka razy w mie­siącu, cza­sem nawet w tygo­dniu. Wszyst­kie te wizyty zle­wały jej się w jedną, z wyjąt­kiem tej z trze­ciego czerwca, już nie­mal pięć lat temu. Tego dnia rano zna­le­ziono mar­twego Davida Lin­dholma, naj­po­pu­lar­niej­szego poli­cjanta w Szwe­cji. I to ona go zna­la­zła. Jego żona Julia – jej Julia – była w szoku. Tra­fiła na oddział inten­syw­nej opieki medycz­nej.

Nina wysia­dła z samo­chodu i wkro­czyła do wiel­kiego holu ze szkla­nym dachem i błysz­czącą kamienną pod­łogą. Poka­zała w recep­cji poli­cyjną legi­ty­ma­cję i powie­działa, po co przy­szła. Skie­ro­wano ją do dok­tora Kara­rei, ordy­na­tora OIOM-u. Czwarte pię­tro, winda B. Poczuła zna­jomy zapach. Kory­ta­rze lśniły czy­sto­ścią i jak zawsze były źle oświe­tlone. Mijała pra­cow­ni­ków szpi­tala w sze­lesz­czą­cych kitlach i pacjen­tów w zadep­ta­nych kap­ciach.

Przy drzwiach na oddział był dzwo­nek, wci­snęła go. Minęło kilka minut, zanim drzwi się otwo­rzyły i w progu sta­nął ordy­na­tor Kara­rei. Oka­zał się potęż­nie zbu­do­wa­nym męż­czy­zną o krót­kich pal­cach, mówił z lek­kim obcym akcen­tem.

Przed­sta­wiła się. Kra­jowa Poli­cja Kry­mi­nalna. Cią­gle jesz­cze się do tego nie przy­zwy­cza­iła.

– Czy mogła­bym prze­słu­chać ofiarę?

– Odejdźmy na bok – zapro­po­no­wał lekarz, pro­wa­dząc ją do pustego gabi­netu.

W środku było chłodno, nie­mal zimno. Pano­wał pół­mrok, wpa­da­jące przez okno świa­tło było szare. Ale lekarz nie zapa­lił lampy.

– Ope­ra­cja na­dal trwa – powie­dział, wska­zu­jąc Ninie krze­sło dla pacjen­tów.

– Jak on się czuje?

– Na­dal nie mamy pew­no­ści, czy prze­żyje.

Gdyby Ler­berg umarł, mie­liby do czy­nie­nia z mor­der­stwem poli­tyka. Ler­berg nie był co prawda ani pre­mie­rem, ani mini­strem spraw zagra­nicz­nych, ale sprawa z pew­no­ścią byłaby prio­ry­te­towa. Nina dosko­nale wie­działa, że nie wolno jej popeł­nić żad­nego błędu. Popra­wiła się na krze­śle, odkaszl­nęła, wyjęła nową komórkę, którą dostała od Lamii, i włą­czyła nagry­wa­nie. Na małym ekra­nie poka­zały się jej powięk­szone palce. Naj­wy­raź­niej musiała wci­snąć zły kla­wisz. Zaczęła od początku.

– Obra­że­nia zagra­żają życiu ofiary – stwier­dziła, wci­ska­jąc kolejny guzik, tym razem wła­ściwy.

– Każde z osobna zapewne nie, ale stan ogólny pacjenta jest poważny. Do tego docho­dzi odwod­nie­nie.

Lekarz się­gnął po kartę z infor­ma­cjami o pacjen­cie.

– Rozu­miem, że przez jakiś czas pozo­sta­wał bez jedze­nia i bez wody. Jak długo? – spy­tała.

Poło­żyła komórkę na biurku, tuż przed leka­rzem, który sie­dział zagłę­biony w lek­tu­rze. Po chwili zaczął czy­tać na głos:

– Silne zabu­rze­nia meta­bo­liczne, niski poziom elek­tro­li­tów, sodu i potasu, zabu­rze­nia rów­no­wagi kwa­sowo-zasa­do­wej… Powie­dział­bym, że jakieś trzy doby, co naj­mniej.

Nina poli­czyła dni i doszła do wnio­sku, że wszystko musiało się roze­grać w czwar­tek wie­czo­rem albo w pią­tek rano.

– Jak długo mógłby jesz­cze wytrzy­mać? Gdyby go nie zna­le­ziono?

– Trudno powie­dzieć. Jakąś godzinę. Nie sądzę, żeby dożył połu­dnia.

Nina ski­nęła głową. Zer­k­nęła na komórkę, w nadziei, że roz­mowa zachowa się na kar­cie pamięci. Musi pamię­tać, żeby to póź­niej spraw­dzić.

– Jakie obra­że­nia stwier­dzono?

Lekarz czy­tał dalej.

– Pacjent ma obszerne wylewy pod­skórne, silne otar­cia w oko­licy pachwin, pozry­wane ścię­gna… – Pod­niósł głowę, spoj­rzał na nią znad oku­la­rów. – Musie­li­śmy go otwo­rzyć, żeby umoż­li­wić odpływ krwi i zmniej­szyć ryzyko wystą­pie­nia zespołu cia­snoty prze­dzia­łów mię­dzy­po­wię­zio­wych pod­udzia…

Nina patrzyła na niego sze­roko otwar­tymi oczami.

– Nie rozu­miem.

– W oko­li­cach pachwin wystą­piło silne krwa­wie­nie. Wywo­łało ucisk, który mógłby dopro­wa­dzić do mar­twicy tka­nek. Nasza chi­rurg jest zdol­nym leka­rzem. Będzie pró­bo­wać zszyć uszko­dzone mię­śnie i ścię­gna, ale musi być ostrożna…

– Roz­ło­żono mu nogi tak, że doszło do zerwa­nia mię­śni?

Lekarz ponow­nie zaj­rzał do karty. Czy­tał dłuż­szą chwilę. W gabi­ne­cie uno­sił się zapach środ­ków do dezyn­fek­cji. Kiedy znów się ode­zwał, zaczął jej opo­wia­dać o obu­stron­nym prze­miesz­cze­niu sta­wów bar­ko­wych, roz­le­głych uszko­dze­niach naskórka, pier­ście­nia rota­to­rów i całego stawu bar­ko­wego.

Nina na­dal patrzyła na niego sze­roko otwar­tymi oczami.

– To zna­czy, że trzeba nasta­wić wywich­nięte stawy i zszyć zerwane mię­śnie i ścię­gna.

– Miał obra­że­nia nad­garst­ków?

Lekarz spoj­rzał na nią i znów zagłę­bił się w papie­rach.

– Otar­cia i uszko­dze­nia naskórka o sze­ro­ko­ści mniej wię­cej jed­nego cen­ty­me­tra.

Nina po raz kolejny spraw­dziła, czy roz­mowa się nagrywa.

– Zwią­zano mu ręce na ple­cach i powie­szono za nad­garstki – powie­działa.

Dok­tor Kara­rei spoj­rzał w okno. Sie­dział tak chwilę, jakby pró­bo­wał wyobra­zić sobie, jak to było. Potem pochy­lił głowę i wró­cił do lek­tury.

– Zdarty naskó­rek na sto­pach, widoczne liczne wybro­czyny i prze­bar­wie­nia.

Ude­rze­nia w stopy tępym narzę­dziem, przez dłuż­szy czas, pomy­ślała Nina.

– Krwa­wie­nie z gałek ocznych i jamy ust­nej, zarówno po wewnętrz­nej stro­nie policz­ków, jak i pod języ­kiem.

Nina ski­nęła głową.

– Ktoś pró­bo­wał go dusić.

– Raczej nie – zaprze­czył lekarz. – Na szyi nie ma śla­dów po pal­cach ani po sznu­rze.

– Ale to dość typowe obra­że­nia.

– To prawda.

Nina oddy­chała przez nos. Głę­boki oddech, świa­domy wdech i wydech.

– Na miej­scu zbrodni była foliowa torba – powie­działa. – Na pod­ło­dze w pokoju dzieci. Widzia­łam ją.

– Twarz spuch­nięta, liczne wybro­czyny, zaczer­wie­nie­nia.

– Bito go po twa­rzy, stąd opu­chli­zna i krwiaki – stwier­dziła.

– Pięć zła­ma­nych żeber w dol­nej czę­ści klatki pier­sio­wej, po pra­wej stro­nie. Zapad­nięte płuco. Rana kłuta lewej gałki ocznej…

Nina poło­żyła dło­nie na kola­nach. Oddy­chała głę­boko, czuła, jak zimne powie­trze dociera do jej płuc.

Lekarz odło­żył teczkę.

Nina unio­sła głowę. Chciała, żeby jej głos brzmiał pew­nie i mocno.

– To kla­syczne tor­tury, powszech­nie znane. Mają swoje nazwy.

Lekarz spoj­rzał na nią. Był spo­kojny, ale poważny.

– Widy­wa­łem takie rze­czy w róż­nych czę­ściach świata, ale jesz­cze ni­gdy w Szwe­cji – powie­dział.

Nina mil­czała dłuż­szą chwilę. W końcu spy­tała:

– Jeśli prze­żyje, ma szanse wró­cić do zdro­wia?

– Stopy się zagoją, cho­ciaż potrwa to pew­nie kilka tygo­dni. Bole­sność utrzyma się zapewne przez jakiś mie­siąc, mogą być mniej sprawne. Gałka oczna została zszyta, tkanka się odro­dzi, ale ist­nieje ryzyko osła­bie­nia wzroku. Należy się liczyć z ogra­ni­czoną rucho­mo­ścią barku, na pewno pozo­sta­nie też znaczna bole­sność. Ale naj­bar­dziej mar­twi nas to, że doszło do nie­do­tle­nie­nia. Nie potra­fimy powie­dzieć, czy mózg został uszko­dzony.

Nina nie mogła się ruszyć.

– A psy­chicz­nie?

– Konieczna będzie dłu­go­trwała reha­bi­li­ta­cja – powie­dział lekarz, wsta­jąc.

Nina się­gnęła po komórkę, wyłą­czyła nagry­wa­nie, zapi­sała plik. Jej ruchy były tro­chę ury­wane, nie było w nich płyn­no­ści, jakby zesztyw­niała, sie­dząc na nie­wy­god­nym krze­śle.

– Dzię­kuję – powie­działa. – Mogę go zoba­czyć? Przez drzwi do sali.

Lekarz pokrę­cił głową.

– Kiedy go wybu­dzi­cie, żeby­śmy mogli go prze­słu­chać?

Podał jej wizy­tówkę z nume­rem swo­jej komórki i dodał, że może dzwo­nić o każ­dej porze.

– Cze­kamy, aż skon­tak­tuje się z nami jego żona. Nie wie pani przy­pad­kiem, gdzie można ją zna­leźć? – spy­tał, sta­jąc w drzwiach.

Spoj­rzała na niego. Zasta­na­wiała się, ile wie i co ewen­tu­al­nie może mu powie­dzieć.

Wyszła na ciemny kory­tarz. Drzwi gabi­netu zamknęły się z cichym sze­le­stem. Dok­tor Kara­rei przy­glą­dał jej się zamy­ślony. Uznała, że może mu zaufać.

– To musi na razie pozo­stać mię­dzy nami, ale Nora Ler­berg znik­nęła – powie­działa.

Lekarz ruszył w stronę wyj­ścia, podą­żyła za nim.

– Zna­leź­li­śmy nato­miast dzieci. Cała trójka jest u ciotki, w Viking­shill. Gdzie jest żona, tego nikt nie wie.

Dotarli do wej­ścia na oddział.

– Czy to moż­liwe, żeby ona to zro­biła? – spy­tała Nina.

– Gdyby ktoś jej poma­gał, byłoby to teo­re­tycz­nie moż­liwe, ale powie­dział­bym, że to raczej mało praw­do­po­dobne.

Poże­gnali się.

Nina szła kory­ta­rzem, ści­skała w dłoni komórkę. Obrazy tań­czyły jej przed oczami. Zwią­zany, powie­szony za nad­garstki. Bity, duszony…

To tor­tury, mają swoje nazwy.

Prze­szła pospiesz­nie przez hol, minęła infor­ma­cję i kwia­ciar­nię, kawiar­nię, toa­lety dla pacjen­tów i tele­fony kor­po­ra­cji tak­sów­ko­wych.

Zadzwo­niła jej komórka. Wzdry­gnęła się. Miała wra­że­nie, że pali ją w rękę.

– Nina? Nina Hof­f­man?

Roz­po­znała głos z kosz­ma­rów.

– Annika Bengt­zon. Co mogę dla cie­bie zro­bić?

Wyszła na deszcz, nie przej­mu­jąc się, że zmok­nie.

– Chcia­łam się tylko przy­wi­tać. Widzia­łam cię przed domem Ler­berga. W Saltsjöbaden. To byłaś ty, prawda?

Nina otwo­rzyła samo­chód i usia­dła za kie­row­nicą.

– Rozu­miesz chyba, że nie mogę ci nic powie­dzieć? – powie­działa i zamknęła oczy.

Obu­stronne prze­miesz­cze­nie sta­wów bar­ko­wych, liczne otar­cia i uszko­dze­nia naskórka.

– Nic a nic?

Nina otwo­rzyła oczy. Zoba­czyła fasadę szpi­tala.

Zwią­zali mu ręce na ple­cach, powie­sili za nad­garstki.

– Myśla­łam, że jesteś w Waszyng­to­nie.

Annika roze­śmiała się, a może wes­tchnęła?

– Gazety nie stać na sta­łych kore­spon­den­tów. Wró­ci­łam do redak­cji. Znów jestem repor­terką, dostar­czam mate­riały do wyda­nia papie­ro­wego i tego w sieci. Poli­cja z Saltsjöbaden mówi, że Ler­berg może nie prze­żyć. Wiesz, w jakim jest sta­nie?

Nina nie odpo­wie­działa.

Annika była mimo­wol­nym świad­kiem tego, co się wtedy stało. Była też tam, w Maroku, widziała, jak strzela do Filipa. Wie­działa, gdzie jest pocho­wany.

Nina włą­czyła sil­nik.

– Nie bar­dzo mogę roz­ma­wiać.

– Od kiedy pra­cu­jesz w Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej? – cią­gnęła Annika.

Nina wrzu­ciła wsteczny bieg, obej­rzała się do tyłu. Tylna szyba była zapa­ro­wana, a do tego od zewnątrz pobru­dzona gliną.

– Na razie, Annika.

– Numer mojej komórki się nie zmie­nił. Gdy­byś chciała się ode­zwać…

Nina się roz­łą­czyła.

Co takiego wie­dział Ler­berg, czego naj­wy­raź­niej wie­dzieć nie powi­nien?

Dla­czego tego nie wyja­wił?

I dla­czego pozwo­lono mu prze­żyć?

Rozdział VII

KIEDY ANNIKA WRÓ­CIŁA DO REDAK­CJI, było już późne popo­łu­dnie. Połu­dniowa część obwod­nicy była zablo­ko­wana, a na tra­sie szyb­kiego ruchu Essin­ge­le­den samo­chody stały w miej­scu, jak zwy­kle. Tkwiąc w korku, usi­ło­wała dowie­dzieć się cze­goś o Ler­bergu. Cze­goś, co mogłaby potem wyko­rzy­stać w arty­kule.

W redak­cji od razu wyjęła lap­topa. Prze­nio­sła mate­riał z kamery na ser­wer i wysłała maila z kodami cza­so­wymi do redak­tora działu foto­gra­ficz­nego, żeby mógł coś wybrać do wer­sji papie­ro­wej. Wzięła kubek kawy z auto­matu, szybko zre­da­go­wała wstawkę do wyda­nia inter­ne­to­wego. Minuta i dwa­dzie­ścia pięć sekund. Jakość nie była naj­lep­sza. Uję­cia były zbyt ciemne, ziarno za wyraźne, bra­ko­wało świa­tła. Co za okropna wio­sna, pomy­ślała. Kamera lekko się koły­sała na wie­trze. Jakby była na morzu. Ona sama miała szarą cerę i cie­nie pod oczami. To jej się zda­rzało.

– Poli­cja ma do roz­wią­za­nia mroczną zagadkę w związku z usi­ło­wa­niem zabój­stwa byłego par­la­men­ta­rzy­sty Inge­mara Ler­berga – zaczęła. – Nie znamy jesz­cze żad­nego ewen­tu­al­nego motywu tej zbrodni. Nie gro­żono mu, nie wia­domo też, w jaki spo­sób sprawca dostał się do domu ofiary. Według źró­deł „Kvällspressen” poli­cja nie zna­la­zła śla­dów wła­ma­nia do wilii, poło­żo­nej w eks­klu­zyw­nej pod­miej­skiej dziel­nicy Sło­neczny Brzeg w Saltsjöbaden…

– Na­dal żyje – usły­szała nad sobą głos Patrika.

– Przy­kro mi – powie­działa. – Może wyślemy kogoś do szpi­tala, żeby zała­twił sprawę?

Szef działu wia­do­mo­ści przy­siadł na biurku.

– Dzwo­nili z gabi­netu prze­wod­ni­czą­cego Chrze­ści­jań­skich Demo­kra­tów. Za pół godziny wypo­wie­dzą się o swoim par­tyj­nym kole­dze. Zaj­miesz się tym?

– Jasne – powie­działa, spo­glą­da­jąc na zega­rek.

– Pani pro­ku­ra­tor już zde­cy­do­wała, czy to było usi­ło­wa­nie mor­der­stwa?

– Dzwo­ni­łam do niej z samo­chodu.

– Dowie­dzia­łaś się cze­goś o psie?

Spoj­rzała na niego, nie bar­dzo rozu­mie­jąc, o czym mówi.

– Ste­fan, cztery lata – cią­gnął Patrik. – Agen­cje podają, że zna­le­ziono go mar­twego w holu. Spraw­dzisz jego prze­szłość?

– Psa?

– Czy był poli­ty­kiem kon­tro­wer­syj­nym? Czy czuł się zagro­żony? Sprawdź, dla­czego został zmu­szony do odej­ścia, ale wstrzy­maj się z publi­ka­cją, aż będziemy mieli jasność, czy prze­żyje, czy nie…

Annika wpi­sała w Google inge­mar ler­berg poli­tyk. Patrik pochy­lił się nad ekra­nem.

– Uży­wajmy okre­śle­nia czo­łowy poli­tyk. Prawdę mówiąc, przez jakiś czas roz­wa­żano jego kan­dy­da­turę na szefa par­tii.

– To prawda, całe jedno popo­łu­dnie. „Kvällspressen” poświę­ciła mu wtedy wstęp­niak.

– Nie brnij w szcze­góły – rzu­cił Patrik i wró­cił do działu wia­do­mo­ści.

Annika prze­le­ciała wzro­kiem tytuły na ekra­nie. Jak szybko o wszyst­kim zapo­mi­namy, pomy­ślała. Pamię­tała, że czy­tała o Ler­bergu, kiedy wyszła na jaw sprawa jego podat­ków, ale zostały jej jedy­nie mgli­ste wspo­mnie­nia o jakichś nie do końca czy­stych inte­re­sach. Poza tym nie wie­działa o nim nic, zresztą dla­czego mia­łaby wie­dzieć? Zazna­czyła to, co wydało jej się inte­re­su­jące.

Jakieś osiem–dzie­sięć lat wcze­śniej Inge­mar Ler­berg, czło­nek Chrze­ści­jań­skich Demo­kra­tów, był nie­wąt­pli­wie barwną posta­cią na szwedz­kiej sce­nie poli­tycz­nej. Został wybrany do par­la­mentu. Jego pro­gram przy­po­mi­nał pro­gram ame­ry­kań­skiej Tea Party, ruchu spo­łecz­nego gło­szą­cego koniecz­ność demon­tażu pań­stwa, sta­wia­ją­cego na wol­ność jed­nostki, dekla­ru­ją­cego przy­wią­za­nie do Boga i bez­gra­niczne zaufa­nie do pry­wat­nej gospo­darki. Ler­berg pro­po­no­wał mię­dzy innymi reor­ga­ni­za­cję struk­tur samo­rzą­do­wych i pry­wa­ty­za­cję opieki spo­łecz­nej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki