36,90 zł
Radosław Wiśniewski (rocznik '74) towarzyszy polskim żołnierzom września '39 podczas bitew, odwrotów, chwil chwały i klęski.Jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Ze sztabów wraz z rozkazami wyrusza na pierwszą linię, a to, co dostrzega, zapisuje i w niniejszej książce dzieli się z nami wiedzą i wrażeniami.
Nie znajdziemy tu suchego, lakonicznego tonu historyka. Wiśniewski pisze o znanych nam bohaterach jak o braciach lub synach.Dostrzega ich wady, ale nie przestaje ich rozumieć i szanować. Choć zna fakty, nieustannie w nich wierzy, trzyma kciuki za udaną przeprawę, szczęśliwe lądowanie czy skuteczną szarżę.
To dziennik świadka historii, w którym z przeróżnych źródeł wyłania się obraz wojny – każdy z nas o niej słyszał, a dziś w niezwykły sposób może ją przeżyć i zrozumieć więcej. A jest nam to potrzebne, bo przecież to, że wojna naprawdę się skończyła, wcale nie jest takie oczywiste. Na pewno kiedyś się zaczęła…
Bardzo osobista w tonie, emocjonalna gawęda Radka Wiśniewskiego o polskim Wrześniu. Autor opowiada historie, z których możemy być dumni i takie, których trzeba się wstydzić. Obrazowo, surowo ukazuje odwagę i tchórzostwo, egoizm i wielkoduszność, bohaterstwo i zwykłą ludzką małość. Przy tym wszystkim rzecz jasna stoi po stronie herosów: chce, abyśmy zapamiętali nazwiska Ludwika Głowackiego, Jana Bołbotta, Stanisława Dąbka, Józefa Kustronia i wielu innych, mniej znanych, a jakże wartych zadumy bohaterów tej tragicznej wojny. Ja będę pamiętał.
Marcin Ciszewski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 528
Apokalipsa 1939.Początek
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2020 Radosław Wiśniewski
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Bohajedyn
Projekt okładki: Hevi
Ilustracje: Tomasz Bohajedyn
ISBN 978-83-65904-68-3
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Wykaz literatury, z której zaczerpnięte zostały cytaty wplecione przez Autora w narrację literacką, znajduje się na końcu książki. W cytowanych fragmentach, tam, gdzie wydawało się to konieczne, zastosowano korektę ortograficzną i interpunkcyjną.
Tymoteuszowi i Wiktorii
Idziemy rzędem wzdłuż krwistych otchłani –
Zlęknięci, dumni, zdumieni, znękani.
Ktoś krzyknął nagle: Wracamy! To zdrada!
Ktoś – Naprzód! – woła, a ktoś jęczy – Biada!
Inny znów ściany czerwonej dotyka
I nim coś powie – bezszelestnie znika.
Czyśmy za wolno szli, czy pobłądzili,
Czy iść przestali we zwątpienia chwili,
Czy wszystko złudą było czy omamem
I tylko w myślach weszliśmy w tę bramę –
Nie wiem i nie wie chyba nikt na świecie,
Choć wszyscy wszystko oglądali przecież.
Dość, że się toniom w pionie stać znudziło,
W chwil kilka mokrą szmatą nas przykryło
I ciężkiej ciszy przytrzasnęły drzwi
Jakby nas wchłonął kubeł pełen krwi!
(Jacek Kaczmarski, Przejście Polaków przez Morze Czerwone)
Tego wtedy jeszcze nikt nie wiedział, ale wojna musiała wybuchnąć. Chociażby dlatego, że gospodarka niemiecka produkowała masowo broń dla błyskawicznie rozbudowywanej armii. Hitlera ostrzegano, że system ekonomiczny nie jest w stanie tego wytrzymać i musi być zasilany kolejnymi rabunkami. Inaczej załamie się, a wraz z nim przywództwo wodza i jego partii, i odżyje być może widmo tego, co jest najgorszym koszmarem nieudanego malarza – jakiś rodzaj rewolucji ludowej na wzór rosyjskiej. Austria, Czechosłowacja były łapanymi w biegu podporami, dzięki którym biegacz ciągle się nie przewracał. Wchłonięcie ich gospodarek i systemów walutowych odsuwało to załamanie o kolejne miesiące, lata, ale prawda jest taka, że rozbuchane wydatki, które pchnęły gospodarkę naprzód i dały Niemcom dobrobyt, oznaczały rozwój pod zastaw, na kredyt. Ten kredyt miała spłacić w przyszłości armia. Bo armia, w którą się inwestuje na taką skalę, budując w ciągu czterech lat z niczego sześć dywizji pancernych i cztery lekkie, które różniły się od pancernych tylko nieznacznie mniejszą ilością czołgów – nie może stać bezczynnie, ponieważ wówczas przynosi straty. Musi podbijać. Ale nie jest jeszcze gotowa na starcie z Zachodem. Dlatego Polskę trzeba rzucić na kolana w 7, 10 maksymalnie 14 dni, zatrzasnąć błyskawiczne okrążenie na lewym brzegu Wisły i tam zniszczyć Polaków, tak jak Francuzów w 1871 roku pod Sedanem. Łupinkę należy zmiażdżyć. Raz-dwa. Zanim ktokolwiek ochłonie, zanim napadnięty zdoła zmobilizować swoje rezerwy, wyjść w pole i okopać się w tym polu.
Dlatego wojna miała wybuchnąć 26 sierpnia rano. Taki rozkaz jeszcze 25 sierpnia koło 14:00 potwierdził sam Hitler. To z tego powodu szkolny pancernik „Schleswig-Holstein” przypłynął z kurtuazyjną wizytą do Gdańska w przeddzień planowanej daty rozpoczęcia działań zbrojnych, czyli 25 sierpnia. Jednak 25 sierpnia o godzinie 18:00 świat obiegła wiadomość o tym, że Polska zawarła z Wielką Brytanią traktat sojuszniczy, a niemal w tym samym czasie, co do godziny, do Hitlera dotarł list od Benito Mussoliniego, w którym pisał, że Włochy nie są gotowe do wojny i że do niej nie przystąpią. To było przykre zaskoczenie dla Führera. Hitler podjął decyzję, że potrzebuje więcej czasu na zmobilizowanie swojego potencjału militarnego, i nakazał w trybie natychmiastowym przełożyć inwazję na Polskę z 26 sierpnia na 1 września. Rankiem tego dnia do działań zbrojnych mogło przystąpić nie więcej niż 37 dywizji niemieckich. Wprawdzie były gotowe wszystkie dywizje szybkie – pancerne, lekkie i zmotoryzowane, ale mogło zabraknąć piechoty na pierwszorzędnych kierunkach uderzenia, a istniało prawdopodobieństwo, że Polacy mogliby przerzucić siły na najbardziej zagrożone kierunki i powstrzymać główne natarcie. Na dokładkę stan polskiej obrony był w znacznej mierze zagadką. Polska nie ogłosiła wprawdzie powszechnej mobilizacji, ale to wcale nie znaczyło, że do wojny się nie szykuje. Dlatego Hitler chciał mieć więcej wojska w pierwszej linii, chciał zwiększyć swoją wyjściową przewagę. Chodziło o to, żeby zmiażdżyć pierwszy rzut przeciwnika, następnie wyrzucić daleko przed siebie podjazdy i wydzielone oddziały czołgów oraz zmotoryzowanej piechoty, nawet bez wsparcia artylerii, ale z łącznością i z lotnictwem, szczególnie tym szturmowym. One miały zastąpić artylerię, gdyby było trzeba, a przy okazji siać panikę, zamieszanie, dezorganizację. Piechota miała zajmować teren, likwidować punkty oporu, których nie dałoby się zająć z marszu, podczas gdy łączone formacje pancerno-motorowe miały obezwładniać sieć komunikacyjną, łączności, destabilizować prace tyłów i koniec końców wywołać panikę i bezładny odwrót. Całość w obecnej sytuacji nie powinna trwać dłużej niż dwa tygodnie. Bo tyle mniej więcej, według obliczeń sztabowców, trwałaby mobilizacja powszechna i koncentracja armii francuskiej, za plecami której pewnie nieco wolniej zbierałaby się armia brytyjska. Dlatego około godzin wieczornych Hitler podjął nagłą decyzję, którą natychmiast przekazano dalej.
Ale rozkaz o odwołaniu ataku na Polskę nie doszedł do wszystkich niemieckich oddziałów na czas. Szczególnie tych dywersyjnych, rekrutowanych z mniejszości niemieckiej w Polsce, z którą łączność była co najmniej utrudniona i nie bezpośrednia. Do takiego nieudanego ataku doszło w rejonie Jabłonkowa, gdzie Niemcy chcieli zająć strategicznie ważny tunel w rejonie miejscowości Mosty. Tunel kolejowy został prewencyjnie zaminowany kilka dni wcześniej przez saperów z 21 Dywizji Piechoty dowodzonej przez generała Józefa Kustronia. Codziennie po przejechaniu ostatniego planowego pociągu saperzy uzbrajali ładunki w tunelu. W rejonie stacji Mosty stale dyżurowała drużyna z 4 Pułku Strzelców Podhalańskich. Niemieccy dywersanci w liczbie około 30, do których nie dotarł rozkaz o przełożeniu ataku na Polskę, w nocy z 25 na 26 sierpnia ostrzelali stację w Mostach i próbowali ją opanować. Na moment im się to udało, ale jedna z telefonistek, z aparatu ukrytego w podziemiach budynku poinformowała o sytuacji polskie dowództwo, zaś Niemcy zorientowali się, że mimo nadawania przez radio umówionego sygnału – obiecana pomoc regularnych oddziałów nie nadchodzi, i wycofali się w kierunku Słowacji. Generał Kustroń domagał się od władz niemieckich stawienia się na rozmowy dowódcy wojskowego nadzorującego sąsiedni obszar i ukarania winnych prowokacji. Niemcy przysłali na rozmowy kapitana piechoty, co samo w sobie było dla generała obraźliwe. Ostatecznie generała Kustronia przeprosił pisemnie dowódca niemieckiej 7 Dywizji Piechoty Eugen Ott, nazywając starcie incydentem spowodowanym przez „niepoczytalnego osobnika”. Tym osobnikiem był Leutnant Hans Albrecht Herzer, odznaczony krzyżem żelaznym jako jeden z pierwszych żołnierzy niemieckich. Podobno to odznaczenie nie miało nic wspólnego z akcją w Mostach, ale też w oficjalnych dokumentach żadnej takiej akcji nie było.
Lecz nie był to jedyny taki przypadek. Na przykład 26 sierpnia o piątej rano do Komendy Głównej Straży Granicznej w Warszawie dotarł telefonogram z komendy w Tczewie informujący o próbie przejechania pięciu niemieckich czołgów przez most w Kramrowie Polskim. Most został wysadzony. Komenda Straży Granicznej w Katowicach o dziesiątej rano tego samego dnia raportowała trzy incydenty z użyciem broni palnej i próbę porwania parowozu. To ostatnie zdarzenie prawdopodobnie miało związek z napadem niemieckim na Mosty i próbą opanowania tunelu pod Przełęczą Jabłonkowską, bowiem mowa jest w meldunku, że porywacze chcieli poprowadzić parowóz torem w stronę stacji po słowackiej stronie.
Trudno powiedzieć, jak zostało to wzmożenie prowokacji odczytane w polskim sztabie. Czy wiedziano, że to odpryski planowanej inwazji, czy to chwilowe nasilenie akcji umknęło uwadze wywiadu i sztabów? Dyplomatów? Prowokacje graniczne w sierpniu były już chlebem powszednim, ale wojna nie była pewna. Równie dobrze mogła być to kolejna zagrywka na wytrącenie gracza z równowagi, prowokowanie jakiegoś dyplomatycznego lub militarnego błędu, testowanie granic wytrzymałości psychicznej.
Napięcie rosło. 27 sierpnia reprezentacja polski wygrała mecz piłki nożnej w Węgrami 4:2. Powszechny entuzjazm. Może nawet było w emocjonalnych reakcjach na ten mecz coś z poczucia, że jak w nogę potrafimy ograć wicemistrzów świata, to i jakby wojna wybuchła, to… Dzień później, 28 sierpnia niemiecki dywersant podłożył bombę na dworcu kolejowym w Tarnowie, wybuch ładunku zabił 20 osób, a ranił 35. Gdyby nie to, że pociąg z Krakowa spóźnił się o osiem minut – liczba ofiar byłaby większa. Jedna trzecia budynku dworca uległa całkowitemu zniszczeniu. Dywersant, Antoni Guzy, Niemiec z Bielska-Białej został ujęty tego samego dnia. Nie potrafił wskazać konkretnych współpracowników poza człowiekiem ze Skoczowa o nazwisku Neuman, z którym odebrał dwie walizki z materiałami wybuchowymi w Krakowie. Wiele więcej się nie dowiemy, bo on sam znika gdzieś w okolicach 4 września, być może rozstrzelany tuż przed wkroczeniem Niemców do Tarnowa. Ale to już za dalekie wycieczki w czasie.
29 sierpnia zostaje przez polskie władze ogłoszona mobilizacja powszechna. Nie było komórek, emaili, pagerów, tylko plakaty, które polecono rozwiesić wieczorem we wszystkich miejscowościach. Pod naciskiem ambasadorów i attachés wojskowych Francji i Wielkiej Brytanii odwołano mobilizację, żeby nie dawać Niemcom pretekstu do rozpoczęcia wojny. Jeszcze wierzono w misje ostatniej szansy, mediację Watykanu, cud opamiętania. Nikt nie mógł mieć pewności co do tego, że wojna jest w zasadzie pewna, że tylko ją przełożono o kilka dni. Ale Hitler jedynie powtarzał swoje żądania, a nawet rozszerzał je – ceną za pokój nie tylko miał być Gdańsk i korytarz pomorski, ale także Górny Śląsk. Dla wszystkich było oczywiste, że jest to eskalowanie żądań do poziomu, który jest nieakceptowalny dla jego rozmówców. W gruncie rzeczy Hitler wygłaszał kolejne ultimatum. To już nie była nowa pozycja negocjacyjna, ale szukanie pretekstu do zerwania jakichkolwiek rozmów, do powiedzenia „nie miałem innego wyjścia, jak dać rozkaz do ataku”. W związku z tym już następnego dnia, wobec fiaska wszelkich alianckich wysiłków dyplomatycznych, ogłoszono w Polsce ponownie mobilizację powszechną, a jej pierwszym dniem 31 sierpnia. Późno. Do tego z niepotrzebnym zamieszaniem na początku. Ale oczywiście nie było tak, że armia miała się nagle pojawić w polu z dnia na dzień. Tajemnicą polskiego sztabu było to, że dzięki rozlicznym niejawnym formom mobilizacji jeszcze przed ogłoszeniem mobilizacji powszechnej spora część wielkich jednostek w różnym stopniu ukompletowania była w już polu.
Marynarka, kawaleria, saperzy, łączność, częściowo artyleria, wielkie jednostki piechoty i kawalerii stacjonujące nad samą granicą i lotnictwo były mobilizowane od marca. W dniach 23 i 24 sierpnia ogłoszono kolejne etapy mobilizacji alarmowej, przeprowadzanej w trybie doręczania określonym osobom kart w odpowiednich kolorach – zielonym, brązowym, żółtym, niebieskim, czerwonym i czarnym. To dlatego mimo chełpliwych komunikatów niemieckiej propagandy z pierwszych dni wojny, często powtarzanych w powojennej literaturze anglosaskiej, polskie lotnictwo, chociaż słabe, nieliczne oraz w znacznej mierze przestarzałe, nie zostało zniszczone pierwszym uderzeniem Luftwaffe na własnych lotniskach. Nie mogło tak być, bowiem od kilku dni zarówno obsługa naziemna, jak i same samoloty przebywały na lotniskach polowych, których namierzenie, mimo niemal absolutnego panowania przez Niemców w powietrzu, nie było wcale takie łatwe. Nadgraniczne mosty, mostki, przepusty, wiadukty od trzeciej dekady sierpnia były minowane. Całą wiosnę i lato trwała gorączkowa rozbudowa przewidywanych pozycji obrony. Bo w wielu miejscach z układu dróg, lasów, rzek i jezior wprawny dowódca mógł przewidzieć ruchy przeciwnika i wypatrzyć na mapie dobre miejsca, by się tym ruchom przeciwstawić. Podobno pułkownik Julian Filipowicz, dowódca Wołyńskiej Brygady Kawalerii, która przybyła w ramach mobilizacji niejawnej 18 i 19 sierpnia w okolice na północ od Częstochowy, od samego początku upatrywał pola swojej pierwszej nadgranicznej bitwy w rejonie wsi Mokra, Wilkowice, Miedzno – chociaż rozkaz w ten konkretnie rejon przesunął jego żołnierzy dopiero 30 sierpnia. Gdzieś nad wysychającymi biebrzańskimi bagnami kończono nocami budowę schronów w rejonie Nowogrodu, Strękowej Góry. Wwożono nocą, podobno furmanką, na skłon wzgórza pancerną kopułę, może zdjętą tymczasowo z jakiegoś schronu pozycji „Stołpce” albo „Sarny” na dalekich Kresach. Milczą dzieje, jakiego urządzenia użyto, żeby ten pancerny dzwon podnieść i złożyć na właściwym miejscu. Wiele rzeczy można było przyspieszyć, ale niestety beton, z którego były robione schrony na Śląsku, nad Osą, pod Mławą, pod Węgierską Górką musiał mieć czas, aby wyschnąć, związać się. A i samą skorupę z betonu trzeba było zamknąć metalowymi zasuwami, drzwiami, wyposażyć w wentylację, żywność, podstawy i lawety dla broni, łączność – inaczej była tylko skorupą.
Do końca towarzyszyło temu zamieszanie: wsiadanie, wysiadanie, krzyżujące się w ostatniej chwili eszelony, transporty, które stały na stacji, i te, które toczyły się dwa razy w tę samą stronę. Na mapach widać tylko linie niebieskie i czerwone, jakby jedni drugich widzieli, czekali na siebie, a przecież to było do ostatniego momentu zgadywanie intencji i ugrupowania przeciwnika. Tymczasem o ile wiedza polskich sztabów, jak miały wykazać nadchodzące wydarzenia, była dosyć dokładna, to sztaby niemieckie miały rozpoznaną nie więcej niż połowę polskich jednostek. A do tego w ostatniej niemal chwili wiele jednostek pod bombami zmieniało swoją dyslokację. Na przykład 13 Dywizja Piechoty jeszcze w noc poprzedzającą wojnę znajduje się pod Toruniem, ale zostanie przerzucona w rejon Tomaszowa Mazowieckiego. Kresowa Brygada Kawalerii jeszcze 1 września jest w swoich garnizonach – pojawi się za kilka dni na skrzydle Armii „Łódź” nad Wartą. 22 Dywizja Piechoty z Kresów zostanie przerzucona na skrzydło Armii „Kraków”. Włącza się już wielka mapa. Ona będzie wracać, trzeba będzie jakoś nadążać. Nadchodzi Blitzkrieg. 31 sierpnia o północy mniej więcej na swoich stanowiskach znajdowała się niecała połowa przewidzianych polskim planem mobilizacyjnym jednostek, w transportach i ośrodkach zapasowych była reszta. Mało? Mobilizację ogłoszono 29 sierpnia, odwołano i następnego dnia ogłoszono znowu. Bałagan na samym początku. Tymczasem Niemcy już pousuwali zapory drogowe po swojej stronie granicy, słychać pomruk czołgowych i samochodowych motorów w miejscach koncentracji. Ale o zaskoczeniu nie ma już mowy. Cud, że się udało.
To wszystko nie działo się za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To był skomplikowany plan kolejowy, który musiał przewidzieć porządek załadunku, rozładunku, transportu, marszu na stacje. I mimo krytyki powojennej – to był bardzo dobry plan transportowy. Jedyny możliwy. Krytykowany za to, że stawiał na przepustowość linii, a nie zwartość transportowanych oddziałów, ale jakby jakiś duch czuwał, jakby ktoś miał intuicję, że napadnięty będzie musiał szybko postawić wszystko na nogi, żeby chociażby zaznaczyć swój opór. A to była możliwość, która spędzała sen z powiek polityków i wojskowych. Że jeżeli nie zaznaczy się oporu od razu, ale pozwoli się przeciwnikowi na wejście, to po pierwsze utraci się od razu bez walki sporą ilość środków i zapasów, pokaże się aliantom, że się nie chce walczyć, a być może temu, który czeka spokojnie za wschodnią granicą, że ryba nawet nie walczy, ale poddaje się. Co wtedy by było? Alianci nie wypowiadają wojny Niemcom, ZSRR wkracza od razu i całość zamyka się w ciągu tygodnia jako jakaś mało poważna wojenka na rubieżach Europy. Mówiąc brutalnie – polski żołnierz w pierwszej linii krwią miał zmusić świat do reakcji, miał sprawić, by wojna polsko-niemiecka stała się powszechną wojną narodów. Nie dlatego, żeby Polska mogła wygrać. Żeby mogła przetrwać. ●
Połowa sierpnia. Upał. 76 Kampfgeschwader wyposażony w bombowce nurkujące Junkers 87B „Stuka” od kilku dni przebywa na nowym dla siebie lotnisku koło Cottbus na Łużycach. Trzy eskadry brzydkich, pokracznych jednosilnikowych maszyn, z płatem łamanym jakby w spłaszczoną literę „w” z charakterystycznymi owiewkami kryjącymi stałe podwozie, nazywanymi czasem „łapciami”. Podobno nikt z polskich specjalistów po pierwszych doniesieniach wywiadu nie chciał wierzyć w istnienie i sens konstruowania tak pokracznego samolotu. Miał on jednak stać się symbolem nadciągającej apokalipsy, jedną z jej oznak, wiernym jeźdźcem. Twórcom chodziło o skonstruowanie samolotu, który byłby w stanie precyzyjnie zrzucić bombę w nieduży cel punktowy. Na przykład dom, zagajnik, baterie artylerii na stanowiskach. W latach trzydziestych wszyscy sobie zdawali sprawę, że zrzucanie bomb z lotu płaskiego czy koszącego ma wymiar raczej moralny, szczególnie gdy samoloty były mało liczne, a celowniki nieprecyzyjne. Prędkość samolotu względem ziemi, masa czynników zakłócających, jak wiatr, prądy powietrza, zmiana jego temperatury w zależności od wysokości – wszystko mogło wpłynąć na celność zrzutu bomby, a metody przeliczania punktu celowania nie były jeszcze zbyt złożone. Zwykły samolot mógł zrzucać bomby w miarę celnie z niskiego lotu, narażając się na przeciwdziałanie obrony przeciwlotniczej, a nawet karabinów maszynowych piechoty, albo mógł atakować z większej wysokości, gdzie był w miarę bezpieczny, ale precyzja zrzutu bomb pozostawiała wiele do życzenia.
Pomysł był rewelacyjnie prosty i zdaje się, że wpadło na niego wielu konstruktorów naraz. Samolot musiał się złożyć do lotu nurkowego, jak najbardziej stromego, i celowanie odbywało się po prostu… całym samolotem. Bomba musiała wisieć pod kadłubem, wtedy była pewność, że dzięki celowaniu maszyną bomba poleci dokładnie w założonym kierunku. Tuż nad ziemią pilot zwalniał ładunek i podrywał samolot do góry. Czasami, na przykład w amerykańskich bombowcach SBD „Dauntless”, bomba była montowana na ruchomym wysięgniku i w czasie lotu nurkowego wysuwała się na nim poza obrys kręgu śmigła, tak żeby nurkujący samolot sam się nie uszkodził po zrzucie ładunku. Zrzut musiał nastąpić najniżej jak się dało, aby wyeliminować wszelkie czynniki, które mogły zakłócić lot bomby. Już sama technika zrzutu bomby, pochylenie samolotu i skierowanie jego nosa niemal pionowo w dół musiały wywoływać piorunujące wrażenie na ludziach poddanych takiemu bombardowaniu. Bywało, że ludziom się zdawało, że samolot ulega awarii albo po prostu został trafiony przez obronę przeciwlotniczą i spada na swoją zgubę. A do tego Junkersy 87 miały zamontowane specjalne syreny włączane w czasie nurkowania, zaś bomby wyposażane były w specjalne rurki dla potęgowania świstu. Jakby tego było mało – „Stuka”, niemrawy w locie poziomym, w nurkowaniu potrafił osiągnąć nawet 600 kilometrów na godzinę i powietrze opływające niezgrabny kadłub samo wywoływało ogromny hałas. No i jeszcze ta sylwetka. Z dołu, pod kątem, przypominająca kontur jakiegoś drapieżnego ptaka, może sępa? Krogulca? Zły wygląd do złej, brudnej roboty.
Dzisiaj, 15 sierpnia 1939 roku, 1, 2 i 3 eskadra pułku I/76 ma wykonać pokazowe bombardowanie ćwiczebne na poligonie Neuhammer, obecnie Świętoszów. Rozgrzewane są silniki, ostatnią odprawę przeprowadza kierujący dzisiejszym lotem ćwiczebnym Hauptman Walter Sigel. Kiedy kończy, obok pojawiają się lotnicy z patrolu pogodowego. Prognozy prognozami, ale nawet obecnie wysyła się patrol, który naocznie potwierdza stan zachmurzenia nad rejonem wykonania zadania. Sigel odbiera meldunek – podstawa chmur nad poligonem ma wynosić około 900 metrów, zachmurzenie dwie trzecie. Sigel przekazuje wszystkim ostatnie szczegóły lotu. Szyk eskadr, on prowadzi, wysokość dolotu 4000 metrów, nad celem nurkowanie prosto w chmury, po wyjściu z chmur szybka identyfikacja celów, zrzut ćwiczebnych bomb z betonu, potem utworzenie formacji powrotnej.
– Do maszyn, połamania karków! – rzucił podobno na koniec zwyczajowym życzeniem do swoich załóg.
Kolejno trzy eskadry wzbiły się w powietrze, najpierw 1, potem 2 i 3. Około godziny szóstej rano, będąc nad celem i formując szyk bojowy z marszowego, dowódca grupy ze swoim kluczem wychodzi na czoło, za nim ustawia się grupa, ale w zaburzonej kolejności – najpierw eskadra 2, potem 3 i na końcu 1, prowadzona przez Oberleutnanta Dietera Peltza. Dowódca grupy decyduje o rozpoczęciu ataku.
Samoloty jeden po drugim z głośnym wyciem silników i syren przechodzą z lotu poziomego do niemal pionowego nurkowania, przeciążenie wciska pilotów w fotele, krew odpływa z głowy. Dlatego właśnie samolot został wyposażony między innymi w system automatycznie wyprowadzający go z nurkowania – na wypadek gdyby pilot zemdlał w trakcie ataku. Ale tutaj nikt nie mdleje, to jeszcze nie jest prawdziwa akcja. Wchodzą w chmury warstwowe, z początku białe, potem coraz ciemniejsze, szare. Za moment wypadną po ich drugiej stronie, tuż przed oczami obserwatorów, i wykonają po raz kolejny pokazowo celne bombardowanie punktowych celów na poligonie. Mają zademonstrować, że posiadając takie wsparcie i łączność radiową, nawet wysforowane daleko przed swoje linie czołgi i piechota zmotoryzowana są w stanie obezwładnić każdy cel. „Stuka” to latająca artyleria pierwszej linii. Ma być blisko swoich kameraden z sił lądowych, blisko frontu i reagować na ich wezwanie. Jak straż ogniowa. Dlatego to niskie, wytrzymałe podwozie jest stałe, a nie chowane. Dla większej wytrzymałości. „Stuka” będzie operować z lotnisk polowych, tylko i wyłącznie. Dlatego nie skupiano się specjalnie na jego prędkości, zwrotności, urodzie, osiągach wysokościowych. To ma być armata ze skrzydłami. I to nie byle jaka. Bo jaka armata potrafi oddać taką salwę z 500-kilogramowego pocisku? A „Stuka” to potrafi. I jeszcze poprawi z karabinów maszynowych.
Samoloty nadal pędzą przez chmury prosto w dół, to nieprzyjemna chwila, nic nie widać, gdyby nie grawitacja, można by było stracić orientację co do kierunków w przestrzeni. To jest jeden z tych momentów, kiedy zmienia się gęstość czasu i zdaje się on rozciągać. Wiadomo, że trzeba być skupionym, bowiem wyjście z chmur nawet na wysokości kilkuset metrów daje zaledwie ułamek sekundy na wybór celu, korektę rozpędzonego samolotu, zrzut bomby i odbicie do góry, żeby nie roztrzaskać się o ziemię. Zatem sekundy rozciągają się w nieskończoność, jak to mówią w takich momentach narratorzy wojennych powieści, albo naprawdę przebijanie się przez chmury trwa strasznie długo. Nikt nie patrzy na wysokościomierz, bo on i tak wariuje w gwałtownym nurkowaniu. Aż nagle biel ustępuje i Sigel widzi ziemię. Ale blisko, bardzo blisko. Ziemia nie jest tam, gdzie się jej spodziewał, gdzie widziała ją eskadra rozpoznania meteo. Samolot dowódcy ma do niej zaledwie sto metrów, w zasadzie w chwili, kiedy to zrozumiał – jeszcze mniej, bo maszyna przecież pikuje z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Do wierzchołków drzew prosto pod sobą jest bardzo blisko. W jednej chwili ściąga na siebie drążek, wbija przycisk automatycznego wyjścia z nurkowania i drze się w mikrofon:
– Ziehen! Alles ziehen!
Czyli w wolnym tłumaczeniu – „Wyciągać! Wszyscy wyciągać!”, albo jak darł się wiele lat później pokładowy system o kolizji z ziemią w pewnym rządowym samolocie: „Pull up! Pull up!”. On może za pół sekundy zginie, ale za nim lecą tym samym kursem prosto w ziemię trzy eskadry, samolot za samolotem, klucz za kluczem i nic nie widzą, są przygotowani na wyjście z chmur na wysokości dziewięciuset metrów. Jednocześnie Sigel już wie, że zabraknie mu kilkunastu metrów, nie wyprowadzi samolotu nad wierzchołkami drzew, w kolejnym ułamku sekundy dostrzega niedużą przesiekę leśną i popycha tam samolot, wyrównuje dwa metry nad ziemią i pędzi nad leśną drogą, jakby miał zamiar na niej lądować, ma drzewa po obu stronach na szerokość skrzydeł. Odzyskuje kontrolę nad „Stuką”, odbija w górę, ale w tym czasie jego boczni – Oberleutnanci Eppen i Mueller nie mają tyle szczęścia i wpadają na drzewa. Pierwszy rozbija się i resztki samolotu zawisają na pniach sosen, drugi kończy lot w kuli ognia. Podobny los spotyka jeden po drugim pozostałe samoloty 2 eskadry i część 3 eskadry, chociaż z tej ostatniej kilku samolotom udaje się wcześniej przerwać nurkowanie i wyjść cało nad chmury. Słysząc wrzaski dowódcy, prowadzący 1 eskadrę Leutnant Hans Stepp przerywa nurkowanie jeszcze nad chmurami, wyrównuje lot i czeka. Ta eskadra długo krąży w oczekiwaniu na powracające samoloty swoich towarzyszy, ale się nie doczeka. Trzynaście samolotów, kolejno, niemal w tym samym miejscu roztrzaska się o ziemię, grzebiąc 13 pilotów i 13 strzelców pokładowych. Trzynaście wyszkolonych załóg, trzynaście nowych, prosto spod igły maszyn.
Kiedy Hitlerowi doniesiono o katastrofie na poligonie w Neuhammer, podobno wstał i dłuższy czas patrzył w okno w milczeniu. Powołany jeszcze tego samego dnia specjalny sąd wojenny miał zbadać sprawę. Składowi przewodniczył były dowódca Legionu „Condor” w Hiszpanii Hugo Sperle. Sąd nie znalazł winnych. Uznano, że w przeciągu godziny między powrotem eskadry pogodowej a dolotem eskadr bojowych pojawiła się mgła przygruntowa. „Wynikła mgła”, jak by to powiedział wiele lat później jeden z pilotów pewnego rządowego samolotu. Było to, jak uznał specjalny sąd wojenny pod przewodem Sperlego, zdarzenie z kategorii losowych, które zawsze mogą się przytrafić. Sąd orzekł ponadto, że dowódca lotu – Walter Sigel – zrobił wszystko, co się dało, by ostrzec i uratować swoich ludzi. Ostatecznie na lotniska wróciła część 3 i wszystkie samoloty 1 eskadry. Można założyć, że gdyby Sigel miał gorszy refleks – wszyscy by zginęli tego dnia pod Świętoszowem.
A tak, cudem ocalony Walter Sigel mógł 17 dni później, 1 września 1939 roku przed świtem, zasiąść za sterami swojego „Stukasa”, objuczonego tym razem już prawdziwymi bombami, i poprowadzić 29 maszyn z lotniska Strachowice pod Wrocławiem, w kierunku niczego niepodejrzewającego, śpiącego, bezbronnego polskiego miasteczka Wieluń. ●
W tym zamieszaniu spadły pisma i układy.
„Zdrajcy!” krzyczano, lecz do kogo, trudno rzec.
Polityk przecież w ogóle nie zna słowa „zdrada”,
A politycznych obyczajów trzeba strzec.
Skłócony naród, król niepewny, szlachta dzika
Sympatie zmienia wraz z nastrojem raz po raz.
Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka,
To wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse.
(Jacek Kaczmarski, Rejtan, czyli raport ambasadora)
To musiało brzmieć bardzo dziwnie już wtedy, nawet bez znajomości tajnych protokołów tego paktu. W pełnej napięcia atmosferze rokowań, misji, krzyżujących się depesz dyplomatycznych, dziwnych zdarzeń – nie mogło brzmieć dobrze. Od roku wyglądało na to, że świat, a w każdym razie część Europy, a za nią reszta globu – ślizga się po ostrzu brzytwy. Wojna to już wisiała na włosku, to ją odwoływano. Ostatnio jesienią zeszłego, 1938 roku, kiedy ceną za pokój miały być niewielkie w gruncie rzeczy ustępstwa terytorialne Czechosłowacji na rzecz Niemiec. Ustępstwa, do których Czechosłowację zmuszono na konferencji w Monachium w imię światowego pokoju. O tym, że niewielkie zmiany na mapie w praktyce pogrążają naszego południowego sąsiada całkowicie, wiedzieli nieliczni. Oddanie części górzystego pogranicza Niemcom pozbawiało to państwo możliwości obrony, bowiem na utraconym terenie pozostawała spora ilość wznoszonych ogromnym wysiłkiem przez wiele lat umocnień granicznych, nie bez kozery nazywanych czasem czeską linią Maginota. W armii czechosłowackiej było o krok od buntu, szczególnie w szeregach młodszej kadry oficerskiej, która chciała się bić. Jednak ostatecznie bez wsparcia jakichkolwiek realnych sojuszy – nie zdecydowano się na samotne stawienie czoła Niemcom.
W Polsce za Czechosłowacją zapewne mało kto płakał. Pamiętano Czechom najazd na Śląsk Cieszyński dwadzieścia lat wcześniej, z brakiem ufności spoglądano na flirt kolejnych rządów znad Wełtawy i Morawy ze Związkiem Radzieckim. Polska decyzja, by upomnieć się w tym momencie o Zaolzie i wykonać zbrojny pokaz siły, wydawała się zapewne sporej części społeczeństwa uzasadniona historycznie, politycznie i moralnie. Nie wiem, czy ktoś widział w tym krótkowzroczność. Byli tacy, którzy próbowali interpretować to posunięcie polskiego rządu jako próbę poprawy wyjściowego położenia Polski przed spodziewaną wojną, ale był to chyba nadmiar myślenia życzeniowego. Poza tym przejmując Czechosłowację, Niemcy zyskiwały per saldo dużo lepsze pozycje wyjściowe do najazdu na Polskę. Oczywiście jesienią 1938 roku Czechosłowacja, chociaż poniżona, jeszcze istniała, a widok polskich czołgów kwieconych przez ludność cywilną Cieszyna nie wydawał się zwiastować niczego szczególnie złego. Wielu Polaków czuło zapewne nie tyle wstyd i strach, ile satysfakcję, że dziejowej sprawiedliwości stało się zadość. Pycha kroczy przed upadkiem, mówią.
Humor zapewne popsuł się wszystkim w marcu 1939 roku, kiedy zwasalizowana Czechosłowacja nie umiała się oprzeć naciskowi i zaszantażowana bombardowaniem bezbronnej Pragi, za którą nikt nie chciał ginąć – padła bez walki pod kolejnymi ciosami Wehrmachtu. W zasadzie nie tyle padła, ile się rozpadła. W ręce niemieckie dostało się nie tylko terytorium państwa, ale co gorsza broń czechosłowackiej armii i jej zaplecze przemysłowe. A było to uzbrojenie pod wieloma względami stojące znacznie wyżej niż to, czym dysponowała armia polska. Chociaż oczywiście nie należy powtarzać zbyt bezrefleksyjnie tez o wyższości armii czechosłowackiej nad polską. Owszem, na papierze wydawało się, że mniejsze państwo, znajdujące się w bardziej beznadziejnym niż Polska położeniu geostrategicznym, zdobyło się na wielki wysiłek koncepcyjny, intelektualny, produkcyjny, żeby zapewnić sobie militarne bezpieczeństwo. Ale bez przesady. W wybranych typach uzbrojenia wydawało się, że owszem – sprzęt był lepszy niż polski – na przykład czołgi Lt35 i Lt38, które Niemcy wszystkie bez zbędnych ceregieli wcielili do swoich dywizji lekkich, skokowo zwiększając ich potencjał bojowy. Albo być może myśliwce Avia B534, które były nieco lepsze od polskich P11c, chociaż należały do osiągnięć wymierającej koncepcji samolotów dwupłatowych. Z kolei porównywanie lotnictwa bombowego nie wypadało na korzyść południowych sąsiadów – próżno by szukać w ich lotnictwie, fakt, bardziej licznym, odpowiedników polskich „Karasi” czy, nie daj Boże – „Łosi”. Co zazwyczaj pomija się milczeniem – armia czechosłowacka nie miała nawet cienia odpowiednika produkowanych w Polsce na licencji Boforsa automatycznych armat przeciwlotniczych 40 mm. Owszem, posiadała sporo dział średniego kalibru i trochę karabinów maszynowych dla piechoty, ale to wszystko. To trochę tak, jakby dom miał parter i dach, a żadnych pięter pomiędzy. Nie było czym przykryć wojska w polu. Polska obrona pod tym względem też była dziurawa, to prawda, i podobnie jak czechosłowacka mało liczna, ale można zaryzykować stwierdzenie, że dysponowała lepszym, bardziej poręcznym sprzętem, a Boforsy przeciwlotnicze, choć nieliczne, ale były w każdej polskiej jednostce. A do tego wszystkie polskie baterie przeciwlotnicze zostały przed wojną w całości zmotoryzowane. Że Czechosłowacja miała przed 1939 rokiem dywizje szybkie, a my tylko dwie brygady pancerno-motorowe, w tym jedną niekompletną? Tak, to prawda, tylko że czechosłowackie dywizje szybkie składały się z batalionów czołgów, pułków kawalerii i batalionów cyklistów. Jakie to ma znaczenie? Takie, że w razie prawdziwej wojny, gdyby zachodziła potrzeba naprawdę forsownego manewru – każda z tych formacji miałaby inną szybkość marszu, zatem albo dywizja robiłaby manewr powoli, całością sił, albo szybko, ale wówczas praktycznie do szybkiego manewru nadawały się tylko samotne czołgi, bez wsparcia. Nie brzmi to dobrze. A wręcz: zupełnie nie brzmi jak dywizja szybka. To brzmi jak pstrykanie palcami, a nie pancerna pięść. Pomysł, żeby jednak do czołgów dodać bataliony piechoty zmotoryzowanej, przyszedł do głowy Czechom i Słowakom dosyć późno, bo w obliczu kryzysu sudeckiego, i oczywiście nie zdołano ich zmobilizować na czas. A do tego żadna z tych dywizji szybkich na wypadek wojny nie została w pełni ukompletowana, bo nie wyprodukowano dość sprzętu. Tylko jedna zbliżyła się do stanów etatowych, jeżeli chodzi o czołgi, dwie pozostałe miały czołgów mniej więcej tyle, ile polskie brygady szybkie, a jedna nie miała ich w ogóle. A jeszcze z innej strony – w czternastu z trzydziestu czechosłowackich dywizji nie było ani jednej armaty przeciwpancernej. Ani jednej. Bo przewidziane były do walki w oparciu o fortyfikacje, i to fortyfikacje, poszczególne schrony miały na wyposażeniu armaty przeciwpancerne. Można tylko sobie wyobrazić, co by się stało z tymi dywizjami, gdyby musiały opuścić umocnione pozycje w Sudetach w pośpiechu. A te czeskie umocnienia – imponujące, nowoczesne, podobnie jak we Francji w 1940 roku trochę kształtowały doktrynę obronną oraz plany mobilizacji. I na próżno byłoby w nich szukać jakiejś wielkiej myśli operacyjnej, śmiałych zamiarów, śladów manewru.
Trochę trudno się dziwić, że zdradzona w Monachium przez wszystkich, w marcu 1939 roku, pozbawiona swoich umocnień, niejednorodna narodowościowo, mająca za teatr działań wojennych wąskie pasmo własnego terytorium armia czechosłowacka nie podjęła desperackiego aktu samoobrony. W najwęższym miejscu kraju Niemcom wystarczyłoby włamanie się na głębokość mniej niż 150 kilometrów, żeby go przeciąć na pół. Gdyby Niemcy uderzyli z dwóch stron, a mieli taki zamiar, w ciągu dwóch dni kleszcze mogłyby się spotkać. Kto zatem narzeka na złe pozycje wyjściowe polskiej armii w 1939 roku, powinien spojrzeć na sytuację Czechosłowacji. To nie jest tak, że nie chcieli się bić. Chcieli, ale mieli jeszcze mniejsze szanse niż Polska, gorsze położenie i ani jednego sojusznika. I podjęli niełatwą decyzję, że jednak nie.
Zostawmy jednak Czechosłowację. Ona od marca 1939 roku nie istnieje. Niemcy wjechali do Pragi, zamieniając Czechy w podporządkowany sobie, chociaż z marionetkowym rządem Protektorat Czech i Moraw. Słowacy pod przewodem księdza Tiso założyli własne, pozbawione znaczenia międzynarodowego państewko ze szczątkowymi siłami zbrojnymi. Małym pocieszeniem był fakt, że w ramach rozbioru Czechosłowacji Węgrzy z poparciem Polski zagarnęli Koszyce i tak zwaną Ruś Zakarpacką, w wyniku czego po raz pierwszy od dawna Węgry i Polska miały wspólną granicę lądową, co jak się okazało, nie pozostało bez znaczenia dla wydarzeń, które miały nadejść. Tak, teraz to już było ratowanie tego, co było do uratowania. Hamowanie na równi pochyłej.
Bo efekt rozpadu państwowości południowego sąsiada był dla polskich planów obrony fatalny. Nie tylko dlatego, że i tak silny Wehrmacht dodatkowo wzmocnił się, przejmując czechosłowackie arsenały i bazę przemysłową. Także z tego względu, że do marca 1939 roku, przygotowując się do wojny na Zachodzie – a zaczęto o tym myśleć dosyć późno, przez całe lata 20. i 30. szykując się raczej do konfrontacji ze Związkiem Radzieckim – myślano o obronie granicy o ładnych kilkaset kilometrów krótszej. Nawet bez przejęcia Czech i Słowacji granica polsko-niemiecka była długa i umożliwiała Niemcom wyjście od razu na skrzydło wojsk walczących na lewym brzegu Wisły ze Śląska w kierunku ogólnym na Piotrków i Warszawę z jednej strony, a z Prus Wschodnich pozwalała zagrozić samej Warszawie po zaledwie 120-kilometrowym marszu. Otwórzcie sobie atlasy na mapie pokazującej Polskę w 1939 roku, a to od razu rzuci się wam w oczy. Teraz, po marcu 1939 roku, okazywało się, że tej granicy do obrony będzie kilkaset kilometrów więcej, od Pilska w masywie Beskidu Żywieckiego aż po przełęcz Dukielską i dalej, aż do Użockiej. A na to nikt nie był przygotowany. Za to Niemcy mogli się dowolnie rozstawić po szerokim półokręgu. Nie musieli zakładać cęgów okrążenia, nikt nie wchodził w żądną paszczę lwa. Polska już była w tej rozwartej paszczy, pomiędzy tymi rozłożonymi ramionami obcęgów. Należało tylko przyłożyć siłę, żeby zaczęły się zwierać, żeby cienka skorupka zaczęła trzaskać, pękać, rozsypywać się. Tak, okrążenie to miał być punkt wyjścia tej wojny, teraz można było próbować wymyśleć coś twórczego.
Pracowały sztaby, dyplomaci prowadzili swoje gry, do końca trwały targi, co, kiedy, za ile kupić, jak jeszcze się przygotować na to, co zdaje się musiało nadejść. Było dla wszystkich oczywiste, że wariant czechosłowacki nie wchodzi w grę. W zasadzie nie wiadomo dlaczego. Nic gorszego niż Czechy i Słowację Polski by nie spotkało – rola wasala, może nawet nieco bardziej szanowanego. Albo mniej. Stać się satelitą, ale żyć, być może w odpowiednim momencie zmienić sojusze, odwrócić ostrze broni w kierunku dawnego suwerena? Nie, jakoś to nie przychodziło nikomu do głowy i nawet dzisiaj brzmi to paskudnie, mimo wiedzy, którą się ma. Zatem wiadomo było, że Polacy będą się bić. Bo taki ich obyczaj, jak mawiał klasyk. Niektórzy tylko rozumieli, że pomimo chwiejnych sojuszy na Zachodzie położenie Polski w porównaniu do Czechosłowacji i jej przygotowanie do wojny tylko z pozoru jest nieco lepsze. Nie było.
Armia podtrzymywana ogromnym wysiłkiem finansowym biednego państwa na dorobku była w trakcie reorganizacji i przebudowy. Ale co gorsza, ta przebudowa, gdyby nawet się powiodła i do wojny doszłoby rok czy dwa lat później – dałaby armię podobną do potencjalnej armii napastnika, tylko słabszą liczebnie i koncepcyjnie. W tej przebudowie brakowało jakoś pomysłu niwelującego przewagi potencjalnych nieprzyjaciół – jakościową i ilościową. O motoryzacji armii w państwie, w którym tuż przed wojną zarejestrowanych było zaledwie 41 tysięcy samochodów – można było pomarzyć, mimo że takie plany, tworzenia jednostek szybkich, istniały już w latach 20. Wtedy postulowano tworzenie dywizji mieszanych konno-motorowych, jak wiele lat później w Czechosłowacji. Zrezygnowano z tej koncepcji, wskazując, że w praktyce tworzono by jednostki pozorne – osobno walczyłyby jednostki kawalerii, osobno motorowe, bo różne były możliwości manewru jednych i drugich. Zatem nie było żadnej wunderwaffe. Trudno było liczyć na korzystne ukształtowanie terenu przyszłej batalii. Bieg wielkich rzek, pasm górskich, rozłożyste bagna, jeziora nie układały się w żadną spójną linię frontu. I do tego jeszcze to lato. Upalne, suche, długie. Wiele rzek można było przekraczać w bród, odsłoniły się na nich przejścia legendarne, niewidziane od wielu lat, rzeki takie jak San, Bug czy Wisła w swoich dolnych biegach przestawały być żeglowne. Armia była czwartą, może piątą w Europie. To prawda. Ale Niemcy stawały się silną armią numer dwa, i to nie Europy, ale świata, ustępując liczebnością tylko wojskom Związku Radzieckiego, ale niwelując to nowoczesną doktryną, wyższą kulturą techniczną, łącznością i wyszkoleniem.
Nie było też tak naprawdę planu wojny. Przez wiele lat przygotowywano i optymalizowano armię, lotnictwo i marynarkę do walki ze Związkiem Radzieckim. To stąd te duże, wielu mówiło, że za duże jak na warunki Bałtyku okręty podwodne „Orzeł” i „Sęp”. Chodziło o to, żeby zmieścić w kadłubie jak najsilniejsze motory – to raz, a dwa: stworzyć okręt o potężnej kombinowanej salwie torpedowej, tak żeby zdążył przechwycić ciężkie okręty Bałtiskowo Fłota i z awaryjnych jeszcze torped dać salwę taką, żeby mieć pewność, że coś uszkodzi. Zmiana kierunku na zachodni była zupełnym zaskoczeniem. Praca sztabowa zaś to mozół nad mapami, wyjazdy w teren, liczenie przepustowości linii kolejowych, dróg, kalkulowanie, co i kiedy może zjawić się w określonym miejscu, gdzie i kiedy uderzy nieprzyjaciel, sprawdzanie wariantów działania w grach sztabowych, na manewrach. To są miesiące mrówczej pracy dla opanowania chociażby ogólnych zarysów gry, jej pierwszych etapów. A co dopiero opracowanie kolejnych etapów, wariantów, przewrotów. Na to wszystko nie było czasu, a na dokładkę Naczelny Wódz nie znosił gier sztabowych. Dlatego nie przeprowadzano ani jednej symulacji na mapach, czy proponowane rozstawienie sił jest optymalne, nie przeprowadzono żadnej dyskusji w obecności innych oficerów sztabowych i liniowych, w której wykazano by słabe i mocne strony proponowanych rozwiązań. Nic z tego. Wódz Naczelny miał wszystko w swojej głowie i sam chciał wszystkim kierować, zawierzyć swojemu instynktowi. Bo że pracy sztabowej nie lubił, to widział już Marszałek Piłsudski. Plan zatem był, ale żaden dowódca poszczególnej armii nie znał zadań jednostek sąsiednich, nie poznał zamysłu ogólnego i swojej roli w tym zamyśle. W tej sytuacji i Napoleon by nie dał rady. No tak, tylko Napoleon dbał o to, żeby i każdy dowódca, i każdy żołnierz rozumiał wagę wykonywanego przez siebie zadania, wierzył, że to dodatnio wpływa na morale człowieka, który być może za chwilę będzie musiał ryzykować życie. Korsykańczyk nie miał może sentymentów, ale wiedział, że łatwiej się idzie na śmierć, kiedy się w zarysach chociaż wie dlaczego i po co.
Na próbach stworzenia jakiejkolwiek przeciwwagi dla niemieckiej opresji zeszło lato. Wywożono sprzęt – kopuły, lawety, a nawet metalowe zasuwy – ze zbudowanych już umocnień na wschodzie Polski, do nowo budowanych i planowanych w trybie nagłym umocnień na zachodzie i południu. Co z tego jednak, skoro beton musi mieć czas się związać. Schronu bojowego nie buduje się w dwa dni. W portach Francji i Anglii pakowano sprzęt wojenny dla Polski, chociaż z drugiej strony niezły sprzęt ciągle wysyłano też z Polski w świat. Bo tak się to ułożyło, że eksportem uzbrojenia całe lata finansowano zakupy dla własnych sił zbrojnych. Do ostatniej chwili nie zerwano kontraktów eksportowych, dzięki czemu Bułgaria, Grecja, Rumunia otrzymywały lepszy sprzęt niż własna armia, bo za rok, dwa, z pieniędzy za ten lepszy sprzęt miano sfinansować badania, konstrukcję i produkcję jeszcze lepszego niż lepszy. Tylko że tego czasu już nie było. Należało pewnie zerwać te kontrakty, zyskać na ostatnią chwilę jeszcze garść dział, samolotów, silników. Pewnie tak.
I wtedy nagle, kiedy wydawało się, że świat zamarł w oczekiwaniu, ale brak było nowych dramatycznych zwrotów akcji, kiedy sporo osób zaczęło powątpiewać, że wojna w ogóle wybuchnie, 23 sierpnia gruchnęła wieść, że Niemcy i Związek Radziecki zawarły pakt o nieagresji. Nikt lub prawie nikt na świecie nie wiedział o tajnym protokole tego paktu, który dzielił państwa i narody pomiędzy dwoma szatanami niczym połcie słoniny, mięsa, sztuki materiału na pół. Ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Sama konstrukcja logiczna paktu o nieagresji pomiędzy państwami, które nie miały ze sobą bezpośredniej granicy lądowej ani morskiej, wskazywała jednoznacznie, że to pakt dotyczący nie stanu faktycznego, ale antycypowanego przez obie układające się strony. A tak się składało, że sygnatariuszami były państwa, które dysponowały pierwszą i drugą co do liczebności siłą zbrojną kontynentu, zatem w razie czego mogły sobie to całe międzymorze od Bałtyku po Morze Czarne poukładać, jak chciały. Prasa zachodnia i kręgi dyplomatyczne Zachodu wskazywały, że ogłoszona treść układu jest niepełna i jego część została z całą pewnością zatajona. Na to wszystko wskazywało. Ale też wiadomo było, że ideologicznie obu sygnatariuszy raczej wszystko dzieli, niż łączy, że ten drugi, Stalin, będzie raczej wyczekiwał, niż rzucał się w wir wydarzeń. Poczeka i kiedy ryba na haku będzie już zmęczona, wykrwawiona szamotaniną – wtedy usłużnie podstawi podbierak. ●
Babcia Jadwiga była zawsze wesoła, rubaszna, skora do dowcipów i chyba rzadko zdarzały jej się chwile powagi, a może tak mi się wydawało jako wnukowi, może taka była dla mnie, nawet kiedy umierała na raka płuc w szpitalu przy ulicy Kolejowej we Wrocławiu. Nawet wtedy. Leżała z rurkami z tlenem przy nosie, z jedną nogą odkrytą, bo rak dusił i wydawało się jej, że jest gorąco, i wskazując na moją ówczesną dziewczynę, komenderowała jak w wojsku:
– Murzyn, wachlować! Murzyn, nie wachlować!
A kiedy niosłem na pogrzebie urnę z popiołami babci po kremacji, nie umiałem się powstrzymać od uśmiechu, bo w głowie nawracała jak zdarta płyta hipotetyczna wymiana zdań z babcią Jadwigą, którą mógłbym teraz przeprowadzić.
– Jak się czujesz, babcia, w tej urnie?
– A wiesz – odpowiadała w mojej głowie ochrypłym od lat palenia fajek głosem – …jakaś zgaszona…
I śmialiśmy się oboje, mimo że szliśmy w kondukcie pogrzebowym. Ja z trudem trzymając mięśnie twarzy na wodzy, a babcia Jadzia w mojej głowie śmiała się jak to ona, całą sobą, kaszląc do taktu, bo lata kopcenia klubowych zrobiły swoje. Kiedy z nią rozmawiałem przez telefon i opowiadaliśmy sobie wulgarne dowcipy, nikt nie mógł uwierzyć, że rozmawiałem ze swoją babcią, lat osiemdziesiąt. „Co to za babcia?” – widziałem w oczach pytanie. A ja w myślach odpowiadałem: „A taka babcia z poprawczaka”. Tak, bo kiedyś przyszła z pracy na obiad do swojej mamy, a mojej prababci na ulicę Cichą w Brzegu w nowym fryzie, jakiejś paskudnej ondulacji trwałej, i zapytała, jak wygląda, a że wyglądała fatalnie, to powiedziałem, że jakby cię babcia przed terminem z poprawczaka wypuścili. Na to ona się roześmiała i odwdzięczyła się naszym stałym tekstem:
– Raduś, będziesz bity!
A ja na to automatycznym odzewem:
– Babcia, a kto ci rękę rozhuśta?
Byłem pewnie za młody i za głupi, żeby pytać, żeby zadawać bardzo ważne pytania, zapisywać odpowiedzi. Tak to jest, kiedy chce się zapytać człowieka o tyle rzeczy, to on już nie żyje albo jest zniszczony chorobą, nie pamięta, konfabuluje. No, ale jedną opowieść babcia powtarzała kilka razy, dlatego zapamiętałem. Przed wojną rodzina babci Jadwigi mieszkała w miejscowości Łapy pod Białymstokiem. Jej ojciec, mój pradziadek Franciszek Szopf był tam policjantem, jej mama, moja prababcia Sabina z domu Koziuk zajmowała się domem i dziećmi – oprócz babci chłopakami – Staszkiem, Zbyszkiem i Lutkiem. Nie znam adresu. Kilka lat temu krążyłem po współczesnych Łapach od centrum miasteczka po przedmieścia, gdzieś koło węzła kolejowego, bocznic, przypatrywałem się uważnie domom, szacując, który z nich mógł tutaj stać przed wojną. W domowych szpargałach zachowało się jedno, jak się wydaje jedyne zdjęcie rodzinne przed domem, zakładam, że w Łapach. W tle widać drewnianą, raczej dość lichą ścianę, otwarte okno, w oknie firankę. Nie mam żadnej pewności, że na tym zdjęciu jest ktoś z rodziny, zdjęcia nie mówią. Widać, że były wyrwane z albumów, na odwrotnych stronach zostały zaschnięte strupy kleju do kartonu. Patrzą na mnie z tych zdjęć ludzie zdecydowani, wyprostowani, w sztucznych pozach w atelier fotografa, czasem w kilku miejscach – w bardziej naturalnych, swobodnych. Dlatego pamiętam to zdjęcie przed domem. Ktoś tam stoi w mundurze, ktoś siedzi na drewnianym krześle, w tle widać kawałek ulicy, chyba brukowanej, za ulicą jakby otwarta przestrzeń.
Dlatego, kiedy błądząc, trafiłem w Łapach na ciągnącą się wzdłuż bocznic kolejowych ulicę podpułkownika Stanisława Nilskiego-Łapińskiego, wówczas pewnie jakiegoś innego imienia, poczułem, że to mogło być tutaj. Po lewej tory, magazyny, bocznice, wieża ciśnień. Po prawej bieda-ogródki ze śladami zabudowy, parterowych, względnie piętrowych domków z drewna, w sam raz takich, na jakie mogło być stać biedne państwo polskie dla swoich urzędników na krawędzi Kresów. Bo przecież Podlasie to przedsionek kresowej ziemi. Stawałem przed każdym z nich, odwracałem się w stronę torów, obracałem w pamięci tę jedyną fotografię, zastanawiałem się, czy to mogło być tutaj. Takie miałem silne poczucie, tak mówiło serce, że to gdzieś tu zaczynała się i zarazem kończyła historia mojej rodziny. Policja państwowa w Łapach była ostatnim przydziałem służbowym mojego pradziadka Franciszka, o czym nie wiedziała jeszcze Jadzia, która miała wówczas 11 lat, ani Sabina, żona Franciszka, latem 1939 roku lat równo 39, czyli młodsza niż ja teraz, kiedy piszę te słowa, o sześć lat.
– Słuchaj, wnuku-zbuku – mówiła wiele lat później babcia Jadwiga, kiedy kończyła jeść obiad u swojej mamy w Brzegu, przy ulicy Cichej 2, a ja, żeby jej towarzyszyć do autobusu na dworzec, pakowałem właśnie gorące ziemniaki prosto z talerza do kieszeni kurtki. – Wojna nie zaczęła się pierwszego września o czwartej rano.
– Nie? – Patrzyłem na nią pytająco, wzrokiem pełnym wyższości, bo co tam „babcia z poprawczaka”, mogła mi powiedzieć o historii. Przecież wiedziałem już wszystko. Przeczytałem wówczas dziesiątki tomików serii „Żołtego Tygrysa” i miałem poczucie wszechwiedzy. To poczucie, które jest wspólne wszystkim głupcom i ignorantom.
– Nie – odpowiedziała, wstając od stołu, dziękując swojej mamie, a mojej prababci za obiad i chwytając siatkę z plastikowymi kółkami zamiast uszu – wojna zaczęła się dwudziestego ósmego sierpnia w Łapach.
– Serio? – podtrzymałem rozmowę, nieco znudzony, bo wolałem z babcią się wygłupiać niż toczyć poważne rozmowy, w których uprzejmość nakazywała nie wchodzić w polemikę. Wychodziliśmy już z poniemieckiego domu, schodami, wzdłuż których poręcze poczerniałe były od brudu z wycierających je rąk, gdzie czuć zawsze było łajno kur, które ciotka z dołu trzymała w pomieszczeniu, które łączyło klatkę schodową z ogrodem na zapleczu domu, a za Niemca było letnią kuchnią.
Musiał być kwiecień, może maj, było ciepło, zbliżała się trzecia, skręciliśmy w dół ślepej ulicy Cichej, żeby dojść nią do ulicy Pstrowskiego, obecnie Lwowskiej, i tą ulicą dotrzeć za kolejne dwieście metrów na przystanek linii 0B, która dowoziła ludzi z tzw. „osiedla” na dworzec. „Osiedle” z kolei przed wojną, co odkrywaliśmy z kolegami, było budowane dla ludzi obsługujących pobliskie lotnisko i bazę Luftwaffe. Tak musiało być, bo jedna z piwnic każdej z poniemieckich willi miała znacznie obniżony strop i była wzmocniona stalowymi szynami, bywało, że miała płytę pancerną od strony ogrodu i zasuwy. Oni wiedzieli, że w tej wojnie nie będą oszczędzali takich miasteczek, więc nie będą mogli liczyć też na to, że ktoś oszczędzi ich, i byli gotowi. Wyjąłem z kieszeni ziemniaka, zagryzłem i zapytałem:
– No to jak było z tą wojną?
– Pierwsze bomby poleciały dwudziestego ósmego sierpnia. Samolot przyleciał nad Łapy, miał dwa motory, chyba robił zdjęcia, a na koniec zrzucił bomby koło miasta, trafiły w pole, zabiły dwie krowy i pastucha.
– A jak się nazywał?
– Raduś, a skąd ja mam wiedzieć? Kto by pamiętał imię pastucha, ale wiem, bo widziałam ten samolot, słyszałam wybuchy i potem całe miasto mówiło o tych krowach i pastuchu, pastuszku w sumie, bo to chłopczyk był.
– Eeeee, to jaka tam wojna – odpowiedziałem, zawiedziony. Wojna przecież to są żołnierze w hełmach, o zaciętych obliczach, mają mundury jak z filmów, nie robią kupy, nie sikają i nie popuszczają ze strachu, zakładają bagnet na broń albo do ostatka mierzą w nadjeżdżające czołgi przez lunetkę celowniczą działka przeciwpancernego. Wojna to przecież nie jest pastuch i dwie krowy zabici na polu przypadkową bombą.
Nadjechał autobus, stary, kanciasty jelcz na licencji Berlieta, z pociętymi żyletkami siedziskami ze skaju i wyrysowanymi na siedzeniach penisami, wulgarnymi słowami oraz wyznaniami miłości. Czasami zdarzało się, że nie tylko odprowadzałem babcię na przystanek, ale wsiadałem razem z nią i jechałem na dworzec, żeby spokojnie wrócić sobie na piechotę do domu, ciesząc się ładną pogodą i kompletnym bezmiarem czasu, w jakim się pławiłem, nie wiedząc, co czynię. Tak było i tym razem. Ta wojna, ten pastuch i dwie krowy domagały się jakiegoś uzupełnienia.
– A potem wojna przyszła naprawdę – dodała babcia już w autobusie. – Pierwszego dnia wojny samoloty nadleciały nad dworzec, zakłady naprawcze taboru kolejowego i tory kolejowe. Nie wiedzieliśmy, gdzie biec. Do domu? Dom z drewna nic nam nie pomoże. Mama powiedziała, żeby kłaść się głowami w stronę ziemi, w stronę ziemi, a ja głupia położyłam się na plecach.
– Dlaczego na plecach?
– Bo ja nie wiedziałam, jak ten cały nalot wygląda, ja byłam dzieckiem i mnie to ciekawiło…
– No i?
– I to było straszne. Bo widziałam samoloty i bomby, jak się od nich odrywały, i jak leżałam na tej ziemi na plecach, to każda bomba leciała prosto na mnie, na moją twarz, i kiedy wybuchały gdzieś obok, to cała ziemia drżała, poruszała się razem ze mną, a ja myślałam, że to nie ma końca, jak widziałam kolejną i kolejną bombę. Już nigdy później się tak bardzo nie bałam. Nigdy. Ani tu, ani na Syberii. I jak były kolejne naloty, to już zawsze się kładłam twarzą do ziemi.
– A ktoś zginął wtedy? – zapytałem, bo strach babci jako jedenastoletniej dziewczynki wydawał mi się zbyt mało wyrazisty dla kolejnej opowieści o wojnie.
– Podobno fryzjer, dwie rodziny, w których domy trafiły bomby, kilku kolejarzy, bo to był dzień wypłat…
– Aha – powiedziałem, wysiadłem z babcią z autobusu przy dworcu, przełknąłem drugiego ziemniaka, który w międzyczasie stał się już ledwo ciepły. – To cześć, babcia!
– No cześć – uśmiechnęła się i dodała rymowanką: – idę coś zjeeeść…
– Okej – dorzuciłem, a babcia nachyliła się do mnie, konfidencjonalnym półszeptem dodając odzew naszej mamrotki:
– Gdzie stoisz, tam lej!
Zaśmialiśmy się przestronnie, jak by to powiedział Stachura, i rozeszliśmy się, ja poszedłem drogą wzdłuż magazynów kolejowych i bocznic stacji kolejowej w Brzegu, dawniej Brieg, w stronę domu, a babcia Jadwiga na peron, gdzie lada moment miał wjechać pociąg do Wrocławia, dawniej Breslau.
Gdy byłem starszy, może na etapie, kiedy uznałem, że czas pojechać do Łap samemu i zobaczyć miejsce, gdzie ta historia, moja historia się zaczęła i skończyła, sprawdzałem w dokumentach, relacjach opowieść babci – ale nic mi do siebie nie pasowało. Ani ten pastuch, ani dwie krowy 28 sierpnia, ani to bombardowanie Łap 1 września. Relacje potwierdzały bombardowanie 2 i 5 września, gdzieś znalazłem ślad informacji o śmierci fryzjera, o wypłacie dla kolejarzy, ale nie w tych dniach, o których mówiła babcia Jadwiga. Z kolei w meldunkach z sieci dozoru, które organizowała obrona przeciwlotnicza kraju, Łapy pojawiają się dwa razy – raz 7, a drugi raz 9 września, przy czym wydaje się, że ten drugi meldunek jest uzupełnieniem meldunków z 7 września. Jest mowa o bombardowaniu transportu wojska i pociągu sanitarnego, wzmianka o zabitych dziewięciu żołnierzach i 14 mieszkańcach miasta. Mowa jest o braku łączności z posterunkami i o tym, że całe miasto płonie. Nie trafiono ani razu warsztatów kolejowych ani wieży ciśnień.
Jedno jest pewne. Nie należy kłaść się na plecach w czasie bombardowania. ●
Wzbronione jest atakowanie lub bombardowanie w jakikolwiek sposób nie bronionych wsi, domów mieszkalnych i budowli.
Artykuł 25 konwencji haskiej IV (1907)
Obie strony zgadywały swoje położenie, ale Niemcy zgadywali bardziej i wiedzieli mniej. Po polskiej stronie kierunek ataku ze Śląska na Łódź i Warszawę wydawał się w zasadzie każdemu sztabowcowi naturalny. Wiadomo, że jeżeli chce się szybko wygrać, to na pewno tędy musi pójść główny taran. Nie wiadomo tylko, jaki będzie skład, jakie rozmieszczenie, jakie ruchy poszczególnych jednostek. Dlatego mówiąc o rozstawieniu wojsk nad samą granicą, należy rozumieć to umownie. Nigdy nie było tak, że główna linia obrony wypadała wzdłuż granicy. Raz była bliżej, a raz dalej, oddzielona pasem ziemi, szerokości czasem kilku, a czasem nawet kilkudziesięciu kilometrów, na którym nie zamierzano prowadzić poważniejszych walk. Chodziło o to, żeby rozpoznać ruchy przeciwnika, wiedzieć konkretnie, gdzie uderza i z jaką siłą. Do tego trzeba było mieć minimum przestrzeni. W takim międzypolu znajdowało się miasteczko Wieluń, kilkunastotysięczna mieścina, pozbawiona przemysłu i także większego znaczenia. Polskie oddziały rozstawiły się przed i za Wieluniem, podczas gdy główna linia obrony na rzece Warcie była jeszcze dalej za miastem. Teoretycznie, patrząc na mapę, Wieluń wydaje się dobrym punktem nadgranicznego oporu, tutaj schodzi się kilka dróg i szlak kolejowy. Na pewno przechodziły przez niego oddziały 28 Dywizji Piechoty, rozładowywały się na stacji i szły w pole na południe od miasta – oddziały rozpoznawcze i osłony, a na północ od niego – główne siły dywizji, które miały podjąć walkę, jak sądzono, za kilka dni.
1 września w Wieluniu wypadał dzień targowy, dzień wcześniej z okolicznych wsi zjeżdżały furmanki, podwody, każdy chciał zająć dobre miejsce na ryneczku. Miasteczko jeszcze spało. Nie było żadnych niepokojących oznak. Owszem, gdyby ktoś stanął na granicy, kilkanaście kilometrów dalej, usłyszałby być może ten warkot motorów. Gdyby ktoś mógł przenieść się w tajemniczy sposób z miejsca na miejsce, widziałby, jak na lotnisku pod Strzelcami Opolskimi, w Ligocie Dolnej do kabiny swojego Junkersa Ju 87B „Stuka” wsiada cudem ocalały dwa tygodnie temu z katastrofy pod Nuehammer Walter Sigel. Razem z nim wystartuje to, co zostało z katastrofy po I Dywizjonie 76 Pułku oraz samoloty 77 Pułku Bombowego, także wyposażonego w „Stukasy”. Razem 29 samolotów rozpocznie operację startu o godzinie 4:02. Nikt jeszcze nie wypowiedział żadnej wojny, nie wymieniono żadnych not dyplomatycznych, nie pobiegły po drutach żadne depesze. Wszystko dzieje się w absolutnej ciszy. Wieluń śpi, śpią chorzy na salach szpitala powiatowego miasteczka, kilka kobiet w wysokiej ciąży leży na izbie porodowej. Dlaczego Wieluń? Nie ma jasnej odpowiedzi. Tak samo jak nie wiadomo, czemu baskijska Guernika dwa lata wcześniej stała się celem niemieckiego Legionu „Condor”, skoro niszcząc miasto, nie trafiono ani razu w fabrykę pistoletów „Aster”. Podobno celem miała być polska brygada kawalerii, ale w samym mieście ani jego pobliżu nie było żadnej brygady kawalerii. Kawaleria stała w lasach pod Mokrą daleko na południe, inna wyładowywała się daleko, kilkadziesiąt kilometrów na północ. Podobno cel wybrał osobiście Wolfram von Richthofen. Niektórzy niemieccy badacze twierdzili też, że wybór padł na Wieluń właśnie dlatego, że był pozbawioną znaczenia wojskowego mieściną. Tak bardzo, że nie stacjonowała tutaj żadna obrona przeciwlotnicza, nawet symboliczna. Może chodziło o sprawienie, by ludzie zaczęli uciekać z miasta i roznieśli ten wirus – strachu, paniki po okolicy, żeby powstała fala chaosu, która zagarnie wojsko, konie, ludzi, sprzęt i zepchnie w sposób niekontrolowany w głąb terytorium przeciwnika. Dlatego trzeba było zrobić coś spektakularnego, coś, co będzie działać jak symbol, sprawić, żeby słowo „Wieluń” stało się synonimem przerażenia, bezradności, bezbronności. Dzisiaj to się nazywa terroryzm. Czy potrafią zrobić to „Stukasy” lecące w ten pochmurny przedświt w wyrównanej formacji prowadzonej przez Hauptmana Waltera Sigela? Tego też jeszcze nikt nie sprawdzał w warunkach bojowych.
Według wielu historyków wszystko zaczęło się o 4:40. Pociski na Westerplatte spadły dopiero pięć minut później. O tej samej porze bomby posypały się na strategicznie ważny most na Wiśle w Tczewie. I o tej samej godzinie, jak mówią relacje świadków, niektórzy usłyszeli syreny alarmu lotniczego dla Wielunia. Samoloty zostały wykryte przez posterunek Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej w Praszce, który ostrzegł posterunek w Wieluniu o formacji niezidentyfikowanych samolotów podążających na północ, prosto na miasto. Od Praszki do Wielunia prostą drogą jedzie się dokładnie 21 kilometrów, to dla „Stukasa” oznacza około czterech, może pięciu minut lotu. Kiedy samoloty schodziły klucz za kluczem po trzy do bombardowania, wyły już syreny alarmu przeciwlotniczego i ich wycie zlewało się zapewne z wyciem silników i syren niemieckich samolotów, bo przecież wyposażono je w syreny dla lepszego efektu psychologicznego. Część ludzi myślała, że to alarm ćwiczebny, część spała w swoich domach. Być może spali też pacjenci szpitala pw. Wszystkich Świętych. Byli tam tylko ci, których nie można było wypisać do domu, jak lżej chorych. Dyrektor szpitala, doktor Zygmunt Patryn zdawał sobie sprawę z napiętej sytuacji. Szpital był wprawdzie oznaczony znakiem Czerwonego Krzyża, ale doktor Patryn nie miał złudzeń. Nakazał na kilka dni przed wybuchem wojny wypisać kogo się dało do domu lub przenieść gdzie indziej. I to właśnie szpital, widoczny, wyraźnie odcinający się od otaczającego parku, stał się jednym z pierwszych celów bombardowania. Według relacji dyrektora szpitala zginęło wówczas 26 chorych, cztery pielęgniarki i dwie zakonnice, a zniszczony był między innymi oddział położniczy. Sam doktor opisuje te chwile następująco:
Spadła bomba na ogród szpitalny w pobliżu domu, w którym zajmowałem mieszkanie na pierwszym piętrze. Dom zachwiał się. Zbiegłem boso, z ubraniem w ręku na parter. Zauważyłem tam kilka osób z personelu szpitalnego, nakazałem im ucieczkę do ogrodu. Gdy leżeliśmy w ogrodzie pod drzewami, samoloty niemieckie ukazały się znowu nad zabudowaniami szpitalnymi i zrzuciły drugą bombę tuż przy budynku mieszkalnym. Budynek ten zawalił się tym razem. (…) spadła trzecia bomba bardzo blisko głównego gmachu. Zostaliśmy zasypani piaskiem. Podniosłem się szybko i pobiegłem wówczas do chorych. Zdążyłem jednakże dobiec tylko do drzewa orzechowego rosnącego przy ścianie głównego gmachu, a czwarta z kolei bomba zrzucona na teren szpitala zdruzgotała prawie połowę tego gmachu. (…) Wbiegłem do gmachu, którego część południowo-wschodnia leżała w gruzach. Tam przybiegła do mnie z budynku dla zakaźnie chorych siostra pielęgniarka z urwaną częścią dłoni. Pobiegłem do budynku położniczego, który był również zawalony. Wracając do głównego gmachu, natknąłem się na zwłoki dwóch zabitych. (…) Sale – operacyjna i opatrunkowa były w gruzach. Kazałem siostrom drzeć bieliznę i opatrywać rannych. (…) Matki i noworodki położyliśmy na furmankę i odesłaliśmy także do Sieradza. Położna odebrała dwa porody w parku szpitalnym.
W drugiej fali nalotu na miasto spadły kolejne 33 „Stukasy”, tym razem głównie z 77 Pułku Bombowego. Samoloty bombardowały miasto z małej wysokości, bowiem nie było śladu obrony przeciwlotniczej. Do akcji terrorystycznej przyłączyły się też samoloty myśliwskie z eskorty, siekąc z broni maszynowej do wszystkiego, co się ruszało. Być może nadzwyczajne stłoczenie na rynku i w okolicach można było wziąć za koncentrację wojska. Z wysokości kilometra nie widać przecież, czy furmanka jest wojskowa czy nie, a w Wieluniu miał być to dzień targu, więc chłopi już wcześniej zajmowali miejsca na rynku i wokół niego. Jak relacjonował jeden ze sprawców zagłady miasteczka Dietrich Lehmann z jednej z załóg 77 Pułku:
Przeczesujemy drogi i przelatujemy obok Wielunia, kierując się na wschód. Daje się zaobserwować nieregularne formacje wroga rozstawione pojedynczo u dróg wyjazdowych z miasta oraz pojazdy zgromadzone na głównym rynku. Podczas kiedy my kryjemy się nieco w chmurach, ja wydaję polecenie przekazania wyników obserwacji do pułku.
Nad miastem wznosił się kłąb dymu i kurzu. Ale to nie był koniec. Kolejny nalot miał nadejść około godziny 14:00, wspominają o tym świadkowie, źródła niemieckie, zdaje się, nie są w tej kwestii jednoznaczne – wspominany jest wylot na bombardowanie jednostki kawalerii na północ od miasta, ale że tam nie było nigdy żadnej kawalerii, prawdopodobnie bomby znowu poleciały na Wieluń, i tak już wstrząśnięty porannym nalotem, ogarnięty pożarami. Trwa paniczna ucieczka z miasta i jego okolic we wszystkich kierunkach, byle dalej.
Jeżeli chodzi o ilość zrzuconych bomb, szacunki znacznie się różnią. Mowa jest o zrzucie od 21 do 86 ton bomb. Wiadomo, że bombardowanie i pożary zniszczyły około 75% zabudowań Wielunia, w tym wspomniany szpital, całe okolice rynku, kościół farny, poaugstiański zespół klasztorny, synagogę i ratusz. Kamienice przy rynku, a także przy ulicach: Sienkiewicza, Narutowicza, Krakowskiej, Augustiańskiej, Różanej, Okólnej, Reformackiej także były zniszczone i wypalone. Bardzo różne są wyliczenia dotyczące liczby ofiar cywilnych nalotu z 1 września. Ponad wszelką wątpliwość udało się zidentyfikować 161 ofiar z imienia i nazwiska. Ale wydaje się, że to liczba daleka od prawdy. Chociażby dlatego, że kiedy przybyła do miasta grupa niemieckich administratorów, jeden z nich zapisał, że:
Najwyżej 200 osób przebywało w tym (…) niegdyś liczącym 15 tysięcy mieszkańców mieście. (…) Na ulicach leżą gruzy, kamienie, poprzewracane słupy elektryczne i telefoniczne. W jasnym świetle dziennym można zobaczyć wszystkie skutki bombardowania, Śródmieście jest całkiem zdruzgotane. Domy zostały tu wypalone, zapadły się albo zostały przez nie zmiecione.
Jeszcze w końcu roku 1940 niemiecki dziennikarz opisuje trudności związane z odgruzowaniem Wielunia, ponad rok po nalocie. Po zajęciu Wielunia 2 września Niemcy chowali ofiary bombardowania w zbiorowych grobach. Bardzo wielu mieszkańców uciekło i już nie wróciło do miasta. Wśród ofiar mogło być też sporo ludzi uznanych za zaginionych i przypisanych do rejonu Wielunia – przez ów feralny dzień targowy, który sprawił, że w miasteczku przebywało także wiele osób z okolicznych innych miejscowości, mimo wczesnej pory. Dlatego jeżeli na jednym biegunie podaje się liczbę 161 osób zidentyfikowanych z imienia i nazwiska, to na drugim trzeba podać tę prawdopodobnie przesadzoną liczbę 2169 osób, która pojawia się raz w Wielkiej Encyklopedii PWN z 1969 roku. Przyjmuje się najczęściej liczbę między kilku setkami a tysiącem osób zabitych i rannych.
Tak się zaczęła ta pożoga, która miała być inna niż wszystkie. Kiedy dzisiaj jedzie się przez Wieluń, nie widać miasta, które było. Bo ono tego dnia niemal całkowicie spłonęło. Zanim spopieliły się Hamburg, Brema, Berlin, Drezno, Caen, Hiroszima, Tokio, Nagasaki – kurz, dym wznosił się nad małym polskim miasteczkiem jak bardzo zły znak. Znak, który nie był jeszcze dosyć widoczny. Nikt wówczas nie potrafił go odczytać.
Walter Sigel zginął w akcji w roku 1944. Nie stanął przed żadnym sądem. ●
Nie tylko „Stukasy”, ale także czołgi miały się stać symbolem nadchodzącej wojny, chociaż wcale nie zostały wymyślone tuż przed nią. Wtoczyły się na arenę w poprzedniej wojnie zmagań jako próba przełamania morderczego impasu w okopach. Czołg osłonięty pancerzem, poruszający się na gąsienicach, mniej wrażliwy na błoto i przeszkody z drutu kolczastego niż ludzkie ciało, miał dokonać przełomu, ale chyba jeszcze nie był gotowy do swojej dziejowej roli. Dysponował małym zasięgiem, stanowił doskonały cel dla artylerii, a jego prędkość była równa lub niewiele większa od prędkości marszu piechura. Trudno powiedzieć, by odegrał swoją rolę, skoro dwa lata po jego debiucie, niemal przy końcu wojny Niemcy, którzy w zasadzie nie posiadali czołgów, potrafili jeszcze przejść do ofensywy i podejść drugi raz pod Paryż. Stąd zapewne lekceważenie w wielu armiach tego rodzaju broni jako przełomowego. Owszem, uznano jego istnienie, ale uważano, zgodnie z maksymą, że generałowie są świetnie przygotowani do wojny, która już się toczyła – że jego rola będzie pomocnicza względem piechoty.
Wielu historyków będzie potem mówić i pisać o tym, że przetestowano go i przygotowano do Blitzkriegu w czasie wojny domowej w Hiszpanii. Tylko że jak przyjrzeć się tej wojnie i roli, jaką odegrały w niej czołgi oraz samoloty, to wydaje się, że nikt nie byłby w stanie wysnuć z niej prawidłowych wniosków na przyszłość. Nic w jej przebiegu nie zapowiadało wojny błyskawicznej. Zmagania w Hiszpanii były krwawe, mozolne i w wielu miejscach przypominały bardziej poprzednią wojnę światową niż tę nadchodzącą. Czołgi, jednostki motorowe były w użyciu, ale nie doprowadzały do spektakularnych przełomów. Nadal piechota i artyleria wydawały się decydować o przebiegu zmagań.
Trzeba było brać jednak poprawkę na fakt, że udział Niemców w walkach miał charakter śladowy. Trzeba było brać poprawkę na trudny teren i ogólnie skomplikowaną sytuację obu stron konfliktu. I na to, że wbrew pozorom w wielu miejscach sprzętu używano według podobnych koncepcji i był podobny.
W Polsce miało być inaczej. Czołg miał wystąpić w masie. Jedna dywizja pancerna oznaczała liczbę około trzystu maszyn. Nie licząc samochodów pancernych. Wszystkie miały być ze sobą skomunikowane radiem, tak żeby sztab, po kolei – kompanii, batalionu, pułku, brygady i dywizji – cały czas wiedział, gdzie czołgi są, co robią i przede wszystkim co widzą. Oprócz ponad trzystu czołgów, kilkudziesięciu armat, łączności, setek samochodów taka dywizja to było także dziesięć tysięcy ludzi, w tym kilka tysięcy zmotoryzowanych strzelców, którzy mieli wspierać czołgi w natarciu, zajmować teren, osłonić je przed piechotą. Machina, której nie da się zatrzymać. Nikomu. Tak to wymyślił Heinz Guderian, a pisał o tym w książce „Achtung! Panzer!” wydanej w roku 1937. Dowodził w niej, że Niemcy stać wyłącznie na wojnę błyskawiczną, zmagania na wyczerpanie, jak dowiodła poprzednia wojna światowa, muszą się skończyć dla Niemiec klęską z racji położenia geostrategicznego. Stąd zwycięstwo mogą dać wyłącznie szybkie, gwałtowne i intensywne kampanie prowadzone przy pomocy jednostek mobilnych, które miały być zarazem taranem rozbijającym pozycje przeciwnika, jak i oskrzydlać, okrążać oraz siać bezład na tyłach. Czołgi i wspierająca je zmotoryzowana piechota, artyleria i inne służby miały przeć naprzód, zostawiając zwalczanie umocnionych pozycji i punktów oporu piechocie. To nie była nowa koncepcja. Podobne głosili w tym samym czasie między innymi brytyjscy teoretycy wojskowości, pisał o tym w 1934 roku w swojej pracy „Ku armii zawodowej” francuski pułkownik Charles de Gaulle. Tylko że to Guderian dostał wolną rękę we wprowadzaniu tej koncepcji w czyn i niemal nieograniczone środki oraz zaufanie przywódcy państwa.
Niemcy zmobilizowali do wojny sześć dywizji pancernych i cztery lekkie, a do tego cztery zmotoryzowane pułki SS i cztery zmotoryzowane dywizje piechoty. Wszystkie skierowano na wojnę z Polską, ani jedna nie trafiła na Zachód.
Polska nie miała w zasadzie żadnego odpowiednika dywizji pancernej ani lekkiej. Dysponowała dwiema brygadami zmotoryzowanymi, doraźnie wzmocnionymi garścią czołgów o sile odpowiadającej raczej wymienionym powyżej pułkom SS. I miała jedenaście brygad kawalerii, dla których sformowano jedenaście dywizjonów pancernych, czyli po jednej kompanii samochodów pancernych i jednej tankietek. Reszta broni pancernej została rozdzielona pomiędzy samodzielne jednostki o sile kompanii (kilkanaście wozów, najczęściej tankietek) lub batalionu (trzy kompanie po szesnaście czołgów). Czyli nie dość, że Polacy mieli mniej czołgów i samochodów pancernych, częściowo gorszej jakości, to na dokładkę jeszcze je rozproszyli, przydzielając niewielkie ich zgrupowania dywizjom piechoty jako broń towarzyszącą. Bo czołg, wedle polskiej doktryny, która była kopią francuskiej, miał wspierać piechotę w natarciu i tyle.
Do niedawna jeszcze w zbiorowej wyobraźni obecne może były te epickie obrazy, stworzone najpierw przez propagandę niemiecką, a że nie były zupełnie bezpodstawne, to i pomnażane przez własne relacje, w których czołgi były wszędzie i zawsze w przewadze. Czołgi miażdżące piechotę, okrążające piechotę, ścierające się z kawalerią, tutaj kadry w „Lotnej” Wajdy, z wiersza Güntera Grassa, z „Blaszanego bębenka”. Ale to nie było tak, że Polska miała konie zamiast czołgów. Ani też nie było tak, że Niemcy nie mieli koni, a mieli czołgi. Nieprawda. Jedni i drodzy mieli konie i czołgi, tylko w różnych proporcjach. Po stronie niemieckiej też wystąpiła kawaleria, chociaż pod postacią tylko jednej liniowej brygady, a nie jedenastu. Ale na bok malownicze obrazy szarż. Owszem, zdarzyło się to kilka razy, ale przede wszystkim polska kawaleria jeszcze przed wojną miała wpajaną zasadę, że ułan porusza się konno, a walczy pieszo. W warunkach słabej sieci dróg i ich lichej jakości, zwłaszcza tych na wschód od Bugu – kawaleria miała być zastępnikiem szybkiej piechoty, o tyle wygodnej, że niepotrzebującej dystrybucji paliw płynnych,.
Czołgi w Polsce okazały się trudnym przeciwnikiem, szczególnie wtedy, kiedy wpadały na przeciwnika nieprzygotowanego do obrony, na wojsko w ruchu, bez ubezpieczenia, na piechotę w polu, artylerię bez osłony piechoty. Zarazem łatwo umyka to, że tam, gdzie czołgi próbowały pokonać piechotę okopaną, przygotowaną do walki i dobrze dowodzoną, bywało inaczej. I tak zdarzyło się kilka razy w pierwszym dniu wojny.
Na północnym Mazowszu, na północ od miasteczka Mława, na wzgórzach podzielonych bagnami, błotami, oczkami wodnymi zapadła na wiele dni przed wojną 20 Dywizja Piechoty, główna siła w pierwszej linii Armii „Modlin”, pod dowództwem pułkownika Wilhelma Lawicza-Liszki. W trybie szybkim wzniesiono tutaj kilkadziesiąt schronów bojowych, z których nie wszystkie udało się wykończyć. Schrony bojowe otaczały zapory czołgowych, wykopano rowy, przeciwskarpy, które miały utrudniać ich ruch. Trzy pułki z dalekich Kresów – z Baranowicz i Słonimia – wgryzały się w ziemię dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Miały do obrony odcinek około trzydziestu kilometrów, ich zadanie polegało na osłanianiu na skrzydłach brygad kawalerii – Mazowieckiej na prawo od dywizji, a Nowogródzkiej na lewo od niej. Przez pozycję mławską wiodła najkrótsza droga w rejon Modlina i Warszawy. Nie więcej niż jedna norma marszu dziennego dla czołgów skoncentrowanej tuż za granicą dywizji pancernej „Kempf”. Ta pozycja miała być trzymana w pierwszych godzinach wojny za wszelką cenę, szczególnie że sztab Naczelnego Wodza trafnie oceniał, że wszystkie wojska z Prus Wschodnich wywieszonych jak nawis skalny nad północną Polską zostaną skierowane właśnie na szosę mławską. Tak żeby szybko zagrozić Warszawie, szybko dać sygnał światu, pokazać, że ci cali Polacy gotowi wciągnąć świat do wojny nie potrafią nawet walczyć. Miało się okazać, że jednak potrafią.