Apokalipsa 1939. Początek - Wiśniewski Radosław - ebook

Apokalipsa 1939. Początek ebook

Wiśniewski Radosław

4,4
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Radosław Wiśniewski (rocznik '74) towarzyszy polskim żołnierzom września '39 podczas bitew, odwrotów, chwil chwały i klęski.Jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Ze sztabów wraz z rozkazami wyrusza na pierwszą linię, a to, co dostrzega, zapisuje i w niniejszej książce dzieli się z nami wiedzą i wrażeniami.

 

Nie znajdziemy tu suchego, lakonicznego tonu historyka. Wiśniewski pisze o znanych nam bohaterach jak o braciach lub synach.Dostrzega ich wady, ale nie przestaje ich rozumieć i szanować. Choć zna fakty, nieustannie w nich wierzy, trzyma kciuki za udaną przeprawę, szczęśliwe lądowanie czy skuteczną szarżę.

 

To dziennik świadka historii, w którym z przeróżnych źródeł wyłania się obraz wojny – każdy z nas o niej słyszał, a dziś w niezwykły sposób może ją przeżyć i zrozumieć więcej. A jest nam to potrzebne, bo przecież to, że wojna naprawdę się skończyła, wcale nie jest takie oczywiste. Na pewno kiedyś się zaczęła…

 

 

 

Bardzo osobista w tonie, emocjonalna gawęda Radka Wiśniewskiego o polskim Wrześniu. Autor opowiada historie, z których możemy być dumni i takie, których trzeba się wstydzić. Obrazowo, surowo ukazuje odwagę i tchórzostwo, egoizm i wielkoduszność, bohaterstwo i zwykłą ludzką małość. Przy tym wszystkim rzecz jasna stoi po stronie herosów: chce, abyśmy zapamiętali nazwiska Ludwika Głowackiego, Jana Bołbotta, Stanisława Dąbka, Józefa Kustronia i wielu innych, mniej znanych, a jakże wartych zadumy bohaterów tej tragicznej wojny. Ja będę pamiętał.

 

Marcin Ciszewski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 528

Oceny
4,4 (36 ocen)
21
11
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



RADOSŁAW WIŚNIEWSKI

Apokalipsa 1939.Początek

 

 

© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2020 Radosław Wiśniewski

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Tomasz Bohajedyn

Projekt okładki: Hevi

Ilustracje: Tomasz Bohajedyn

 

 

ISBN 978-83-65904-68-3

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

 

Wykaz literatury, z której zaczerpnięte zostały cytaty wplecione przez Autora w narrację literacką, znajduje się na końcu książki. W cytowanych fragmentach, tam, gdzie wydawało się to konieczne, zastosowano korektę ortograficzną i interpunkcyjną.

 

Tymoteuszowi i Wiktorii

 

Idziemy rzędem wzdłuż krwistych otchłani –

Zlęknięci, dumni, zdumieni, znękani.

Ktoś krzyknął nagle: Wracamy! To zdrada!

Ktoś – Naprzód! – woła, a ktoś jęczy – Biada!

Inny znów ściany czerwonej dotyka

I nim coś powie – bezszelestnie znika.

Czyśmy za wolno szli, czy pobłądzili,

Czy iść przestali we zwątpienia chwili,

Czy wszystko złudą było czy omamem

I tylko w myślach weszliśmy w tę bramę –

Nie wiem i nie wie chyba nikt na świecie,

Choć wszyscy wszystko oglądali przecież.

Dość, że się toniom w pionie stać znudziło,

W chwil kilka mokrą szmatą nas przykryło

I ciężkiej ciszy przytrzasnęły drzwi

Jakby nas wchłonął kubeł pełen krwi!

(Jacek Kaczmarski, Przejście Polaków przez Morze Czerwone)

Wojna musi wybuchnąć

Tego wte­dy jesz­cze nikt nie wie­dział, ale woj­na mu­sia­ła wy­buch­nąć. Cho­ciaż­by dla­te­go, że go­spo­dar­ka nie­miec­ka pro­du­ko­wa­ła ma­so­wo broń dla bły­ska­wicz­nie roz­bu­do­wy­wa­nej ar­mii. Hi­tle­ra ostrze­ga­no, że sys­tem eko­no­micz­ny nie jest w sta­nie tego wy­trzy­mać i musi być za­si­la­ny ko­lej­ny­mi ra­bun­ka­mi. Ina­czej za­ła­mie się, a wraz z nim przy­wódz­two wo­dza i jego par­tii, i od­ży­je być może wid­mo tego, co jest naj­gor­szym kosz­ma­rem nie­uda­ne­go ma­la­rza – ja­kiś ro­dzaj re­wo­lu­cji lu­do­wej na wzór ro­syj­skiej. Au­stria, Cze­cho­sło­wa­cja były ła­pa­ny­mi w bie­gu pod­po­ra­mi, dzię­ki któ­rym bie­gacz cią­gle się nie prze­wra­cał. Wchło­nię­cie ich go­spo­da­rek i sys­te­mów wa­lu­to­wych od­su­wa­ło to za­ła­ma­nie o ko­lej­ne mie­sią­ce, lata, ale praw­da jest taka, że roz­bu­cha­ne wy­dat­ki, któ­re pchnę­ły go­spo­dar­kę na­przód i dały Niem­com do­bro­byt, ozna­cza­ły roz­wój pod za­staw, na kre­dyt. Ten kre­dyt mia­ła spła­cić w przy­szło­ści ar­mia. Bo ar­mia, w któ­rą się in­we­stu­je na taką ska­lę, bu­du­jąc w cią­gu czte­rech lat z ni­cze­go sześć dy­wi­zji pan­cer­nych i czte­ry lek­kie, któ­re róż­ni­ły się od pan­cer­nych tyl­ko nie­znacz­nie mniej­szą ilo­ścią czoł­gów – nie może stać bez­czyn­nie, po­nie­waż wów­czas przy­no­si stra­ty. Musi pod­bi­jać. Ale nie jest jesz­cze go­to­wa na star­cie z Za­cho­dem. Dla­te­go Pol­skę trze­ba rzu­cić na ko­la­na w 7, 10 mak­sy­mal­nie 14 dni, za­trza­snąć bły­ska­wicz­ne okrą­że­nie na le­wym brze­gu Wi­sły i tam znisz­czyć Po­la­ków, tak jak Fran­cu­zów w 1871 roku pod Se­da­nem. Łu­pin­kę na­le­ży zmiaż­dżyć. Raz-dwa. Za­nim kto­kol­wiek ochło­nie, za­nim na­pad­nię­ty zdo­ła zmo­bi­li­zo­wać swo­je re­zer­wy, wyjść w pole i oko­pać się w tym polu.

Dla­te­go woj­na mia­ła wy­buch­nąć 26 sierp­nia rano. Taki roz­kaz jesz­cze 25 sierp­nia koło 14:00 po­twier­dził sam Hi­tler. To z tego po­wo­du szkol­ny pan­cer­nik „Schle­swig-Hol­ste­in” przy­pły­nął z kur­tu­azyj­ną wi­zy­tą do Gdań­ska w przed­dzień pla­no­wa­nej daty roz­po­czę­cia dzia­łań zbroj­nych, czy­li 25 sierp­nia. Jed­nak 25 sierp­nia o go­dzi­nie 18:00 świat obie­gła wia­do­mość o tym, że Pol­ska za­war­ła z Wiel­ką Bry­ta­nią trak­tat so­jusz­ni­czy, a nie­mal w tym sa­mym cza­sie, co do go­dzi­ny, do Hi­tle­ra do­tarł list od Be­ni­to Mus­so­li­nie­go, w któ­rym pi­sał, że Wło­chy nie są go­to­we do woj­ny i że do niej nie przy­stą­pią. To było przy­kre za­sko­cze­nie dla Füh­re­ra. Hi­tler pod­jął de­cy­zję, że po­trze­bu­je wię­cej cza­su na zmo­bi­li­zo­wa­nie swo­je­go po­ten­cja­łu mi­li­tar­ne­go, i na­ka­zał w try­bie na­tych­mia­sto­wym prze­ło­żyć in­wa­zję na Pol­skę z 26 sierp­nia na 1 wrze­śnia. Ran­kiem tego dnia do dzia­łań zbroj­nych mo­gło przy­stą­pić nie wię­cej niż 37 dy­wi­zji nie­miec­kich. Wpraw­dzie były go­to­we wszyst­kie dy­wi­zje szyb­kie – pan­cer­ne, lek­kie i zmo­to­ry­zo­wa­ne, ale mo­gło za­brak­nąć pie­cho­ty na pierw­szo­rzęd­nych kie­run­kach ude­rze­nia, a ist­nia­ło praw­do­po­do­bień­stwo, że Po­la­cy mo­gli­by prze­rzu­cić siły na naj­bar­dziej za­gro­żo­ne kie­run­ki i po­wstrzy­mać głów­ne na­tar­cie. Na do­kład­kę stan pol­skiej obro­ny był w znacz­nej mie­rze za­gad­ką. Pol­ska nie ogło­si­ła wpraw­dzie po­wszech­nej mo­bi­li­za­cji, ale to wca­le nie zna­czy­ło, że do woj­ny się nie szy­ku­je. Dla­te­go Hi­tler chciał mieć wię­cej woj­ska w pierw­szej li­nii, chciał zwięk­szyć swo­ją wyj­ścio­wą prze­wa­gę. Cho­dzi­ło o to, żeby zmiaż­dżyć pierw­szy rzut prze­ciw­ni­ka, na­stęp­nie wy­rzu­cić da­le­ko przed sie­bie pod­jaz­dy i wy­dzie­lo­ne od­dzia­ły czoł­gów oraz zmo­to­ry­zo­wa­nej pie­cho­ty, na­wet bez wspar­cia ar­ty­le­rii, ale z łącz­no­ścią i z lot­nic­twem, szcze­gól­nie tym sztur­mo­wym. One mia­ły za­stą­pić ar­ty­le­rię, gdy­by było trze­ba, a przy oka­zji siać pa­ni­kę, za­mie­sza­nie, dez­or­ga­ni­za­cję. Pie­cho­ta mia­ła zaj­mo­wać te­ren, li­kwi­do­wać punk­ty opo­ru, któ­rych nie da­ło­by się za­jąć z mar­szu, pod­czas gdy łą­czo­ne for­ma­cje pan­cer­no-mo­to­ro­we mia­ły obez­wład­niać sieć ko­mu­ni­ka­cyj­ną, łącz­no­ści, de­sta­bi­li­zo­wać pra­ce ty­łów i ko­niec koń­ców wy­wo­łać pa­ni­kę i bez­ład­ny od­wrót. Ca­łość w obec­nej sy­tu­acji nie po­win­na trwać dłu­żej niż dwa ty­go­dnie. Bo tyle mniej wię­cej, we­dług ob­li­czeń szta­bow­ców, trwa­ła­by mo­bi­li­za­cja po­wszech­na i kon­cen­tra­cja ar­mii fran­cu­skiej, za ple­ca­mi któ­rej pew­nie nie­co wol­niej zbie­ra­ła­by się ar­mia bry­tyj­ska. Dla­te­go oko­ło go­dzin wie­czor­nych Hi­tler pod­jął na­głą de­cy­zję, któ­rą na­tych­miast prze­ka­za­no da­lej.

Ale roz­kaz o od­wo­ła­niu ata­ku na Pol­skę nie do­szedł do wszyst­kich nie­miec­kich od­dzia­łów na czas. Szcze­gól­nie tych dy­wer­syj­nych, re­kru­to­wa­nych z mniej­szo­ści nie­miec­kiej w Pol­sce, z któ­rą łącz­ność była co naj­mniej utrud­nio­na i nie bez­po­śred­nia. Do ta­kie­go nie­uda­ne­go ata­ku do­szło w re­jo­nie Ja­błon­ko­wa, gdzie Niem­cy chcie­li za­jąć stra­te­gicz­nie waż­ny tu­nel w re­jo­nie miej­sco­wo­ści Mo­sty. Tu­nel ko­le­jo­wy zo­stał pre­wen­cyj­nie za­mi­no­wa­ny kil­ka dni wcze­śniej przez sa­pe­rów z 21 Dy­wi­zji Pie­cho­ty do­wo­dzo­nej przez ge­ne­ra­ła Jó­ze­fa Ku­stro­nia. Co­dzien­nie po prze­je­cha­niu ostat­nie­go pla­no­we­go po­cią­gu sa­pe­rzy uzbra­ja­li ła­dun­ki w tu­ne­lu. W re­jo­nie sta­cji Mo­sty sta­le dy­żu­ro­wa­ła dru­ży­na z 4 Puł­ku Strzel­ców Pod­ha­lań­skich. Nie­miec­cy dy­wer­san­ci w licz­bie oko­ło 30, do któ­rych nie do­tarł roz­kaz o prze­ło­że­niu ata­ku na Pol­skę, w nocy z 25 na 26 sierp­nia ostrze­la­li sta­cję w Mo­stach i pró­bo­wa­li ją opa­no­wać. Na mo­ment im się to uda­ło, ale jed­na z te­le­fo­ni­stek, z apa­ra­tu ukry­te­go w pod­zie­miach bu­dyn­ku po­in­for­mo­wa­ła o sy­tu­acji pol­skie do­wódz­two, zaś Niem­cy zo­rien­to­wa­li się, że mimo nada­wa­nia przez ra­dio umó­wio­ne­go sy­gna­łu – obie­ca­na po­moc re­gu­lar­nych od­dzia­łów nie nad­cho­dzi, i wy­co­fa­li się w kie­run­ku Sło­wa­cji. Ge­ne­rał Ku­stroń do­ma­gał się od władz nie­miec­kich sta­wie­nia się na roz­mo­wy do­wód­cy woj­sko­we­go nad­zo­ru­ją­ce­go są­sied­ni ob­szar i uka­ra­nia win­nych pro­wo­ka­cji. Niem­cy przy­sła­li na roz­mo­wy ka­pi­ta­na pie­cho­ty, co samo w so­bie było dla ge­ne­ra­ła ob­raź­li­we. Osta­tecz­nie ge­ne­ra­ła Ku­stro­nia prze­pro­sił pi­sem­nie do­wód­ca nie­miec­kiej 7 Dy­wi­zji Pie­cho­ty Eu­gen Ott, na­zy­wa­jąc star­cie in­cy­den­tem spo­wo­do­wa­nym przez „nie­po­czy­tal­ne­go osob­ni­ka”. Tym osob­ni­kiem był Leut­nant Hans Al­brecht He­rzer, od­zna­czo­ny krzy­żem że­la­znym jako je­den z pierw­szych żoł­nie­rzy nie­miec­kich. Po­dob­no to od­zna­cze­nie nie mia­ło nic wspól­ne­go z ak­cją w Mo­stach, ale też w ofi­cjal­nych do­ku­men­tach żad­nej ta­kiej ak­cji nie było.

Lecz nie był to je­dy­ny taki przy­pa­dek. Na przy­kład 26 sierp­nia o pią­tej rano do Ko­men­dy Głów­nej Stra­ży Gra­nicz­nej w War­sza­wie do­tarł te­le­fo­no­gram z ko­men­dy w Tcze­wie in­for­mu­ją­cy o pró­bie prze­je­cha­nia pię­ciu nie­miec­kich czoł­gów przez most w Kram­ro­wie Pol­skim. Most zo­stał wy­sa­dzo­ny. Ko­men­da Stra­ży Gra­nicz­nej w Ka­to­wi­cach o dzie­sią­tej rano tego sa­me­go dnia ra­por­to­wa­ła trzy in­cy­den­ty z uży­ciem bro­ni pal­nej i pró­bę po­rwa­nia pa­ro­wo­zu. To ostat­nie zda­rze­nie praw­do­po­dob­nie mia­ło zwią­zek z na­pa­dem nie­miec­kim na Mo­sty i pró­bą opa­no­wa­nia tu­ne­lu pod Prze­łę­czą Ja­błon­kow­ską, bo­wiem mowa jest w mel­dun­ku, że po­ry­wa­cze chcie­li po­pro­wa­dzić pa­ro­wóz to­rem w stro­nę sta­cji po sło­wac­kiej stro­nie.

Trud­no po­wie­dzieć, jak zo­sta­ło to wzmo­że­nie pro­wo­ka­cji od­czy­ta­ne w pol­skim szta­bie. Czy wie­dzia­no, że to od­pry­ski pla­no­wa­nej in­wa­zji, czy to chwi­lo­we na­si­le­nie ak­cji umknę­ło uwa­dze wy­wia­du i szta­bów? Dy­plo­ma­tów? Pro­wo­ka­cje gra­nicz­ne w sierp­niu były już chle­bem po­wsze­dnim, ale woj­na nie była pew­na. Rów­nie do­brze mo­gła być to ko­lej­na za­gryw­ka na wy­trą­ce­nie gra­cza z rów­no­wa­gi, pro­wo­ko­wa­nie ja­kie­goś dy­plo­ma­tycz­ne­go lub mi­li­tar­ne­go błę­du, te­sto­wa­nie gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści psy­chicz­nej.

Na­pię­cie ro­sło. 27 sierp­nia re­pre­zen­ta­cja pol­ski wy­gra­ła mecz pił­ki noż­nej w Wę­gra­mi 4:2. Po­wszech­ny en­tu­zjazm. Może na­wet było w emo­cjo­nal­nych re­ak­cjach na ten mecz coś z po­czu­cia, że jak w nogę po­tra­fi­my ograć wi­ce­mi­strzów świa­ta, to i jak­by woj­na wy­bu­chła, to… Dzień póź­niej, 28 sierp­nia nie­miec­ki dy­wer­sant pod­ło­żył bom­bę na dwor­cu ko­le­jo­wym w Tar­no­wie, wy­buch ła­dun­ku za­bił 20 osób, a ra­nił 35. Gdy­by nie to, że po­ciąg z Kra­ko­wa spóź­nił się o osiem mi­nut – licz­ba ofiar by­ła­by więk­sza. Jed­na trze­cia bu­dyn­ku dwor­ca ule­gła cał­ko­wi­te­mu znisz­cze­niu. Dy­wer­sant, An­to­ni Guzy, Nie­miec z Biel­ska-Bia­łej zo­stał uję­ty tego sa­me­go dnia. Nie po­tra­fił wska­zać kon­kret­nych współ­pra­cow­ni­ków poza czło­wie­kiem ze Sko­czo­wa o na­zwi­sku Neu­man, z któ­rym ode­brał dwie wa­liz­ki z ma­te­ria­ła­mi wy­bu­cho­wy­mi w Kra­ko­wie. Wie­le wię­cej się nie do­wie­my, bo on sam zni­ka gdzieś w oko­li­cach 4 wrze­śnia, być może roz­strze­la­ny tuż przed wkro­cze­niem Niem­ców do Tar­no­wa. Ale to już za da­le­kie wy­ciecz­ki w cza­sie.

29 sierp­nia zo­sta­je przez pol­skie wła­dze ogło­szo­na mo­bi­li­za­cja po­wszech­na. Nie było ko­mó­rek, ema­ili, pa­ge­rów, tyl­ko pla­ka­ty, któ­re po­le­co­no roz­wie­sić wie­czo­rem we wszyst­kich miej­sco­wo­ściach. Pod na­ci­skiem am­ba­sa­do­rów i at­ta­chés woj­sko­wych Fran­cji i Wiel­kiej Bry­ta­nii od­wo­ła­no mo­bi­li­za­cję, żeby nie da­wać Niem­com pre­tek­stu do roz­po­czę­cia woj­ny. Jesz­cze wie­rzo­no w mi­sje ostat­niej szan­sy, me­dia­cję Wa­ty­ka­nu, cud opa­mię­ta­nia. Nikt nie mógł mieć pew­no­ści co do tego, że woj­na jest w za­sa­dzie pew­na, że tyl­ko ją prze­ło­żo­no o kil­ka dni. Ale Hi­tler je­dy­nie po­wta­rzał swo­je żą­da­nia, a na­wet roz­sze­rzał je – ceną za po­kój nie tyl­ko miał być Gdańsk i ko­ry­tarz po­mor­ski, ale tak­że Gór­ny Śląsk. Dla wszyst­kich było oczy­wi­ste, że jest to eska­lo­wa­nie żą­dań do po­zio­mu, któ­ry jest nie­ak­cep­to­wal­ny dla jego roz­mów­ców. W grun­cie rze­czy Hi­tler wy­gła­szał ko­lej­ne ul­ti­ma­tum. To już nie była nowa po­zy­cja ne­go­cja­cyj­na, ale szu­ka­nie pre­tek­stu do ze­rwa­nia ja­kich­kol­wiek roz­mów, do po­wie­dze­nia „nie mia­łem in­ne­go wyj­ścia, jak dać roz­kaz do ata­ku”. W związ­ku z tym już na­stęp­ne­go dnia, wo­bec fia­ska wszel­kich alianc­kich wy­sił­ków dy­plo­ma­tycz­nych, ogło­szo­no w Pol­sce po­now­nie mo­bi­li­za­cję po­wszech­ną, a jej pierw­szym dniem 31 sierp­nia. Póź­no. Do tego z nie­po­trzeb­nym za­mie­sza­niem na po­cząt­ku. Ale oczy­wi­ście nie było tak, że ar­mia mia­ła się na­gle po­ja­wić w polu z dnia na dzień. Ta­jem­ni­cą pol­skie­go szta­bu było to, że dzię­ki roz­licz­nym nie­jaw­nym for­mom mo­bi­li­za­cji jesz­cze przed ogło­sze­niem mo­bi­li­za­cji po­wszech­nej spo­ra część wiel­kich jed­no­stek w róż­nym stop­niu ukom­ple­to­wa­nia była w już polu.

Ma­ry­nar­ka, ka­wa­le­ria, sa­pe­rzy, łącz­ność, czę­ścio­wo ar­ty­le­ria, wiel­kie jed­nost­ki pie­cho­ty i ka­wa­le­rii sta­cjo­nu­ją­ce nad samą gra­ni­cą i lot­nic­two były mo­bi­li­zo­wa­ne od mar­ca. W dniach 23 i 24 sierp­nia ogło­szo­no ko­lej­ne eta­py mo­bi­li­za­cji alar­mo­wej, prze­pro­wa­dza­nej w try­bie do­rę­cza­nia okre­ślo­nym oso­bom kart w od­po­wied­nich ko­lo­rach – zie­lo­nym, brą­zo­wym, żół­tym, nie­bie­skim, czer­wo­nym i czar­nym. To dla­te­go mimo cheł­pli­wych ko­mu­ni­ka­tów nie­miec­kiej pro­pa­gan­dy z pierw­szych dni woj­ny, czę­sto po­wta­rza­nych w po­wo­jen­nej li­te­ra­tu­rze an­glo­sa­skiej, pol­skie lot­nic­two, cho­ciaż sła­be, nie­licz­ne oraz w znacz­nej mie­rze prze­sta­rza­łe, nie zo­sta­ło znisz­czo­ne pierw­szym ude­rze­niem Luft­waf­fe na wła­snych lot­ni­skach. Nie mo­gło tak być, bo­wiem od kil­ku dni za­rów­no ob­słu­ga na­ziem­na, jak i same sa­mo­lo­ty prze­by­wa­ły na lot­ni­skach po­lo­wych, któ­rych na­mie­rze­nie, mimo nie­mal ab­so­lut­ne­go pa­no­wa­nia przez Niem­ców w po­wie­trzu, nie było wca­le ta­kie ła­twe. Nad­gra­nicz­ne mo­sty, most­ki, prze­pu­sty, wia­duk­ty od trze­ciej de­ka­dy sierp­nia były mi­no­wa­ne. Całą wio­snę i lato trwa­ła go­rącz­ko­wa roz­bu­do­wa prze­wi­dy­wa­nych po­zy­cji obro­ny. Bo w wie­lu miej­scach z ukła­du dróg, la­sów, rzek i je­zior wpraw­ny do­wód­ca mógł prze­wi­dzieć ru­chy prze­ciw­ni­ka i wy­pa­trzyć na ma­pie do­bre miej­sca, by się tym ru­chom prze­ciw­sta­wić. Po­dob­no puł­kow­nik Ju­lian Fi­li­po­wicz, do­wód­ca Wo­łyń­skiej Bry­ga­dy Ka­wa­le­rii, któ­ra przy­by­ła w ra­mach mo­bi­li­za­cji nie­jaw­nej 18 i 19 sierp­nia w oko­li­ce na pół­noc od Czę­sto­cho­wy, od sa­me­go po­cząt­ku upa­try­wał pola swo­jej pierw­szej nad­gra­nicz­nej bi­twy w re­jo­nie wsi Mo­kra, Wil­ko­wi­ce, Miedz­no – cho­ciaż roz­kaz w ten kon­kret­nie re­jon prze­su­nął jego żoł­nie­rzy do­pie­ro 30 sierp­nia. Gdzieś nad wy­sy­cha­ją­cy­mi bie­brzań­ski­mi ba­gna­mi koń­czo­no no­ca­mi bu­do­wę schro­nów w re­jo­nie No­wo­gro­du, Strę­ko­wej Góry. Wwo­żo­no nocą, po­dob­no fur­man­ką, na skłon wzgó­rza pan­cer­ną ko­pu­łę, może zdję­tą tym­cza­so­wo z ja­kie­goś schro­nu po­zy­cji „Stołp­ce” albo „Sar­ny” na da­le­kich Kre­sach. Mil­czą dzie­je, ja­kie­go urzą­dze­nia uży­to, żeby ten pan­cer­ny dzwon pod­nieść i zło­żyć na wła­ści­wym miej­scu. Wie­le rze­czy moż­na było przy­spie­szyć, ale nie­ste­ty be­ton, z któ­re­go były ro­bio­ne schro­ny na Ślą­sku, nad Osą, pod Mła­wą, pod Wę­gier­ską Gór­ką mu­siał mieć czas, aby wy­schnąć, zwią­zać się. A i samą sko­ru­pę z be­to­nu trze­ba było za­mknąć me­ta­lo­wy­mi za­su­wa­mi, drzwia­mi, wy­po­sa­żyć w wen­ty­la­cję, żyw­ność, pod­sta­wy i la­we­ty dla bro­ni, łącz­ność – ina­czej była tyl­ko sko­ru­pą.

Do koń­ca to­wa­rzy­szy­ło temu za­mie­sza­nie: wsia­da­nie, wy­sia­da­nie, krzy­żu­ją­ce się w ostat­niej chwi­li esze­lo­ny, trans­por­ty, któ­re sta­ły na sta­cji, i te, któ­re to­czy­ły się dwa razy w tę samą stro­nę. Na ma­pach wi­dać tyl­ko li­nie nie­bie­skie i czer­wo­ne, jak­by jed­ni dru­gich wi­dzie­li, cze­ka­li na sie­bie, a prze­cież to było do ostat­nie­go mo­men­tu zga­dy­wa­nie in­ten­cji i ugru­po­wa­nia prze­ciw­ni­ka. Tym­cza­sem o ile wie­dza pol­skich szta­bów, jak mia­ły wy­ka­zać nad­cho­dzą­ce wy­da­rze­nia, była do­syć do­kład­na, to szta­by nie­miec­kie mia­ły roz­po­zna­ną nie wię­cej niż po­ło­wę pol­skich jed­no­stek. A do tego w ostat­niej nie­mal chwi­li wie­le jed­no­stek pod bom­ba­mi zmie­nia­ło swo­ją dys­lo­ka­cję. Na przy­kład 13 Dy­wi­zja Pie­cho­ty jesz­cze w noc po­prze­dza­ją­cą woj­nę znaj­du­je się pod To­ru­niem, ale zo­sta­nie prze­rzu­co­na w re­jon To­ma­szo­wa Ma­zo­wiec­kie­go. Kre­so­wa Bry­ga­da Ka­wa­le­rii jesz­cze 1 wrze­śnia jest w swo­ich gar­ni­zo­nach – po­ja­wi się za kil­ka dni na skrzy­dle Ar­mii „Łódź” nad War­tą. 22 Dy­wi­zja Pie­cho­ty z Kre­sów zo­sta­nie prze­rzu­co­na na skrzy­dło Ar­mii „Kra­ków”. Włą­cza się już wiel­ka mapa. Ona bę­dzie wra­cać, trze­ba bę­dzie ja­koś na­dą­żać. Nad­cho­dzi Blitz­krieg. 31 sierp­nia o pół­no­cy mniej wię­cej na swo­ich sta­no­wi­skach znaj­do­wa­ła się nie­ca­ła po­ło­wa prze­wi­dzia­nych pol­skim pla­nem mo­bi­li­za­cyj­nym jed­no­stek, w trans­por­tach i ośrod­kach za­pa­so­wych była resz­ta. Mało? Mo­bi­li­za­cję ogło­szo­no 29 sierp­nia, od­wo­ła­no i na­stęp­ne­go dnia ogło­szo­no zno­wu. Ba­ła­gan na sa­mym po­cząt­ku. Tym­cza­sem Niem­cy już po­usu­wa­li za­po­ry dro­go­we po swo­jej stro­nie gra­ni­cy, sły­chać po­mruk czoł­go­wych i sa­mo­cho­do­wych mo­to­rów w miej­scach kon­cen­tra­cji. Ale o za­sko­cze­niu nie ma już mowy. Cud, że się uda­ło.

To wszyst­ko nie dzia­ło się za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki. To był skom­pli­ko­wa­ny plan ko­le­jo­wy, któ­ry mu­siał prze­wi­dzieć po­rzą­dek za­ła­dun­ku, roz­ła­dun­ku, trans­por­tu, mar­szu na sta­cje. I mimo kry­ty­ki po­wo­jen­nej – to był bar­dzo do­bry plan trans­por­to­wy. Je­dy­ny moż­li­wy. Kry­ty­ko­wa­ny za to, że sta­wiał na prze­pu­sto­wość li­nii, a nie zwar­tość trans­por­to­wa­nych od­dzia­łów, ale jak­by ja­kiś duch czu­wał, jak­by ktoś miał in­tu­icję, że na­pad­nię­ty bę­dzie mu­siał szyb­ko po­sta­wić wszyst­ko na nogi, żeby cho­ciaż­by za­zna­czyć swój opór. A to była moż­li­wość, któ­ra spę­dza­ła sen z po­wiek po­li­ty­ków i woj­sko­wych. Że je­że­li nie za­zna­czy się opo­ru od razu, ale po­zwo­li się prze­ciw­ni­ko­wi na wej­ście, to po pierw­sze utra­ci się od razu bez wal­ki spo­rą ilość środ­ków i za­pa­sów, po­ka­że się alian­tom, że się nie chce wal­czyć, a być może temu, któ­ry cze­ka spo­koj­nie za wschod­nią gra­ni­cą, że ryba na­wet nie wal­czy, ale pod­da­je się. Co wte­dy by było? Alian­ci nie wy­po­wia­da­ją woj­ny Niem­com, ZSRR wkra­cza od razu i ca­łość za­my­ka się w cią­gu ty­go­dnia jako ja­kaś mało po­waż­na wo­jen­ka na ru­bie­żach Eu­ro­py. Mó­wiąc bru­tal­nie – pol­ski żoł­nierz w pierw­szej li­nii krwią miał zmu­sić świat do re­ak­cji, miał spra­wić, by woj­na pol­sko-nie­miec­ka sta­ła się po­wszech­ną woj­ną na­ro­dów. Nie dla­te­go, żeby Pol­ska mo­gła wy­grać. Żeby mo­gła prze­trwać. ●

Zanim padły pierwsze strzały, „wynikła mgła”

Poło­wa sierp­nia. Upał. 76 Kamp­fge­schwa­der wy­po­sa­żo­ny w bom­bow­ce nur­ku­ją­ce Jun­kers 87B „Stu­ka” od kil­ku dni prze­by­wa na no­wym dla sie­bie lot­ni­sku koło Cot­t­bus na Łu­ży­cach. Trzy eska­dry brzyd­kich, po­kracz­nych jed­no­sil­ni­ko­wych ma­szyn, z pła­tem ła­ma­nym jak­by w spłasz­czo­ną li­te­rę „w” z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi owiew­ka­mi kry­ją­cy­mi sta­łe pod­wo­zie, na­zy­wa­ny­mi cza­sem „łap­cia­mi”. Po­dob­no nikt z pol­skich spe­cja­li­stów po pierw­szych do­nie­sie­niach wy­wia­du nie chciał wie­rzyć w ist­nie­nie i sens kon­stru­owa­nia tak po­kracz­ne­go sa­mo­lo­tu. Miał on jed­nak stać się sym­bo­lem nad­cią­ga­ją­cej apo­ka­lip­sy, jed­ną z jej oznak, wier­nym jeźdź­cem. Twór­com cho­dzi­ło o skon­stru­owa­nie sa­mo­lo­tu, któ­ry był­by w sta­nie pre­cy­zyj­nie zrzu­cić bom­bę w nie­du­ży cel punk­to­wy. Na przy­kład dom, za­gaj­nik, ba­te­rie ar­ty­le­rii na sta­no­wi­skach. W la­tach trzy­dzie­stych wszy­scy so­bie zda­wa­li spra­wę, że zrzu­ca­nie bomb z lotu pła­skie­go czy ko­szą­ce­go ma wy­miar ra­czej mo­ral­ny, szcze­gól­nie gdy sa­mo­lo­ty były mało licz­ne, a ce­low­ni­ki nie­pre­cy­zyj­ne. Pręd­kość sa­mo­lo­tu wzglę­dem zie­mi, masa czyn­ni­ków za­kłó­ca­ją­cych, jak wiatr, prą­dy po­wie­trza, zmia­na jego tem­pe­ra­tu­ry w za­leż­no­ści od wy­so­ko­ści – wszyst­ko mo­gło wpły­nąć na cel­ność zrzu­tu bom­by, a me­to­dy prze­li­cza­nia punk­tu ce­lo­wa­nia nie były jesz­cze zbyt zło­żo­ne. Zwy­kły sa­mo­lot mógł zrzu­cać bom­by w mia­rę cel­nie z ni­skie­go lotu, na­ra­ża­jąc się na prze­ciw­dzia­ła­nie obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej, a na­wet ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych pie­cho­ty, albo mógł ata­ko­wać z więk­szej wy­so­ko­ści, gdzie był w mia­rę bez­piecz­ny, ale pre­cy­zja zrzu­tu bomb po­zo­sta­wia­ła wie­le do ży­cze­nia.

Po­mysł był re­we­la­cyj­nie pro­sty i zda­je się, że wpa­dło na nie­go wie­lu kon­struk­to­rów na­raz. Sa­mo­lot mu­siał się zło­żyć do lotu nur­ko­we­go, jak naj­bar­dziej stro­me­go, i ce­lo­wa­nie od­by­wa­ło się po pro­stu… ca­łym sa­mo­lo­tem. Bom­ba mu­sia­ła wi­sieć pod ka­dłu­bem, wte­dy była pew­ność, że dzię­ki ce­lo­wa­niu ma­szy­ną bom­ba po­le­ci do­kład­nie w za­ło­żo­nym kie­run­ku. Tuż nad zie­mią pi­lot zwal­niał ła­du­nek i pod­ry­wał sa­mo­lot do góry. Cza­sa­mi, na przy­kład w ame­ry­kań­skich bom­bow­cach SBD „Daun­tless”, bom­ba była mon­to­wa­na na ru­cho­mym wy­się­gni­ku i w cza­sie lotu nur­ko­we­go wy­su­wa­ła się na nim poza ob­rys krę­gu śmi­gła, tak żeby nur­ku­ją­cy sa­mo­lot sam się nie uszko­dził po zrzu­cie ła­dun­ku. Zrzut mu­siał na­stą­pić naj­ni­żej jak się dało, aby wy­eli­mi­no­wać wszel­kie czyn­ni­ki, któ­re mo­gły za­kłó­cić lot bom­by. Już sama tech­ni­ka zrzu­tu bom­by, po­chy­le­nie sa­mo­lo­tu i skie­ro­wa­nie jego nosa nie­mal pio­no­wo w dół mu­sia­ły wy­wo­ły­wać pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie na lu­dziach pod­da­nych ta­kie­mu bom­bar­do­wa­niu. By­wa­ło, że lu­dziom się zda­wa­ło, że sa­mo­lot ule­ga awa­rii albo po pro­stu zo­stał tra­fio­ny przez obro­nę prze­ciw­lot­ni­czą i spa­da na swo­ją zgu­bę. A do tego Jun­ker­sy 87 mia­ły za­mon­to­wa­ne spe­cjal­ne sy­re­ny włą­cza­ne w cza­sie nur­ko­wa­nia, zaś bom­by wy­po­sa­ża­ne były w spe­cjal­ne rur­ki dla po­tę­go­wa­nia świ­stu. Jak­by tego było mało – „Stu­ka”, nie­mra­wy w lo­cie po­zio­mym, w nur­ko­wa­niu po­tra­fił osią­gnąć na­wet 600 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę i po­wie­trze opły­wa­ją­ce nie­zgrab­ny ka­dłub samo wy­wo­ły­wa­ło ogrom­ny ha­łas. No i jesz­cze ta syl­wet­ka. Z dołu, pod ką­tem, przy­po­mi­na­ją­ca kon­tur ja­kie­goś dra­pież­ne­go pta­ka, może sępa? Kro­gul­ca? Zły wy­gląd do złej, brud­nej ro­bo­ty.

Dzi­siaj, 15 sierp­nia 1939 roku, 1, 2 i 3 eska­dra puł­ku I/76 ma wy­ko­nać po­ka­zo­we bom­bar­do­wa­nie ćwi­czeb­ne na po­li­go­nie Neu­ham­mer, obec­nie Świę­to­szów. Roz­grze­wa­ne są sil­ni­ki, ostat­nią od­pra­wę prze­pro­wa­dza kie­ru­ją­cy dzi­siej­szym lo­tem ćwi­czeb­nym Haupt­man Wal­ter Si­gel. Kie­dy koń­czy, obok po­ja­wia­ją się lot­ni­cy z pa­tro­lu po­go­do­we­go. Pro­gno­zy pro­gno­za­mi, ale na­wet obec­nie wy­sy­ła się pa­trol, któ­ry na­ocz­nie po­twier­dza stan za­chmu­rze­nia nad re­jo­nem wy­ko­na­nia za­da­nia. Si­gel od­bie­ra mel­du­nek – pod­sta­wa chmur nad po­li­go­nem ma wy­no­sić oko­ło 900 me­trów, za­chmu­rze­nie dwie trze­cie. Si­gel prze­ka­zu­je wszyst­kim ostat­nie szcze­gó­ły lotu. Szyk eskadr, on pro­wa­dzi, wy­so­kość do­lo­tu 4000 me­trów, nad ce­lem nur­ko­wa­nie pro­sto w chmu­ry, po wyj­ściu z chmur szyb­ka iden­ty­fi­ka­cja ce­lów, zrzut ćwi­czeb­nych bomb z be­to­nu, po­tem utwo­rze­nie for­ma­cji po­wrot­nej.

– Do ma­szyn, po­ła­ma­nia kar­ków! – rzu­cił po­dob­no na ko­niec zwy­cza­jo­wym ży­cze­niem do swo­ich za­łóg.

Ko­lej­no trzy eska­dry wzbi­ły się w po­wie­trze, naj­pierw 1, po­tem 2 i 3. Oko­ło go­dzi­ny szó­stej rano, bę­dąc nad ce­lem i for­mu­jąc szyk bo­jo­wy z mar­szo­we­go, do­wód­ca gru­py ze swo­im klu­czem wy­cho­dzi na czo­ło, za nim usta­wia się gru­pa, ale w za­bu­rzo­nej ko­lej­no­ści – naj­pierw eska­dra 2, po­tem 3 i na koń­cu 1, pro­wa­dzo­na przez Obe­rleut­nan­ta Die­te­ra Pelt­za. Do­wód­ca gru­py de­cy­du­je o roz­po­czę­ciu ata­ku.

Sa­mo­lo­ty je­den po dru­gim z gło­śnym wy­ciem sil­ni­ków i sy­ren prze­cho­dzą z lotu po­zio­me­go do nie­mal pio­no­we­go nur­ko­wa­nia, prze­cią­że­nie wci­ska pi­lo­tów w fo­te­le, krew od­pły­wa z gło­wy. Dla­te­go wła­śnie sa­mo­lot zo­stał wy­po­sa­żo­ny mię­dzy in­ny­mi w sys­tem au­to­ma­tycz­nie wy­pro­wa­dza­ją­cy go z nur­ko­wa­nia – na wy­pa­dek gdy­by pi­lot ze­mdlał w trak­cie ata­ku. Ale tu­taj nikt nie mdle­je, to jesz­cze nie jest praw­dzi­wa ak­cja. Wcho­dzą w chmu­ry war­stwo­we, z po­cząt­ku bia­łe, po­tem co­raz ciem­niej­sze, sza­re. Za mo­ment wy­pad­ną po ich dru­giej stro­nie, tuż przed ocza­mi ob­ser­wa­to­rów, i wy­ko­na­ją po raz ko­lej­ny po­ka­zo­wo cel­ne bom­bar­do­wa­nie punk­to­wych ce­lów na po­li­go­nie. Mają za­de­mon­stro­wać, że po­sia­da­jąc ta­kie wspar­cie i łącz­ność ra­dio­wą, na­wet wy­sfo­ro­wa­ne da­le­ko przed swo­je li­nie czoł­gi i pie­cho­ta zmo­to­ry­zo­wa­na są w sta­nie obez­wład­nić każ­dy cel. „Stu­ka” to la­ta­ją­ca ar­ty­le­ria pierw­szej li­nii. Ma być bli­sko swo­ich ka­me­ra­den z sił lą­do­wych, bli­sko fron­tu i re­ago­wać na ich we­zwa­nie. Jak straż ognio­wa. Dla­te­go to ni­skie, wy­trzy­ma­łe pod­wo­zie jest sta­łe, a nie cho­wa­ne. Dla więk­szej wy­trzy­ma­ło­ści. „Stu­ka” bę­dzie ope­ro­wać z lot­nisk po­lo­wych, tyl­ko i wy­łącz­nie. Dla­te­go nie sku­pia­no się spe­cjal­nie na jego pręd­ko­ści, zwrot­no­ści, uro­dzie, osią­gach wy­so­ko­ścio­wych. To ma być ar­ma­ta ze skrzy­dła­mi. I to nie byle jaka. Bo jaka ar­ma­ta po­tra­fi od­dać taką sal­wę z 500-ki­lo­gra­mo­we­go po­ci­sku? A „Stu­ka” to po­tra­fi. I jesz­cze po­pra­wi z ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych.

Sa­mo­lo­ty na­dal pę­dzą przez chmu­ry pro­sto w dół, to nie­przy­jem­na chwi­la, nic nie wi­dać, gdy­by nie gra­wi­ta­cja, moż­na by było stra­cić orien­ta­cję co do kie­run­ków w prze­strze­ni. To jest je­den z tych mo­men­tów, kie­dy zmie­nia się gę­stość cza­su i zda­je się on roz­cią­gać. Wia­do­mo, że trze­ba być sku­pio­nym, bo­wiem wyj­ście z chmur na­wet na wy­so­ko­ści kil­ku­set me­trów daje za­le­d­wie uła­mek se­kun­dy na wy­bór celu, ko­rek­tę roz­pę­dzo­ne­go sa­mo­lo­tu, zrzut bom­by i od­bi­cie do góry, żeby nie roz­trza­skać się o zie­mię. Za­tem se­kun­dy roz­cią­ga­ją się w nie­skoń­czo­ność, jak to mó­wią w ta­kich mo­men­tach nar­ra­to­rzy wo­jen­nych po­wie­ści, albo na­praw­dę prze­bi­ja­nie się przez chmu­ry trwa strasz­nie dłu­go. Nikt nie pa­trzy na wy­so­ko­ścio­mierz, bo on i tak wa­riu­je w gwał­tow­nym nur­ko­wa­niu. Aż na­gle biel ustę­pu­je i Si­gel wi­dzi zie­mię. Ale bli­sko, bar­dzo bli­sko. Zie­mia nie jest tam, gdzie się jej spo­dzie­wał, gdzie wi­dzia­ła ją eska­dra roz­po­zna­nia me­teo. Sa­mo­lot do­wód­cy ma do niej za­le­d­wie sto me­trów, w za­sa­dzie w chwi­li, kie­dy to zro­zu­miał – jesz­cze mniej, bo ma­szy­na prze­cież pi­ku­je z pręd­ko­ścią kil­ku­set ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Do wierz­choł­ków drzew pro­sto pod sobą jest bar­dzo bli­sko. W jed­nej chwi­li ścią­ga na sie­bie drą­żek, wbi­ja przy­cisk au­to­ma­tycz­ne­go wyj­ścia z nur­ko­wa­nia i drze się w mi­kro­fon:

– Zie­hen! Al­les zie­hen!

Czy­li w wol­nym tłu­ma­cze­niu – „Wy­cią­gać! Wszy­scy wy­cią­gać!”, albo jak darł się wie­le lat póź­niej po­kła­do­wy sys­tem o ko­li­zji z zie­mią w pew­nym rzą­do­wym sa­mo­lo­cie: „Pull up! Pull up!”. On może za pół se­kun­dy zgi­nie, ale za nim lecą tym sa­mym kur­sem pro­sto w zie­mię trzy eska­dry, sa­mo­lot za sa­mo­lo­tem, klucz za klu­czem i nic nie wi­dzą, są przy­go­to­wa­ni na wyj­ście z chmur na wy­so­ko­ści dzie­wię­ciu­set me­trów. Jed­no­cze­śnie Si­gel już wie, że za­brak­nie mu kil­ku­na­stu me­trów, nie wy­pro­wa­dzi sa­mo­lo­tu nad wierz­choł­ka­mi drzew, w ko­lej­nym ułam­ku se­kun­dy do­strze­ga nie­du­żą prze­sie­kę le­śną i po­py­cha tam sa­mo­lot, wy­rów­nu­je dwa me­try nad zie­mią i pę­dzi nad le­śną dro­gą, jak­by miał za­miar na niej lą­do­wać, ma drze­wa po obu stro­nach na sze­ro­kość skrzy­deł. Od­zy­sku­je kon­tro­lę nad „Stu­ką”, od­bi­ja w górę, ale w tym cza­sie jego bocz­ni – Obe­rleut­nan­ci Ep­pen i Mu­el­ler nie mają tyle szczę­ścia i wpa­da­ją na drze­wa. Pierw­szy roz­bi­ja się i reszt­ki sa­mo­lo­tu za­wi­sa­ją na pniach so­sen, dru­gi koń­czy lot w kuli ognia. Po­dob­ny los spo­ty­ka je­den po dru­gim po­zo­sta­łe sa­mo­lo­ty 2 eska­dry i część 3 eska­dry, cho­ciaż z tej ostat­niej kil­ku sa­mo­lo­tom uda­je się wcze­śniej prze­rwać nur­ko­wa­nie i wyjść cało nad chmu­ry. Sły­sząc wrza­ski do­wód­cy, pro­wa­dzą­cy 1 eska­drę Leut­nant Hans Stepp prze­ry­wa nur­ko­wa­nie jesz­cze nad chmu­ra­mi, wy­rów­nu­je lot i cze­ka. Ta eska­dra dłu­go krą­ży w ocze­ki­wa­niu na po­wra­ca­ją­ce sa­mo­lo­ty swo­ich to­wa­rzy­szy, ale się nie do­cze­ka. Trzy­na­ście sa­mo­lo­tów, ko­lej­no, nie­mal w tym sa­mym miej­scu roz­trza­ska się o zie­mię, grze­biąc 13 pi­lo­tów i 13 strzel­ców po­kła­do­wych. Trzy­na­ście wy­szko­lo­nych za­łóg, trzy­na­ście no­wych, pro­sto spod igły ma­szyn.

Kie­dy Hi­tle­ro­wi do­nie­sio­no o ka­ta­stro­fie na po­li­go­nie w Neu­ham­mer, po­dob­no wstał i dłuż­szy czas pa­trzył w okno w mil­cze­niu. Po­wo­ła­ny jesz­cze tego sa­me­go dnia spe­cjal­ny sąd wo­jen­ny miał zba­dać spra­wę. Skła­do­wi prze­wod­ni­czył były do­wód­ca Le­gio­nu „Con­dor” w Hisz­pa­nii Hugo Sper­le. Sąd nie zna­lazł win­nych. Uzna­no, że w prze­cią­gu go­dzi­ny mię­dzy po­wro­tem eska­dry po­go­do­wej a do­lo­tem eskadr bo­jo­wych po­ja­wi­ła się mgła przy­grun­to­wa. „Wy­ni­kła mgła”, jak by to po­wie­dział wie­le lat póź­niej je­den z pi­lo­tów pew­ne­go rzą­do­we­go sa­mo­lo­tu. Było to, jak uznał spe­cjal­ny sąd wo­jen­ny pod prze­wo­dem Sper­le­go, zda­rze­nie z ka­te­go­rii lo­so­wych, któ­re za­wsze mogą się przy­tra­fić. Sąd orzekł po­nad­to, że do­wód­ca lotu – Wal­ter Si­gel – zro­bił wszyst­ko, co się dało, by ostrzec i ura­to­wać swo­ich lu­dzi. Osta­tecz­nie na lot­ni­ska wró­ci­ła część 3 i wszyst­kie sa­mo­lo­ty 1 eska­dry. Moż­na za­ło­żyć, że gdy­by Si­gel miał gor­szy re­fleks – wszy­scy by zgi­nę­li tego dnia pod Świę­to­szo­wem.

A tak, cu­dem oca­lo­ny Wal­ter Si­gel mógł 17 dni póź­niej, 1 wrze­śnia 1939 roku przed świ­tem, za­siąść za ste­ra­mi swo­je­go „Stu­ka­sa”, ob­ju­czo­ne­go tym ra­zem już praw­dzi­wy­mi bom­ba­mi, i po­pro­wa­dzić 29 ma­szyn z lot­ni­ska Stra­cho­wi­ce pod Wro­cła­wiem, w kie­run­ku ni­cze­go nie­podej­rze­wa­ją­ce­go, śpią­ce­go, bez­bron­ne­go pol­skie­go mia­stecz­ka Wie­luń. ●

Pakt o nieagresji

W tym za­mie­sza­niu spa­dły pi­sma i ukła­dy.

„Zdraj­cy!” krzy­cza­no, lecz do kogo, trud­no rzec.

Po­li­tyk prze­cież w ogó­le nie zna sło­wa „zdra­da”,

A po­li­tycz­nych oby­cza­jów trze­ba strzec.

Skłó­co­ny na­ród, król nie­pew­ny, szlach­ta dzi­ka

Sym­pa­tie zmie­nia wraz z na­stro­jem raz po raz.

Roz­gryw­ka z nimi to nie żad­na po­li­ty­ka,

To wy­cho­wa­nie dzie­ci, bio­rąc rzecz en mas­se.

(Ja­cek Kacz­mar­ski, Rej­tan, czy­li ra­port am­ba­sa­do­ra)

To mu­sia­ło brzmieć bar­dzo dziw­nie już wte­dy, na­wet bez zna­jo­mo­ści taj­nych pro­to­ko­łów tego pak­tu. W peł­nej na­pię­cia at­mos­fe­rze ro­ko­wań, mi­sji, krzy­żu­ją­cych się de­pesz dy­plo­ma­tycz­nych, dziw­nych zda­rzeń – nie mo­gło brzmieć do­brze. Od roku wy­glą­da­ło na to, że świat, a w każ­dym ra­zie część Eu­ro­py, a za nią resz­ta glo­bu – śli­zga się po ostrzu brzy­twy. Woj­na to już wi­sia­ła na wło­sku, to ją od­wo­ły­wa­no. Ostat­nio je­sie­nią ze­szłe­go, 1938 roku, kie­dy ceną za po­kój mia­ły być nie­wiel­kie w grun­cie rze­czy ustęp­stwa te­ry­to­rial­ne Cze­cho­sło­wa­cji na rzecz Nie­miec. Ustęp­stwa, do któ­rych Cze­cho­sło­wa­cję zmu­szo­no na kon­fe­ren­cji w Mo­na­chium w imię świa­to­we­go po­ko­ju. O tym, że nie­wiel­kie zmia­ny na ma­pie w prak­ty­ce po­grą­ża­ją na­sze­go po­łu­dnio­we­go są­sia­da cał­ko­wi­cie, wie­dzie­li nie­licz­ni. Od­da­nie czę­ści gó­rzy­ste­go po­gra­ni­cza Niem­com po­zba­wia­ło to pań­stwo moż­li­wo­ści obro­ny, bo­wiem na utra­co­nym te­re­nie po­zo­sta­wa­ła spo­ra ilość wzno­szo­nych ogrom­nym wy­sił­kiem przez wie­le lat umoc­nień gra­nicz­nych, nie bez ko­ze­ry na­zy­wa­nych cza­sem cze­ską li­nią Ma­gi­no­ta. W ar­mii cze­cho­sło­wac­kiej było o krok od bun­tu, szcze­gól­nie w sze­re­gach młod­szej ka­dry ofi­cer­skiej, któ­ra chcia­ła się bić. Jed­nak osta­tecz­nie bez wspar­cia ja­kich­kol­wiek re­al­nych so­ju­szy – nie zde­cy­do­wa­no się na sa­mot­ne sta­wie­nie czo­ła Niem­com.

W Pol­sce za Cze­cho­sło­wa­cją za­pew­ne mało kto pła­kał. Pa­mię­ta­no Cze­chom na­jazd na Śląsk Cie­szyń­ski dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, z bra­kiem uf­no­ści spo­glą­da­no na flirt ko­lej­nych rzą­dów znad We­łta­wy i Mo­ra­wy ze Związ­kiem Ra­dziec­kim. Pol­ska de­cy­zja, by upo­mnieć się w tym mo­men­cie o Za­ol­zie i wy­ko­nać zbroj­ny po­kaz siły, wy­da­wa­ła się za­pew­ne spo­rej czę­ści spo­łe­czeń­stwa uza­sad­nio­na hi­sto­rycz­nie, po­li­tycz­nie i mo­ral­nie. Nie wiem, czy ktoś wi­dział w tym krót­ko­wzrocz­ność. Byli tacy, któ­rzy pró­bo­wa­li in­ter­pre­to­wać to po­su­nię­cie pol­skie­go rzą­du jako pró­bę po­pra­wy wyj­ścio­we­go po­ło­że­nia Pol­ski przed spo­dzie­wa­ną woj­ną, ale był to chy­ba nad­miar my­śle­nia ży­cze­nio­we­go. Poza tym przej­mu­jąc Cze­cho­sło­wa­cję, Niem­cy zy­ski­wa­ły per sal­do dużo lep­sze po­zy­cje wyj­ścio­we do na­jaz­du na Pol­skę. Oczy­wi­ście je­sie­nią 1938 roku Cze­cho­sło­wa­cja, cho­ciaż po­ni­żo­na, jesz­cze ist­nia­ła, a wi­dok pol­skich czoł­gów kwie­co­nych przez lud­ność cy­wil­ną Cie­szy­na nie wy­da­wał się zwia­sto­wać ni­cze­go szcze­gól­nie złe­go. Wie­lu Po­la­ków czu­ło za­pew­ne nie tyle wstyd i strach, ile sa­tys­fak­cję, że dzie­jo­wej spra­wie­dli­wo­ści sta­ło się za­dość. Py­cha kro­czy przed upad­kiem, mó­wią.

Hu­mor za­pew­ne po­psuł się wszyst­kim w mar­cu 1939 roku, kie­dy zwa­sa­li­zo­wa­na Cze­cho­sło­wa­cja nie umia­ła się oprzeć na­ci­sko­wi i za­szan­ta­żo­wa­na bom­bar­do­wa­niem bez­bron­nej Pra­gi, za któ­rą nikt nie chciał gi­nąć – pa­dła bez wal­ki pod ko­lej­ny­mi cio­sa­mi We­hr­mach­tu. W za­sa­dzie nie tyle pa­dła, ile się roz­pa­dła. W ręce nie­miec­kie do­sta­ło się nie tyl­ko te­ry­to­rium pań­stwa, ale co gor­sza broń cze­cho­sło­wac­kiej ar­mii i jej za­ple­cze prze­my­sło­we. A było to uzbro­je­nie pod wie­lo­ma wzglę­da­mi sto­ją­ce znacz­nie wy­żej niż to, czym dys­po­no­wa­ła ar­mia pol­ska. Cho­ciaż oczy­wi­ście nie na­le­ży po­wta­rzać zbyt bez­re­flek­syj­nie tez o wyż­szo­ści ar­mii cze­cho­sło­wac­kiej nad pol­ską. Ow­szem, na pa­pie­rze wy­da­wa­ło się, że mniej­sze pań­stwo, znaj­du­ją­ce się w bar­dziej bez­na­dziej­nym niż Pol­ska po­ło­że­niu geo­stra­te­gicz­nym, zdo­by­ło się na wiel­ki wy­si­łek kon­cep­cyj­ny, in­te­lek­tu­al­ny, pro­duk­cyj­ny, żeby za­pew­nić so­bie mi­li­tar­ne bez­pie­czeń­stwo. Ale bez prze­sa­dy. W wy­bra­nych ty­pach uzbro­je­nia wy­da­wa­ło się, że ow­szem – sprzęt był lep­szy niż pol­ski – na przy­kład czoł­gi Lt35 i Lt38, któ­re Niem­cy wszyst­kie bez zbęd­nych ce­re­gie­li wcie­li­li do swo­ich dy­wi­zji lek­kich, sko­ko­wo zwięk­sza­jąc ich po­ten­cjał bo­jo­wy. Albo być może my­śliw­ce Avia B534, któ­re były nie­co lep­sze od pol­skich P11c, cho­ciaż na­le­ża­ły do osią­gnięć wy­mie­ra­ją­cej kon­cep­cji sa­mo­lo­tów dwu­pła­to­wych. Z ko­lei po­rów­ny­wa­nie lot­nic­twa bom­bo­we­go nie wy­pa­da­ło na ko­rzyść po­łu­dnio­wych są­sia­dów – próż­no by szu­kać w ich lot­nic­twie, fakt, bar­dziej licz­nym, od­po­wied­ni­ków pol­skich „Ka­ra­si” czy, nie daj Boże – „Łosi”. Co za­zwy­czaj po­mi­ja się mil­cze­niem – ar­mia cze­cho­sło­wac­ka nie mia­ła na­wet cie­nia od­po­wied­ni­ka pro­du­ko­wa­nych w Pol­sce na li­cen­cji Bo­for­sa au­to­ma­tycz­nych ar­mat prze­ciw­lot­ni­czych 40 mm. Ow­szem, po­sia­da­ła spo­ro dział śred­nie­go ka­li­bru i tro­chę ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych dla pie­cho­ty, ale to wszyst­ko. To tro­chę tak, jak­by dom miał par­ter i dach, a żad­nych pię­ter po­mię­dzy. Nie było czym przy­kryć woj­ska w polu. Pol­ska obro­na pod tym wzglę­dem też była dziu­ra­wa, to praw­da, i po­dob­nie jak cze­cho­sło­wac­ka mało licz­na, ale moż­na za­ry­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że dys­po­no­wa­ła lep­szym, bar­dziej po­ręcz­nym sprzę­tem, a Bo­for­sy prze­ciw­lot­ni­cze, choć nie­licz­ne, ale były w każ­dej pol­skiej jed­no­st­ce. A do tego wszyst­kie pol­skie ba­te­rie prze­ciw­lot­ni­cze zo­sta­ły przed woj­ną w ca­ło­ści zmo­to­ry­zo­wa­ne. Że Cze­cho­sło­wa­cja mia­ła przed 1939 ro­kiem dy­wi­zje szyb­kie, a my tyl­ko dwie bry­ga­dy pan­cer­no-mo­to­ro­we, w tym jed­ną nie­kom­plet­ną? Tak, to praw­da, tyl­ko że cze­cho­sło­wac­kie dy­wi­zje szyb­kie skła­da­ły się z ba­ta­lio­nów czoł­gów, puł­ków ka­wa­le­rii i ba­ta­lio­nów cy­kli­stów. Ja­kie to ma zna­cze­nie? Ta­kie, że w ra­zie praw­dzi­wej woj­ny, gdy­by za­cho­dzi­ła po­trze­ba na­praw­dę for­sow­ne­go ma­new­ru – każ­da z tych for­ma­cji mia­ła­by inną szyb­kość mar­szu, za­tem albo dy­wi­zja ro­bi­ła­by ma­newr po­wo­li, ca­ło­ścią sił, albo szyb­ko, ale wów­czas prak­tycz­nie do szyb­kie­go ma­new­ru nada­wa­ły się tyl­ko sa­mot­ne czoł­gi, bez wspar­cia. Nie brzmi to do­brze. A wręcz: zu­peł­nie nie brzmi jak dy­wi­zja szyb­ka. To brzmi jak pstry­ka­nie pal­ca­mi, a nie pan­cer­na pięść. Po­mysł, żeby jed­nak do czoł­gów do­dać ba­ta­lio­ny pie­cho­ty zmo­to­ry­zo­wa­nej, przy­szedł do gło­wy Cze­chom i Sło­wa­kom do­syć póź­no, bo w ob­li­czu kry­zy­su su­dec­kie­go, i oczy­wi­ście nie zdo­ła­no ich zmo­bi­li­zo­wać na czas. A do tego żad­na z tych dy­wi­zji szyb­kich na wy­pa­dek woj­ny nie zo­sta­ła w peł­ni ukom­ple­to­wa­na, bo nie wy­pro­du­ko­wa­no dość sprzę­tu. Tyl­ko jed­na zbli­ży­ła się do sta­nów eta­to­wych, je­że­li cho­dzi o czoł­gi, dwie po­zo­sta­łe mia­ły czoł­gów mniej wię­cej tyle, ile pol­skie bry­ga­dy szyb­kie, a jed­na nie mia­ła ich w ogó­le. A jesz­cze z in­nej stro­ny – w czter­na­stu z trzy­dzie­stu cze­cho­sło­wac­kich dy­wi­zji nie było ani jed­nej ar­ma­ty prze­ciw­pan­cer­nej. Ani jed­nej. Bo prze­wi­dzia­ne były do wal­ki w opar­ciu o for­ty­fi­ka­cje, i to for­ty­fi­ka­cje, po­szcze­gól­ne schro­ny mia­ły na wy­po­sa­że­niu ar­ma­ty prze­ciw­pan­cer­ne. Moż­na tyl­ko so­bie wy­obra­zić, co by się sta­ło z tymi dy­wi­zja­mi, gdy­by mu­sia­ły opu­ścić umoc­nio­ne po­zy­cje w Su­de­tach w po­śpie­chu. A te cze­skie umoc­nie­nia – im­po­nu­ją­ce, no­wo­cze­sne, po­dob­nie jak we Fran­cji w 1940 roku tro­chę kształ­to­wa­ły dok­try­nę obron­ną oraz pla­ny mo­bi­li­za­cji. I na próż­no by­ło­by w nich szu­kać ja­kiejś wiel­kiej my­śli ope­ra­cyj­nej, śmia­łych za­mia­rów, śla­dów ma­new­ru.

Tro­chę trud­no się dzi­wić, że zdra­dzo­na w Mo­na­chium przez wszyst­kich, w mar­cu 1939 roku, po­zba­wio­na swo­ich umoc­nień, nie­jed­no­rod­na na­ro­do­wo­ścio­wo, ma­ją­ca za te­atr dzia­łań wo­jen­nych wą­skie pa­smo wła­sne­go te­ry­to­rium ar­mia cze­cho­sło­wac­ka nie pod­ję­ła de­spe­rac­kie­go aktu sa­mo­obro­ny. W naj­węż­szym miej­scu kra­ju Niem­com wy­star­czy­ło­by wła­ma­nie się na głę­bo­kość mniej niż 150 ki­lo­me­trów, żeby go prze­ciąć na pół. Gdy­by Niem­cy ude­rzy­li z dwóch stron, a mie­li taki za­miar, w cią­gu dwóch dni klesz­cze mo­gły­by się spo­tkać. Kto za­tem na­rze­ka na złe po­zy­cje wyj­ścio­we pol­skiej ar­mii w 1939 roku, po­wi­nien spoj­rzeć na sy­tu­ację Cze­cho­sło­wa­cji. To nie jest tak, że nie chcie­li się bić. Chcie­li, ale mie­li jesz­cze mniej­sze szan­se niż Pol­ska, gor­sze po­ło­że­nie i ani jed­ne­go so­jusz­ni­ka. I pod­ję­li nie­ła­twą de­cy­zję, że jed­nak nie.

Zo­staw­my jed­nak Cze­cho­sło­wa­cję. Ona od mar­ca 1939 roku nie ist­nie­je. Niem­cy wje­cha­li do Pra­gi, za­mie­nia­jąc Cze­chy w pod­po­rząd­ko­wa­ny so­bie, cho­ciaż z ma­rio­net­ko­wym rzą­dem Pro­tek­to­rat Czech i Mo­raw. Sło­wa­cy pod prze­wo­dem księ­dza Tiso za­ło­ży­li wła­sne, po­zba­wio­ne zna­cze­nia mię­dzy­na­ro­do­we­go pań­stew­ko ze szcząt­ko­wy­mi si­ła­mi zbroj­ny­mi. Ma­łym po­cie­sze­niem był fakt, że w ra­mach roz­bio­ru Cze­cho­sło­wa­cji Wę­grzy z po­par­ciem Pol­ski za­gar­nę­li Ko­szy­ce i tak zwa­ną Ruś Za­kar­pac­ką, w wy­ni­ku cze­go po raz pierw­szy od daw­na Wę­gry i Pol­ska mia­ły wspól­ną gra­ni­cę lą­do­wą, co jak się oka­za­ło, nie po­zo­sta­ło bez zna­cze­nia dla wy­da­rzeń, któ­re mia­ły na­dejść. Tak, te­raz to już było ra­to­wa­nie tego, co było do ura­to­wa­nia. Ha­mo­wa­nie na rów­ni po­chy­łej.

Bo efekt roz­pa­du pań­stwo­wo­ści po­łu­dnio­we­go są­sia­da był dla pol­skich pla­nów obro­ny fa­tal­ny. Nie tyl­ko dla­te­go, że i tak sil­ny We­hr­macht do­dat­ko­wo wzmoc­nił się, przej­mu­jąc cze­cho­sło­wac­kie ar­se­na­ły i bazę prze­my­sło­wą. Tak­że z tego wzglę­du, że do mar­ca 1939 roku, przy­go­to­wu­jąc się do woj­ny na Za­cho­dzie – a za­czę­to o tym my­śleć do­syć póź­no, przez całe lata 20. i 30. szy­ku­jąc się ra­czej do kon­fron­ta­cji ze Związ­kiem Ra­dziec­kim – my­śla­no o obro­nie gra­ni­cy o ład­nych kil­ka­set ki­lo­me­trów krót­szej. Na­wet bez prze­ję­cia Czech i Sło­wa­cji gra­ni­ca pol­sko-nie­miec­ka była dłu­ga i umoż­li­wia­ła Niem­com wyj­ście od razu na skrzy­dło wojsk wal­czą­cych na le­wym brze­gu Wi­sły ze Ślą­ska w kie­run­ku ogól­nym na Piotr­ków i War­sza­wę z jed­nej stro­ny, a z Prus Wschod­nich po­zwa­la­ła za­gro­zić sa­mej War­sza­wie po za­le­d­wie 120-ki­lo­me­tro­wym mar­szu. Otwórz­cie so­bie atla­sy na ma­pie po­ka­zu­ją­cej Pol­skę w 1939 roku, a to od razu rzu­ci się wam w oczy. Te­raz, po mar­cu 1939 roku, oka­zy­wa­ło się, że tej gra­ni­cy do obro­ny bę­dzie kil­ka­set ki­lo­me­trów wię­cej, od Pil­ska w ma­sy­wie Be­ski­du Ży­wiec­kie­go aż po prze­łęcz Du­kiel­ską i da­lej, aż do Użoc­kiej. A na to nikt nie był przy­go­to­wa­ny. Za to Niem­cy mo­gli się do­wol­nie roz­sta­wić po sze­ro­kim pół­okrę­gu. Nie mu­sie­li za­kła­dać cę­gów okrą­że­nia, nikt nie wcho­dził w żąd­ną pasz­czę lwa. Pol­ska już była w tej roz­war­tej pasz­czy, po­mię­dzy tymi roz­ło­żo­ny­mi ra­mio­na­mi ob­cę­gów. Na­le­ża­ło tyl­ko przy­ło­żyć siłę, żeby za­czę­ły się zwie­rać, żeby cien­ka sko­rup­ka za­czę­ła trza­skać, pę­kać, roz­sy­py­wać się. Tak, okrą­że­nie to miał być punkt wyj­ścia tej woj­ny, te­raz moż­na było pró­bo­wać wy­my­śleć coś twór­cze­go.

Pra­co­wa­ły szta­by, dy­plo­ma­ci pro­wa­dzi­li swo­je gry, do koń­ca trwa­ły tar­gi, co, kie­dy, za ile ku­pić, jak jesz­cze się przy­go­to­wać na to, co zda­je się mu­sia­ło na­dejść. Było dla wszyst­kich oczy­wi­ste, że wa­riant cze­cho­sło­wac­ki nie wcho­dzi w grę. W za­sa­dzie nie wia­do­mo dla­cze­go. Nic gor­sze­go niż Cze­chy i Sło­wa­cję Pol­ski by nie spo­tka­ło – rola wa­sa­la, może na­wet nie­co bar­dziej sza­no­wa­ne­go. Albo mniej. Stać się sa­te­li­tą, ale żyć, być może w od­po­wied­nim mo­men­cie zmie­nić so­ju­sze, od­wró­cić ostrze bro­ni w kie­run­ku daw­ne­go su­we­re­na? Nie, ja­koś to nie przy­cho­dzi­ło ni­ko­mu do gło­wy i na­wet dzi­siaj brzmi to pa­skud­nie, mimo wie­dzy, któ­rą się ma. Za­tem wia­do­mo było, że Po­la­cy będą się bić. Bo taki ich oby­czaj, jak ma­wiał kla­syk. Nie­któ­rzy tyl­ko ro­zu­mie­li, że po­mi­mo chwiej­nych so­ju­szy na Za­cho­dzie po­ło­że­nie Pol­ski w po­rów­na­niu do Cze­cho­sło­wa­cji i jej przy­go­to­wa­nie do woj­ny tyl­ko z po­zo­ru jest nie­co lep­sze. Nie było.

Ar­mia pod­trzy­my­wa­na ogrom­nym wy­sił­kiem fi­nan­so­wym bied­ne­go pań­stwa na do­rob­ku była w trak­cie re­or­ga­ni­za­cji i prze­bu­do­wy. Ale co gor­sza, ta prze­bu­do­wa, gdy­by na­wet się po­wio­dła i do woj­ny do­szło­by rok czy dwa lat póź­niej – da­ła­by ar­mię po­dob­ną do po­ten­cjal­nej ar­mii na­past­ni­ka, tyl­ko słab­szą li­czeb­nie i kon­cep­cyj­nie. W tej prze­bu­do­wie bra­ko­wa­ło ja­koś po­my­słu ni­we­lu­ją­ce­go prze­wa­gi po­ten­cjal­nych nie­przy­ja­ciół – ja­ko­ścio­wą i ilo­ścio­wą. O mo­to­ry­za­cji ar­mii w pań­stwie, w któ­rym tuż przed woj­ną za­re­je­stro­wa­nych było za­le­d­wie 41 ty­się­cy sa­mo­cho­dów – moż­na było po­ma­rzyć, mimo że ta­kie pla­ny, two­rze­nia jed­no­stek szyb­kich, ist­nia­ły już w la­tach 20. Wte­dy po­stu­lo­wa­no two­rze­nie dy­wi­zji mie­sza­nych kon­no-mo­to­ro­wych, jak wie­le lat póź­niej w Cze­cho­sło­wa­cji. Zre­zy­gno­wa­no z tej kon­cep­cji, wska­zu­jąc, że w prak­ty­ce two­rzo­no by jed­nost­ki po­zor­ne – osob­no wal­czy­ły­by jed­nost­ki ka­wa­le­rii, osob­no mo­to­ro­we, bo róż­ne były moż­li­wo­ści ma­new­ru jed­nych i dru­gich. Za­tem nie było żad­nej wun­der­waf­fe. Trud­no było li­czyć na ko­rzyst­ne ukształ­to­wa­nie te­re­nu przy­szłej ba­ta­lii. Bieg wiel­kich rzek, pasm gór­skich, roz­ło­ży­ste ba­gna, je­zio­ra nie ukła­da­ły się w żad­ną spój­ną li­nię fron­tu. I do tego jesz­cze to lato. Upal­ne, su­che, dłu­gie. Wie­le rzek moż­na było prze­kra­czać w bród, od­sło­ni­ły się na nich przej­ścia le­gen­dar­ne, nie­wi­dzia­ne od wie­lu lat, rze­ki ta­kie jak San, Bug czy Wi­sła w swo­ich dol­nych bie­gach prze­sta­wa­ły być że­glow­ne. Ar­mia była czwar­tą, może pią­tą w Eu­ro­pie. To praw­da. Ale Niem­cy sta­wa­ły się sil­ną ar­mią nu­mer dwa, i to nie Eu­ro­py, ale świa­ta, ustę­pu­jąc li­czeb­no­ścią tyl­ko woj­skom Związ­ku Ra­dziec­kie­go, ale ni­we­lu­jąc to no­wo­cze­sną dok­try­ną, wyż­szą kul­tu­rą tech­nicz­ną, łącz­no­ścią i wy­szko­le­niem.

Nie było też tak na­praw­dę pla­nu woj­ny. Przez wie­le lat przy­go­to­wy­wa­no i opty­ma­li­zo­wa­no ar­mię, lot­nic­two i ma­ry­nar­kę do wal­ki ze Związ­kiem Ra­dziec­kim. To stąd te duże, wie­lu mó­wi­ło, że za duże jak na wa­run­ki Bał­ty­ku okrę­ty pod­wod­ne „Orzeł” i „Sęp”. Cho­dzi­ło o to, żeby zmie­ścić w ka­dłu­bie jak naj­sil­niej­sze mo­to­ry – to raz, a dwa: stwo­rzyć okręt o po­tęż­nej kom­bi­no­wa­nej sal­wie tor­pe­do­wej, tak żeby zdą­żył prze­chwy­cić cięż­kie okrę­ty Bał­ti­sko­wo Fło­ta i z awa­ryj­nych jesz­cze tor­ped dać sal­wę taką, żeby mieć pew­ność, że coś uszko­dzi. Zmia­na kie­run­ku na za­chod­ni była zu­peł­nym za­sko­cze­niem. Pra­ca szta­bo­wa zaś to mo­zół nad ma­pa­mi, wy­jaz­dy w te­ren, li­cze­nie prze­pu­sto­wo­ści li­nii ko­le­jo­wych, dróg, kal­ku­lo­wa­nie, co i kie­dy może zja­wić się w okre­ślo­nym miej­scu, gdzie i kie­dy ude­rzy nie­przy­ja­ciel, spraw­dza­nie wa­rian­tów dzia­ła­nia w grach szta­bo­wych, na ma­new­rach. To są mie­sią­ce mrów­czej pra­cy dla opa­no­wa­nia cho­ciaż­by ogól­nych za­ry­sów gry, jej pierw­szych eta­pów. A co do­pie­ro opra­co­wa­nie ko­lej­nych eta­pów, wa­rian­tów, prze­wro­tów. Na to wszyst­ko nie było cza­su, a na do­kład­kę Na­czel­ny Wódz nie zno­sił gier szta­bo­wych. Dla­te­go nie prze­pro­wa­dza­no ani jed­nej sy­mu­la­cji na ma­pach, czy pro­po­no­wa­ne roz­sta­wie­nie sił jest opty­mal­ne, nie prze­pro­wa­dzo­no żad­nej dys­ku­sji w obec­no­ści in­nych ofi­ce­rów szta­bo­wych i li­nio­wych, w któ­rej wy­ka­za­no by sła­be i moc­ne stro­ny pro­po­no­wa­nych roz­wią­zań. Nic z tego. Wódz Na­czel­ny miał wszyst­ko w swo­jej gło­wie i sam chciał wszyst­kim kie­ro­wać, za­wie­rzyć swo­je­mu in­stynk­to­wi. Bo że pra­cy szta­bo­wej nie lu­bił, to wi­dział już Mar­sza­łek Pił­sud­ski. Plan za­tem był, ale ża­den do­wód­ca po­szcze­gól­nej ar­mii nie znał za­dań jed­no­stek są­sied­nich, nie po­znał za­my­słu ogól­ne­go i swo­jej roli w tym za­my­śle. W tej sy­tu­acji i Na­po­le­on by nie dał rady. No tak, tyl­ko Na­po­le­on dbał o to, żeby i każ­dy do­wód­ca, i każ­dy żoł­nierz ro­zu­miał wagę wy­ko­ny­wa­ne­go przez sie­bie za­da­nia, wie­rzył, że to do­dat­nio wpły­wa na mo­ra­le czło­wie­ka, któ­ry być może za chwi­lę bę­dzie mu­siał ry­zy­ko­wać ży­cie. Kor­sy­kań­czyk nie miał może sen­ty­men­tów, ale wie­dział, że ła­twiej się idzie na śmierć, kie­dy się w za­ry­sach cho­ciaż wie dla­cze­go i po co.

Na pró­bach stwo­rze­nia ja­kiej­kol­wiek prze­ciw­wa­gi dla nie­miec­kiej opre­sji ze­szło lato. Wy­wo­żo­no sprzęt – ko­pu­ły, la­we­ty, a na­wet me­ta­lo­we za­su­wy – ze zbu­do­wa­nych już umoc­nień na wscho­dzie Pol­ski, do nowo bu­do­wa­nych i pla­no­wa­nych w try­bie na­głym umoc­nień na za­cho­dzie i po­łu­dniu. Co z tego jed­nak, sko­ro be­ton musi mieć czas się zwią­zać. Schro­nu bo­jo­we­go nie bu­du­je się w dwa dni. W por­tach Fran­cji i An­glii pa­ko­wa­no sprzęt wo­jen­ny dla Pol­ski, cho­ciaż z dru­giej stro­ny nie­zły sprzęt cią­gle wy­sy­ła­no też z Pol­ski w świat. Bo tak się to uło­ży­ło, że eks­por­tem uzbro­je­nia całe lata fi­nan­so­wa­no za­ku­py dla wła­snych sił zbroj­nych. Do ostat­niej chwi­li nie ze­rwa­no kon­trak­tów eks­por­to­wych, dzię­ki cze­mu Buł­ga­ria, Gre­cja, Ru­mu­nia otrzy­my­wa­ły lep­szy sprzęt niż wła­sna ar­mia, bo za rok, dwa, z pie­nię­dzy za ten lep­szy sprzęt mia­no sfi­nan­so­wać ba­da­nia, kon­struk­cję i pro­duk­cję jesz­cze lep­sze­go niż lep­szy. Tyl­ko że tego cza­su już nie było. Na­le­ża­ło pew­nie ze­rwać te kon­trak­ty, zy­skać na ostat­nią chwi­lę jesz­cze garść dział, sa­mo­lo­tów, sil­ni­ków. Pew­nie tak.

I wte­dy na­gle, kie­dy wy­da­wa­ło się, że świat za­marł w ocze­ki­wa­niu, ale brak było no­wych dra­ma­tycz­nych zwro­tów ak­cji, kie­dy spo­ro osób za­czę­ło po­wąt­pie­wać, że woj­na w ogó­le wy­buch­nie, 23 sierp­nia gruch­nę­ła wieść, że Niem­cy i Zwią­zek Ra­dziec­ki za­war­ły pakt o nie­agre­sji. Nikt lub pra­wie nikt na świe­cie nie wie­dział o taj­nym pro­to­ko­le tego pak­tu, któ­ry dzie­lił pań­stwa i na­ro­dy po­mię­dzy dwo­ma sza­ta­na­mi ni­czym po­łcie sło­ni­ny, mię­sa, sztu­ki ma­te­ria­łu na pół. Ale nikt nie mu­siał o tym wie­dzieć. Sama kon­struk­cja lo­gicz­na pak­tu o nie­agre­sji po­mię­dzy pań­stwa­mi, któ­re nie mia­ły ze sobą bez­po­śred­niej gra­ni­cy lą­do­wej ani mor­skiej, wska­zy­wa­ła jed­no­znacz­nie, że to pakt do­ty­czą­cy nie sta­nu fak­tycz­ne­go, ale an­ty­cy­po­wa­ne­go przez obie ukła­da­ją­ce się stro­ny. A tak się skła­da­ło, że sy­gna­ta­riu­sza­mi były pań­stwa, któ­re dys­po­no­wa­ły pierw­szą i dru­gą co do li­czeb­no­ści siłą zbroj­ną kon­ty­nen­tu, za­tem w ra­zie cze­go mo­gły so­bie to całe mię­dzy­mo­rze od Bał­ty­ku po Mo­rze Czar­ne po­ukła­dać, jak chcia­ły. Pra­sa za­chod­nia i krę­gi dy­plo­ma­tycz­ne Za­cho­du wska­zy­wa­ły, że ogło­szo­na treść ukła­du jest nie­peł­na i jego część zo­sta­ła z całą pew­no­ścią za­ta­jo­na. Na to wszyst­ko wska­zy­wa­ło. Ale też wia­do­mo było, że ide­olo­gicz­nie obu sy­gna­ta­riu­szy ra­czej wszyst­ko dzie­li, niż łą­czy, że ten dru­gi, Sta­lin, bę­dzie ra­czej wy­cze­ki­wał, niż rzu­cał się w wir wy­da­rzeń. Po­cze­ka i kie­dy ryba na haku bę­dzie już zmę­czo­na, wy­krwa­wio­na sza­mo­ta­ni­ną – wte­dy usłuż­nie pod­sta­wi pod­bie­rak. ●

Zaczęło się w Łapach. Opowieść Babci Jadwigi

Bab­cia Ja­dwi­ga była za­wsze we­so­ła, ru­basz­na, sko­ra do dow­ci­pów i chy­ba rzad­ko zda­rza­ły jej się chwi­le po­wa­gi, a może tak mi się wy­da­wa­ło jako wnu­ko­wi, może taka była dla mnie, na­wet kie­dy umie­ra­ła na raka płuc w szpi­ta­lu przy uli­cy Ko­le­jo­wej we Wro­cła­wiu. Na­wet wte­dy. Le­ża­ła z rur­ka­mi z tle­nem przy no­sie, z jed­ną nogą od­kry­tą, bo rak du­sił i wy­da­wa­ło się jej, że jest go­rą­co, i wska­zu­jąc na moją ów­cze­sną dziew­czy­nę, ko­men­de­ro­wa­ła jak w woj­sku:

– Mu­rzyn, wa­chlo­wać! Mu­rzyn, nie wa­chlo­wać!

A kie­dy nio­słem na po­grze­bie urnę z po­pio­ła­mi bab­ci po kre­ma­cji, nie umia­łem się po­wstrzy­mać od uśmie­chu, bo w gło­wie na­wra­ca­ła jak zdar­ta pły­ta hi­po­te­tycz­na wy­mia­na zdań z bab­cią Ja­dwi­gą, któ­rą mógł­bym te­raz prze­pro­wa­dzić.

– Jak się czu­jesz, bab­cia, w tej urnie?

– A wiesz – od­po­wia­da­ła w mo­jej gło­wie ochry­płym od lat pa­le­nia fa­jek gło­sem – …ja­kaś zga­szo­na…

I śmia­li­śmy się obo­je, mimo że szli­śmy w kon­duk­cie po­grze­bo­wym. Ja z tru­dem trzy­ma­jąc mię­śnie twa­rzy na wo­dzy, a bab­cia Ja­dzia w mo­jej gło­wie śmia­ła się jak to ona, całą sobą, kasz­ląc do tak­tu, bo lata kop­ce­nia klu­bo­wych zro­bi­ły swo­je. Kie­dy z nią roz­ma­wia­łem przez te­le­fon i opo­wia­da­li­śmy so­bie wul­gar­ne dow­ci­py, nikt nie mógł uwie­rzyć, że roz­ma­wia­łem ze swo­ją bab­cią, lat osiem­dzie­siąt. „Co to za bab­cia?” – wi­dzia­łem w oczach py­ta­nie. A ja w my­ślach od­po­wia­da­łem: „A taka bab­cia z po­praw­cza­ka”. Tak, bo kie­dyś przy­szła z pra­cy na obiad do swo­jej mamy, a mo­jej pra­bab­ci na uli­cę Ci­chą w Brze­gu w no­wym fry­zie, ja­kiejś pa­skud­nej on­du­la­cji trwa­łej, i za­py­ta­ła, jak wy­glą­da, a że wy­glą­da­ła fa­tal­nie, to po­wie­dzia­łem, że jak­by cię bab­cia przed ter­mi­nem z po­praw­cza­ka wy­pu­ści­li. Na to ona się ro­ze­śmia­ła i od­wdzię­czy­ła się na­szym sta­łym tek­stem:

– Ra­duś, bę­dziesz bity!

A ja na to au­to­ma­tycz­nym od­ze­wem:

– Bab­cia, a kto ci rękę roz­huś­ta?

By­łem pew­nie za mło­dy i za głu­pi, żeby py­tać, żeby za­da­wać bar­dzo waż­ne py­ta­nia, za­pi­sy­wać od­po­wie­dzi. Tak to jest, kie­dy chce się za­py­tać czło­wie­ka o tyle rze­czy, to on już nie żyje albo jest znisz­czo­ny cho­ro­bą, nie pa­mię­ta, kon­fa­bu­lu­je. No, ale jed­ną opo­wieść bab­cia po­wta­rza­ła kil­ka razy, dla­te­go za­pa­mię­ta­łem. Przed woj­ną ro­dzi­na bab­ci Ja­dwi­gi miesz­ka­ła w miej­sco­wo­ści Łapy pod Bia­łym­sto­kiem. Jej oj­ciec, mój pra­dzia­dek Fran­ci­szek Szopf był tam po­li­cjan­tem, jej mama, moja pra­bab­cia Sa­bi­na z domu Ko­ziuk zaj­mo­wa­ła się do­mem i dzieć­mi – oprócz bab­ci chło­pa­ka­mi – Stasz­kiem, Zbysz­kiem i Lut­kiem. Nie znam ad­re­su. Kil­ka lat temu krą­ży­łem po współ­cze­snych Ła­pach od cen­trum mia­stecz­ka po przed­mie­ścia, gdzieś koło wę­zła ko­le­jo­we­go, bocz­nic, przy­pa­try­wa­łem się uważ­nie do­mom, sza­cu­jąc, któ­ry z nich mógł tu­taj stać przed woj­ną. W do­mo­wych szpar­ga­łach za­cho­wa­ło się jed­no, jak się wy­da­je je­dy­ne zdję­cie ro­dzin­ne przed do­mem, za­kła­dam, że w Ła­pach. W tle wi­dać drew­nia­ną, ra­czej dość li­chą ścia­nę, otwar­te okno, w oknie fi­ran­kę. Nie mam żad­nej pew­no­ści, że na tym zdję­ciu jest ktoś z ro­dzi­ny, zdję­cia nie mó­wią. Wi­dać, że były wy­rwa­ne z al­bu­mów, na od­wrot­nych stro­nach zo­sta­ły za­schnię­te stru­py kle­ju do kar­to­nu. Pa­trzą na mnie z tych zdjęć lu­dzie zde­cy­do­wa­ni, wy­pro­sto­wa­ni, w sztucz­nych po­zach w ate­lier fo­to­gra­fa, cza­sem w kil­ku miej­scach – w bar­dziej na­tu­ral­nych, swo­bod­nych. Dla­te­go pa­mię­tam to zdję­cie przed do­mem. Ktoś tam stoi w mun­du­rze, ktoś sie­dzi na drew­nia­nym krze­śle, w tle wi­dać ka­wa­łek uli­cy, chy­ba bru­ko­wa­nej, za uli­cą jak­by otwar­ta prze­strzeń.

Dla­te­go, kie­dy błą­dząc, tra­fi­łem w Ła­pach na cią­gną­cą się wzdłuż bocz­nic ko­le­jo­wych uli­cę pod­puł­kow­ni­ka Sta­ni­sła­wa Nil­skie­go-Ła­piń­skie­go, wów­czas pew­nie ja­kie­goś in­ne­go imie­nia, po­czu­łem, że to mo­gło być tu­taj. Po le­wej tory, ma­ga­zy­ny, bocz­ni­ce, wie­ża ciś­nień. Po pra­wej bie­da-ogród­ki ze śla­da­mi za­bu­do­wy, par­te­ro­wych, względ­nie pię­tro­wych dom­ków z drew­na, w sam raz ta­kich, na ja­kie mo­gło być stać bied­ne pań­stwo pol­skie dla swo­ich urzęd­ni­ków na kra­wę­dzi Kre­sów. Bo prze­cież Pod­la­sie to przed­sio­nek kre­so­wej zie­mi. Sta­wa­łem przed każ­dym z nich, od­wra­ca­łem się w stro­nę to­rów, ob­ra­ca­łem w pa­mię­ci tę je­dy­ną fo­to­gra­fię, za­sta­na­wia­łem się, czy to mo­gło być tu­taj. Ta­kie mia­łem sil­ne po­czu­cie, tak mó­wi­ło ser­ce, że to gdzieś tu za­czy­na­ła się i za­ra­zem koń­czy­ła hi­sto­ria mo­jej ro­dzi­ny. Po­li­cja pań­stwo­wa w Ła­pach była ostat­nim przy­dzia­łem służ­bo­wym mo­je­go pra­dziad­ka Fran­cisz­ka, o czym nie wie­dzia­ła jesz­cze Ja­dzia, któ­ra mia­ła wów­czas 11 lat, ani Sa­bi­na, żona Fran­cisz­ka, la­tem 1939 roku lat rów­no 39, czy­li młod­sza niż ja te­raz, kie­dy pi­szę te sło­wa, o sześć lat.

– Słu­chaj, wnu­ku-zbu­ku – mó­wi­ła wie­le lat póź­niej bab­cia Ja­dwi­ga, kie­dy koń­czy­ła jeść obiad u swo­jej mamy w Brze­gu, przy uli­cy Ci­chej 2, a ja, żeby jej to­wa­rzy­szyć do au­to­bu­su na dwo­rzec, pa­ko­wa­łem wła­śnie go­rą­ce ziem­nia­ki pro­sto z ta­le­rza do kie­sze­ni kurt­ki. – Woj­na nie za­czę­ła się pierw­sze­go wrze­śnia o czwar­tej rano.

– Nie? – Pa­trzy­łem na nią py­ta­ją­co, wzro­kiem peł­nym wyż­szo­ści, bo co tam „bab­cia z po­praw­cza­ka”, mo­gła mi po­wie­dzieć o hi­sto­rii. Prze­cież wie­dzia­łem już wszyst­ko. Prze­czy­ta­łem wów­czas dzie­siąt­ki to­mi­ków se­rii „Żoł­te­go Ty­gry­sa” i mia­łem po­czu­cie wszech­wie­dzy. To po­czu­cie, któ­re jest wspól­ne wszyst­kim głup­com i igno­ran­tom.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła, wsta­jąc od sto­łu, dzię­ku­jąc swo­jej ma­mie, a mo­jej pra­bab­ci za obiad i chwy­ta­jąc siat­kę z pla­sti­ko­wy­mi kół­ka­mi za­miast uszu – woj­na za­czę­ła się dwu­dzie­ste­go ósme­go sierp­nia w Ła­pach.

– Se­rio? – pod­trzy­ma­łem roz­mo­wę, nie­co znu­dzo­ny, bo wo­la­łem z bab­cią się wy­głu­piać niż to­czyć po­waż­ne roz­mo­wy, w któ­rych uprzej­mość na­ka­zy­wa­ła nie wcho­dzić w po­le­mi­kę. Wy­cho­dzi­li­śmy już z po­nie­miec­kie­go domu, scho­da­mi, wzdłuż któ­rych po­rę­cze po­czer­nia­łe były od bru­du z wy­cie­ra­ją­cych je rąk, gdzie czuć za­wsze było łaj­no kur, któ­re ciot­ka z dołu trzy­ma­ła w po­miesz­cze­niu, któ­re łą­czy­ło klat­kę scho­do­wą z ogro­dem na za­ple­czu domu, a za Niem­ca było let­nią kuch­nią.

Mu­siał być kwie­cień, może maj, było cie­pło, zbli­ża­ła się trze­cia, skrę­ci­li­śmy w dół śle­pej uli­cy Ci­chej, żeby dojść nią do uli­cy Pstrow­skie­go, obec­nie Lwow­skiej, i tą uli­cą do­trzeć za ko­lej­ne dwie­ście me­trów na przy­sta­nek li­nii 0B, któ­ra do­wo­zi­ła lu­dzi z tzw. „osie­dla” na dwo­rzec. „Osie­dle” z ko­lei przed woj­ną, co od­kry­wa­li­śmy z ko­le­ga­mi, było bu­do­wa­ne dla lu­dzi ob­słu­gu­ją­cych po­bli­skie lot­ni­sko i bazę Luft­waf­fe. Tak mu­sia­ło być, bo jed­na z piw­nic każ­dej z po­nie­miec­kich wil­li mia­ła znacz­nie ob­ni­żo­ny strop i była wzmoc­nio­na sta­lo­wy­mi szy­na­mi, by­wa­ło, że mia­ła pły­tę pan­cer­ną od stro­ny ogro­du i za­su­wy. Oni wie­dzie­li, że w tej woj­nie nie będą oszczę­dza­li ta­kich mia­ste­czek, więc nie będą mo­gli li­czyć też na to, że ktoś oszczę­dzi ich, i byli go­to­wi. Wy­ją­łem z kie­sze­ni ziem­nia­ka, za­gry­złem i za­py­ta­łem:

– No to jak było z tą woj­ną?

– Pierw­sze bom­by po­le­cia­ły dwu­dzie­ste­go ósme­go sierp­nia. Sa­mo­lot przy­le­ciał nad Łapy, miał dwa mo­to­ry, chy­ba ro­bił zdję­cia, a na ko­niec zrzu­cił bom­by koło mia­sta, tra­fi­ły w pole, za­bi­ły dwie kro­wy i pa­stu­cha.

– A jak się na­zy­wał?

– Ra­duś, a skąd ja mam wie­dzieć? Kto by pa­mię­tał imię pa­stu­cha, ale wiem, bo wi­dzia­łam ten sa­mo­lot, sły­sza­łam wy­bu­chy i po­tem całe mia­sto mó­wi­ło o tych kro­wach i pa­stu­chu, pa­stusz­ku w su­mie, bo to chłop­czyk był.

– Eeeee, to jaka tam woj­na – od­po­wie­dzia­łem, za­wie­dzio­ny. Woj­na prze­cież to są żoł­nie­rze w heł­mach, o za­cię­tych ob­li­czach, mają mun­du­ry jak z fil­mów, nie ro­bią kupy, nie si­ka­ją i nie po­pusz­cza­ją ze stra­chu, za­kła­da­ją ba­gnet na broń albo do ostat­ka mie­rzą w nad­jeż­dża­ją­ce czoł­gi przez lu­net­kę ce­low­ni­czą dział­ka prze­ciw­pan­cer­ne­go. Woj­na to prze­cież nie jest pa­stuch i dwie kro­wy za­bi­ci na polu przy­pad­ko­wą bom­bą.

Nad­je­chał au­to­bus, sta­ry, kan­cia­sty jelcz na li­cen­cji Ber­lie­ta, z po­cię­ty­mi ży­let­ka­mi sie­dzi­ska­mi ze ska­ju i wy­ry­so­wa­ny­mi na sie­dze­niach pe­ni­sa­mi, wul­gar­ny­mi sło­wa­mi oraz wy­zna­nia­mi mi­ło­ści. Cza­sa­mi zda­rza­ło się, że nie tyl­ko od­pro­wa­dza­łem bab­cię na przy­sta­nek, ale wsia­da­łem ra­zem z nią i je­cha­łem na dwo­rzec, żeby spo­koj­nie wró­cić so­bie na pie­cho­tę do domu, cie­sząc się ład­ną po­go­dą i kom­plet­nym bez­mia­rem cza­su, w ja­kim się pła­wi­łem, nie wie­dząc, co czy­nię. Tak było i tym ra­zem. Ta woj­na, ten pa­stuch i dwie kro­wy do­ma­ga­ły się ja­kie­goś uzu­peł­nie­nia.

– A po­tem woj­na przy­szła na­praw­dę – do­da­ła bab­cia już w au­to­bu­sie. – Pierw­sze­go dnia woj­ny sa­mo­lo­ty nad­le­cia­ły nad dwo­rzec, za­kła­dy na­praw­cze ta­bo­ru ko­le­jo­we­go i tory ko­le­jo­we. Nie wie­dzie­li­śmy, gdzie biec. Do domu? Dom z drew­na nic nam nie po­mo­że. Mama po­wie­dzia­ła, żeby kłaść się gło­wa­mi w stro­nę zie­mi, w stro­nę zie­mi, a ja głu­pia po­ło­ży­łam się na ple­cach.

– Dla­cze­go na ple­cach?

– Bo ja nie wie­dzia­łam, jak ten cały na­lot wy­glą­da, ja by­łam dziec­kiem i mnie to cie­ka­wi­ło…

– No i?

– I to było strasz­ne. Bo wi­dzia­łam sa­mo­lo­ty i bom­by, jak się od nich od­ry­wa­ły, i jak le­ża­łam na tej zie­mi na ple­cach, to każ­da bom­ba le­cia­ła pro­sto na mnie, na moją twarz, i kie­dy wy­bu­cha­ły gdzieś obok, to cała zie­mia drża­ła, po­ru­sza­ła się ra­zem ze mną, a ja my­śla­łam, że to nie ma koń­ca, jak wi­dzia­łam ko­lej­ną i ko­lej­ną bom­bę. Już ni­g­dy póź­niej się tak bar­dzo nie ba­łam. Ni­g­dy. Ani tu, ani na Sy­be­rii. I jak były ko­lej­ne na­lo­ty, to już za­wsze się kła­dłam twa­rzą do zie­mi.

– A ktoś zgi­nął wte­dy? – za­py­ta­łem, bo strach bab­ci jako je­de­na­sto­let­niej dziew­czyn­ki wy­da­wał mi się zbyt mało wy­ra­zi­sty dla ko­lej­nej opo­wie­ści o woj­nie.

– Po­dob­no fry­zjer, dwie ro­dzi­ny, w któ­rych domy tra­fi­ły bom­by, kil­ku ko­le­ja­rzy, bo to był dzień wy­płat…

– Aha – po­wie­dzia­łem, wy­sia­dłem z bab­cią z au­to­bu­su przy dwor­cu, prze­łkną­łem dru­gie­go ziem­nia­ka, któ­ry w mię­dzy­cza­sie stał się już le­d­wo cie­pły. – To cześć, bab­cia!

– No cześć – uśmiech­nę­ła się i do­da­ła ry­mo­wan­ką: – idę coś zje­eeść…

– Okej – do­rzu­ci­łem, a bab­cia na­chy­li­ła się do mnie, kon­fi­den­cjo­nal­nym pół­szep­tem do­da­jąc od­zew na­szej mam­rot­ki:

– Gdzie sto­isz, tam lej!

Za­śmia­li­śmy się prze­stron­nie, jak by to po­wie­dział Sta­chu­ra, i ro­ze­szli­śmy się, ja po­sze­dłem dro­gą wzdłuż ma­ga­zy­nów ko­le­jo­wych i bocz­nic sta­cji ko­le­jo­wej w Brze­gu, daw­niej Brieg, w stro­nę domu, a bab­cia Ja­dwi­ga na pe­ron, gdzie lada mo­ment miał wje­chać po­ciąg do Wro­cła­wia, daw­niej Bre­slau.

Gdy by­łem star­szy, może na eta­pie, kie­dy uzna­łem, że czas po­je­chać do Łap sa­me­mu i zo­ba­czyć miej­sce, gdzie ta hi­sto­ria, moja hi­sto­ria się za­czę­ła i skoń­czy­ła, spraw­dza­łem w do­ku­men­tach, re­la­cjach opo­wieść bab­ci – ale nic mi do sie­bie nie pa­so­wa­ło. Ani ten pa­stuch, ani dwie kro­wy 28 sierp­nia, ani to bom­bar­do­wa­nie Łap 1 wrze­śnia. Re­la­cje po­twier­dza­ły bom­bar­do­wa­nie 2 i 5 wrze­śnia, gdzieś zna­la­złem ślad in­for­ma­cji o śmier­ci fry­zje­ra, o wy­pła­cie dla ko­le­ja­rzy, ale nie w tych dniach, o któ­rych mó­wi­ła bab­cia Ja­dwi­ga. Z ko­lei w mel­dun­kach z sie­ci do­zo­ru, któ­re or­ga­ni­zo­wa­ła obro­na prze­ciw­lot­ni­cza kra­ju, Łapy po­ja­wia­ją się dwa razy – raz 7, a dru­gi raz 9 wrze­śnia, przy czym wy­da­je się, że ten dru­gi mel­du­nek jest uzu­peł­nie­niem mel­dun­ków z 7 wrze­śnia. Jest mowa o bom­bar­do­wa­niu trans­por­tu woj­ska i po­cią­gu sa­ni­tar­ne­go, wzmian­ka o za­bi­tych dzie­wię­ciu żoł­nier­zach i 14 miesz­kań­cach mia­sta. Mowa jest o bra­ku łącz­no­ści z po­ste­run­ka­mi i o tym, że całe mia­sto pło­nie. Nie tra­fio­no ani razu warsz­ta­tów ko­le­jo­wych ani wie­ży ci­śnień.

Jed­no jest pew­ne. Nie na­le­ży kłaść się na ple­cach w cza­sie bom­bar­do­wa­nia. ●

Dzień targowy

Wzbro­nio­ne jest ata­ko­wa­nie lub bom­bar­do­wa­nie w ja­ki­kol­wiek spo­sób nie bro­nio­nych wsi, do­mów miesz­kal­nych i bu­dow­li.

Ar­ty­kuł 25 kon­wen­cji ha­skiej IV (1907)

Obie stro­ny zga­dy­wa­ły swo­je po­ło­że­nie, ale Niem­cy zga­dy­wa­li bar­dziej i wie­dzie­li mniej. Po pol­skiej stro­nie kie­ru­nek ata­ku ze Ślą­ska na Łódź i War­sza­wę wy­da­wał się w za­sa­dzie każ­de­mu szta­bow­co­wi na­tu­ral­ny. Wia­do­mo, że je­że­li chce się szyb­ko wy­grać, to na pew­no tędy musi pójść głów­ny ta­ran. Nie wia­do­mo tyl­ko, jaki bę­dzie skład, ja­kie roz­miesz­cze­nie, ja­kie ru­chy po­szcze­gól­nych jed­no­stek. Dla­te­go mó­wiąc o roz­sta­wie­niu wojsk nad samą gra­ni­cą, na­le­ży ro­zu­mieć to umow­nie. Ni­g­dy nie było tak, że głów­na li­nia obro­ny wy­pa­da­ła wzdłuż gra­ni­cy. Raz była bli­żej, a raz da­lej, od­dzie­lo­na pa­sem zie­mi, sze­ro­ko­ści cza­sem kil­ku, a cza­sem na­wet kil­ku­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów, na któ­rym nie za­mie­rza­no pro­wa­dzić po­waż­niej­szych walk. Cho­dzi­ło o to, żeby roz­po­znać ru­chy prze­ciw­ni­ka, wie­dzieć kon­kret­nie, gdzie ude­rza i z jaką siłą. Do tego trze­ba było mieć mi­ni­mum prze­strze­ni. W ta­kim mię­dzy­po­lu znaj­do­wa­ło się mia­stecz­ko Wie­luń, kil­ku­na­sto­ty­sięcz­na mie­ści­na, po­zba­wio­na prze­my­słu i tak­że więk­sze­go zna­cze­nia. Pol­skie od­dzia­ły roz­sta­wi­ły się przed i za Wie­lu­niem, pod­czas gdy głów­na li­nia obro­ny na rze­ce War­cie była jesz­cze da­lej za mia­stem. Teo­re­tycz­nie, pa­trząc na mapę, Wie­luń wy­da­je się do­brym punk­tem nad­gra­nicz­ne­go opo­ru, tu­taj scho­dzi się kil­ka dróg i szlak ko­le­jo­wy. Na pew­no prze­cho­dzi­ły przez nie­go od­dzia­ły 28 Dy­wi­zji Pie­cho­ty, roz­ła­do­wy­wa­ły się na sta­cji i szły w pole na po­łu­dnie od mia­sta – od­dzia­ły roz­po­znaw­cze i osło­ny, a na pół­noc od nie­go – głów­ne siły dy­wi­zji, któ­re mia­ły pod­jąć wal­kę, jak są­dzo­no, za kil­ka dni.

1 wrze­śnia w Wie­lu­niu wy­pa­dał dzień tar­go­wy, dzień wcze­śniej z oko­licz­nych wsi zjeż­dża­ły fur­man­ki, pod­wo­dy, każ­dy chciał za­jąć do­bre miej­sce na ry­necz­ku. Mia­stecz­ko jesz­cze spa­ło. Nie było żad­nych nie­po­ko­ją­cych oznak. Ow­szem, gdy­by ktoś sta­nął na gra­ni­cy, kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów da­lej, usły­szał­by być może ten war­kot mo­to­rów. Gdy­by ktoś mógł prze­nieść się w ta­jem­ni­czy spo­sób z miej­sca na miej­sce, wi­dział­by, jak na lot­ni­sku pod Strzel­ca­mi Opol­ski­mi, w Li­go­cie Dol­nej do ka­bi­ny swo­je­go Jun­ker­sa Ju 87B „Stu­ka” wsia­da cu­dem oca­la­ły dwa ty­go­dnie temu z ka­ta­stro­fy pod Nu­eham­mer Wal­ter Si­gel. Ra­zem z nim wy­star­tu­je to, co zo­sta­ło z ka­ta­stro­fy po I Dy­wi­zjo­nie 76 Puł­ku oraz sa­mo­lo­ty 77 Puł­ku Bom­bo­we­go, tak­że wy­po­sa­żo­ne­go w „Stu­ka­sy”. Ra­zem 29 sa­mo­lo­tów roz­pocz­nie ope­ra­cję star­tu o go­dzi­nie 4:02. Nikt jesz­cze nie wy­po­wie­dział żad­nej woj­ny, nie wy­mie­nio­no żad­nych not dy­plo­ma­tycz­nych, nie po­bie­gły po dru­tach żad­ne de­pe­sze. Wszyst­ko dzie­je się w ab­so­lut­nej ci­szy. Wie­luń śpi, śpią cho­rzy na sa­lach szpi­ta­la po­wia­to­we­go mia­stecz­ka, kil­ka ko­biet w wy­so­kiej cią­ży leży na izbie po­ro­do­wej. Dla­cze­go Wie­luń? Nie ma ja­snej od­po­wie­dzi. Tak samo jak nie wia­do­mo, cze­mu ba­skij­ska Gu­er­ni­ka dwa lata wcze­śniej sta­ła się ce­lem nie­miec­kie­go Le­gio­nu „Con­dor”, sko­ro nisz­cząc mia­sto, nie tra­fio­no ani razu w fa­bry­kę pi­sto­le­tów „Aster”. Po­dob­no ce­lem mia­ła być pol­ska bry­ga­da ka­wa­le­rii, ale w sa­mym mie­ście ani jego po­bli­żu nie było żad­nej bry­ga­dy ka­wa­le­rii. Ka­wa­le­ria sta­ła w la­sach pod Mo­krą da­le­ko na po­łu­dnie, inna wy­ła­do­wy­wa­ła się da­le­ko, kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów na pół­noc. Po­dob­no cel wy­brał oso­bi­ście Wol­fram von Rich­tho­fen. Nie­któ­rzy nie­miec­cy ba­da­cze twier­dzi­li też, że wy­bór padł na Wie­luń wła­śnie dla­te­go, że był po­zba­wio­ną zna­cze­nia woj­sko­we­go mie­ści­ną. Tak bar­dzo, że nie sta­cjo­no­wa­ła tu­taj żad­na obro­na prze­ciw­lot­ni­cza, na­wet sym­bo­licz­na. Może cho­dzi­ło o spra­wie­nie, by lu­dzie za­czę­li ucie­kać z mia­sta i roz­nie­śli ten wi­rus – stra­chu, pa­ni­ki po oko­li­cy, żeby po­wsta­ła fala cha­osu, któ­ra za­gar­nie woj­sko, ko­nie, lu­dzi, sprzęt i ze­pchnie w spo­sób nie­kon­tro­lo­wa­ny w głąb te­ry­to­rium prze­ciw­ni­ka. Dla­te­go trze­ba było zro­bić coś spek­ta­ku­lar­ne­go, coś, co bę­dzie dzia­łać jak sym­bol, spra­wić, żeby sło­wo „Wie­luń” sta­ło się sy­no­ni­mem prze­ra­że­nia, bez­rad­no­ści, bez­bron­no­ści. Dzi­siaj to się na­zy­wa ter­ro­ryzm. Czy po­tra­fią zro­bić to „Stu­ka­sy” le­cą­ce w ten po­chmur­ny przed­świt w wy­rów­na­nej for­ma­cji pro­wa­dzo­nej przez Haupt­ma­na Wal­te­ra Si­ge­la? Tego też jesz­cze nikt nie spraw­dzał w wa­run­kach bo­jo­wych.

We­dług wie­lu hi­sto­ry­ków wszyst­ko za­czę­ło się o 4:40. Po­ci­ski na We­ster­plat­te spa­dły do­pie­ro pięć mi­nut póź­niej. O tej sa­mej po­rze bom­by po­sy­pa­ły się na stra­te­gicz­nie waż­ny most na Wi­śle w Tcze­wie. I o tej sa­mej go­dzi­nie, jak mó­wią re­la­cje świad­ków, nie­któ­rzy usły­sze­li sy­re­ny alar­mu lot­ni­cze­go dla Wie­lu­nia. Sa­mo­lo­ty zo­sta­ły wy­kry­te przez po­ste­ru­nek Ligi Obro­ny Po­wietrz­nej i Prze­ciw­ga­zo­wej w Pra­sz­ce, któ­ry ostrzegł po­ste­ru­nek w Wie­lu­niu o for­ma­cji nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych sa­mo­lo­tów po­dą­ża­ją­cych na pół­noc, pro­sto na mia­sto. Od Pra­sz­ki do Wie­lu­nia pro­stą dro­gą je­dzie się do­kład­nie 21 ki­lo­me­trów, to dla „Stu­ka­sa” ozna­cza oko­ło czte­rech, może pię­ciu mi­nut lotu. Kie­dy sa­mo­lo­ty scho­dzi­ły klucz za klu­czem po trzy do bom­bar­do­wa­nia, wyły już sy­re­ny alar­mu prze­ciw­lot­ni­cze­go i ich wy­cie zle­wa­ło się za­pew­ne z wy­ciem sil­ni­ków i sy­ren nie­miec­kich sa­mo­lo­tów, bo prze­cież wy­po­sa­żo­no je w sy­re­ny dla lep­sze­go efek­tu psy­cho­lo­gicz­ne­go. Część lu­dzi my­śla­ła, że to alarm ćwi­czeb­ny, część spa­ła w swo­ich do­mach. Być może spa­li też pa­cjen­ci szpi­ta­la pw. Wszyst­kich Świę­tych. Byli tam tyl­ko ci, któ­rych nie moż­na było wy­pi­sać do domu, jak lżej cho­rych. Dy­rek­tor szpi­ta­la, dok­tor Zyg­munt Pa­tryn zda­wał so­bie spra­wę z na­pię­tej sy­tu­acji. Szpi­tal był wpraw­dzie ozna­czo­ny zna­kiem Czer­wo­ne­go Krzy­ża, ale dok­tor Pa­tryn nie miał złu­dzeń. Na­ka­zał na kil­ka dni przed wy­bu­chem woj­ny wy­pi­sać kogo się dało do domu lub prze­nieść gdzie in­dziej. I to wła­śnie szpi­tal, wi­docz­ny, wy­raź­nie od­ci­na­ją­cy się od ota­cza­ją­ce­go par­ku, stał się jed­nym z pierw­szych ce­lów bom­bar­do­wa­nia. We­dług re­la­cji dy­rek­to­ra szpi­ta­la zgi­nę­ło wów­czas 26 cho­rych, czte­ry pie­lę­gniar­ki i dwie za­kon­ni­ce, a znisz­czo­ny był mię­dzy in­ny­mi od­dział po­łoż­ni­czy. Sam dok­tor opi­su­je te chwi­le na­stę­pu­ją­co:

Spa­dła bom­ba na ogród szpi­tal­ny w po­bli­żu domu, w któ­rym zaj­mo­wa­łem miesz­ka­nie na pierw­szym pię­trze. Dom za­chwiał się. Zbie­głem boso, z ubra­niem w ręku na par­ter. Za­uwa­ży­łem tam kil­ka osób z per­so­ne­lu szpi­tal­ne­go, na­ka­za­łem im uciecz­kę do ogro­du. Gdy le­że­li­śmy w ogro­dzie pod drze­wa­mi, sa­mo­lo­ty nie­miec­kie uka­za­ły się zno­wu nad za­bu­do­wa­nia­mi szpi­tal­ny­mi i zrzu­ci­ły dru­gą bom­bę tuż przy bu­dyn­ku miesz­kal­nym. Bu­dy­nek ten za­wa­lił się tym ra­zem. (…) spa­dła trze­cia bom­ba bar­dzo bli­sko głów­ne­go gma­chu. Zo­sta­li­śmy za­sy­pa­ni pia­skiem. Pod­nio­słem się szyb­ko i po­bie­głem wów­czas do cho­rych. Zdą­ży­łem jed­nak­że do­biec tyl­ko do drze­wa orze­cho­we­go ro­sną­ce­go przy ścia­nie głów­ne­go gma­chu, a czwar­ta z ko­lei bom­ba zrzu­co­na na te­ren szpi­ta­la zdru­zgo­ta­ła pra­wie po­ło­wę tego gma­chu. (…) Wbie­głem do gma­chu, któ­re­go część po­łu­dnio­wo-wschod­nia le­ża­ła w gru­zach. Tam przy­bie­gła do mnie z bu­dyn­ku dla za­kaź­nie cho­rych sio­stra pie­lę­gniar­ka z urwa­ną czę­ścią dło­ni. Po­bie­głem do bu­dyn­ku po­łoż­ni­cze­go, któ­ry był rów­nież za­wa­lo­ny. Wra­ca­jąc do głów­ne­go gma­chu, na­tkną­łem się na zwło­ki dwóch za­bi­tych. (…) Sale – ope­ra­cyj­na i opa­trun­ko­wa były w gru­zach. Ka­za­łem sio­strom drzeć bie­li­znę i opa­try­wać ran­nych. (…) Mat­ki i no­wo­rod­ki po­ło­ży­li­śmy na fur­man­kę i ode­sła­li­śmy tak­że do Sie­ra­dza. Po­łoż­na ode­bra­ła dwa po­ro­dy w par­ku szpi­tal­nym.

W dru­giej fali na­lo­tu na mia­sto spa­dły ko­lej­ne 33 „Stu­ka­sy”, tym ra­zem głów­nie z 77 Puł­ku Bom­bo­we­go. Sa­mo­lo­ty bom­bar­do­wa­ły mia­sto z ma­łej wy­so­ko­ści, bo­wiem nie było śla­du obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej. Do ak­cji ter­ro­ry­stycz­nej przy­łą­czy­ły się też sa­mo­lo­ty my­śliw­skie z eskor­ty, sie­kąc z bro­ni ma­szy­no­wej do wszyst­kie­go, co się ru­sza­ło. Być może nad­zwy­czaj­ne stło­cze­nie na ryn­ku i w oko­li­cach moż­na było wziąć za kon­cen­tra­cję woj­ska. Z wy­so­ko­ści ki­lo­me­tra nie wi­dać prze­cież, czy fur­man­ka jest woj­sko­wa czy nie, a w Wie­lu­niu miał być to dzień tar­gu, więc chło­pi już wcze­śniej zaj­mo­wa­li miej­sca na ryn­ku i wo­kół nie­go. Jak re­la­cjo­no­wał je­den ze spraw­ców za­gła­dy mia­stecz­ka Die­trich Leh­mann z jed­nej z za­łóg 77 Puł­ku:

Prze­cze­su­je­my dro­gi i prze­la­tu­je­my obok Wie­lu­nia, kie­ru­jąc się na wschód. Daje się za­ob­ser­wo­wać nie­re­gu­lar­ne for­ma­cje wro­ga roz­sta­wio­ne po­je­dyn­czo u dróg wy­jaz­do­wych z mia­sta oraz po­jaz­dy zgro­ma­dzo­ne na głów­nym ryn­ku. Pod­czas kie­dy my kry­je­my się nie­co w chmu­rach, ja wy­da­ję po­le­ce­nie prze­ka­za­nia wy­ni­ków ob­ser­wa­cji do puł­ku.

Nad mia­stem wzno­sił się kłąb dymu i ku­rzu. Ale to nie był ko­niec. Ko­lej­ny na­lot miał na­dejść oko­ło go­dzi­ny 14:00, wspo­mi­na­ją o tym świad­ko­wie, źró­dła nie­miec­kie, zda­je się, nie są w tej kwe­stii jed­no­znacz­ne – wspo­mi­na­ny jest wy­lot na bom­bar­do­wa­nie jed­nost­ki ka­wa­le­rii na pół­noc od mia­sta, ale że tam nie było ni­g­dy żad­nej ka­wa­le­rii, praw­do­po­dob­nie bom­by zno­wu po­le­cia­ły na Wie­luń, i tak już wstrzą­śnię­ty po­ran­nym na­lo­tem, ogar­nię­ty po­ża­ra­mi. Trwa pa­nicz­na uciecz­ka z mia­sta i jego oko­lic we wszyst­kich kie­run­kach, byle da­lej.

Je­że­li cho­dzi o ilość zrzu­co­nych bomb, sza­cun­ki znacz­nie się róż­nią. Mowa jest o zrzu­cie od 21 do 86 ton bomb. Wia­do­mo, że bom­bar­do­wa­nie i po­ża­ry znisz­czy­ły oko­ło 75% za­bu­do­wań Wie­lu­nia, w tym wspo­mnia­ny szpi­tal, całe oko­li­ce ryn­ku, ko­ściół far­ny, po­aug­stiań­ski ze­spół klasz­tor­ny, sy­na­go­gę i ra­tusz. Ka­mie­ni­ce przy ryn­ku, a tak­że przy uli­cach: Sien­kie­wi­cza, Na­ru­to­wi­cza, Kra­kow­skiej, Au­gu­stiań­skiej, Ró­ża­nej, Okól­nej, Re­for­mac­kiej tak­że były znisz­czo­ne i wy­pa­lo­ne. Bar­dzo róż­ne są wy­li­cze­nia do­ty­czą­ce licz­by ofiar cy­wil­nych na­lo­tu z 1 wrze­śnia. Po­nad wszel­ką wąt­pli­wość uda­ło się zi­den­ty­fi­ko­wać 161 ofiar z imie­nia i na­zwi­ska. Ale wy­da­je się, że to licz­ba da­le­ka od praw­dy. Cho­ciaż­by dla­te­go, że kie­dy przy­by­ła do mia­sta gru­pa nie­miec­kich ad­mi­ni­stra­to­rów, je­den z nich za­pi­sał, że:

Naj­wy­żej 200 osób prze­by­wa­ło w tym (…) nie­gdyś li­czą­cym 15 ty­się­cy miesz­kań­ców mie­ście. (…) Na uli­cach leżą gru­zy, ka­mie­nie, po­przew­ra­ca­ne słu­py elek­trycz­ne i te­le­fo­nicz­ne. W ja­snym świe­tle dzien­nym moż­na zo­ba­czyć wszyst­kie skut­ki bom­bar­do­wa­nia, Śród­mie­ście jest cał­kiem zdru­zgo­ta­ne. Domy zo­sta­ły tu wy­pa­lo­ne, za­pa­dły się albo zo­sta­ły przez nie zmie­cio­ne.

Jesz­cze w koń­cu roku 1940 nie­miec­ki dzien­ni­karz opi­su­je trud­no­ści zwią­za­ne z od­gru­zo­wa­niem Wie­lu­nia, po­nad rok po na­lo­cie. Po za­ję­ciu Wie­lu­nia 2 wrze­śnia Niem­cy cho­wa­li ofia­ry bom­bar­do­wa­nia w zbio­ro­wych gro­bach. Bar­dzo wie­lu miesz­kań­ców ucie­kło i już nie wró­ci­ło do mia­sta. Wśród ofiar mo­gło być też spo­ro lu­dzi uzna­nych za za­gi­nio­nych i przy­pi­sa­nych do re­jo­nu Wie­lu­nia – przez ów fe­ral­ny dzień tar­go­wy, któ­ry spra­wił, że w mia­stecz­ku prze­by­wa­ło tak­że wie­le osób z oko­licz­nych in­nych miej­sco­wo­ści, mimo wcze­snej pory. Dla­te­go je­że­li na jed­nym bie­gu­nie po­da­je się licz­bę 161 osób zi­den­ty­fi­ko­wa­nych z imie­nia i na­zwi­ska, to na dru­gim trze­ba po­dać tę praw­do­po­dob­nie prze­sa­dzo­ną licz­bę 2169 osób, któ­ra po­ja­wia się raz w Wiel­kiej En­cy­klo­pe­dii PWN z 1969 roku. Przyj­mu­je się naj­czę­ściej licz­bę mię­dzy kil­ku set­ka­mi a ty­sią­cem osób za­bi­tych i ran­nych.

Tak się za­czę­ła ta po­żo­ga, któ­ra mia­ła być inna niż wszyst­kie. Kie­dy dzi­siaj je­dzie się przez Wie­luń, nie wi­dać mia­sta, któ­re było. Bo ono tego dnia nie­mal cał­ko­wi­cie spło­nę­ło. Za­nim spo­pie­li­ły się Ham­burg, Bre­ma, Ber­lin, Dre­zno, Caen, Hi­ro­szi­ma, To­kio, Na­ga­sa­ki – kurz, dym wzno­sił się nad ma­łym pol­skim mia­stecz­kiem jak bar­dzo zły znak. Znak, któ­ry nie był jesz­cze do­syć wi­docz­ny. Nikt wów­czas nie po­tra­fił go od­czy­tać.

Wal­ter Si­gel zgi­nął w ak­cji w roku 1944. Nie sta­nął przed żad­nym są­dem. ●

Achtung! Panzer! Co robić? Strzelać!

Nie tyl­ko „Stu­ka­sy”, ale tak­że czoł­gi mia­ły się stać sym­bo­lem nad­cho­dzą­cej woj­ny, cho­ciaż wca­le nie zo­sta­ły wy­my­ślo­ne tuż przed nią. Wto­czy­ły się na are­nę w po­przed­niej woj­nie zma­gań jako pró­ba prze­ła­ma­nia mor­der­cze­go im­pa­su w oko­pach. Czołg osło­nię­ty pan­ce­rzem, po­ru­sza­ją­cy się na gą­sie­ni­cach, mniej wraż­li­wy na bło­to i prze­szko­dy z dru­tu kol­cza­ste­go niż ludz­kie cia­ło, miał do­ko­nać prze­ło­mu, ale chy­ba jesz­cze nie był go­to­wy do swo­jej dzie­jo­wej roli. Dys­po­no­wał ma­łym za­się­giem, sta­no­wił do­sko­na­ły cel dla ar­ty­le­rii, a jego pręd­kość była rów­na lub nie­wie­le więk­sza od pręd­ko­ści mar­szu pie­chu­ra. Trud­no po­wie­dzieć, by ode­grał swo­ją rolę, sko­ro dwa lata po jego de­biu­cie, nie­mal przy koń­cu woj­ny Niem­cy, któ­rzy w za­sa­dzie nie po­sia­da­li czoł­gów, po­tra­fi­li jesz­cze przejść do ofen­sy­wy i po­dejść dru­gi raz pod Pa­ryż. Stąd za­pew­ne lek­ce­wa­że­nie w wie­lu ar­miach tego ro­dza­ju bro­ni jako prze­ło­mo­we­go. Ow­szem, uzna­no jego ist­nie­nie, ale uwa­ża­no, zgod­nie z mak­sy­mą, że ge­ne­ra­ło­wie są świet­nie przy­go­to­wa­ni do woj­ny, któ­ra już się to­czy­ła – że jego rola bę­dzie po­moc­ni­cza wzglę­dem pie­cho­ty.

Wie­lu hi­sto­ry­ków bę­dzie po­tem mó­wić i pi­sać o tym, że prze­te­sto­wa­no go i przy­go­to­wa­no do Blitz­krie­gu w cza­sie woj­ny do­mo­wej w Hisz­pa­nii. Tyl­ko że jak przyj­rzeć się tej woj­nie i roli, jaką ode­gra­ły w niej czoł­gi oraz sa­mo­lo­ty, to wy­da­je się, że nikt nie był­by w sta­nie wy­snuć z niej pra­wi­dło­wych wnio­sków na przy­szłość. Nic w jej prze­bie­gu nie za­po­wia­da­ło woj­ny bły­ska­wicz­nej. Zma­ga­nia w Hisz­pa­nii były krwa­we, mo­zol­ne i w wie­lu miej­scach przy­po­mi­na­ły bar­dziej po­przed­nią woj­nę świa­to­wą niż tę nad­cho­dzą­cą. Czoł­gi, jed­nost­ki mo­to­ro­we były w uży­ciu, ale nie do­pro­wa­dza­ły do spek­ta­ku­lar­nych prze­ło­mów. Na­dal pie­cho­ta i ar­ty­le­ria wy­da­wa­ły się de­cy­do­wać o prze­bie­gu zma­gań.

Trze­ba było brać jed­nak po­praw­kę na fakt, że udział Niem­ców w wal­kach miał cha­rak­ter śla­do­wy. Trze­ba było brać po­praw­kę na trud­ny te­ren i ogól­nie skom­pli­ko­wa­ną sy­tu­ację obu stron kon­flik­tu. I na to, że wbrew po­zo­rom w wie­lu miej­scach sprzę­tu uży­wa­no we­dług po­dob­nych kon­cep­cji i był po­dob­ny.

W Pol­sce mia­ło być ina­czej. Czołg miał wy­stą­pić w ma­sie. Jed­na dy­wi­zja pan­cer­na ozna­cza­ła licz­bę oko­ło trzy­stu ma­szyn. Nie li­cząc sa­mo­cho­dów pan­cer­nych. Wszyst­kie mia­ły być ze sobą sko­mu­ni­ko­wa­ne ra­diem, tak żeby sztab, po ko­lei – kom­pa­nii, ba­ta­lio­nu, puł­ku, bry­ga­dy i dy­wi­zji – cały czas wie­dział, gdzie czoł­gi są, co ro­bią i przede wszyst­kim co wi­dzą. Oprócz po­nad trzy­stu czoł­gów, kil­ku­dzie­się­ciu ar­mat, łącz­no­ści, se­tek sa­mo­cho­dów taka dy­wi­zja to było tak­że dzie­sięć ty­się­cy lu­dzi, w tym kil­ka ty­się­cy zmo­to­ry­zo­wa­nych strzel­ców, któ­rzy mie­li wspie­rać czoł­gi w na­tar­ciu, zaj­mo­wać te­ren, osło­nić je przed pie­cho­tą. Ma­chi­na, któ­rej nie da się za­trzy­mać. Ni­ko­mu. Tak to wy­my­ślił He­inz Gu­de­rian, a pi­sał o tym w książ­ce „Ach­tung! Pan­zer!” wy­da­nej w roku 1937. Do­wo­dził w niej, że Niem­cy stać wy­łącz­nie na woj­nę bły­ska­wicz­ną, zma­ga­nia na wy­czer­pa­nie, jak do­wio­dła po­przed­nia woj­na świa­to­wa, mu­szą się skoń­czyć dla Nie­miec klę­ską z ra­cji po­ło­że­nia geo­stra­te­gicz­ne­go. Stąd zwy­cię­stwo mogą dać wy­łącz­nie szyb­kie, gwał­tow­ne i in­ten­syw­ne kam­pa­nie pro­wa­dzo­ne przy po­mo­cy jed­no­stek mo­bil­nych, któ­re mia­ły być za­ra­zem ta­ra­nem roz­bi­ja­ją­cym po­zy­cje prze­ciw­ni­ka, jak i oskrzy­dlać, okrą­żać oraz siać bez­ład na ty­łach. Czoł­gi i wspie­ra­ją­ca je zmo­to­ry­zo­wa­na pie­cho­ta, ar­ty­le­ria i inne służ­by mia­ły przeć na­przód, zo­sta­wia­jąc zwal­cza­nie umoc­nio­nych po­zy­cji i punk­tów opo­ru pie­cho­cie. To nie była nowa kon­cep­cja. Po­dob­ne gło­si­li w tym sa­mym cza­sie mię­dzy in­ny­mi bry­tyj­scy teo­re­ty­cy woj­sko­wo­ści, pi­sał o tym w 1934 roku w swo­jej pra­cy „Ku ar­mii za­wo­do­wej” fran­cu­ski puł­kow­nik Char­les de Gaul­le. Tyl­ko że to Gu­de­rian do­stał wol­ną rękę we wpro­wa­dza­niu tej kon­cep­cji w czyn i nie­mal nie­ogra­ni­czo­ne środ­ki oraz za­ufa­nie przy­wód­cy pań­stwa.

Niem­cy zmo­bi­li­zo­wa­li do woj­ny sześć dy­wi­zji pan­cer­nych i czte­ry lek­kie, a do tego czte­ry zmo­to­ry­zo­wa­ne puł­ki SS i czte­ry zmo­to­ry­zo­wa­ne dy­wi­zje pie­cho­ty. Wszyst­kie skie­ro­wa­no na woj­nę z Pol­ską, ani jed­na nie tra­fi­ła na Za­chód.

Pol­ska nie mia­ła w za­sa­dzie żad­ne­go od­po­wied­ni­ka dy­wi­zji pan­cer­nej ani lek­kiej. Dys­po­no­wa­ła dwie­ma bry­ga­da­mi zmo­to­ry­zo­wa­ny­mi, do­raź­nie wzmoc­nio­ny­mi gar­ścią czoł­gów o sile od­po­wia­da­ją­cej ra­czej wy­mie­nio­nym po­wy­żej puł­kom SS. I mia­ła je­de­na­ście bry­gad ka­wa­le­rii, dla któ­rych sfor­mo­wa­no je­de­na­ście dy­wi­zjo­nów pan­cer­nych, czy­li po jed­nej kom­pa­nii sa­mo­cho­dów pan­cer­nych i jed­nej tan­kie­tek. Resz­ta bro­ni pan­cer­nej zo­sta­ła roz­dzie­lo­na po­mię­dzy sa­mo­dziel­ne jed­nost­ki o sile kom­pa­nii (kil­ka­na­ście wo­zów, naj­czę­ściej tan­kie­tek) lub ba­ta­lio­nu (trzy kom­pa­nie po szes­na­ście czoł­gów). Czy­li nie dość, że Po­la­cy mie­li mniej czoł­gów i sa­mo­cho­dów pan­cer­nych, czę­ścio­wo gor­szej ja­ko­ści, to na do­kład­kę jesz­cze je roz­pro­szy­li, przy­dzie­la­jąc nie­wiel­kie ich zgru­po­wa­nia dy­wi­zjom pie­cho­ty jako broń to­wa­rzy­szą­cą. Bo czołg, we­dle pol­skiej dok­try­ny, któ­ra była ko­pią fran­cu­skiej, miał wspie­rać pie­cho­tę w na­tar­ciu i tyle.

Do nie­daw­na jesz­cze w zbio­ro­wej wy­obraź­ni obec­ne może były te epic­kie ob­ra­zy, stwo­rzo­ne naj­pierw przez pro­pa­gan­dę nie­miec­ką, a że nie były zu­peł­nie bez­pod­staw­ne, to i po­mna­ża­ne przez włas­ne re­la­cje, w któ­rych czoł­gi były wszę­dzie i za­wsze w prze­wa­dze. Czoł­gi miaż­dżą­ce pie­cho­tę, okrą­ża­ją­ce pie­cho­tę, ście­ra­ją­ce się z ka­wa­le­rią, tu­taj ka­dry w „Lot­nej” Waj­dy, z wier­sza Gün­te­ra Gras­sa, z „Bla­sza­ne­go bę­ben­ka”. Ale to nie było tak, że Pol­ska mia­ła ko­nie za­miast czoł­gów. Ani też nie było tak, że Niem­cy nie mie­li koni, a mie­li czoł­gi. Nie­praw­da. Jed­ni i dro­dzy mie­li ko­nie i czoł­gi, tyl­ko w róż­nych pro­por­cjach. Po stro­nie nie­miec­kiej też wy­stą­pi­ła ka­wa­le­ria, cho­ciaż pod po­sta­cią tyl­ko jed­nej li­nio­wej bry­ga­dy, a nie je­de­na­stu. Ale na bok ma­low­ni­cze ob­ra­zy szarż. Ow­szem, zda­rzy­ło się to kil­ka razy, ale przede wszyst­kim pol­ska ka­wa­le­ria jesz­cze przed woj­ną mia­ła wpa­ja­ną za­sa­dę, że ułan po­ru­sza się kon­no, a wal­czy pie­szo. W wa­run­kach sła­bej sie­ci dróg i ich li­chej ja­ko­ści, zwłasz­cza tych na wschód od Bugu – ka­wa­le­ria mia­ła być za­stęp­ni­kiem szyb­kiej pie­cho­ty, o tyle wy­god­nej, że nie­po­trze­bu­ją­cej dys­try­bu­cji pa­liw płyn­nych,.

Czoł­gi w Pol­sce oka­za­ły się trud­nym prze­ciw­ni­kiem, szcze­gól­nie wte­dy, kie­dy wpa­da­ły na prze­ciw­ni­ka nie­przy­go­to­wa­ne­go do obro­ny, na woj­sko w  ru­chu, bez ubez­pie­cze­nia, na pie­cho­tę w polu, ar­ty­le­rię bez osło­ny pie­cho­ty. Za­ra­zem ła­two umy­ka to, że tam, gdzie czoł­gi pró­bo­wa­ły po­ko­nać pie­cho­tę oko­pa­ną, przy­go­to­wa­ną do wal­ki i do­brze do­wo­dzo­ną, by­wa­ło ina­czej. I tak zda­rzy­ło się kil­ka razy w pierw­szym dniu woj­ny.

Na pół­noc­nym Ma­zow­szu, na pół­noc od mia­stecz­ka Mła­wa, na wzgó­rzach po­dzie­lo­nych ba­gna­mi, bło­ta­mi, oczka­mi wod­ny­mi za­pa­dła na wie­le dni przed woj­ną 20 Dy­wi­zja Pie­cho­ty, głów­na siła w pierw­szej li­nii Ar­mii „Mo­dlin”, pod do­wódz­twem puł­kow­ni­ka Wil­hel­ma La­wi­cza-Lisz­ki. W try­bie szyb­kim wznie­sio­no tu­taj kil­ka­dzie­siąt schro­nów bo­jo­wych, z któ­rych nie wszyst­kie uda­ło się wy­koń­czyć. Schro­ny bo­jo­we ota­cza­ły za­po­ry czoł­go­wych, wy­ko­pa­no rowy, prze­ciw­skar­py, któ­re mia­ły utrud­niać ich ruch. Trzy puł­ki z da­le­kich Kre­sów – z Ba­ra­no­wicz i Sło­ni­mia – wgry­za­ły się w zie­mię dzień po dniu, ty­dzień po ty­go­dniu. Mia­ły do obro­ny od­ci­nek oko­ło trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów, ich za­da­nie po­le­ga­ło na osła­nia­niu na skrzy­dłach bry­gad ka­wa­le­rii – Ma­zo­wiec­kiej na pra­wo od dy­wi­zji, a No­wo­gródz­kiej na lewo od niej. Przez po­zy­cję mław­ską wio­dła naj­krót­sza dro­ga w re­jon Mo­dli­na i War­sza­wy. Nie wię­cej niż jed­na nor­ma mar­szu dzien­ne­go dla czoł­gów skon­cen­tro­wa­nej tuż za gra­ni­cą dy­wi­zji pan­cer­nej „Kempf”. Ta po­zy­cja mia­ła być trzy­ma­na w pierw­szych go­dzi­nach woj­ny za wszel­ką cenę, szcze­gól­nie że sztab Na­czel­ne­go Wo­dza traf­nie oce­niał, że wszyst­kie woj­ska z Prus Wschod­nich wy­wie­szo­nych jak na­wis skal­ny nad pół­noc­ną Pol­ską zo­sta­ną skie­ro­wa­ne wła­śnie na szo­sę mław­ską. Tak żeby szyb­ko za­gro­zić War­sza­wie, szyb­ko dać sy­gnał świa­tu, po­ka­zać, że ci cali Po­la­cy go­to­wi wcią­gnąć świat do woj­ny nie po­tra­fią na­wet wal­czyć. Mia­ło się oka­zać, że jed­nak po­tra­fią.