Apokalipsa według Pana Jana - Robert J. Szmidt - ebook + audiobook + książka

Apokalipsa według Pana Jana ebook i audiobook

Robert J. Szmidt

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Klasyka literatury postapokaliptycznej!

Diaboliczna intryga, zabójcze tchnienie radiacji, idealna lektura dla fanów serialu i gier Fallout.

W pożodze nuklearnego piekła ginie znana nam cywilizacja. W świecie pełnym śmierci, gruzów, radioaktywnego skażenia i chorób nieliczni ocaleni walczą o przeżycie, tworząc nowe społeczności. Jednym z nich jest niepodzielny władca wyludnionego i obróconego w zgliszcza Wolnego Miasta Wrocławia charyzmatyczny Pan Jan, zwany także Burmistrzem. Jego twarde rządy dają nadzieję na przyszłość, a największą ambicją jest stworzenie nowej, rozciągającej się od morza do morza, Rzeczypospolitej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 14 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,6 (7 ocen)
4
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatJo

Z braku laku…

Słabe, szczególnie w porównaniu z Samotnością Anioła zagłady tegoż autora. Nie byłam w stanie dosłuchać do końca.
00
spla5her

Nie oderwiesz się od lektury

fajna wciągająca hipoteza która daje do zastanowienia niby fantastyka a jednak coś w tym jest dla mnie zakończenie trochę... każdy musi ocenić sam ale czegoś brakuje
00
Greg_s

Dobrze spędzony czas

Fajny pomysł na fabułę. niestety zbyt rozbudowane monologi tytułowego Pana Jana rozciągają fabułe
00
Hrabiap5

Z braku laku…

Taka sobie. Nic odkrywczego tam nie ma. Od biedy można przeczytać.
00
rrobcioo

Nie polecam

Pomysł dobry, wykonanie takie sobie. Postacie są tak mało rzeczywiste, tak nienaturalne, że aż psuje to odbiór całej książki. Trochę się przemęczyłem na sztywnych dialogach.
00



TEGO AUTORA POLE­CAMY RÓW­NIEŻ

CYKL

„POLA DAWNO ZAPO­MNIA­NYCH BITEW”:

Toy Land

Seria „Bukow­ski”:

Tom 1. Per aspera ad astra

Tom 2. Ude­rze­nie wyprze­dza­jące

Tom 3. Do ostat­niej kro­pli krwi

Tom 4. Wet za wet (w przy­go­to­wa­niu)

Seria „Święcki”:

Tom 1. Łatwo być Bogiem

Tom 2. Ucieczka z raju

Tom 3. Na kra­wę­dzi zagłady

Tom 4. Zwy­cię­stwo albo śmierć

Tom 5. Ostat­nia misja Asgarda

WSTĘP

Kiedy się­gną­łem do kilku naj­gło­śniej­szych ksią­żek futu­ro­lo­gicz­nych sprzed trzy­dzie­stu lat, oka­zało się, że sprawy poto­czyły się zupeł­nie ina­czej, niż wyobra­żały sobie naj­tęż­sze mózgi lat 60. Zawio­dły prze­po­wied­nie Kahna, Hud­son Insti­tute, Komi­sji Bella. Nic się nie spraw­dziło.Sta­ni­sław Lem w wywia­dzie z Jac­kiem Żakow­skim w „Gaze­cie Wybor­czej” nr 105/2000

Nie uwa­żam sie­bie za futu­ro­loga, choć jak każdy pisarz fan­ta­styki, nie tylko nauko­wej, czę­sto muszę mie­rzyć się z przy­szło­ścią. Przed­sta­wiona na kar­tach Apo­ka­lipsy według Pana Jana wizja Pol­ski wydaje się dzi­siaj bar­dzo realna. Zagłę­bia­jąc się w tę opo­wieść, zoba­czy­cie w niej czy­telne odbi­cie wyda­rzeń, któ­rych wszy­scy jeste­śmy dzi­siaj świad­kami. Nie zapo­mi­naj­cie jed­nak, że Apo­ka­lipsa według Pana Jana powsta­wała na prze­ło­mie tysiąc­leci, kiedy nasza rze­czy­wi­stość wyglą­dała zupeł­nie ina­czej i wszystko, co znaj­duje się pomię­dzy tymi okład­kami, było czy­stą fan­ta­styką.

Po pre­mie­rze spo­tka­łem się kil­ka­krot­nie z zarzu­tami, że ow­szem, kon­wen­cja posta­po­ka­lipsy wymaga ostrego fan­ta­zjo­wa­nia, ale co za dużo, to nie­zdrowo. Ukra­ina jako naj­bar­dziej nie­sta­bilny sąsiad, z któ­rym możemy popaść w kon­flikt? Poli­tycy nawo­łu­jący w mediach do odbi­cia Kre­sów? Woj­sko Pol­skie jeż­dżące hum­me­rami? Korea Pół­nocna jako mocar­stwo ato­mowe? F-16 z biało-czer­wo­nymi sza­chow­ni­cami na skrzy­dłach? Drony, któ­rymi oca­leni rodacy obser­wują znisz­czoną Europę? To tylko naj­ja­skraw­sze przy­kłady zamiesz­czo­nych w tej książce wizji, które po latach spraw­dziły się co do joty. Bar­dzo się z tego cie­szę, ponie­waż Apo­ka­lipsa… jest dzięki nim wciąż aktu­alna, nawet dzi­siaj, pięt­na­ście lat od napi­sa­nia.

Jak już wspo­mnia­łem, nie uwa­żam się za futu­ro­loga, choć – wbrew zamiesz­czo­nemu wcze­śniej cyta­towi – umiem traf­nie i cel­nie prze­wi­dy­wać przy­szłość. Każdy, kto zna mnie lepiej, wie, że traf­nie zdia­gno­zo­wa­łem skutki wojny w Zatoce, a potem także Arab­skiej Wio­sny. Lata temu na forach inter­ne­to­wych pisa­łem, jak to wszystko się skoń­czy. Jeśli ktoś zada sobie trud i dotrze do tych postów, zoba­czy, że już wtedy pro­gno­zo­wa­łem dzi­siej­sze pro­blemy z uchodź­cami.

Zdra­dzę Wam sekret tej traf­no­ści, znacz­nie więk­szej niż w wypadku wymie­nio­nych przez Sta­ni­sława Lema insty­tu­cji. Jeśli chce­cie wybie­gać w przy­szłość i cel­nie docho­dzić prawdy, nie może­cie pozwo­lić, by Wasz osąd był zmą­cony Waszymi zapa­try­wa­niami, a już zwłasz­cza upodo­ba­niami poli­tycz­nymi. To naj­więk­szy błąd, jaki popeł­niają ludzie bawiący się w wizjo­ne­rów i futu­ro­lo­gów. Trzeba być do bólu bez­stron­nym i w żad­nym razie nie foro­wać wła­snych sym­pa­tii, ponie­waż to zawsze wypa­cza wynik. Rze­czy­wi­stość jest obiek­tywna i jako taka nie pod­lega inter­pre­ta­cjom. Amen.

To naprawdę pro­ste i jak widać, działa. Zanim jed­nak, dro­dzy Czy­tel­nicy, sta­nie­cie się pro­ro­kami we wła­snym kraju, zapra­szam Was do lek­tury mojej ulu­bio­nej książki. Trzy­ma­cie w rękach jej wyjąt­kowe, limi­to­wane wyda­nie, które przy­go­to­wa­li­śmy i sper­so­ni­fi­ko­wa­li­śmy spe­cjal­nie dla Was, naj­więk­szych fanów pol­skiej posta­po­ka­lipsy. Mam szczerą nadzieję, że spodoba Wam się forma, w jakiej dedy­ku­jemy Wam to wyda­nie.

Na koniec chciał­bym się odnieść do naj­czę­ściej zada­wa­nego mi pyta­nia. Czy będzie ciąg dal­szy Apo­ka­lipsy…? Przez wiele lat odpo­wia­da­łem nie­zmien­nie: to zamknięta książka, wszystko, co miało zostać w niej powie­dziane i poka­zane, zna­la­zło się tam gdzie trzeba. Nie ma żad­nych tajem­nic do odkry­cia, a otwarte zakoń­cze­nie pozwala Czy­tel­ni­kom dopo­wie­dzieć takie losy ojczy­zny i boha­te­rów, jakie pasują im naj­bar­dziej. Pew­nych tema­tów lepiej nie kon­ty­nu­ować, by ich po pro­stu nie zepsuć. Dopóki nie wpadnę na pomysł stwo­rze­nia abso­lut­nie nowa­tor­skiego spoj­rze­nia na tę histo­rię, będę trwał na dotych­cza­so­wym sta­no­wi­sku. I tego się trzy­majmy.

Zdra­dzę Wam jed­nak pewien sekret. Za jakiś czas może­cie się spo­dzie­wać tek­stu, w któ­rym ponow­nie zoba­czy­cie Pana Jana. Ale uprze­dzam lojal­nie, że to nie będzie kon­ty­nu­acja Apo­ka­lipsy… Nowa książka połą­czy tak odmienne wątki, że wielu z Was potęż­nie się zdziwi.

Czuj­cie się ostrze­żeni.

Robert J. Szmidt,

30.03.2016

PROLOG

OGNIE W RUINACH

Ni­gdy nie zapo­mnę tej chwili. Wła­śnie odkła­da­łem książkę i się­ga­łem do kon­taktu, by zga­sić świa­tło, gdy zadzwo­nił tele­fon. Spoj­rza­łem na sto­jący obok łóżka budzik. Wpół do dru­giej w nocy – tro­chę za późno na zwy­kłą roz­mowę. Pod­nio­słem słu­chawkę, czu­jąc nara­sta­jący nie­po­kój, jak zazwy­czaj w takich sytu­acjach. Zanim zdą­ży­łem cokol­wiek powie­dzieć, usły­sza­łem nie­znany mi męski, nosowy głos.

– Czy to dok­tor Piwow­ski? – W tonie roz­mówcy wyczu­łem duże napię­cie.

– Tak. W czym mogę pomóc? – zapy­ta­łem naj­grzecz­niej, jak umia­łem, wie­dząc, że nie jest to zwy­kły tele­fon z prośbą o pomoc medyczną. Tego numeru nie poda­wa­łem swoim pacjen­tom. Dzwo­nili zazwy­czaj na komórkę, o tej porze tra­fia­jąc na pocztę gło­sową.

– Mówi pod­po­rucz­nik Adam Jastrzęb­ski ze sztabu Okręgu Dol­no­ślą­skiego, kod Alfa-Alfa. Otrzy­mał pan kartę mobi­li­za­cyjną, pro­szę natych­miast zgło­sić się w macie­rzy­stej jed­no­stce.

– Ale ja… – Szcze­rze mówiąc, zasko­czył mnie tak bar­dzo, że nie wie­dzia­łem, jak zare­ago­wać. – Ale…?

– Za kilka minut pod pana dom pod­je­dzie nie­ozna­ko­wany samo­chód. Pro­szę zabrać zestaw mobi­li­za­cyjny i cze­kać przed bramą.

– Tak jest – wymam­ro­ta­łem do głu­chej słu­chawki.

Mój roz­mówca roz­łą­czył się natych­miast po wypo­wie­dze­niu ostat­niego słowa. Zapewne miał jesz­cze wiele osób do obdzwo­nie­nia.

Wsta­łem z łóżka i prze­je­cha­łem dło­nią po twa­rzy. Szorstki jed­no­dniowy zarost nie był pro­ble­mem. Przy mobi­li­za­cji nikt nie zwróci uwagi na taki szcze­gół. Wło­ży­łem wytarte dżinsy i wyją­łem z szafy świeżą koszulę. Po chwili namy­słu wybra­łem scho­dzone, i dzięki temu wygodne, wyso­kie buty. Na końcu się­gną­łem po sto­jący w głębi ple­cak. Każdy z nas, odcho­dząc ze służby w jed­nost­kach spe­cjal­nych, otrzy­mał iden­tyczny zestaw narzę­dzi, lekarstw i sor­tów mun­du­ro­wych na wypa­dek nie­spo­dzie­wa­nej mobi­li­za­cji. Sądzi­łem, że ni­gdy nie będę musiał go użyć, ale jak widać – myli­łem się. Spoj­rza­łem na zega­rek, od odło­że­nia słu­chawki minęły już trzy minuty. Nie mia­łem wiele czasu na zasta­na­wia­nie się. Wło­ży­łem kurtkę, przy­gła­dzi­łem włosy, przej­rza­łem się po raz ostatni w lustrze i wysze­dłem na kory­tarz, cicho zamy­ka­jąc drzwi.

Miesz­ka­łem na trze­cim pię­trze sta­rej ponie­miec­kiej kamie­nicy, jakich pełno stoi w śród­mie­ściu Wro­cła­wia. Skrzy­piące schody, pamię­ta­jące chyba jesz­cze czasy póź­nego Bismarcka, pro­wa­dziły mnie na spo­tka­nie prze­zna­cze­nia. Odru­chowo je liczy­łem, jak­bym chciał zapa­mię­tać, ile ich jest. Sześć pół­pię­ter po dzie­więć stopni i pięć dodat­ko­wych przy wyj­ściu. Otwo­rzy­łem masywne drzwi i deli­kat­nie domkną­łem je za sobą, pamię­ta­jąc, jak gło­śno potra­fią trza­snąć o futrynę.

Na ulicy pano­wała zupełna cisza. O tej porze mia­sto spało, w żad­nym z widocz­nych okien nie paliło się świa­tło. Prze­sze­dłem na chod­nik, mija­jąc nie­wiel­kie ogródki przed budyn­kiem, na ogół nie­spo­ty­kane w naszych cza­sach, ale jakże uroz­ma­ica­jące urba­ni­styczną pusty­nię.

Zapo­wie­dzia­nego trans­portu jesz­cze nie było. Sta­łem, nasłu­chu­jąc dźwię­ków z głów­nej ulicy, prze­bie­ga­ją­cej za pobli­ską szkołą, do któ­rej uczęsz­cza­łem przed laty. Sta­ra­łem się nie snuć na razie żad­nych domy­słów co do powo­dów noc­nego alarmu. Oglą­da­jąc wie­czorne wia­do­mo­ści, nie zauwa­ży­łem, by w Euro­pie czy na świe­cie wyda­rzyło się coś groź­nego. Wie­dzia­łem jed­nak, że to nie zwy­kłe ćwi­cze­nia, na jakie wzy­wano mnie od czasu do czasu, nie pozwa­la­jąc zgnu­śnieć w cywilu. Na manewry nie kazano nam zabie­rać zestawu mobi­li­za­cyj­nego. Ni­gdy. Ten drobny szcze­gół wska­zy­wał, że sytu­acja jest poważna. Mimo usil­nego prze­trzą­sa­nia pamięci nie zna­la­złem jed­nak niczego, co mogłoby być przy­czyną mobi­li­za­cji. To jed­nak nie pro­blem. Za kil­ka­na­ście minut, kiedy tylko dotrę do jed­nostki i tra­fię na odprawę, powi­nie­nem poznać odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia. Nie­stety nie zdo­ła­łem zagłu­szyć nie­po­koju, kieł­ku­ją­cego już gdzieś na dnie świa­do­mo­ści. Nie­po­koju, że ten alarm jest ostatni…

W oddali roz­legł się prze­cią­gły zgrzyt kół noc­nego tram­waju hamu­ją­cego przed przy­stan­kiem obok daw­nego Bro­waru Pia­stow­skiego. Zna­jomy dźwięk wyrwał mnie z zamy­śle­nia w odpo­wied­niej chwili. Kilka sekund póź­niej zza rogu wyje­chała oliw­kowa fur­go­netka i zwol­niw­szy tylko lekko, skrę­ciła w moją ulicę. Pod­nio­słem z chod­nika ple­cak, zarzu­ci­łem go na ramię i raz jesz­cze spoj­rza­łem na ciemne okna miesz­ka­nia. Potem zde­cy­do­wa­nym ruchem otwo­rzy­łem drzwi i wsze­dłem do wypeł­nio­nego w poło­wie pojazdu.

– Kapi­tan Piwow­ski, Alfa-Alfa – rzu­ci­łem w kie­runku kie­rowcy i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, zają­łem pierw­sze wolne miej­sce.

Mikro­bus ruszył, zanim spo­czą­łem na sie­dze­niu. Chwilę póź­niej po raz ostatni rzu­ci­łem okiem przez zaku­rzoną szybę w wylot ulicy, na któ­rej spę­dzi­łem ponad połowę życia.

Podróż nie trwała długo. Po mnie wsie­dli jesz­cze tylko dwaj męż­czyźni miesz­ka­jący bli­żej cen­trum. Obaj, podob­nie jak ja, zamel­do­wali się kie­rowcy i bez słowa zajęli puste miej­sca. Spoj­rza­łem na tył, korzy­sta­jąc z chwili zamie­sza­nia, jakie wywo­łał prze­ci­ska­jący się wąskim przej­ściem nowy pasa­żer. Nie zna­łem nikogo z obec­nych, co spe­cjal­nie mnie nie zasko­czyło. Uzmy­sło­wi­łem sobie, że w cza­sie jazdy nie sły­sza­łem nawet szmeru przy­ci­szo­nych roz­mów. Teraz zro­zu­mia­łem dla­czego. Wszy­scy sie­dzieli przy oknach, wpa­tru­jąc się w uśpione mia­sto i igno­ru­jąc pozo­sta­łych pasa­żerów. W tym rów­nież nie było niczego dziw­nego. Sam nie mia­łem ochoty na roz­mowę z kim­kol­wiek, wie­dzia­łem jed­nak, że to minie. W końcu czło­wiek jest zwie­rzę­ciem stad­nym i naj­le­piej czuje się w towa­rzy­stwie innych, podob­nych mu osob­ni­ków. A my nie byli­śmy wyjąt­kami, potrze­bo­wa­li­śmy tylko czasu, by przy­sto­so­wać się do nowej sytu­acji. Obser­wu­jąc wnę­trze pojazdu, zauwa­ży­łem jesz­cze, że każdy z moich współ­to­wa­rzy­szy ma na piersi żółtą nalepkę z nume­rem iden­ty­fi­ka­cyj­nym. Skle­roza nie boli. Się­gną­łem do bocz­nej kie­szeni ple­caka i wyją­łem iden­ty­fi­ka­tor. Wypi­sano na nim kod D-26.

Wła­śnie prze­jeż­dża­li­śmy mostem Uni­wer­sy­tec­kim przez Odrę, by po paru minu­tach dotrzeć wymar­łymi uli­cami do dworca, a potem już w kon­woju z kil­koma innymi pojaz­dami prze­brnąć roz­ko­paną nie­mal na całej dłu­go­ści ulicę Powstań­ców Ślą­skich i ster­czącą nad nimi wieżę Sky Tower – tę samą, którą widy­wa­łem tak czę­sto z wylotu Żerom­skiego.

Naszym celem, jak się wkrótce oka­zało, był par­king przy nie­wiel­kim mar­ke­cie, posta­wio­nym opo­dal gma­chu regio­nal­nej tele­wi­zji, w miej­scu, gdzie daw­niej mie­ściła się jed­nostka wojsk łącz­no­ści. Wyglą­dało na to, że w ciągu ostat­nich kil­ku­na­stu lat nikt nie aktu­ali­zo­wał pla­nów mobi­li­za­cyj­nych.

Dwie prze­cznice wcze­śniej spę­dzi­łem nie­dawno wie­czór, odwie­dza­jąc mojego przy­ja­ciela Andrzeja, który wła­śnie wybie­rał się do Holan­dii na kolejną serię wykła­dów. Spoj­rza­łem na zega­rek i szybko obli­czy­łem, że powi­nien być już na miej­scu od kilku dobrych godzin. Pamię­ta­łem, jak się cie­szył, że tym razem leci z żoną i trójką dzie­cia­ków. Nawet nie wie­dział, ile ma szczę­ścia.

Wje­cha­li­śmy na par­king szybko i spraw­nie. Nikt nie spraw­dzał doku­men­tów. Szcze­rze mówiąc, nawet nie zauwa­ży­łem ni­gdzie żad­nych zasie­ków ani war­tow­ni­ków. Mikro­busy usta­wiły się w rów­nym sze­regu po pra­wej stro­nie placu znaj­du­ją­cego się tuż za nie­wy­so­kim ogro­dze­niem z siatki. Wypluły swoją zawar­tość, czyli nas, po czym znik­nęły w duszą­cych opa­rach spa­lin z wie­ko­wych sil­ni­ków Die­sla, wra­ca­jąc na mia­sto po kolejną par­tię pasa­że­rów.

Wokół mar­ketu trwała krzą­ta­nina. Po dru­giej stro­nie placu stały auto­busy, a przed nimi ławy, przy któ­rych reje­stro­wano nowo przy­by­łych. Spraw­dzi­łem, który z punk­tów ozna­ko­wano literą D, i usta­wi­łem się w nie­zbyt dłu­giej kolejce. Przy­glą­da­jąc się ludziom przede mną, zauwa­ży­łem, że prócz mnie zna­la­zła się tu tylko jedna osoba z mojego mikro­busu. Była nią wysoka bru­netka w luź­nej fla­ne­lo­wej koszuli i z gęstymi mocno krę­co­nymi wło­sami opa­da­ją­cymi do połowy ple­ców. Stała o cztery miej­sca przede mną, ale pozna­łem ją wła­śnie po tych wło­sach, na które zwró­ci­łem uwagę, gdy prze­ci­skała się do wyj­ścia. Jak zwy­kle wysia­dłem ostatni. Takie już mam przy­zwy­cza­je­nie, sam nie wiem skąd.

Sta­łem bez­czyn­nie nie dłu­żej niż pięć minut, jed­nakże wyda­wało mi się, że minęła cała wiecz­ność – stres zaczy­nał robić swoje. Wresz­cie przy­szła moja kolej. Poło­ży­łem przed ofi­ce­rem dyżur­nym ksią­żeczkę woj­skową, a on – po spraw­dze­niu danych i jed­nym prze­lot­nym spoj­rze­niu na iden­ty­fi­ka­tor – odha­czył mnie na liście. Dosta­łem z powro­tem doku­menty, a do tego pas z pisto­le­tem, amu­ni­cję i zala­ko­waną kopertę noszącą ten sam numer iden­ty­fi­ka­cyjny, jaki mia­łem na piersi.

– Auto­bus D – poin­for­mo­wał mnie lako­nicz­nie ofi­cer i były to jedyne słowa, jakie wypo­wie­dział.

Prze­sze­dłem mię­dzy sto­li­kami i prze­rzu­ciw­szy broń przez ramię, skie­ro­wa­łem się do ciem­no­oliw­ko­wego auto­karu. Na tyl­nej szy­bie przy­kle­jono krzywo arkusz papieru z wydru­ko­waną literą D.

Rozej­rza­łem się po placu. Wła­śnie zja­wiła się nowa fala pojaz­dów i kolejna grupa mil­czą­cych ludzi dołą­czyła do kole­jek. Cisza, porzą­dek, pro­fe­sjo­na­lizm. To cecho­wało ludzi z jed­no­stek spe­cjal­nych. W cza­sie wojny tylko zdy­scy­pli­no­wani żoł­nie­rze mają szansę na prze­ży­cie, dla­tego uczono nas pano­wać nad emo­cjami i bez­zwłocz­nie wyko­ny­wać pole­ce­nia. Stąd brak paniki tak typo­wej pod­czas sytu­acji alar­mo­wej w jed­nost­kach służby zasad­ni­czej.

Pomimo wyszko­le­nia czu­łem jed­nak nara­sta­jącą ner­wo­wość. Coś się działo, i to coś dużego, skoro ścią­gnięto nas tu w takim pośpie­chu i w takiej licz­bie. Na placu prze­by­wały już ze dwa plu­tony żoł­nie­rzy, a prze­cież byli­śmy zale­d­wie maleń­kim ogni­wem w dłu­gim łań­cu­chu machiny wojen­nej. Na­dal też nie domy­śla­łem się, z jakiego powodu ogło­szono mobi­li­za­cję. Prze­cież Pol­ska nie była zaan­ga­żo­wana w żaden kon­flikt zbrojny – nawet z Afga­ni­stanu wyco­fa­li­śmy już ostat­nie oddziały szko­le­niowe – w radiu i tele­wi­zji też nikt nie mówił o więk­szym niż zwy­kle zagro­że­niu mili­tar­nym albo ter­ro­ry­stycz­nym. Naszych dzien­ni­ków nie był­bym taki pewien, ale kilka godzin temu oglą­da­łem wia­do­mo­ści CNN. To był naprawdę spo­kojny tydzień. Nie wyda­rzyło się nic, co by uspra­wie­dli­wiało wyrwa­nie ludzi z domo­wego zaci­sza i wcie­le­nie ich bez słowa do armii.

Sier­żant przy tyl­nych drzwiach auto­busu spraw­dził mój iden­ty­fi­ka­tor, zazna­czył coś na liście i wska­zał głową wej­ście. Zanim zanu­rzy­łem się w ciem­nym wnę­trzu sta­rego jel­cza, zauwa­ży­łem, że sier­żant zrywa z szyby kartkę z literą D. To mogło ozna­czać, że jestem ostatni.

Zają­łem jedyne wolne miej­sce w ostat­nim rzę­dzie pomię­dzy koman­do­sem o musku­la­tu­rze i twa­rzy Schwa­rze­neg­gera i dziew­czyną z mikro­busu. Teraz mogłem przyj­rzeć się nie tylko jej wło­som, ale i twa­rzy. Była ładna, zaska­ku­jąco ładna. W innych oko­licz­no­ściach na pewno sta­no­wi­łaby obiekt zain­te­re­so­wa­nia więk­szo­ści pasa­że­rów. Nie­stety o jej syl­wetce nie­wiele mogłem powie­dzieć. Luźna koszula skry­wała wszel­kie kształty niczym naj­lep­szy bojowy kamu­flaż. Uśmiech­ną­łem się do niej, ale nie odwza­jem­niła tego gestu. Z jej oczu można było wyczy­tać tylko strach. Zapewne nale­żała do per­so­nelu medycz­nego niż­szego szcze­bla. Takich ludzi rów­nież powo­ły­wano do służby w razie poważ­niej­szego zagro­że­nia. A skoro tak, szy­ko­wała się nie­wą­ska awan­tura. Pomy­ślaw­szy o tym, natych­miast stra­ci­łem ochotę na oka­zy­wa­nie rado­ści.

Auto­bus ruszył, gdy tylko sier­żant wsiadł i zatrza­snął za sobą drzwi. Prze­szedł koły­szą­cym się kro­kiem na przód pojazdu i prze­ka­zał listę majo­rowi, a ten natych­miast pode­rwał się z fotela za kie­rowcą. Spraw­dził wzro­kiem doku­ment, a jego pod­władny prze­li­czył w tym cza­sie obec­nych, zło­żył krótki mel­du­nek i usiadł, zni­ka­jąc nam z oczu. Major sta­nął na schod­kach przy pierw­szych drzwiach i wziął do ręki mikro­fon. Zupeł­nie jak prze­wod­nik na wyciecz­kach zakła­do­wych, na które jeź­dzi­łem z rodzi­cami jako dziecko. Nad­szedł czas wyja­śnień, przy­naj­mniej taką mia­łem nadzieję,

– Czo­łem, żoł­nie­rze! – powi­tał nas tubal­nym gło­sem sta­rego fron­towca, któ­rym pew­nie był, sądząc po licz­bie bare­tek przy­wie­zio­nych z Bał­ka­nów albo Bli­skiego Wschodu. – Nazy­wam się major Sawicki i choć nie będę waszym prze­ło­żo­nym, na czas trans­portu do jed­nostki macie­rzy­stej pozo­sta­nie­cie pod moją komendą…

Zawie­sił głos, bar­dziej chyba dla efektu niż z innych powo­dów, wyczu­wa­jąc napię­cie panu­jące w zatło­czo­nym auto­bu­sie. A może zasta­na­wiał się po pro­stu, jak prze­ka­zać nam treść roz­ka­zów.

– Moim obo­wiąz­kiem jest poin­for­mo­wa­nie was, w jakim celu zosta­li­ście zmo­bi­li­zo­wani – powie­dział w końcu. – To odro­binę skom­pli­ko­wane, zatem przed­sta­wię całą sytu­ację w skró­cie. Jeśli będą jakieś pyta­nia, odpo­wiem na nie póź­niej. Zro­zu­miano?!

– Tak jest, panie majo­rze! – odpo­wie­dział chór gło­sów, do któ­rego i ja się dołą­czy­łem.

– Dobrze, zatem zacznę od początku. To nie są ćwi­cze­nia. Zosta­li­ście zmo­bi­li­zo­wani w związku z wyda­rze­niami, które miały miej­sce w kilku rejo­nach świata w ciągu ostat­nich trzech godzin. Punkt pierw­szy, trzy godziny temu Izrael roz­po­czął zakro­jone na sze­roką skalę przy­go­to­wa­nia do ude­rze­nia nukle­ar­nego na Iran. Nie pytaj­cie, skąd mamy takie infor­ma­cje. Nie odpo­wie­dział­bym wam, nawet gdy­bym wie­dział. W każ­dym razie za mniej wię­cej godzinę wszyst­kie insta­la­cje, w któ­rych trwają ostat­nie prace nad stwo­rze­niem broni ato­mo­wej dla aja­tol­la­hów, staną się wspo­mnie­niem, co nie­wąt­pli­wie dopro­wa­dzi do dal­szego zaognie­nia sytu­acji w regio­nie, a kto wie, czy nie otwar­tej wojny pomię­dzy pań­stwami arab­skimi i Izra­elem. Nie wyklu­czamy także sze­regu kon­flik­tów pomię­dzy reżi­mami sun­nic­kimi i szy­ic­kimi. Co cie­kawe, wygląda na to, że nie tylko my mie­li­śmy oko na naszych przy­ja­ciół z Tel Awiwu. Przed godziną napły­nęły do nas raporty o wybu­chu wojny czy raczej wzno­wie­niu dzia­łań zbroj­nych na Pół­wy­spie Kore­ań­skim. Z danych wywiadu NATO wynika, że Uko­chany Przy­wódca Kim Dzong Un zrzu­cił w końcu maskę umiar­ko­wa­nego postę­powca i roz­ka­zał prze­pro­wa­dze­nie nie­spo­dzie­wa­nego, zma­so­wa­nego ude­rze­nia na strefę zde­mi­li­ta­ry­zo­waną oraz bom­bar­do­wa­nia naj­więk­szych miast Połu­dnia, z uży­ciem broni ABC włącz­nie. Przy oka­zji obe­rwało się także Ame­ry­ka­nom, samo­loty, rakiety i łodzie pod­wodne Pół­nocy zaata­ko­wały okręty VII floty USA sta­cjo­nu­jące w por­tach pół­wy­spu. Odpo­wiedź była natych­mia­stowa. Jak wygląda sytu­acja obec­nie, możemy się tylko domy­ślać. Na tym jed­nak nie koniec. Pół godziny póź­niej Indie i Paki­stan ogło­siły pełną mobi­li­za­cję i odpa­liły rakiety. Mamy wia­ry­godne donie­sie­nia o czter­dzie­stu sied­miu eks­plo­zjach o mocy od trzy­stu kilo­ton do jed­nej mega­tony. W chwili obec­nej mamy potwier­dze­nie cał­ko­wi­tego znisz­cze­nia Delhi, Bom­baju, Kara­czi, Isla­ma­badu i szes­na­stu innych waż­nych aglo­me­ra­cji w obu pań­stwach. Liczby ofiar nie znamy, ale sza­cu­jemy, że w tej wymia­nie ognia śmierć ponio­sło nie mniej niż pół miliarda ludzi. Co wię­cej, wspo­mniane przeze mnie kon­flikty zbrojne wydają się czę­ścią reak­cji łań­cu­cho­wej. Napły­wają do nas potwier­dze­nia roz­po­czę­cia ope­ra­cji o cha­rak­te­rze mili­tar­nym także w innych regio­nach świata. Przed kwa­dran­sem Chiny zaata­ko­wały Taj­wan, acz­kol­wiek tam, przy­naj­mniej na razie, nie użyto broni maso­wej zagłady… – Auto­bu­sem zarzu­ciło na nie­rów­nej nawierzchni bru­ko­wa­nej uliczki, Sawicki odsu­nął na moment mikro­fon od ust. – I tu docho­dzimy do sedna sprawy. Punkt drugi, sprawy pol­skie. Rząd Rze­czy­po­spo­li­tej od dawna wycze­ki­wał odpo­wied­niej chwili, w któ­rej oczy świata zwrócą się w innym kie­runku, by przy­łą­czyć zagar­nięte Kresy do macie­rzy. Od wielu mie­sięcy nasze siły zbrojne były roz­lo­ko­wy­wane na ścia­nie wschod­niej pod pozo­rem manew­rów i prze­gru­po­wań zgod­nych z ocze­ki­wa­niami sojusz­ni­ków z NATO. Wszyst­kie agen­cje pra­sowe zostały poin­for­mo­wane o naru­sze­niu gra­nicy Pol­ski przez zmo­to­ry­zo­wane oddziały ukra­iń­skie. To oczy­wi­ście pro­wo­ka­cja i chwyt pro­pa­gan­dowy. W ramach kontr­ataku za kil­ka­na­ście minut nasze dobo­rowe dywi­zje prze­kro­czą gra­nicę od Kro­ścienka po Sobi­bór i roz­poczną ope­ra­cję wyzwa­la­nia świę­tych miejsc naszej ojczy­zny. Ponad sto tysięcy żoł­nie­rzy, tysiąc pięć­set czoł­gów i wozów bojo­wych, osiem­dzie­siąt samo­lo­tów. Ta masa sprzętu i woj­ska powinna zmiaż­dżyć opór niczego nie­spo­dzie­wa­ją­cego się wroga. Pol­ska znów sta­nie się mocar­stwem Europy. Da Bóg, będzie się­gać od morza do morza! – Major zamilkł i rozej­rzał się po auto­bu­sie.

Nie tylko ja zdę­bia­łem, sły­sząc te słowa. Wpraw­dzie Ukra­ina po klę­sce Poma­rań­czo­wej Rewo­lu­cji i postę­pu­ją­cym na­dal podziale cywi­li­za­cyj­nym na wschód i zachód prze­stała aspi­ro­wać do udziału w struk­tu­rach zjed­no­czo­nej Europy i coraz bar­dziej skła­niała się ku związ­kom z daw­nym sojusz­ni­kiem, czy raczej oku­pan­tem, jak zwano tam powszech­nie Rosję, ale otwarty atak na to pań­stwo nie mie­ścił mi się w gło­wie. Spoj­rza­łem na prawo. Schwa­rze­neg­ger wyraź­nie nie podzie­lał mojego zasko­cze­nia. W jego oczach malo­wał się, widoczny nawet w tych warun­kach, zachwyt. Zapewne już widział sie­bie jako zdo­bywcę Lwowa, a kto wie – może i Kijowa. Za to sie­dząca po lewej stro­nie kru­czo­włosa pięk­ność wpiła się paznok­ciami w moje przed­ra­mię, czego do tej pory nawet nie zauwa­ży­łem. I niech ktoś powie, że kobiety nie mają intu­icji.

Uwol­ni­łem się od uści­sku dziew­czyny i pod­nio­słem rękę, aby zadać pyta­nie, zapewne to samo, które rodziło się teraz w wielu gło­wach.

Sawicki dostrzegł mnie i powie­dział:

– Spo­koj­nie, żoł­nie­rze, jesz­cze nie skoń­czy­łem. – Wziął do ręki plik papie­rów i obli­zał spierzch­nięte wargi. – To zale­d­wie ogólny zarys sytu­acji. Szcze­góły ope­ra­cji „Orlęta” znaj­dzie­cie w zala­ko­wa­nych koper­tach, otrzy­ma­nych w punk­tach zbor­nych. Zawie­rają one szcze­gó­łowe roz­kazy, które na pewno róż­nią się, i to dia­me­tral­nie, w przy­padku każ­dego z was. Jedno jest tylko wspólne we wszyst­kich tych doku­men­tach: miej­sce, w któ­rym przyj­dzie wam słu­żyć Ojczyź­nie. Nazwa­li­śmy je Bastio­nem, gdyż będzie ono sta­no­wić ostatni bastion pol­sko­ści, jeśli plany dowódz­twa z jakie­goś powodu spalą na panewce. Jak pew­nie zauwa­żyła więk­szość obec­nych, opu­ści­li­śmy przed chwilą teren mia­sta i uda­jemy się w kie­runku góry Ślęży, swego czasu świę­tego miej­sca. Więk­szość z was wie także, że pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej nie­miec­kie wła­dze prze­nio­sły na teren Dol­nego Ślą­ska część swo­jego prze­my­słu zbro­je­nio­wego. W natu­ral­nych jaski­niach, w jakie obfi­tuje oko­liczny góro­twór, wykuto kilo­me­try sztolni i kory­ta­rzy, w któ­rych nie­wol­nicy pro­du­ko­wali nowe rodzaje broni dla Trze­ciej Rze­szy. Wielu z tych kory­ta­rzy nie zba­dano do dzi­siaj, przy­naj­mniej ofi­cjal­nie. – Sawicki uśmiech­nął się zagad­kowo, co nie uszło mojej uwagi. – To zna­czy, że prze­wa­ża­jąca część naszego spo­łe­czeń­stwa nie ma poję­cia, jak wygląda sytu­acja. I dobrze, gdyż przez pięć lat woj­sko spo­koj­nie pra­co­wało nad roz­bu­do­wa­niem sta­rych insta­la­cji i uno­wo­cze­śnie­niem ich. Dość powie­dzieć, że trzy mie­siące temu oddano do użytku naj­więk­szy kom­pleks umoc­nień ist­nie­jący w Euro­pie, a może i na świe­cie. Dwa tysiące żoł­nie­rzy może spę­dzić w nim ponad trzy lata, nie wycho­dząc na powierzch­nię. I nie muszę doda­wać, że macie zaszczyt być wśród tych, któ­rzy zostali wybrani do służby w Bastio­nie. Ku chwale ojczy­zny!

– Ku chwale ojczy­zny! – odpo­wie­dzieli pasa­że­ro­wie auto­busu, ale bez wigoru cechu­ją­cego majora.

Ponow­nie pod­nio­słem rękę, by zadać drę­czące mnie pyta­nie. Tym razem Sawicki ski­nął głową z apro­batą.

– Kapi­tan Piwow­ski – przed­sta­wi­łem się. – Jak rozu­miem – ostroż­nie waży­łem słowa – gene­rał Pią­tas wziął pod uwagę, że Ukra­ina dys­po­nuje jesz­cze kil­koma gło­wi­cami nukle­ar­nymi pozo­sta­łymi po daw­nych siłach stra­te­gicz­nych ZSRR?

– W rze­czy samej – odparł major. – Dla­tego wła­śnie uda­je­cie się do Bastionu. Oso­bi­ście nie sądzę, by Ukra­ina miała choć jedną rakietę zdolną do prze­no­sze­nia tych gło­wic, co potwier­dzają zresztą dane naszego wywiadu, ale sztab gene­ralny zde­cy­do­wał, że warto zacho­wać wszel­kie środki ostroż­no­ści na wypa­dek ogra­ni­czo­nego ataku jądro­wego, który jed­nak wydaje się abso­lut­nie nie­moż­liwy w cen­trum Europy. Skutki byłyby opła­kane dla wszyst­kich kra­jów sąsia­du­ją­cych z Pol­ską, w tym i samej Ukra­iny, ze względu na zachod­nie wia­try, jakie wieją w tej czę­ści kon­ty­nentu przez ponad trzy­sta dni w roku. Nie wydaje mi się, by Kijów był zdolny do akcji odwe­to­wej na taką skalę, i to prze­ciw kra­jowi nale­żą­cemu do NATO.

– A Rosja? – zapy­tał ktoś z pierw­szych miejsc.

– Ukra­ina nie pod­pi­sała jesz­cze żad­nych kon­kret­nych pak­tów ze ZBiR-em, choć jest już tego bli­ska. Zresztą przy tak zaognio­nej sytu­acji w Azji oczy Kremla będą teraz zwró­cone wyłącz­nie na Chiny. Żoł­nie­rze, ta wojna została dokład­nie zapla­no­wana i zakoń­czy się naszym suk­ce­sem w ciągu naj­bliż­szych dni.

– Cztery reformy z końca lat dzie­więć­dzie­sią­tych też zostały dokład­nie zapla­no­wane – rzu­cił ktoś – a jakoś do dzi­siaj musimy zno­sić ich skutki. I nie widać końca tej udręki.

To miał być pew­nie żart, ale nikt się nie roze­śmiał. Sawicki popa­trzył groź­nie na autora tej wypo­wie­dzi.

– Pan…?

W odpo­wie­dzi padło bur­kliwe:

– Porucz­nik Zawadzki.

– Pan porucz­nik zdaje się nie podziela opi­nii sztabu gene­ral­nego – wyce­dził zło­śli­wym tonem trepa, który zabiera się do obróbki kotów.

– A nie podziela – odparł łysawy facet sie­dzący w trze­cim rzę­dzie przy oknie, teraz widzia­łem wyraź­nie, kto zabrał głos. – Mia­łem oka­zję słu­żyć w wywia­dzie i już wcze­śniej nie zga­dza­łem się z opi­niami rzą­do­wych eks­per­tów. Zresztą fron­talny atak na Ukra­inę bez wypo­wie­dze­nia wojny to pogwał­ce­nie wszel­kich trak­ta­tów i umów, co nie zosta­nie Pol­sce zapo­mniane. Być może rzą­dowi wydaje się, że w ten spo­sób odwróci uwagę spo­łe­czeń­stwa od kolej­nych prze­krę­tów albo ura­tuje kule­jący budżet, nie­mniej wszy­scy wiemy, że ta wojna, podob­nie jak setki innych posu­nięć naszych władz, zakoń­czy się totalną klapą i cha­osem. Założę się, że człon­ko­wie gabi­netu pre­miera wraz z rodzi­nami pędzą już gre­mial­nie do bun­krów pod Radzy­mi­nem. A to na pewno nie uszło uwagi agen­tów rosyj­skich, a może nawet ukra­iń­skich, nie wspo­mi­na­jąc wszyst­kich innych.

– Może tak, a może nie – odparł enig­ma­tycz­nie Sawicki. – Ja nie jestem tu po to, by dys­ku­to­wać o poglą­dach poli­tycz­nych ani o tym, gdzie teraz jest pre­mier i jego rodzina. Mam was przy­go­to­wać do służby w Bastio­nie i tyle. Czy ktoś jesz­cze ma jakieś pyta­nia?

Jak na komendę pod­niósł się las rąk. Sawicki pokrę­cił głową, naka­zu­jąc ich opusz­cze­nie.

– Spo­koj­nie, żoł­nie­rze, nie zdążę odpo­wie­dzieć wszyst­kim. Mamy przed sobą jesz­cze naj­wy­żej pięć minut jazdy. Może w tym cza­sie przy­bliżę wam ideę Bastionu – powie­dział tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. – Wehr­macht pozo­sta­wił w 1945 roku ponad szes­na­ście kilo­me­trów tuneli i dwa­dzie­ścia komór słu­żą­cych za maga­zyny, nie­które są poło­żone bar­dzo głę­boko w masy­wie Ślęży. Nasi inży­nie­ro­wie prze­bu­do­wali wszyst­kie sztol­nie i doko­pali się do wielu nowych frag­men­tów kom­pleksu, któ­rych ist­nie­nia jesz­cze dwa, trzy lata temu nikt się nie domy­ślał. W chwili obec­nej kom­pleks Bastionu jest cał­ko­wi­cie samo­wy­star­czalny. Odkryte przez nas odizo­lo­wane od milio­nów lat zbior­niki wody pod­skór­nej wystar­czą dla prze­wi­dy­wa­nej liczby miesz­kań­ców na dzie­siątki lat, pozo­sta­wione przez Niem­ców gra­wi­ta­cyjne sys­temy wen­ty­la­cyjne zostały zmo­dy­fi­ko­wane w ubie­głym roku, zgod­nie z unij­nymi nor­mami i należą do naj­wy­daj­niej­szych na świe­cie. Zostały zapro­jek­to­wane na potrzeby hut i elek­trowni ato­mo­wej w Gąskach, ale oka­zały się ide­alne dla pro­jektu Bastion. Zabez­pie­cze­nia tuneli wlo­to­wych są rów­nie nie­za­wodne. Śmiem twier­dzić, iż nawet ude­rze­nie w masyw Ślęży kilku gło­wic pene­tru­ją­cych nie zagrozi cało­ści kom­pleksu. Nawet Norad, ten praw­dziwy, a nie tury­styczna atrak­cja pod górą Chey­enne, nie ma lep­szej ochrony. Przy­go­to­wa­li­śmy się też na ewen­tu­al­ność pro­wa­dze­nia walki po okre­sie izo­la­cji. W komo­rach naj­bliż­szych powierzchni zgro­ma­dzi­li­śmy wozy bojowe i kilka zde­mon­to­wa­nych śmi­głow­ców sztur­mo­wych na trans­por­te­rach, a także wystar­cza­jącą ilość czę­ści zamien­nych i paliwa, aby móc z nich korzy­stać do czasu zna­le­zie­nia zaopa­trze­nia na zewnątrz. Z tego, co wiem, jedną ze sztolni prze­kształ­cono ostat­nio w pod­ziemny pas star­towy dla dwóch MiG-29, które…

– Ile to kosz­to­wało, do cho­lery?! – zapy­tał znów Zawadzki. – Prze­cież taki pro­jekt musiał pochło­nąć lwią część budżetu Mini­ster­stwa Obrony Naro­do­wej, a jakoś nie widzia­łem w nim podob­nych pozy­cji wydat­ko­wych.

– Nie wasza sprawa! – odburk­nął Sawicki wyraź­nie roze­źlony docie­kli­wymi pyta­niami.

– A czyja, jeśli mogę zapy­tać? – nie dawał za wygraną porucz­nik. – Miliony eme­ry­tów nie miały za co wyku­pić lekarstw, a wy wyda­li­ście miliardy na jakieś pie­przone pod­ziemne lot­ni­sko? Prze­cież nie­da­leko stąd, w Borach…

– Nie prze­gi­naj­cie, Zawadzki! – ostrzegł major, bru­tal­nie wcho­dząc mu w słowo. – To jest wojna i pod­le­ga­cie rygo­rom wojen­nym, a kwe­stio­no­wa­nie roz­ka­zów ozna­cza jedno. Sąd wojenny. I czapę. Czy wyra­żam się wystar­cza­jąco jasno?

– Dosko­nale pan wie, majo­rze, że to nie mnie, ale ludzi, któ­rzy wpa­ko­wali nas w ten pasz­tet, nale­ża­łoby oddać pod sąd. – Zawadzki mówił już spo­koj­niej­szym gło­sem. – Przez ostat­nie lata nasz kraj stał na kra­wę­dzi zała­ma­nia gospo­dar­czego, bo mimo trze­ciej już fali kry­zysu więk­szość fun­du­szy na­dal pły­nęła na reali­za­cję pro­jek­tów cho­rej wyobraźni naszych decy­den­tów. Ukra­ina odpo­wie ata­kiem ato­mo­wym na rado­sny prze­marsz naszych dywi­zji, to pewne. Choćby dla­tego, że nie ma dzi­siaj spraw­nej armii zdol­nej powstrzy­mać kogo­kol­wiek w spo­sób kon­wen­cjo­nalny. Nawet tak słabo wyszko­lo­nych i uzbro­jo­nych oddzia­łów jak nasze. Te gło­wice to ich zabez­pie­cze­nie. Jedyne zabez­pie­cze­nie. I dla­tego ich użyją, gdy zoba­czą, że zostali zaata­ko­wani. Pre­zy­dent Rohaty to tchórz, podob­nie jak cała tam­tej­sza gene­ra­li­cja. Ile czasu trwało odsu­wa­nie od wła­dzy Janu­ko­wy­cza, i to przy braku jakiej­kol­wiek liczą­cej się opo­zy­cji? Gdyby nie Putin… Nasi prze­ciw­nicy są koniunk­tu­ral­nymi apa­rat­czy­kami. W dzie­sięć minut po tym, jak otrzy­mają infor­ma­cję, że nasza armia prze­kro­czyła gra­nicę, każą odpa­lić przy­naj­mniej część posia­da­nych ładun­ków nukle­ar­nych. Nie będą się wahać, ponie­waż nasi bar­dziej kolo­rowi przy­ja­ciele poka­zali światu, że można jej użyć. Powi­nien pan to wie­dzieć, majo­rze. Nasza komórka przy­go­to­wała taką ana­lizę dla sztabu gene­ral­nego ponad trzy lata temu.

– Dość tego, porucz­niku! – wrza­snął Sawicki. – Po przy­by­ciu do Bastionu zosta­nie pan aresz­to­wany i oddany pod sąd! – Wymie­rzył ostrze­gaw­czo palec w nie­po­kor­nego żoł­nie­rza. – Nie będzie żad­nego odwetu i już. Nale­żymy do NATO i nikt, a zwłasz­cza tak wynisz­czony kraj jak Ukra­ina, nie zary­zy­kuje wojny z całym pak­tem. A teraz przy­go­to­wać się do odprawy, zbli­żamy się do Bastionu.

– O ile wiem, ata­ku­jąc Ukra­inę, naru­szamy parę para­gra­fów naszej umowy z sojusz­ni­kami, a to zmie­nia postać rze­czy… – dodał nie­zra­żony groź­bami Zawadzki.

– Mil­czeć! – ryk­nął Sawicki. – Za kogo wy się uwa­ża­cie, porucz­niku, że poucza­cie eks­per­tów sztabu gene­ral­nego i rządu!

Zawadzki nie odpo­wie­dział. Uśmie­chał się jedy­nie ponuro, nie spusz­cza­jąc wzroku z poczer­wie­nia­łej twa­rzy majora. Wyj­rza­łem przez okno i zoba­czy­łem, że auto­bus jedzie leśną drogą. Zasta­na­wia­łem się nad sło­wami ofi­cera wywiadu i dosze­dłem do wnio­sku, że w tym, co mówił, było sporo prawdy. Nie bez powodu odwo­żono nas przed ata­kiem do bazy ukry­tej we wnę­trzu góry. Zanim zdą­ży­łem dojść do kon­kret­niej­szych wnio­sków, zatrzy­ma­li­śmy się. W auto­busie pano­wało wymowne mil­cze­nie, które ponow­nie prze­rwał Zawadzki.

– Nasi chłopcy prze­kra­czają wła­śnie gra­nicę. – Odło­żył roz­kazy, które wydo­był z koperty, i spoj­rzał na zega­rek. – A to ozna­cza, że za dzie­sięć do dwu­na­stu minut prze­ko­namy się, czy ja mam rację czy pan, majo­rze.

I prze­ko­na­li­śmy się.

Nie­spełna dzie­sięć minut póź­niej zna­leź­li­śmy się u wylotu tunelu pro­wa­dzą­cego do Bastionu. Usy­tu­owano go we wnę­trzu zruj­no­wa­nego budynku sta­rej, chyba jesz­cze ponie­miec­kiej żwi­rowni. Tak przy­naj­mniej sądzi­łem, choć przy­znam, iż wie­dzę na temat podob­nych miejsc mia­łem mizerną.

Auto­bus po chwili postoju wje­chał do obszer­nej hali, w któ­rej znaj­do­wały się pordze­wiałe taśmo­ciągi i stoż­ko­wate pry­zmy żwiru – stąd moje pierw­sze sko­ja­rze­nie. Hala miała tylko trzy ściany muro­wane, czwartą sta­no­wiła lita skała. Wła­śnie w niej zoba­czy­li­śmy okrą­gły wlot tunelu o śred­nicy około czte­rech metrów. Po obu jego stro­nach zauwa­ży­łem masywne skrzy­dła meta­lo­wych wrót, pokryte war­stwą skały lub sub­stan­cji ide­al­nie ją imi­tu­ją­cej. Gdy auto­bus zbli­żył się do czar­nej pasz­czy pro­wa­dzą­cej w głąb góry, mia­łem oka­zję przy­pa­trzeć się z bli­ska tej dziw­nej kon­struk­cji. Na ponad czte­rech metrach stali przy­mo­co­wano war­stwę praw­dzi­wego kamie­nia. Spryt­nie pomy­ślany mecha­nizm hydrau­liczny zsu­wał obie połówki wrót, docią­ga­jąc je i her­me­ty­zu­jąc na spe­cjal­nym koł­nie­rzu, skalna nakładka zaś – roz­cięta wzdłuż nie­rów­nych, acz wyglą­da­ją­cych na natu­ralne, pęk­nięć skały – ide­al­nie masko­wała wej­ście. Zapewne, gdyż nie dane mi było tego zoba­czyć.

Wje­cha­li­śmy do tunelu jako ostatni. Gdy auto­bus zatrzy­mał się i zaczę­li­śmy z niego wysia­dać, wrota ruszyły z chrzę­stem, powoli prze­sła­nia­jąc wjazd. Przy­znam, że poczu­łem zimny dreszcz, patrząc, jak widoczny zza nich, znany mi świat zwęża się coraz bar­dziej. Trwało to może pół minuty, pod­czas któ­rej – jak zauwa­ży­łem – wszy­scy zamarli w mil­cze­niu. Dopiero huk zatrza­ski­wa­nych wrót i syk sprę­żo­nego powie­trza ukła­dów her­me­ty­zu­ją­cych sztol­nię przy­wró­ciły nas do rze­czy­wi­sto­ści. To jed­nak nie był jesz­cze koniec przed­sta­wie­nia. Moment póź­niej z wgłę­bie­nia w ścia­nie wyto­czyła się kolejna bariera blo­ku­jąca, rów­nie gruba, jeśli nie grub­sza.

Rozej­rza­łem się po współ­pa­sa­że­rach. Zawadzki stał nie­da­leko mnie i z upo­rem maniaka wpa­try­wał się w zega­rek. Majora nie widzia­łem w pobliżu. Sam zer­k­ną­łem na cyfer­blat, by spraw­dzić, ile czasu minęło od roz­po­czę­cia inwa­zji. W tej samej chwili poczu­li­śmy, jak skała wokół nas drży i koły­sze się. Porucz­nik oparł się rękami o auto­bus, ale ustał dzięki sze­roko roz­sta­wio­nym nogom. Mnie się to nie udało. Leżąc na twar­dym, zim­nym pod­łożu, wsłu­chi­wa­łem się w nie­sa­mo­wity zgrzyt kamien­nych ścian i krzyki ludzi ucie­ka­ją­cych w panice do kolej­nych komór i kry­ją­cych się pod auto­busami. Z łuko­wa­tego skle­pie­nia posy­pał się pył, a po nim odłamki skały. Świa­tła zami­go­tały, ale nie zga­sły. To wszystko trwało naj­wy­żej kil­ka­na­ście sekund. Poczu­łem czy­jąś rękę na ramie­niu.

– Już po wszyst­kim, panie kapi­ta­nie – powie­dział porucz­nik Zawadzki. – Wjazd do Bastionu znaj­duje się po nie­wi­docz­nej od mia­sta stro­nie Ślęży. Cały masyw góry chroni nas przed skut­kami odle­głej o kil­ka­na­ście kilo­me­trów eks­plo­zji nukle­ar­nej.

– Więc to była… – Z tru­dem wydo­by­wa­łem słowa ze ści­śnię­tego gar­dła.

– A sły­szał pan o trzę­sie­niach ziemi powy­żej sied­miu stopni Rich­tera w tym rejo­nie Europy? – Zawadzki pomógł mi wstać. – Ci idioci z War­szawy ni­gdy nie wie­rzyli w to, co od nas dosta­wali. A teraz nie będzie gdzie wysy­łać rapor­tów…

Wszystko to działo się ponad dwa lata temu. Tyle czasu spę­dzi­li­śmy w prze­past­nych trze­wiach świę­tej góry Ślęży, cze­ka­jąc na moż­li­wość powrotu na powierzch­nię. Nie wie­dzie­li­śmy, co nastą­piło na zewnątrz. Mel­dunki i roz­kazy, któ­rych spo­dzie­wało się nasze dowódz­two, nie nade­szły żadną z dróg prze­wi­dzia­nych w sytu­acji kry­zy­so­wej. Ana­liza sej­smo­lo­giczna wyka­zała, że w ciągu kilku dni po naszym przy­by­ciu do Bastionu na Ziemi wiele się wyda­rzyło. Jeśli wie­rzyć żoł­nie­rzom obsłu­gu­ją­cym spe­cja­li­styczny sprzęt, zano­to­wano ponad trzy tysiące osiem­set wstrzą­sów, któ­rych bez­po­śred­nią przy­czyną mogły być eks­plo­zje nukle­arne – to zaś ozna­cza­łoby, że znany nam świat prze­stał ist­nieć. Jed­nakże musie­li­śmy odcze­kać ponad dwa lata, by prze­ko­nać się o tym naocz­nie.

Dokład­nie po sied­miu­set pięć­dzie­się­ciu dniach dowódz­two uznało, że poziom radia­cji na powierzchni opadł na tyle, że można prze­pro­wa­dzić reko­ne­sans bez nara­ża­nia się na napro­mie­nio­wa­nie zagra­ża­jące zdro­wiu i życiu. Odcze­ka­li­śmy jesz­cze kil­ka­dzie­siąt dni, zanim padł roz­kaz prze­pro­wa­dze­nia pierw­szego reko­ne­sansu. Spo­śród dwóch tysięcy trzy­stu miesz­kań­ców Bastionu wybrano trzech stra­ceń­ców.

Pierw­szą osobą był bun­tow­nik z auto­busu, kapi­tan Paweł Zawadzki, z któ­rym zdą­ży­łem się zaprzy­jaź­nić. Pomimo usil­nych sta­rań majora Sawic­kiego nie posta­wiono mu żad­nych zarzu­tów. Co wię­cej, słusz­ność jego ana­liz spo­wo­do­wała, że awan­so­wał i zna­lazł się wśród zaufa­nych dorad­ców gene­rała Wał­do­cha, dowódcy Bastionu.

Jak sądzę, to wła­śnie zna­jo­mo­ści z Paw­łem zawdzię­cza­łem przy­dział do pierw­szej misji. Wie­lo­krot­nie roz­ma­wia­li­śmy o tym, że chciał­bym uczest­ni­czyć w takim zwia­dzie. Byłem leka­rzem, ale ostatni rok spę­dzi­łem na przy­go­to­wy­wa­niu rapor­tów i ana­liz o sytu­acji radio­lo­gicz­nej na powierzchni.

Jako trzeci miał nam towa­rzy­szyć bli­żej mi nie­znany koman­dos z jed­nostki powietrz­no­de­san­to­wej, kie­rowca i spec od masy sprzętu, jaki mie­li­śmy zabrać ze sobą. Nazy­wał się Tomasz Zachwa­to­wicz i był majo­rem sił spe­cjal­nych – tyle dowie­dzie­li­śmy się z tre­ści roz­kazu. Spo­tka­li­śmy go dopiero przy samo­cho­dzie tere­no­wym, któ­rym mie­li­śmy udać się na reko­ne­sans. Był wysoki i bar­czy­sty, jak przy­stało na spa­do­chro­nia­rza. Spraw­dzał z listą w ręce, czy niczego nie bra­kuje w przy­dzie­lo­nym wypo­sa­że­niu. Gdy pode­szli­śmy do niego, nie­dbale odpo­wie­dział na salut.

– Zachwa­to­wicz jestem – mruk­nął, jakby to wszystko tłu­ma­czyło.

Przed­sta­wi­li­śmy się rów­nie lako­nicz­nie i uło­ży­li­śmy nasze rze­czy na tyl­nych sie­dze­niach poma­lo­wa­nego w masku­jące barwy humvee. Podobno było to kie­dyś ruchome sta­no­wi­sko dowo­dze­nia, teraz jed­nak, po wymon­to­wa­niu więk­szo­ści wypo­sa­że­nia, wóz został wyty­po­wany na śro­dek trans­portu dla pierw­szego zwiadu. Słusz­nie zresztą, był bowiem naj­lep­szą tego typu maszyną, jaką mie­li­śmy w Bastio­nie. Major koń­czył już spraw­dza­nie i znie­cier­pli­wiona gene­ra­li­cja, która poja­wiła się na prze­szklo­nej gale­ryjce śluzy powietrz­nej – oni ni­gdy nie podej­mo­wali ryzyka – mogła wresz­cie dać nam roz­kaz wyjazdu.

Wsie­dli­śmy do łazika i Zachwa­to­wicz włą­czył sil­nik. Nie­uży­wany od jakie­goś czasu die­sel zakop­cił nie­wiel­kie pomiesz­cze­nie o wiele szyb­ciej, niż kto­kol­wiek by pomy­ślał. Musie­li­śmy wstrzy­my­wać oddech przez całe dwa­dzie­ścia sekund, zanim tur­biny sys­temu wen­ty­la­cyj­nego zdo­łały opa­no­wać sytu­ację. Chwilę póź­niej wewnętrzne gro­dzie z cichym chrzę­stem zamknęły wylot tunelu. Na moment zga­sły świa­tła i zna­leź­li­śmy się w cał­ko­wi­tych ciem­no­ściach.

– Ciem­ność, widzę ciem­ność – rzu­cił Zachwa­to­wicz, po czym roze­śmiał się rubasz­nie. A już myśla­łem, że to kolejny nadęty dupek, myślący, że jest sło­wiań­skim wcie­le­niem Johna Rambo.

– Świa­tła w pod­ło­dze? Wszystko tu popie­przone – odpo­wie­dział Paweł cyta­tem na cytat.

Nie pozo­stało mi nic innego, jak dołą­czyć do dia­logu. Myślę, że wybra­łem traf­nie.

– Czy jest tu wyj­ście na mia­sto? – zapy­ta­łem i w tym momen­cie zewnętrzne wrota z prze­raź­li­wym trza­skiem ruszyły na boki, zagłu­sza­jąc nasz śmiech.

Do wnę­trza śluzy wpadł pro­mień ośle­pia­ją­cego świa­tła. Na szczę­ście foto­chro­ma­tyczne oku­lary zni­we­lo­wały ten błysk. Szpara posze­rzała się przy akom­pa­nia­men­cie pie­kiel­nych dźwię­ków roz­cie­ra­nego na miał kamie­nia. Chyba z pół minuty trwało, zanim otwór stał się na tyle duży, by prze­pu­ścić łazika. Zachwa­to­wicz prze­że­gnał się i lekko naci­snął pedał gazu. Trzy­to­nowy pojazd ruszył powoli w stronę świa­tło­ści, która objęła naj­pierw pła­ską maskę wozu, a potem przed­nią szybę. Tro­chę to przy­po­mi­nało sceny ze sta­rych dobrych fil­mów Spiel­berga.

Wyje­cha­li­śmy na leśną prze­cinkę. W każ­dym razie kie­dyś musiała to być prze­cinka wśród nie­mal stu­let­nich sosen, z któ­rych teraz pozo­stały wypa­lone kikuty się­ga­jące cza­sami na kil­ka­na­ście metrów w górę. Major prze­je­chał krótki odci­nek i zatrzy­mał wóz obok pordze­wia­łej i okop­co­nej tabliczki, ostrze­ga­ją­cej przed pale­niem ognia w lesie. Dozy­metr zamon­to­wany na desce roz­dziel­czej nie wyka­zy­wał zbyt wyso­kiego poziomu pro­mie­nio­wa­nia, a kom­bi­ne­zony, jakie nosi­li­śmy, dzięki her­me­tycz­nym zamknię­ciom pozwa­lały na poru­sza­nie się w znacz­nie bar­dziej ska­żo­nym tere­nie.

– Czy może pan, kapi­ta­nie, zba­dać skład che­miczny powie­trza? – zapy­tał ofi­cjal­nym tonem Zachwa­to­wicz.

Ski­ną­łem głową i otwo­rzy­łem torbę z ana­li­za­to­rem. Po minu­cie ekran kom­pu­tera wypeł­nił się danymi.

– Brak sub­stan­cji che­micz­nych i bio­lo­gicz­nych, które mogłyby zagra­żać życiu – powie­dzia­łem po przej­rze­niu wykre­sów. – Przy­naj­mniej według tej maszynki.

– To dobrze – ucie­szył się koman­dos – bo mam zamiar pood­dy­chać bez pośred­ni­ków.

Odpiął hełm i wcią­gnął powie­trze nosem. Wypu­ścił je dłu­gim wyde­chem, po czym się­gnął do leżą­cego na sie­dze­niu obok niego chle­baka i wydo­był paczkę cameli. Z nabo­żeń­stwem wyłu­skał ją z folii i otwo­rzył. Wsu­nął do ust papie­rosa i zapa­lił sztor­mo­wymi zapał­kami z zestawu survi­va­lo­wego. Paweł poszedł w jego ślady. Zdjął her­me­tyczny hełm i popro­sił o papie­rosa. Ja nie pali­łem. Ni­gdy nie rozu­mia­łem, co przy­jem­nego jest we wcią­ga­niu dymu do płuc, ale widząc zachwy­cone miny współ­to­wa­rzy­szy, domy­śla­łem się, że coś w tym jed­nak musi być. Cały Bastion był objęty cał­ko­wi­tym zaka­zem pale­nia, nie tylko z powodu aktyw­nych sys­te­mów prze­ciw­po­ża­ro­wych, ale i lek­kiej nie­wy­dol­no­ści sys­te­mów wen­ty­la­cyj­nych, które mimo zapew­nień Sawic­kiego oparto w więk­szo­ści na sta­rych, ponie­miec­kich roz­wią­za­niach. Z pew­nym ocią­ga­niem rów­nież pozby­łem się hełmu i zaczerp­ną­łem pierw­szy haust świe­żego powie­trza. Prócz papie­ro­so­wego dymu nie wyczu­łem jed­nak niczego. Spa­lony las już dawno prze­stał pach­nieć czym­kol­wiek.

Prze­rwa na papie­rosa trwała ponad pięć minut, pod­czas któ­rych nie roz­ma­wia­li­śmy. Oni delek­to­wali się came­lami, ja obser­wo­wa­łem oko­licę. Jak okiem się­gnąć, a nie była to zbyt wielka prze­strzeń, nie dostrze­głem skrawka zie­leni. Wypa­lone drzewa, wypa­lona zie­mia i nie­zwy­kłe błę­kitne niebo bez jed­nej chmury. Cisza tak kom­pletna, że dźwię­czała w uszach. To wła­śnie ta cisza była w tym wszyst­kim naj­gor­sza. Zachwa­to­wicz jakby czy­tał w moich myślach. Wsu­nął do odtwa­rza­cza płytę kom­pak­tową i nagle oto­czyła nas muzyka.

„Znowu w życiu mi nie wyszło…” – pamię­ta­łem te słowa. Budka Suflera, Sen o doli­nie. Ruszy­li­śmy w dół zbo­cza, słu­cha­jąc kolej­nych tak­tów muzyki. Patrzy­łem na mono­tonny obraz spa­lo­nego lasu i podob­nie jak boha­ter pio­senki zagłę­bi­łem się w myślach o doli­nie, ku któ­rej zmie­rza­li­śmy, a która kie­dyś była naszym domem.

Zbli­ża­li­śmy się do Wro­cła­wia. Naszym głów­nym zada­niem było spraw­dze­nie, w jakim stop­niu mia­sto ucier­piało wsku­tek ataku nukle­ar­nego i czy moż­liwe jest ponowne jego zasie­dle­nie. Mie­li­śmy dotrzeć jak naj­bli­żej cen­trum, do bun­krów pod daw­nym Urzę­dem Woje­wódz­kim, gdzie usy­tu­owano Regio­nalne Cen­trum Kry­zy­sowe. Tam znaj­do­wały się wyniki i odczyty ze wszyst­kich urzą­dzeń pomia­ro­wych zain­sta­lo­wa­nych na tere­nie wokół mia­sta na wypa­dek podob­nych zda­rzeń. Według szta­bow­ców cała nasza misja powinna zająć nie wię­cej niż sześć godzin, acz­kol­wiek Zachwa­to­wicz od początku był nasta­wiony do tego limitu bar­dzo scep­tycz­nie. Dla­tego posta­no­wił omi­jać wszyst­kie miej­sco­wo­ści na tra­sie, aby­śmy mieli jak najwię­cej czasu na odna­le­zie­nie szy­bów pro­wa­dzą­cych do Cen­trum. Nie spo­sób było odmó­wić mu racji. Teraz, w pro­mie­niach słońca, mar­twy kra­jo­braz wyda­wał się upiorny, a co będzie po zacho­dzie, wole­li­śmy nie myśleć.

Tuż po czter­na­stej zatrzy­ma­li­śmy się na skraju szosy, nie­da­leko cen­trów han­dlo­wych przy auto­stra­dzie. Prze­stronne par­kingi wokół Ikei i pozo­sta­łych domów towa­ro­wych były kom­plet­nie puste. Same hale zda­wały się nie­tknięte kata­kli­zmem, przy­naj­mniej z daleka. Obser­wa­cja oko­licy przez lor­netki poka­zała jed­nak znacz­nie smut­niej­szą rze­czy­wi­stość: w wielu miej­scach popę­kane i opa­lone fasady, a tam, gdzie kon­struk­cja była słab­sza, kil­ku­me­trowe wyrwy.

W oddali było już widać mia­sto. Gołym okiem mogli­śmy dostrzec tylko kikuty komi­nów elek­tro­cie­płowni i postrzę­pioną bryłę wie­żowca Sky Tower, który zamie­nił się w ster­czący na kil­ka­dzie­siąt pię­ter szkie­let z betonu i stali. Fala ude­rze­niowa odarła go z wszel­kich ele­men­tów fasady i zdmuch­nęła ścianki dzia­łowe wewnątrz czę­ści biu­ro­wej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Robert J. Szmidt, 2013

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN®

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Apo­ka­lipsa według Pana Jana, wyd. V, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-878-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer