As i dama - Tomasz Stężała - ebook + książka

As i dama ebook

Tomasz Stężała

3,8

Opis

Marzenia o wolności są najtrudniejsze do spełnienia.

Mieczysław Sylwester Garsztka to postać fascynująca, lecz obecnie praktycznie zapomniana. Losy tego dwudziestolatka, który przeżywszy koszmar okopów Wielkiej Wojny, mimo rzucanych pod nogi kłód, stał się w ciągu zaledwie kilku tygodni asem lotnictwa, pełne są spektakularnych sukcesów, życiowych przełomów, tragicznych zdarzeń. Rozdarty między pragnieniem zwykłego przeżycia, walki o niepodległą Polskę i miłością do kobiety Garsztka żył, mając za siostrę śmierć i udowadniając, że dla ludzi z wartościami nie ma rzeczy niemożliwych. As i dama to porywająca oraz bogato umocowana w faktografii historia o ambicji, podążaniu za marzeniami oraz ich realizacji. To również opowieść o dawnej Bydgoszczy, Warszawie, Lwowie, panujących w Cesarstwie Niemieckim podziałach i nieustępliwości ducha, która potrafiła je przełamać, a także o nadzwyczajnym męstwie, które pozwala latać nawet wtedy, gdy tak łatwo można zginąć.

Garsztka pcha ku sobie drążek, by jak najszybciej wyjść z ostrzału, ale następna angielska świnia wali do biednego Fokkera jak do kaczki. Znów odpycha drążek i zrywa się z kręgu, robi beczkę, nie zdając sobie sprawy, że ma na ogonie aż trzech prześladowców. Kolejny Camel pruje do Garsztki z obu karabinów, a jemu zaczyna drętwieć ręka. Nos wciąga smród dymu i paliwa; lekko z lewej płonie Pfalz, a któryś z jego kamratów rozpaczliwie macha rękoma, próbując zdusić ogień.
Jego Fokker ponownie obrywa. Przesuwa dźwignię obrotów aż do przeciągnięcia, a herbaciarze walą do rannej maszyny jak do kaczki. Dym zaczyna dusić. Cholera, pozostały mu sekundy życia! I ten zapierający dech ból…


Tomasz Stężała

Urodzony w Elblągu w 1961 roku autor powieści historycznych i wojennych, opartych na faktografii oraz relacjach świadków. Zadebiutował dwutomową publikacją opisującą walki o jego rodzime miasto pt. Elbing 1945, która okazała się bestsellerem, a dla wielu Elblążan stała się impulsem do poznawania lokalnej historii. W jego dorobku znajdują się także wydane drukiem: powieści Aptekarz, Wojna bogów, Bunt starych bogów, a także trylogia (ale w pięciu woluminach) Trzy Armie. Kolejne utwory publikuje przez Internet, to m.in. Łaska i gniew bogów, 16 pancerna, Rogata dusza Polaka, Wanda, Magnus, Wandale. Był wielokrotnie nagradzany za swój oryginalny styl oraz wierność prawdzie historycznej. As i dama ukazuje się w tradycyjnej formie na wyraźne życzenie jego czytelników.

Więcej informacji o autorze na stronie: www.tomaszstezala.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 537

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mkazmierczak03

Dobrze spędzony czas

ta książka to nie biblia - nie trzeba w nią wierzyć;) fajna historia - szkoda tylko że autor dodał wątki które nadają jej wiele pikanterii. ale czyta się miło, a na końcu autor ujawnia swą "radosna twórczość";)
00

Popularność




…maszyna tnie powietrze kołami zwróconymi ku niebu, a Mietek kątem oka widzi pędzącego tuż poniżej Camela[1], za nim strzelającego Fokkera i kolejnego Camela, który o mało co nie zaczepia o jego skrzydła. Chyba dlatego właśnie jego prześladowca na moment przestał strzelać. Orczyk i drążek sterowy od siebie, wchodzi w ostry zakręt w prawo, aż pod wpływem ciążenia głowa uderza o bark, a przed oczyma robi się ciemno. Ściągający go angielski Camel fenomenalnie skręca w lewo, ale znacznie gorzej w prawo, więc to jego szansa. Przed maszyną przelatuje francuski SPAD, jednak niedokrwiony mózg zbyt późno reaguje, by palce uruchomiły spust kaemów. Końcówka prawego skrzydła drży od przebijających je pocisków, więc przewraca maszynę i kopie orczyk, wykonując kolejny manewr. Pod płatami miga palące się Saint-Quentin. Silnik wyje, gdy Mietkowy Fokker wchodzi w krąg. Z boku przelatują smugi pocisków – kilka przebija płótno dolnego płata. Garsztka pcha ku sobie drążek, by jak najszybciej wyjść z ostrzału, ale następna angielska świnia wali do biednego Fokkera jak do kaczki. Znów odpycha drążek i zrywa się z kręgu, robi beczkę, nie zdając sobie sprawy, że ma na ogonie aż trzech prześladowców. Kolejny Camel pruje do Garsztki z obu karabinów, a jemu zaczyna drętwieć ręka. Nos wciąga smród dymu i paliwa; lekko z lewej płonie Pfalz, a któryś z jego kamratów rozpaczliwie macha rękoma, próbując zdusić ogień.

Jego Fokker ponownie obrywa. Przesuwa dźwignię obrotów aż do przeciągnięcia, a herbaciarze walą do rannej maszyny jak do kaczki. Dym zaczyna dusić. Cholera, pozostały mu sekundy życia! I ten zapierający dech ból…

Wreszcie Fokker zaczyna zwijać się w korkociągu. Czemu ziemia rośnie coraz szybciej? Niech to wszystko…

– Jezusie, idę do ciebie…

Mruga i pozbywa się z oczu łez; na ziemi jakiś wóz rusza się jak mały żuczek. Dziwny spokój, te okropne dźwięki gdzieś znikły.

– Tato? Skąd ty tutaj?

– Mietek! Weź się w garść, synu!

Jest w samolocie!

Widzi swoje dłonie ciągnące drążek, a maszyna wyrównuje nad ziemią, konstrukcja trzeszczy, silnik dudni i chlapie gorącym olejem.

– Jezu, proszę!

Stęka obolały, ale cudem wznosi się nad linię drzew i opada ku łące.

Woda na trawie, niebezpiecznie… Koła uderzają o błotnistą ziemię, podwozie z hukiem pęka. Głowa obija się o ramiona, potem uderza w krawędź kabiny. Ciemno. Wreszcie spokój… spać…

Rok 1916 nie przyniósł rozstrzygnięcia na zachodnim froncie Wielkiej Wojny. Z jednej strony Anglicy, Belgowie i Francuzi, po drugiej stronie Niemcy, zalegli po krwawych bitwach nad Sommą i ofensywie pod Verdun. Ani użycie tanków, ani gazów bojowych czy zmasowanego ognia artylerii i tysięcy karabinów maszynowych nie przyniosło zdecydowanego rozstrzygnięcia oraz przełamania frontu. Niewielkie sukcesy obu stron okupione były dziesiątkami tysięcy zabitych i rannych żołnierzy. W armii francuskiej morale sięgnęło dna; u Niemców nie było lepiej. W grudniu 1916 roku feldmarszałek Hindenburg podpisał dokument określający nowe zasady walki defensywnej. Dowodzący armią francuską generał Robert Nivelle wydał rozkazy do przygotowania nowej ofensywy. Anglicy Haiga[2] mieli uderzyć w rejonie Arras, by odciągnąć uwagę Prusaków, a Francuzi mieli przebić się w rejonie Reims, nad rzeką Aisne, i wedrzeć się głęboko na północ, odcinając część ugrupowania wroga. Planowana na połowę grudnia ofensywa została przesunięta na początek wiosny 1917 roku. Wstępny atak rozpoczął się pierwszego kwietnia w rejonie Saint-Quentin. 16 kwietnia w porannej mgle ruszyły do potężnego natarcia francuskie piąta i szósta armie na północ od Reims, a na zachód czwarta armia generała Anthoine’a. Głęboko urzutowane linie niemieckich transzei, sieć tuneli, blokhauzy, kilometry zasieków okazały się niewystarczające. Pomimo krwawych strat Les camemberts zaczęli spychać boszów[3] z zajmowanych stanowisk, a pośpiesznie ściągane z innych odcinków frontu kolejne regimenty i dywizje nie potrafiły zatrzymać impetu nacierających.

I tu zaczyna się ta historia…

Poprzez otwarte okno do komnaty, w której odbywała się narada, wpadł ściszony przez załom muru odgłos odprawianych wart oraz ćwierkot ptaków, za nic mających cesarski majestat Wilhelma II ani powagę omawianych wydarzeń. Kajzer przez moment milczał, po czym przeniósł wzrok na stojącego naprzeciw generała.

– Szczególne straty poniosła siódma armia von Boehna, a i trzecia oraz czwarta armie von Rothmalera i von Arnima. Z doniesień wywiadu i zwiadu lotniczego… – generał Ludendorff[4] zawiesił głos i kilkakrotnie uderzył palcami o stertę dokumentów leżących na stole – …wynika, że Francuzi ściągają znaczne siły na zachód od Reims. Już wdarli się, miejscami po kilka kilometrów, podchodząc pod linię umocnień – jeden z dokumentów podniósł bliżej zaczerwienionych oczu – Brimont.

– Cóż to oznacza dla nas? – Cesarz zwrócił się w kierunku Hindenburga[5].

Feldmarszałek wytrzymał spojrzenie Wilhelma, po czym palcami przejechał po mapie.

– Haig pcha się na Arras, co wygląda na chęć zlikwidowania naszego wybrzuszenia i skrócenia frontu. Anglicy, jak do tej pory, działają schematycznie, Wasza Wysokość, więc mniej się nimi przejmujemy. Natomiast martwi nas natarcie francuskie, do tego realizowane przez świeżą armię rezerwową Michelera oraz sprytnego Petaina, który naciera zawzięcie na północ. Myślimy, że nowa taktyka walki to jego robota. Zakładamy, że celami Francuzów są najpierw dojście do łuku Aisne, a potem dalsze natarcie na północ, by odciąć nasze oddziały, obchodząc linię oporu mojego imienia. – Marszałek skrzywił się lekko.

– Wspomniał pan, generale, o wysokich stratach.

Ludendorff skinął głową.

– Szczególnie wysokie są wśród młodych oficerów i chorążych. Są bataliony, gdzie dowodzą oberleutnanci[6], i kompanie, gdzie komenderują chorążowie. I nie są to odosobnione przypadki, Wasza Wysokość.

– Proszę zatem skrócić kursy na chorążych i oficerskie! Wszystkich, którzy sprawdzili się w walce, mianować i natychmiast wysłać na front. Rekonwalescentów wysłać do służby tyłowej, a oficerów sztabowych na pierwszą linię. Rzesza wymaga każdego poświęcenia! – Cesarz zawiesił głos i wbił wzrok w jeden ze znaków na mapie, oznaczających dowódcę grupy armii. Był nim jego syn, Kronprinz.

[1] Sopwith Camel – angielski samolot myśliwski, w użyciu od połowy 1917 roku. SPAD, Fokker, Pfalz – samoloty używane w końcowej fazie Wielkiej Wojny. Więcej o samolotach opisywanych w książce w załączniku na końcu.

[2] Douglas Haig – marszałek polny, głównodowodzący siłami Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego we Francji. Po bitwie nad Sommą nazwany „rzeźnikiem Haigiem”.

[3]Les camemberts – niemieckie określenie na Francuzów; bosze – pogardliwa, francuska nazwa Niemców. Anglików nazywano w lotnictwie niemieckimi herbaciarzami.

[4] Erich Ludendorff – generalny kwatermistrz niemieckiej armii cesarskiej, faktyczny współtwórca strategicznych sukcesów na froncie wschodnim i zachodnim. Po wojnie znany z bliskiej współpracy z Hitlerem.

[5] Paul von Hindenburg – feldmarszałek, szef sztabu generalnego armii niemieckiej i współtwórca jej strategicznych sukcesów. Po wojnie dwukrotnie został wybrany prezydentem Republiki Weimarskiej.

[6] Zestawienie stopni armii niemieckiej znajduje się na końcu książki.

Rozdział I

Ziemia ognista

– Goniec zaprowadzi pana i pańskich ludzi.

Garsztka z trudem zrozumiał słowa majora. Poruszony widokiem twarzy oficera trzasnął cholewami i wyszedł z blokhauzu[7]. Żołądek podszedł mu do gardła, ale stojący nieopodal żołnierze, których przydzielono mu pod komendę jako uzupełnienie stanu batalionu nie mogli zobaczyć, że ich oficer jest miękki.

Sięgnął do kieszeni mundurowej kurtki, by wyjąć notesik, a tak naprawdę dać sobie czas na ochłonięcie. Jak ten major z poparzoną chemikaliami i rozszarpaną szrapnelem twarzą mógł mówić? Jak przeżył? Jezu! A jeśli mnie to spotka…

– Herr Leutnant, jestem pańskim gońcem. – Niewysoki muszkieter o pokrytej rudą szczeciną twarzy stanął i patrzył wyczekująco.

– Tak, już… – odparł niepewnie. – W dwuszeregu zbiórka!

Osiemnastu. Najstarszy może i miał osiemnaście. Patrzyły na niego twarze uczniaków, młodych robotników, synów bauerów z całego imperium.

– Nałożyć hełmy, ruszamy. Uważać, wchodzimy w strefę ostrzału – zakomenderował. Dla nich był oficerem i „starym”, choć niedawno sam skończył dwadzieścia lat. Na wyniesieniu przed nimi ziemia zafalowała, podnosząc ku niebu chmurę ciemnego dymu.

– Gaz! – doleciał go przerażony głos. Odwrócił się gwałtownie, zatrzymując krótką kolumnę.

– Jeżeli któryś otworzy gębę bez rozkazu, to pożałuje, że się urodził! – warknął, miotając wściekłe spojrzenia.

Strach przed cichym zabójcą ustąpił na moment lękowi przed oficerskim gniewem. Garsztka wiedział, że za kilka dni ci świeży żołnierzykowie ledwie będą zwracać uwagę na jego złość. O ile zdołają przeżyć…

Francuska artyleria obrzucała niemieckie pozycje ciężkim ogniem, zapewne przygotowując podstawy do kolejnego natarcia. Leutnant Garsztka od wczorajszego wieczora wielokrotnie słyszał nazwę Brimont – odnoszącą się do niewielkiej wsi oraz fortu, tuż za grupą płaskich wzniesień górujących nad drogą biegnącą wzdłuż rzeki Aisne, łączącą miasto Reims z wsią Berry-au-Bac. Od rana wiedział, że dostał przydział do 87. Regimentu należącego do 21. Dywizji, która z kolei wchodziła w skład sławnej 4. Armii. A dzień wcześniej, wraz z kilkudziesięcioma podchorążymi, którzy byli na kursie oficerskim, otrzymał szlify leutnanta i rozkaz udania się do pułku. Po drodze przydzielono mu poborowych – z tego, co mówili, także im nie było dane ukończyć podstawowego kursu.

Przewodnik prowadził ich w kierunku obszaru znajdującego się pod miarowym ogniem. Z daleka wydawać się mogło, że nikt nie jest w stanie przeżyć takiego ostrzału, ale Garsztka służył w kajzerowskiej armii od poboru w 1915 i nie raz był pod gorszym ostrzałem. Trafienie w głęboki na dwa do czterech metrów okop było rzadkością i cała ta nawałnica bardziej wpływała na morale, niż powodowała fizyczne straty. Mietek odruchowo dotknął piersi, gdzie na łańcuszku zwisał krzyżyk otrzymany od rodziców. Jak na razie Chrystus go strzegł.

Szli szerokim na ponad dwa metry rowem łącznikowym, obitym deskami i balami pokrytymi błockiem i zgniecioną słomą. Co rusz dochodzili do skrzyżowania, skąd odchodziły inne, węższe transzeje. Mijali przygotowane stanowiska karabinów maszynowych i okopowych moździerzy, zasłonięte drzwiami lub zasłonami wejścia do ziemianek i składów. Z jednego z takich miejsc unosił się zapach gotowanego jedzenia, a przed wejściem stała karawana mułów z podwieszonymi termosami.

Miał już zapytać przewodnika, czy prowadzi ich w stronę fortu, gdy ten skręcił ostro na południe i jednocześnie dał znać gestem, by się pochylili.

Tu już nie było takiego porządku. Szczątki skrzynek, jakieś meble, walające się wojskowe wyposażenie, połamany karabin świadczyły o tym, że wchodzą w bezpośrednią strefę walk. Tu już czuć było drżenie ziemi haratanej przez artylerię, a podmuchy wiatru niosły kwaśny odór kordytu. Zdołał zarejestrować biało-czerwono-czarne oznaczenia jednostki, gdy nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od nich upadł ciężki haubiczny pocisk.

– Padnij! – wrzasnął, odruchowo przeciskając się do ściany okopu i przyciągając ku sobie najbliższego muszkietera. Drewniane szalowanie niebezpiecznie trzeszczało i falowało jak morze pod wpływem coraz bliższych i częstszych eksplozji. Zza załomu obficie chlapnęło na nich gęste błocko i wyłoniła się chmura dymu. Któryś z młodych żołnierzy rozszlochał się, ale Mietek nie zamierzał się nim przejmować. Wataha przerażonych szczurów przebiegła im między nogami, popiskując głośno i wywołując okrzyki strachu wśród nowych. Garsztka dość dawno temu przestał nienawidzić te zwierzęta. W sumie były pożyteczne: pożerały trupy z przedpola, chroniąc przed smrodem i możliwą epidemią.

– Nie bój się, zaraz skończą! – Potrząsnął szatynem, który klęczał u jego kolan. Rudy przewodnik spojrzał na niego, zdziwiony wiedzą szczeniaka z oficerskimi pagonami. Już miał coś krzyknąć oficerowi w twarz, kiedy Francuzi skończyli. W uszach przeraźliwie dzwoniło, lecz młody oficer oderwał się od ściany i począł czyścić mundur. Przewodnik zaklął cicho i także się wyprostował.

– Już niedaleko, Herr Leutnant.

Szczęka leutnanta Müllera trzęsła się ze zdenerwowania. Swoją wściekłość musiał powściągnąć przed obliczem dowódcy batalionu, który właśnie wszedł do sztabowej ziemianki. Wieść musiała już do hauptmanna dotrzeć, lecz Müller nie wiedział, ile i w jakiej formie Mümlerowi przekazano.

– Żabojady odcięli nas ogniem artylerii, część okopu zarwała się po bezpośrednim trafieniu ciężkim pociskiem haubicznym. – Głos leutnanta wyraźnie drżał. – Zebrałem wszystkich swoich i część kompanii Maxa – spojrzał ponuro na siedzącego w głębi Wernera – i wypchnęliśmy tych przeklętych arabusów do ich piekła. Niedobitki plutonu fähnricha Guttmanna broniły się bohatersko, ale Harry oberwał bagnetem. Nie wiadomo, czy wyżyje. Ale powiedział nam, że kilkunastu zdezerterowało. Czesi, Alzatczycy i Polacy.

– Kto? – warknął Mümler. Jeszcze niedawno sam dowodził tą kompanią.

– Pihlava, Kaczmarek, Wolny, Sajac, Grunberg, Babalsky…

Machnięcie ręką przerwało listę nazwisk. Większość z nich pamiętał. Nie wyróżniali się, ale można było na nich liczyć. Prości, słabo wykształceni, w większości robotnicy rolni albo rzemieślnicy. I katolicy, choć Sajac był adwentystą. Woleli niewolę od walki za ojczyznę. Wszarze jedni.

Chwycił za stojącą na stole flaszkę i cisnął nią o ścianę, po czym zaczął sypać przekleństwami. Obaj oficerowie, feldwebel Kimmel i dwóch innych podoficerów zamarło, czkając, aż wściekłość dowódcy zacznie gasnąć.

– Trzeba będzie zgłosić to do sztabu pułku. Müller, sprawdzisz raz jeszcze, czy poddali się, czy w walce zostali wzięci do niewoli. Parszywe Kaczmarki! Połowa nieszczęść, jakie spadają na Rzeszę, jest spowodowana przez ten mały, wiecznie knujący narodek! Niech ich diabli!

– Herr Hauptmann… – Kimmel wysunął się o pół kroku, a światło kopcącej karbidówki odsłoniło niepewność na twarzy szefa batalionowych podoficerów.

– No nie, jeszcze ty coś masz, żeby mnie dobić?

– Ja, nie… Ma przybyć nowy oficer i osiemnastu żołnierzy uzupełnienia. Ale to Polak… – Spuścił wzrok, jakby to była jego wina.

Hauptmann Erich Mümler powolnym, pozwalającym uspokoić narastający gniew ruchem ściągnął z głowy ciężki, ubłocony hełm i położył go na nieheblowanym stole. W oficerskiej ziemiance zapadła niespodziana cisza – widocznie artyleria skończyła okładanie francuskich pozycji nużącym, kontrbateryjnym ogniem. Dowódca pierwszego batalionu 87. Pułku Piechoty z Nassau powoli klapnął na kulawy stołek, tuż obok pozostałych oficerów.

– Co powiedzieliście, sierżancie? – wydusił z siebie.

Feldwebel Kimmel zamrugał nerwowo i niepewnie spojrzał na siedzącego najbliżej oberleutnanta Wernera, lecz ten tylko skrzywił się, a w świetle karbidowego kopciucha zrobionego z armatniej łuski twarz oficera na moment zamieniła się w trupią czaszkę.

– Taki jest rozkaz dowódcy pułku, podpułkownika von Hoyma. Ten oficer… – zamilkł na chwilę, szukając w pamięci nazwiska – … – leutnant Gerske, nie… – ciężkie krople potu zalśniły na brudnym czole podoficera – ma takie… słowiańskie nazwisko, więc domyśliłem się, że to Polak.

– Kaczmarek znaczy się? – prychnął Werner, posyłając przeciągłe spojrzenie dowódcy batalionu.

– Herr Gott, czy armia tak nisko upadła? – Mümler wreszcie otworzył usta, po czym objął głowę dłońmi.

Cały ich pułk, należący do 21. Dywizji poniósł w ubiegłym roku w serii bitew ogromne straty, zwłaszcza w kadrze oficerskiej. Sam Erich blisko rok spędził w szpitalach, kurując się po ranie znad Sommy, a i teraz, idąc szybciej, wciąż czuł rwący ból w boku i lewej nodze. Tuż przed jego awansem na kapitana i objęciem batalionu jego poprzednikowi zdarzył się paskudny „wypadek”. Z plutonu wypadowego wróciło jedynie kilkunastu ludzi. Druga część, w większości Kaczmarki i Żydki, dała się wziąć do niewoli. Taka była oficjalna wersja wydarzeń na użytek wyższego dowództwa, ale tu, w okopach, wiedziano, że tamci już wcześniej chcieli zdezerterować.

Majora o polskim nazwisku Komorowsky miano zdegradować i osądzić, ale na jego szczęście zginął od pocisku strzelca wyborowego, co także było wersją dla dowództwa i rodziny. W pułku Nassau nie było zbyt wielu Kaczmarków, ale w obawie przed kolejnymi takimi wypadkami, rozrzucono ich po kompaniach, a ich kamraci mieli na nich baczenie.

Oberleutnant Max Werner i leutnant Müller dowodzący kompaniami, mimo że wciąż mieli mleko pod wąsem, należeli do weteranów, przez co Mümler dopuścił ich do komitywy. Obaj synowie zamożnych handlowców, często otrzymywali przesyłki z domów, co jeszcze bardziej zbliżyło kadrę oficerską batalionu z jego dowódcą. Zwłaszcza ze zdaniem Wernera, lekkoducha, ale człowieka szaleńczo odważnego, Erich wielce się liczył.

– To kiedy ten Kaczmarek przyjdzie? – Dowódca się opanował. Kimmel był niezłym cwaniaczkiem i sporo miał brudu za pazurami, ale przecież teraz był tylko posłańcem.

– Obawiam się, panie kapitanie, że czeka… – Podoficer spojrzał w stronę brezentowej zasłony odgradzającej oficerską ziemiankę od głębokiego na ponad trzy metry okopu.

– Szlag! – Mümler wychwycił kpiące spojrzenie Wernera.

– Dobrze dawajcie tego… Miejmy to już za sobą.

Wejście miał prawidłowe, typowe dla szczeniaka dopiero co po promocji. Zapewne po znalezieniu się w słabo oświetlonym i wypełnionym oparami tytoniu, parującej odzieży i podgrzewanych konserw wnętrzu „Kaczmarek” nie mógł dostrzec, kto jest najstarszy stopniem, ale sprytnie ustawił się i nawet wyszło mu trzaśnięcie obcasami, gdy począł wyrzucać z siebie regulaminowe:

– Herr Hauptman, leutnant Garsztka melduje swoje przybycie…

Mümler zerknął na skrzywionego Wernera, a potem na Müllera, który zadowolony, że sprawa jego kompanii spłynęła na razie na dalszy plan, dłubał zapałką w brudnych zębach. Nowy wyciągnął z kieszeni złożony na czworo kawałek papieru i wyciągnął go nad stołem, po czym znieruchomiał. Zapadła niezręczna cisza. Twarz przybyłego stała się maską, na której połyskiwał jedynie monokl.

Czyżby Kimmel się mylił? – przemknęło przez myśl Mümlerowi.

Wyciągnął dłoń, odebrał papier, rozłożył go i ustawił do światła. Starą, pułkową maszyną, w której słabo odbijało się „r” i „s”, wypisano, że oto leutnant Sylwester Garsztka niniejszym obejmuje obowiązki dowódcy kompanii w pierwszym batalionie. I tyle. Zwieńczone zamaszystym podpisem von Hoyma.

– Świeżo po szkole? – zapytał szorstko kapitan.

– Tak jest.

– Skąd pochodzi?

– Z Bromberga[8].

– Jakieś doświadczenie bojowe?

– Tak jest. Ja…

– Dobrze. Oberleutnant Werner pokaże panu, gdzie kwateruje czwarta kompania. Francuzi szykują się do natarcia, więc niech będzie pan przygotowany na akcję. Widzimy się o osiemnastej, tu, na odprawie. A teraz odmaszerować.

Mümler odnotował złe spojrzenie Wernera, który wstał ze swojego zydla. Oberleutnant potrafił rozgryźć człowieka – za kilka chwil na pewno dostanie nowe informacje na temat Kaczmarka.

***

– Prosto, Herr Leutnant. – Kimmel niecierpliwym gestem przesunął kilku muszkieterów zastawiających ubłocone, zbudowane z półbali przejście na środku okopu, po czym uśmiechnął się służbowo. Nowy oficer jakby się skrzywił, a może była to wina zabłąkanych promieni słonecznych, które przedarły się przez wiszące nad okolicą wsi Bermericourt chmury. „Kaczmarek” był niewysokiego wzrostu, przeciętnej budowy, lecz szedł miękkimi, prawie kocimi ruchami zdradzającymi wojenne obycie. Spodnie solidnie zszyte na pośladku, buty lekko rozdeptane, lecz wyraźnie zadbane, kurtka nowa, podobnie jak hełm i oporządzenie.

Może to nie zupełny świeżak? – przemknęło podoficerowi, który uważał się za jednego z najstarszych w całym regimencie. Sam zbyt wiele wiedział i potrafił, aby go dowódca batalionu nie oszczędzał. Osiem miesięcy temu wskoczył na miejsce po oślepionym gazem Mayerze i natychmiast stał się niezastąpiony dla dowodzących oficerów. Dowódcy kompanii i batalionu szli na śmierć, ale Kimmel – faktyczny gospodarz batalionu – zostawał w okopie.

Doświadczone ucho w mieszaninie rozmaitych dźwięków wyłuskało serię podprogowych zgrzytów, a głowa odruchowo wcisnęła się w ramiona. Niektórzy z mijanych muszkieterów, spostrzegając jego reakcję, zamierali, wbijając spojrzenie w przestrzeń nad okopem; ich ciała instynktownie szykowały się do działania.

– Co jest, Kimmel? – Idący z tyłu oberleutnant natychmiast zauważył napięcie podoficera.

– Lecą… – Szef zawiesił głos.

– Uwaga! – Werner zawołał, po czym ruchem głowy dał znak najbliższemu żołnierzowi, który przyskoczył ku drabinie i błyskawicznie wspiął się na ławę strzelecką[9].

– Lecą, Herr Oberleutnant! Dużo ich! – Muszkieter nie musiał nawet wystawiać nad poziom gruntu głowy.

– Ogłosić alarm powietrzny! – krzyknął Werner. Zaraz też zawieszona na belce artyleryjska łuska zagrzmiała rytmicznym dzwonieniem, a ludzie rzucili się w poszukiwaniu ukryć.

Jeszcze nie wiedzieli, czy to Francuzi, czy własne eskadry się zbliżają, lecz nie to było najważniejsze. Obie strony dość często wyruszały, by ostrzelać i zbombardować wrogie okopy, a że ich pozycja wykopana był w osi północ-południe, więc awiatorzy nierzadko mylili się co do celu uderzenia.

– Tutaj, tutaj! – Werner machał na nowego, który najwidoczniej się zagubił. Mężczyzna dostrzegł rękę kiwającą nań z przemyślnie ukrytej ziemianki i skoczył nad skrzynkami, lądując buciorami na stopach porucznika.

– Szlag, uważaj, Kaczmarek! – Werner ledwie powstrzymał się, by nie grzmotnąć ofermy.

Ten coś bąknął w odpowiedzi, cofając się między muszkieterów, lecz zaraz przysunął się do Wernera.

– Francuzi – mruknął odruchowo, poprawiając pasek hełmu.

– Skąd pan to wie? – W półmroku pojawił się Kimmel.

– Dźwięk silnika. Chyba to Caudrony[10]…

– Nonsens… – zdołał wydusić z siebie Werner, gdy ziemia zadrżała od pobliskiej eksplozji. Warkot i mechaniczny zgrzyt przerywane dudnieniem eksplozji wcisnęły głowy w ramiona i ścisnęły ludzi w pozycjach embrionalnych.

W czasie ognia artyleryjskiego nie było aż tak niebezpiecznie. Pozycje niemieckie oddzielała od francuskich zaledwie wąska rzeka Aisne i stumetrowy pas ziemi niczyjej, dlatego też poza miotaczami min pierwsza linia raczej nieczęsto była ostrzeliwana – zbyt wiele ofiar powodowały własne działa. Podobnie było z użyciem gazu. Lecz Francuziki tuż przed nalotami wykładali obok swoich okopów określone znaki, a choćby i duże flagi dla oznaczenia własnych pozycji i uniknięcia strat. Po stronie cesarskiej niestety nie było takiej współpracy.

Na głowę posypała się glina, a stojąca na stole lampka zachybotała się i przygasła. Fale sprężonego eksplozjami powietrza poczęły wdzierać się do osłoniętych szmatami i byle jak zbitymi z desek drzwiami ziemianek.

– Cholera, zesrał się! – doleciało z głębi.

Warkot silników znowu przybrał na sile, aż ludzie poczęli mrużyć oczy, potem był sekundowy świst i kilkukrotnie łupnęło, naprawdę blisko.

Feldwebel Kimmel zachwiał się, chwycił się ściany, lecz ta nie dała mu oparcia, i wyleciał na zewnątrz, wprost przed chmurę duszącego dymu. Jego szeroko rozwarte oczy dostrzegły wielki cień mknący tuż nad głową, pochylający się w zwrocie. Potem zarzekał się, że widział też wąsy tylnego strzelca bombowca i plującą prosto w niego ogniem lufę karabinu maszynowego.

Sparaliżowało go. Drobne gejzery karabinowych pocisków zbliżały się do niego, by go wykończyć, jego – weterana pułku. Nawet przemknęło mu przez myśl, że śmierć, której swoim sprytem tyle razy się wymykał, zesłała tego metalowego ptaka, by w końcu zabrać go do swojej kolekcji. Nagle stracił równowagę, po czym z taką mocą uderzył o przeciwległą ścianę okopu, że aż powietrze uszło mu z płuc. Pociemniało mu przed oczyma. Śmierć miała mocny zapach francuskich perfum.

– Matko Boska! – zdołał wydusić z siebie, kiedy jego ciało uniosło się nad ziemię i wzbił się do lotu.

Uniesienie wydawało się trwać i trwać, a on w zachwycie otworzył powieki i dostrzegł… anioła, który miał twarz nowego Kaczmarka. Jasność dnia też przygasła gwałtownie, a zapach kwiatów błyskawicznie zamienił się w smród dawno niemytych ciał i świeżego gówna.

– Kimmel! Kimmel! Ocknij się!

Poczuł ból na twarzy, potem jeszcze raz, a z pękniętej wargi trysnęła krew.

– Herr Oberleutnant? – szepnął zdumiony do twarzy Wernera.

– A kto inny, idioto! Zbieraj się! Ludzie patrzą.

Błogostan nikł zastępowany przez wdrukowany niekończącymi się ćwiczeniami dryl. Choć się zachwiał, to stanął, gwałtownie kręcąc głową. W ziemiance było jaśniej, bo zasłonę zerwały podmuchy. W wirującym kurzu widział wpatrujące się w niego twarze obu oficerów i kilku najbliższych muszkieterów.

– Co się stało? – wymamrotał.

– Leutnant uratował twoje nędzne życie, Kimmel! – warknął Werner. – Odepchnął cię z linii ognia, a potem wniósł tutaj.

Oczy feldfebla rozszerzyły się w zdumieniu, a wąsy się poruszyły jak czułki chrząszcza.

– Uwaga, wracają, cofnijmy się w głąb – odezwał się nowy.

Kimmel ze zdumieniem dostrzegł, że Werner począł pchać cisnących się żołnierzy do środka, odruchowo przyjmując rozkaz Kaczmarka.

– Dziękuję, poruczniku – sapnął, gdy kolejna maszyna z rykiem przeleciała nad okopem.

Ale oficer nie zareagował. Z napięciem na twarzy wpatrywał się w wyjście z ziemianki, a jego myśli pochłonięte były czymś zupełnie innym.

***

Kochany Synku,

wczoraj dotarł do nas twój list i oczywiście popłakałam się. Ojciec przyszedł do domu późnym wieczorem, ogromnie zmęczony dyżurem szpitalnym, ale natychmiast pochłonął Twoje pisanie. Miał dzisiaj rano usiąść i odpisać, ale o świcie przybiegł goniec, więc biedaczek nawet swojej owsianki nie zjadł, tylko zaraz ruszył operować. Wkładając marynarkę, kazał mi szybko odpisać i zanieść list na odwach, do oberleutnanta Wolfganga von Chamier-Glisczinskiego[11], którego ojciec leczył, a który wieczorem miał jechać na front, w rejon, w którym jest twoja jednostka. Dzięki temu mogę więcej napisać, a i list dotrze znacznie szybciej.

U nas wszystko dobrze, oboje z ojcem jesteśmy zdrowi, choć ojciec schudł i do szczętu posiwiał przez tę katorżniczą pracę. Odeszła od nas Andzia. Dostała z domu wiadomość, że jej dwaj bracia polegli na wschodzie, przez co matka się rozchorowała i nie było komu drobiazgiem się zająć. Tylko Felcia nam gotuje i sprząta, i wciąż się dopytuje, kiedy to jej Micio do Bidgoszczy zajadzie, bo ona już na głowie stanie, a kaczuszkę tłuściutką choćby spod ziemi wyciągnie i czerninkę z kluseczkami wyszykuje.

W Bydgoszczy wiosennie, ale niestety chudoba. Okolicznym chłopom i ziemianom bardzo nakazy podnieśli, a tym, którzy ziarna, ziemniaków czy zwierząt nie dostarczają, rekwizycje przeprowadzają. Trudno też już i olej, i naftę, i nawet czernidło do butów nabyć. Coś się złego dzieje z naszymi sąsiadami – Niemcami. Od czasów, kiedy w Warszawie utworzyli tę gubernię, tutaj nawet wykształceni ludzie z coraz większą złością przeciw Polakom występują. A przecież to my są tu miejscowi, nie oni. Ostatnio sąsiadkę, Kobuzową, na targu okradli i pobili, od polskich świń zwyzywali, a żandarmi jeno się śmieli.

Nie martw się, nam się kłaniają, bo przecie połowa ulicy, zwłaszcza niemieckiej bidoty, u ojca za dobre słowo się leczy, ale innym nie jest dobrze. Wielu też młodych ludzi choroby udaje, żeby do wojska nie iść. To nie tak, jak twoi koledzy z klasy, którzy sami do armii się zgłosili.

Codziennie się za ciebie modlę, a w sobotę dam na mszę, by cię Jezus i Maryja od złego chronili. Masz ucałowania od siostry Zosi, szwagra Józka i ich Romusia[12].

Ściskam cię serdecznie i czekamy na wieści.

Kochająca Mama

Mieczysław powoli złożył pięknie barwiony kawałek papieru. Ponownie przyłożył go do nosa: wciąż można było wyczuć lekką smugę olejku różanego, który rodzice przywieźli z wywczasu nad Morzem Czarnym w lipcu czternastego roku. Wtedy pierwszy raz zostawili go samego „na gospodarstwie”, wtedy też pierwszy raz z kolegami tak zabalował, a Felcia bohatersko wyciągnęła go z odwachu. Przez to musiał opuścić Bydgoszcz i przenieść się najpierw do Düsseldorfu, a potem do Wiesbaden, gdzie skończył naukę. Medycynę, którą zamierzał studiować, szlag trafił, bo ledwie rok akademicki się rozpoczął, w listopadzie piętnastego roku dostał powołanie do wojska.

Knot świecy zafalował, więc podniósł wzrok na koc zakrywający wejście do ziemianki, odruchowo wciskając matczyny list do kieszeni. Błysk ostrego światła zmusił go do zmrużenia oczu.

– Herr Leutnant… – Żołnierz zaledwie widział zarys jego postaci.

– Co jest… Schmidt? – Garsztka przypomniał sobie nazwisko podoficera, który pełnił nieetatowo funkcję szefa kompanii i przez jakiś czas praktycznie dowodził niedobitkami.

– Coś się dzieje na przedpolu, Froschfressers[13] znowu knują…

– Dobrze, już idę! – Podniósł się, z trudem się powstrzymując, by nie syknąć z bólu. W czasie nalotu boleśnie wyrżnął się w biodro, które odwdzięczało się spazmem przy każdym ruchu. Poprawił kurtkę, zapiął guziki i wcisnął na głowę baniasty hełm. Jeszcze łyk zimnej zbożowej kawy i wyjście na światło.

Na jego widok siedzący na pokrytych zaschniętym błotem deskach i skrzynkach ludzie poruszyli się. Nim odszedł, zlustrował ich: pikielhauby i nowe hełmy, czapki, mundury nowego i starego wzoru, gdzieś i angielskie spodnie, większość sprana, o kolorze miejscowego błocka. Jeden z przybyłych wraz z nim muszkieterów poderwał się, by zasalutować; weterani tylko unieśli głowy, by przyjrzeć się nowemu, kolejnemu oficerowi, którego nazwiska nie warto było zapamiętać, bo długo nie pożyje. On zresztą podobnie ich traktował.

Szli przez labirynt okopowy, którego układu musiał się jak najszybciej nauczyć. Powietrze drżało od majowego upału, który nastąpił niespodziewanie po wiosennych ulewach, wydobywając z ludzi i ziemi ich najgorsze fetory. Wzrok porucznika wyłapywał co rusz rdzawe plamy na ścianach i podłodze okopu – ślady po zakrzepłej krwi. Jeżeli słońce nadal będzie tak świecić, to wkrótce z ziemi niczyjej i znad brzegu Aisne podniesie się słodkawy trupi odór, którym nasiąkną mundury, ciała, żarcie, a w francuskich knajpach i burdelach panienki będą się od nich odwracać z obrzydzeniem.

– Tutaj! – Głos Schmidta wyrwał go z zamyślenia.

Doleciało go echo toczonej w oddali walki: bas ciężkich dział, przez który przebijały się głuche popukiwania lżejszych kalibrów, ledwie uchwytny warkot przemieszczającej się eskadry samolotów i wysokie tony wydawane przez kolejową szynę.

Czterech żołnierzy w punkcie obserwacyjnym, pod korzeniami wyrwanego drzewa, wbiło w niego wzrok.

– Meldować! – rzucił sucho.

– Widać ruch na przedpolu, les camemberts wysłali patrol, jest w zagłębieniu i nie widać go.

– Daj! – Garsztka wyciągnął dłoń po peryskop okopowy i przysunął się do parapetu rowu. Zaklął brzydko, bo promienie słoneczne padające z południowego zachodu oślepiły go. Zaczął lekko poruszać kanciastą tubą, aż wreszcie mógł dostrzec szczegóły przedpola – ziemi niczyjej.

Z przeczytanej w domu książki o wyspach pacyficznych szczególnie utkwił mu w pamięci obrazek przedstawiający las zniszczony przez wulkan: to, co dostrzegał, niewiele różniło się od nieszczęsnej tropikalnej wyspy. Mniejsze i większe leje, samotny komin – który niebywałym cudem oparł się bombardowaniu, które zniszczyło kamienno-ceglane zabudowania sporej farmy nieco oddalonej od Bermericourt, obdarte z liści kikuty kilku drzew, poszarzała, rachityczna trawa rosnąca w kilku miejscach, a bliżej pozycji camembertów rzędy różnej wysokości pali owiniętych kolczastym drutem.

– Niech pan popatrzy na lewo od komina…

Przesunął przyrząd, lecz poprzez to ostre słońce nie widział dokładnie. Już miał go odłożyć, gdy kątem oka dostrzegł mocniejszy, odbity błysk.

– Szlag… Schmidt, alarm dla kompanii, wyślijcie też gońca do batalio… – Nie zdążył dokończyć, bo siła wyrwała mu peryskop z dłoni. Rozległ się trzask pękającego szkła, a drewniana ramka grzmotnęła go w nos. Jednocześnie doleciał ich mechaniczny stukot francuskiego Hotchkissa[14], zapewniającego osłonę własnym żołnierzom.

Automatycznym ruchem dotknął nosa, po którym spływała krew. Jego ludzie patrzyli na niego w oczekiwaniu na reakcję.

– Alarm! – ryknął im w twarze, wyzwalając w nich automatyzm. Wokoło rozległy się gwizdki i wrzaski, stukot, chrzęst oporządzenia, stękanie ludzi ustawiających karabiny maszynowe na pozycjach bojowych. Przez kilka sekund szeroko rozwartymi oczami chłonął widok biegających w pozornym chaosie żołnierzy. Nawet ci z ostatnich uzupełnień, poganiani kopniakami i kuksańcami weteranów, sprawnie wdrapywali się na stanowiska. Tuż obok wąsaci kaemiści zainstalowali swojego MG.08: pomocnik sprawnymi ruchami zakładał taśmę, a celowniczy brudną chusteczką wycierał okulary. Okularnik przy maszynce? – uderzyła Garsztkę myśl.

Przysunął się do przedpiersia i wysunął nieco głowę. Ta część ich pozycji nieco górowała nad polem walki, teren przed nim się załamywał, tworząc martwą strefę obserwacji.

– Diabli – mruknął po polsku, po czym podskoczył do stanowiska obserwacyjnego. Chwycił się kawałka korzenia zwalonego drzewa, które leżało przy rowie i podciągnął. Zasłona była iluzoryczna, ale przynajmniej znajdował się wyżej niż reszta okopu.

Z pozycji wroga pluło w nich ołowiem co najmniej kilka karabinów maszynowych, a szaro-niebiesko-brudne postacie silnie pochylone pokonywały ziemię niczyją, nie wznosząc okrzyków. Przez kilka sekund przyglądał się im. Jako młody żołnierz przeżył kilka natarć, kiedy les camemberts maszerowali w szyku, jak za Napoleona. Ale to było kiedyś, teraz, tak jak i oni, nauczyli się korzystać z każdego podstępu i wojennego sprytu.

– Uwaga, celownik sto, gotuj się! – krzyknął w stronę kaemistów, a jego głos powtórzyło kilka kolejnych gardeł. Cesarska maszynka wojenna działała bez zarzutu.

Niespodziewanie z kolejnego stanowiska MG, umiejscowionego niżej, rozległ się terkot, a zaraz za nim seria wystrzałów karabinowych. Odchylił się, trzymając się korzeni i odsłaniając jednocześnie głowę na strzał snajpera. Na prawo, tuż przed niemieckimi zasiekami pojawiły się sylwetki pełzających wrogów. Czyjeś ręce wyciągnięte wysoko, trzymające nożyce cięły kolczaste druty, robiąc przejście dla zbliżającej się piechoty. Francuzi rzucili kilka granatów, które głucho pękły, z sykiem sącząc szarobiały dym.

A więc podeszli ich! W jego drugim dniu pobytu w 87. Regimencie, kiedy nawet nie poznał wszystkich podoficerów! Kiedy dobrze się nie rozpakował w ziemiance. Schmidt będzie miał mało pracy z zapakowaniem jego klamotów i odesłaniem ich rodzinie.

– Na prawo, ogień mierzony! – krzyknął ku obsłudze karabinu maszynowego. Francuzi będą musieli podnieść dupy, żeby dojść na odległość szturmową, a wtedy znajdą się w zasięgu tej maszynki.

Wrócił do poprzedniej pozycji, zwisając z korzenia jak małpa. Druga grupa wroga, więcej niż kompania, nacierała od flanki, przeszedłszy już przez większość ziemi niczyjej.

– Ty! – krzyknął do kryjącego się w pobliżu muszkietera. – Odszukaj najbliższego podoficera i każ mu otworzyć ogień zaporowy, natychmiast.

Pocisk przeleciał ze świstem, przebijając mu mankiet kurtki. Puścił się korzeni i niezgrabnie spadł na dno okopu. Natychmiast poderwał się i pognał na prawe skrzydło. Za załomem okopu żołnierze odkręcali nakrętki trzonkowych granatów, układając je na parapecie. Kłąb duszącego dymu począł zsuwać się do ich transzei, zamazując widok.

– Na co czekacie, rzucać! – krzyknął w ich kierunku. Gefrajter, widocznie najstarszy tu stopniem, zawahał się, lecz dostrzegł oficerski pagon i wysokim łukiem wyrzucił granat w powietrze. Zaraz też poleciały następne, a do kakofonii bitwy dołączyły głuche odgłosy eksplozji.

Nad parapetem pojawił się nagle człowiek – jego długie, ale starannie przystrzyżone wąsy poruszyły się, a trzymany w ręku karabin wypalił. Długi bagnet wykonał kolisty ruch: mężczyzna w szarobłękitnym mundurze ugiął nogi, po czym z wrzaskiem wyskoczył w górę, torując drogę następnemu napastnikowi. Skoczek znikł Mietkowi z oczu, zasłonięty przez muszkieterów. Na skraju pojawiały się kolejne sylwetki Francuzów, a wśród nich z przerażeniem dostrzegł śniade i czarne gęby, świecące śnieżnobiałym uzębieniem i białkami oczu. Wyszarpnął z kabury pistolet i bez celowania wywalił cały magazynek w jednego z nich, który z jękiem zwalił się do okopu. Wokoło skakali ludzie, uderzały długie bagnety, kolby, łopatki, noże i co tam kto miał. Sięgnął do kabury po zapasowy magazynek, lecz został pchnięty i tenże wypadł mu z dłoni. Odwrócił się gwałtownie: tuż obok młody chłopak bez hełmu, z rozciętym rękawem ociekającym krwią, fechtował na bagnety z tym wąsaczem, który pierwszy wskoczył do ich okopu. Camembert z łatwością zbijał uderzenia chłopaka i w końcu wielgachnym buciorem kopnął młodego w krocze i przygrzmocił mu kolbą w pierś. Gwałtownie odwrócił się ku Mietkowi i wrzasnął tryumfalnie.

Na jedno uderzenie serca ciało porucznika zamarło, potem ramię wykonało rozpaczliwy zamach i rzucony pistolet uderzył Francuza w twarz. Garsztka odskoczył i się przewrócił, a dłoń chwyciła lufę karabinu kopniętego muszkietera. Gdy poderwał się, camembert zdołał już się otrząsnąć i z zabójczym ostrzem wysuniętym przed siebie ruszył w jego stronę. Nagle zachwiał się, a z rozłupanej pociskiem twarzy trysnęła krew.

– Cały pan? – Obok pojawił się zarośnięty żołnierzyk w wyblakłym mundurze.

– Ta, żyję – odparł, nie zdając sobie sprawy, że też mówi po polsku. – Gdzie jest Schmidt?

Żołnierz pokręcił głową.

– Za mną! – zakomenderował i ruszył przez opary dymu. Wyglądało na to, że tu udało się odeprzeć wroga, lecz straty były znaczne. Zawrócili.

– Nie przerywać ognia! – pokrzykiwał do ludzi. Przy stanowisku MG przystanęli. Ogień karabinu musiał zatrzymać drugą falę wroga i tylko ci, którzy szli jako awangarda, wdarli się do okopu. A co z lewym skrzydłem?

Za załomem okopu natknął się na Mümlera, który z szybkością karabinu maszynowego wyrzucał z siebie rozkazy.

– Gar…! – Zaciął się, widocznie nie pamiętając jego nazwiska. – Jak sytuacja?

– Zlikwidowaliśmy grupę, która wdarła się do naszej transzei, zadaliśmy im straty! – zameldował i poczuł się niepewnie. To był jego odcinek i to on dopuścił do bezpośredniego kontaktu.

– Dobrze, kompania Müllera zaraz rusza do kontrataku. Ogarnij swoich ludzi, bo to może nie być koniec. No! – Jego twarz okryła wściekłość. – Ruszajże, człowieku!

– Jawohl! – Garsztka wykręcił się na pięcie i ruszył biegiem. Za załomem przystanął, zerwał z głowy hełm i z wściekłością zaklął. Gdyby jego mamusia to słyszała! Wokoło zaczęli zbierać się żołnierze. Stres bitwy nieco odpuścił, a widok ich dowódcy – szczeniaka, który wyglądał, jakby zaraz miał wybuchnąć szlochem – przyciągał odmiennymi emocjami.

– Weź się pan w garść! – Przed Mietkiem stanął ów żołnierz, Polak o zarośniętej gębie. – Ludzie patrzą! – wysyczał, zupełnie tak jak wikary, kiedy Garsztka spowiadał się z zawiedzionej miłości i grzesznych myśli.

Wyprostował się. Palce dotknęły krzepnącej na twarzy krwi.

– Opatrzeć rannych, uzupełnić amunicję, napełnić manierki. Gotowość do kontrataku! – huknął na ciekawskich. – Podoficerowie, zbiórka przy punkcie obserwacyjnym! A ty, czekaj! – rzekł już znacznie ciszej.

Gdy rozbiegli się, położył tamtemu dłoń na ramieniu.

– Jak skończy się walka, macie doprowadzić się do ładu, a potem zameldujecie się u mnie do raportu. A teraz odmaszerować.

Ostre słowa, ale spojrzenie łagodne. Tak jak robił to jego ojciec, ucząc go moresu.

Cholera, musi odszukać swój pistolet. Ruszył przez okop ku punktowi opatrunkowemu. Od lewego skrzydła dobiegła go gwałtowna strzelanina – znak, że kompania Müllera wyruszyła, by dać się poszatkować camembertom. U niego na razie spokój. Zaraz wyda rozkazy, by po zapadnięciu zmroku wysłać ludzi do połatania zasieków i przejrzenia francuskich trupów, a może i rannych. Pochylił się nad noszami – to był ten dzieciak, który próbował fechtunku z wąsatym Francuzem.

– Dobrze się spisałeś, żołnierzu – rzekł uroczystym głosem. Dzieciuch otworzył usta, a Garsztka dostrzegł w nich krew. Widocznie wąsacz połamał mu żebra.

Zbierali się już podoficerowie. Dowie się, jakie nowe straty odniosła jego zdziesiątkowana wcześniejszymi walkami kompania. Musi też szybko wymyślić, jak nie dopuścić do następnej takiej sytuacji, a jednocześnie nie wystawić się na postrzał w plecy. Między oficerami gadało się przecież o tym. I chciałby jednak przeżyć.

***

Dowództwo batalionu ani nie wściekało się za „ewidentny brak czujności”, ani nie został ochrzaniony za wdarcie się Francuzów na pozycje. W związku z dramatycznym brakiem oficerów wciąż obowiązywała niepisana dyrektywa, by świeżych chronić. Oprócz gazu, szrapneli i kul wroga znaczny odsetek młodych dowódców nie wytrzymywał psychicznie, popadając w pijaństwo, morfinizm czy targając się na własne życie. Co więcej, Mümler zakomunikował, że dostanie dwóch świeżych fähnrichów jako dowódców plutonów. Na koniec zaś oberleutnant Werner przyjaźnie klepnął go w ramię, po czym po swojemu skrzywił się, jakby jadł cytrynę.

W ciągu trzech następnych dni praktycznie nie spał. Kilkakrotnie w ciągu doby odzywała się ciężka artyleria francuska, lecz jej ogień koncentrował się raczej na drugiej linii, gdzie rozłożył się sztab pułku i rezerwowy batalion. Mocno oberwał także fort Brimont na zalesionym wzniesieniu, gdzie znajdowały się elementy dywizji i korpusu. Dawna budowla obronna przetrwała, ale jak twierdzili gońcy, tylko podziemne części fortalicji nadawały się do użytku. Kilka pocisków francuskich spadło na rów łącznikowy, niszcząc kable telefoniczne i obiekt o specjalnym przeznaczeniu, czyli niedawno oddaną latrynę. Gówno rozprysło się na blisko sto metrów, dodając smrodu do trupiego odoru i ciężkiego sztynchu okopowej codzienności.

Garsztka przewędrował wraz ze Schmidtem, cały swój odcinek wciskając nos w każdą dziurę. Odwiedził sąsiadów, zarządził apel plutonów, przeglądając całe wyposażenie. Do zakończenia tury bojowej i przejścia na dwutygodniowy odpoczynek na tyły brakowało jeszcze tygodnia, ale wielu ludzi, w tym weteranów walk, ledwie się trzymało. Mimo ostatnich uzupełnień brakowało blisko czterdziestu procent do pełnych stanów. Najgorzej zaś było wśród podoficerów i oficerów. Dlatego też po naradzie ze Schmidtem, a potem z hauptmannem Mümlerem zdecydował się na awansowanie ośmiu najbardziej doświadczonych muszkieterów oraz czterech unteroffizerów. Widział też wyraźną złość dowódcy batalionu, gdy wśród nazwisk znalazło się kilka o polskim brzmieniu. Ale hauptmann przełknął i tę żabę – obiecał przesłać listę do dowódcy pułku.

Jego batalion zajmował teraz pozycje nieco na zachód od Loivre, za kanałem Aisne. Wcześniej, w pierwszej fazie ofensywy, żabojady niespodziewanym atakiem z wykorzystaniem ukrytych transzei podeszli do niemieckich okopów na zachodnim brzegu Aisne i gwałtownym szturmem wyparli Niemców. Za pomocą prymitywnych tratw udało im się sforsować łuk rzeki. Jednocześnie byli wspierani przez oddziały marokańskie, które wcześniej twardo broniły pozycji na wschodzie rzeki, tuż za linią kolejową. Prusacy, odepchnięci od wprawdzie wąskiej, ale jakże ważnej przeszkody wodnej, zażartymi kontratakami zatrzymali nacierających, ponosząc wielkie straty. W niektórych miejscach wrogie okopy znajdowały się teraz i o sto metrów od siebie; co gorsza, w rejonie nadrzecznym poziom wód gruntowych był wysoki i nie pozwalał się głęboko wkopać w ziemię. Niewielką pociechą było to, że les camemberts mieli się jeszcze gorzej. Teraz było nieco spokoju, bo Francuzi wzięli się za umocniony odcinek Moronvilliers na wschód od Reims, gdzie biła się ich bratnia 25. Dywizja. Łoskot artylerii dochodził ze wschodu w dzień i nocy, budząc w sercach niepokój, bo sukces Francuzów oznaczał możliwość okrążenia ich dywizji i regimentu.

Poniedziałek zaczął się od deszczu i bólu głowy. Zapewne od kopciucha, który trzeba było palić w ziemiance nawet wtedy, gdy wszyscy spali. Mietek był dwukrotnie budzony: unteroffizier, Kasimierczak, ten rudzielec, który go wsparł w chwili słabości, przybył z meldunkiem od Grubbera, dziewiętnastolatka, który jako fähnrich został przez dowódcę batalionu mianowany dowódcą plutonu. Francuzi zachowywali się wyjątkowo głośno, wrzeszcząc i śpiewając. Mietek przysiągłby, że niektóre ze słów zrozumiał. Gdzieś niedaleko walczyła przeciw nim brygada rosyjska i możliwe, że i przeciw osiemdziesiątemu siódmemu wysłano jakiś batalion rusków. W końcu rozzłoszczony wrócił do siebie – ziemianki bardziej komfortowej niż inne, bo położonej nieco wyżej i w suchszym miejscu, za to niedaleko latryny i składu amunicji. Mieścił się tam także punkt dowodzenia, który wraz z oficerem zajmowali Kasimierczak, Schmidt, jego imiennik Ziętek, który był ordynansem i gońcem, oraz gefrajter Paul Zielke – pisarz kompanijny.

Przyłożył głowę do poduszki – jedynego wyznacznika luksusu i oficerskiej pozycji w ziemiance – i natychmiast odpłynął. Śniło mu się coś przykrego – pewnie znowu krzyczał przez sen, choć żaden z podwładnych nie śmiał mu tego powiedzieć – a potem ziemia zaczęła się trząść. Niskie dudnienie, powodujące drżenie wnętrzności i wywołujące podświadomy lęk zerwało go na nogi. Tępy ból pod czaszką, nudności i świadomość, że francuskie ciężkie haubice okładają ogniem najbliższa okolicę. Gliniasta, namoknięta ziemia gniewnie odpowiadała bezczelnym ludziom, którzy zamiast ziarna woleli siać śmierć. Na dworze szarzało, w świetle kopciucha widział trupią twarz obu żołnierzy i połyskujące okulary Schmidta. Ze skinieniem głowy przyjął kubek gorącej, dobrze osłodzonej kawy i sięgnął po pajdę kukurydzianego chleba obficie przesmarowanego smalcem.

– Zaraz się zacznie… – mruknął, nie kierując słów do nikogo z obecnych.

– Alarm dla kompanii? – Unterfeldwebel Schmidt odłożył swój kubek.

– I tak już nie śpią. Ale niech się pan przejdzie. Ziętek, pójdziesz z sierżantem. Ja zaraz będę gotów.

Przywilejem rangi była dodatkowa miska ciepłej wody przygotowywana przez ordynansa. Otworzył metalowe puzderko na kosmetyki i sięgnął po szczoteczkę. Proszek do zębów się kończył i nic nie zapowiadało, że będzie można zdobyć nowy. Sprawnie zaczął szczotkować zęby, przeglądając się w kawałku lustra powieszonego na drucie. Zielke tymczasem odczytywał zaplanowane na dzisiaj zadania. Drżenie ziemi nagle ustało. Garsztka zamarł ze szczoteczką w ustach, chwycił miseczkę i oblewając się, pociągnął wody. Wypluł błyskawicznie, z żalem spoglądając na golidła.

– Przygotuj wszystko do ewakuacji. Spakuj też moje rzeczy!

Pośpiesznie zapinał pas z kaburą pistoletu. Szybkim krokiem ruszył w kierunku linii okopów, gdy odezwały się francuskie moździerze i zaterkotały ich karabiny maszynowe. Powstrzymał się, by nie ruszyć biegiem, choć serce przyśpieszyło do galopu. Morale kampanii, i tak już niskie, sięgnęłoby dna, gdyby on, ich młody dowódca, pokazał po sobie, że się boi.

Ludzie stali już w okopie, obsługi na stanowiskach, podoficerowie i podchorążowie przy nich. Kompania broniła około ćwierci kilometra transzei, wygiętym ku rzece zygzakiem określającym niemiecki stan posiadania. Niecałe sto metrów dalej leżała druga, rezerwowa linia, której jako dowódca poświęcił sporo czasu i energii. A dalej były wznoszące się pola i zmiażdżony przez artylerię las, ciągnące się aż do fortu Brimont.

Na jego widok Grubber wyraźnie odetchnął. Garsztka przyjął podany peryskop. Szaroniebieskie postacie wynurzały się z wrogiego okopu i natychmiast mocno pochylały, wysuwając przed siebie lufy karabinów i bagnety. Za nimi w oddali wisiały dwa cygara balonów obserwacyjnych.

– Achtung! – krzyknął, a kilka głosów przekazało dalej komendę. W nocy, kiedy tamci się darli i śpiewali, grupy saperów musiały oznaczyć szlaki w księżycowym terenie i wycinać przejścia w drucie kolczastym. Znowu dali się podejść sprytnym żabojadom!

Piechota wroga posuwała się niewielkimi kolumnami, z lekkimi karabinami maszynowymi z łukowymi magazynkami na czele, których strzelcy co rusz przyklękali i ostrzeliwali nasyp niemieckiego okopu. Garsztka miał dać rozkaz do otwarcia ognia, gdy rozszczekał się MG kompanii Wernera i cała linia batalionu włączyła się do walki. Mietek przesunął się nieco w prawo i wsunął koło grupy muszkieterów ukrytych za workami z piaskiem obłożonych gałęziami. Les camemberts się rozproszyli, a natarcie wyraźnie zwalniało. Kule świstały gęsto; do ich przedpiersia doleciało kilka granatów dymnych, co znaczyło, że Francuzi dostają niezłe baty i muszą się kryć. Jakiś oficer w kepi poderwał się i machnął trzymanym rewolwerem, natychmiast skupiając na sobie ogień muszkieterów. Człowiek potknął się, ale nie upadł, podrywając rozrzuconych wokoło żołnierzy do kolejnego skoku. Mietek poczuł, jak robi mu się sucho w ustach: za chwilę może to on będzie musiał tak poderwać swoich muszkieterów? Francuski okop począł wypluwać z siebie drugą falę nacierających, którzy nieśli ciężkie Hotchkissy. Więc to nie było byle jakie uderzenie. Niemieckie poczęły przenosić ogień na dalszą linię atakujących, dając chwilę oddechu pierwszej fali. Ten w kepi znowu się pojawił: pocisk zrzucił mu czapkę w błocko, lecz zakrwawiony oficer jakimś cudem trzymał się na nogach, choć od niemieckiego okopu dzieliło go nie więcej niż trzydzieści kroków. Wrzasnął, przebijając się przez kanonadę, kolejny raz podrywając swoich grenadierów.

Nagle ktoś stuknął go w nogę. Odwrócił się gwałtownie, wystraszony. Niżej stał wrzeszczący nań gefrajter z opaską łącznika.

– Macie się za wszelką cenę utrzymać! – Wreszcie zrozumiał słowa tamtego. – Tam – pokazał na północ – przerwali się. Pułkownik szykuje przeciwuderzenie!

Garsztka kiwnął, że zrozumiał, choć sens słów nie dotarł doń w pełni.

– Gdzie trzeci pluton? – Dostrzegł Kasimierczaka. Tamten wzruszył ramionami. – Backer, niech pańscy szykują się do uderzenia na bagnety! – rozkazał Mietek. Fähnrich Backer z Moguncji dowodził kompanijną rezerwą.

Poleciały granaty, jeden z nich wpadł do okopu tuż za jego załomem, ogłuszając Garsztkę na moment. Wyrwał pistolet z kabury, wysunął głowę nad worki z piachem i począł strzelać. Jeden z camembertów, do których celował, przewrócił się, ale nie wiedział, czy to akurat jego kule trafiły. Francuzi poczęli wrzeszczeć, oznajmiając kulminację ataku. Jeden z muszkieterów upuścił karabin i chwycił się za rękę, a leutnant natychmiast podniósł broń, przeładował i posłał pocisk w pierś nadbiegającego żabojada. I tak jak kilka dni temu pojawili się na szczycie okopu: jeden z ręcznym karabinem maszynowym począł siać ołowiem po obrońcach. I choć zaraz padł, to zdołał wytłuc z dziesięciu nassauczyków, czyniąc wyłom.

– Ty, ty, i ty! – krzyknął na najbliższych. – Granaty i za mną!

Nie oglądając się, skoczył ku załomowi transzei, lecz nim skręcił, zderzył się z uciekającymi muszkieterami. Impet uderzenia był tak wielki, że wcisnął Mietka w błotnistą glebę, a ciężkie buciory podeptały jego ręce i pierś, wciskając głowę w breję. Zachłysnął się, odruchowo zamykając oczy. Coś ciężkiego spadło na niego, wyduszając oddech z piersi. Przerażony wyszarpnął głowę i szeroko otworzył oczy, kaszląc i prychając. Tuż nad nim toczyła się zażarta walka na śmierć i życie. Zarejestrował szare i niebieskawe nogawki i owijacze, błyskawiczne uderzenia bagnetu i ciosy łopatek, błysk karabinowego wystrzału, chwiejącą się postać. Potem czyjaś mocna dłoń chwyciła go za łokieć i pociągnęła. Kasimierczak. Unteroffizier coś do niego mówił, ale Mietek walczył z błockiem oblepiającym mu krtań. Podnieśli go, Backer, osiłek z Moguncji, pomógł mu zdjąć hełm i podał chusteczkę. Garsztka kiwnął głową i wytarł twarz.

– Gdzie Francuzi? – wykrztusił.

– W okopie, Herr Leutnant. – Chorąży miał wysoki głos, niepasujący do barczystej sylwetki.

– Grubber?

Odpowiedziało mu milczenie.

– Na stanowiska, pan, Backer, ze swoim plutonem idzie ze mną, oczyszczamy transzeje – rzekł, wciąż się krztusząc.

Za załomem okopu leżała masa trupów i jęczących rannych. On starał się na nikogo nie nadepnąć, ale reszta? Poleciał granat w stronę Francuzów, okrzyk „Hurra!” i muszkieterzy skoczyli naprzód. Lecz zaraz rozległa się eksplozja i zaterkotał francuski karabin, a dwóch czołowych szturmowców, krzycząc, zwaliło się na ziemię. Backer wystawił rękę i bez celowania wystrzelił cały magazynek swojego pistoletu, a w odpowiedzi Francuz obrzucił ich kraniec pełną serią.

Pat. Garsztka podniósł głowę i natychmiast ją schował. Kula z wizgiem przeleciała nad hełmem.

– Granatami! – wysapał.

Trzy tłuczki do kartofli[15] poleciały łukiem.

– Garsztka? – doleciało z tyłu. Obrócił się i zamachał. Hauptmann Mümler podbiegł pochylony.

– Jak? – Spojrzał zaniepokojony na ubłoconego leutnanta.

– Wdarli się, ale zatrzymaliśmy ich. Nie wiem, co z Grubberem – wyrzucił z siebie pośpiesznie. Powstrzymał dowódcę, gdy ten chciał unieść głowę.

– Mają karabin maszynowy, Herr Hauptmann.

Mümler skinął głową.

– Francuzi przedarli się na północ od nas. Wycofujemy się na drugą linię. Pan nas osłania.

Stracił sporo ludzi plus dwóch wziętych do niewoli, ale udało im się w miarę bezpiecznie wycofać. Na moment pokazał się Zielke z wiadomością, że większość klamotów z ziemianki ewakuował, w tym osobiste rzeczy Garsztki. Potem zaraz pojawił się oberst von Hoym, dowódca regimentu wraz z innym, nieznanym Mietkowi oberstem, wysłuchali meldunku Mümlera, potem ich – oficerów – serdecznie objechał i nakazał przygotowanie do kontrataku. Wreszcie odezwała się cesarska artyleria usadowiona gdzieś w okolicach fortu, czyli niedaleko. Pierwsze pociski padły praktycznie na ich pozycje, ale na szczęście dowódca regimentu, przez podciągnięty aparat telefoniczny zrugał artylerzystów, którzy przenieśli ogień na pozycje Francuzów. W tym czasie doniesiono zapasy amunicji i ciepłą kawę. W końcu też udało mu się zebrać większość z żołnierzy czwartej kompanii i kilku niedobitków z drugiej i pierwszej. Wąski okop, wypełniony ludźmi uniemożliwił sprawne przerzucenie ludzi do swoich pododdziałów, a gdyby camemberty obrzucili ich ogniem artyleryjskim, to doszłoby do masakry. Pojawił się dowódca batalionu, potem rozległy się gwizdki i zaczęli wyłazić z okopów prosto w eksplozje.

To było coś nowego, choć przecież na kursie oficerskim opowiadano im o tej taktyce – atak za wałem ogniowym. Było to oczywiście logiczne, ale marsz wprost na gwiżdżące odłamki? Garsztka szedł na czele drugiego plutonu i tak jak pozostali odruchowo zwolnił krok. Szczęśliwie haubice umilkły, a ciszę wypełniły pokrzykiwania starszych oficerów, w tym samego von Hoyma. Żabojady zaczęli słać w ich kierunku coraz gęstsze salwy ołowiu, a Mietek, kryjąc się, o mało co nie nastąpił na wbity w grząską ziemię parujący niewybuch.

– Naprzód, naprzód! – rozlegało się tuż za jego plutonem.

Jako pierwszy wyszarpnął zza pasa granat i rzucił w kierunku transzei, która tego ranka była jego domem. Z boku uderzyła ich salwa Hotchkissa, łamiąc szyk plutonu. Zewsząd odezwały się wrzaski, jęki i wołania o pomoc. Jakimś cudem on sam nie oberwał: naładowany wściekłością, z pistoletem w dłoni pełzł przez zryty eksplozjami teren, aż dotarł do rozerwanego pnia, na którego bocznych gałęziach zieleniły się świeże listki. Wcisnął się między błoto i drzewo i zza osłony, starannie celując, począł strzelać do pojawiających się szaroniebieskich hełmów z charakterystycznym grzebieniem[16]. Rzucony przez wroga granat eksplodował, ogłuszając go, ale ziemię i odłamki przyjęła drewniana osłona. Jego muszkieterzy byli tuż obok, przyłączając się do palby. Uciszono Hotchkissa, kompania Wernera z wrzaskiem skoczyła do szturmu, a za nim i ludzie Garsztki. Francuzi nie wytrzymali: już z okopu walili w plecy i dupy uciekających, a wtedy ziemia uniosła się wraz z nimi z nieludzkim rykiem i nastąpił koniec świata.

Próbował się poruszyć, ale zdołał jedynie lekko zgiąć nogę w kolanie i przemieścić prawy nadgarstek. Rozkaszlał się gwałtownie: panicznie próbując pozbyć się z ust ziemi, walczył o każdy oddech. Poczuł smak krwi, ale ta krew pomogła oczyścić usta. Coś leżało mu na oczach, naciskając obie gałki, więc nawet nie próbował ich otworzyć. Ważne, że mógł oddychać. By uspokoić przerażony mózg, zaczął się modlić, ale co rusz wpadał w panikę. Nogi poczęły mu drętwieć, coś mocno wbijało się w krzyż, pochłaniając coraz bardziej myśli. Słyszał swoje jęki, a może bardziej wyobrażał je sobie? Ile czasu jeszcze przeżyje? Nie zobaczy już Bydgoszczy… Jeszcze to narastające pod czaszką…

***

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

[7] Blokhauz – zbudowana najczęściej z betonu budowla służąca jako punkt obserwacyjny, czasami jako ogniowy, zazwyczaj ulokowana za głównymi liniami. Blokhauzy wzmacniały pozycje niemieckie na froncie zachodnim w drugiej części wojny.

[8]Bromberg (niem.) – Bydgoszcz.

[9] W głębokich na trzy i więcej metrów okopach budowano specjalne postumenty, z których żołnierze mogli w miarę bezpiecznie prowadzić ogień lub obserwację.

[10] Dwusilnikowe średnie bombowce konstrukcji Rene Caudrona.

[11] Więcej o Wolfgangu von Chamier-Glisczinskim piszę w książce Porucznicy 1939.

[12] Mieczysław Sylwester był synem z drugiego małżeństwa doktora Józefa Garsztki oraz Wandy z domu Skiereckiej. Z poprzedniego małżeństwa Józefa z Pelagią Nowicką w tym czasie żyła znacznie starsza siostra Zofia, która wyszła za lekarza Józefa Gierszewskiego. Małżeństwo miało jedynego syna – Romana.

[13]Froschfresser (niem.) – żabojady.

[14] Hotchkiss Mle 1914 – francuski ciężki karabin maszynowy kalibru 8 mm. Po Wielkiej Wojnie był także na uzbrojeniu Wojska Polskiego.

[15] Granat trzonkowy wzór 1915 i 1917.

[16] Tzw. hełm Adriana wz 15. Podstawowa ochrona głowy żołnierzy francuskich, a potem i Wojska Polskiego.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
As i dama
Rozdział I. Ziemia ognista
Rozdział II. Gniazda orłów
Rozdział III. Per aspera ad astra
Rozdział IV. Porucznik Garsztka
Od autora

Autor książki pragnie serdecznie podziękować panu Piotrowi Forkasiewiczowi za ogromną cierpliwość i wyrozumiałość w trakcie przygotowania ilustracji okładkowej oraz grafik przedstawiających samoloty z czasów Wielkiej Wojny.

Dziękuje także panu Tobiasowi Weberowi (www.buddecke.de) za przekazanie unikalnych zdjęć.

As i dama

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-638-2

© Tomasz Stężała i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Dominik Leszczyński

Korekta: Magdalena Brzezowska-Borcz

Okładka: Artur Rostocki

Ilustracja okładkowa: Piotr Forkasiewicz

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek