Bachantka na panterze - Gabriela Anna Kańtor - ebook

Bachantka na panterze ebook

Gabriela Anna Kańtor

3,7

Opis

Bachantka na panterze - to prawdziwa perełka; pierwsza w dziejach literatury powieść historyczna o rzeźbiarzu Theodorze Erdmannie Kalide, nazywanym „śląskim Michałem Aniołem”. Urodził się w roku 1801, w Chorzowie na Górnym Śląsku. Jego talent bardzo szybko zauważono i wysłano go, jako osiemnastolatka, na stypendium do Akademii Sztuk Pięknych w Berlinie. Tam powstawały jego wielkie dzieła, takie jak Śpiący lew, Chłopiec z łabędziem i Dziewczynka z lirą, ale przede wszystkim Bachantka na panterze -jedna z najwspanialszych, najbardziej śmiałych, kontrowersyjnych rzeźb w historii sztuki. Emanowała tak potężną zmysłowością i erotyzmem, że z jej powodu na wiele lat przekreślono karierę i cały wcześniejszy dorobek wielkiego rzeźbiarza, zaś jego modelkę wyklęto i skazano na zapomnienie.

Ile trzeba było mieć w sobie miłości do kobiety, by - ryzykując całą swoją karierę - oddać w marmurze hołd jej pięknu? Jak bardzo trzeba było zaufać ukochanemu mężczyźnie, by poważyć się na zapozowanie mu do tak zuchwałej rzeźby? Które z nich zaryzykowało więcej?

Połowa XIX wieku, Berlin.

Sztuka i miłość.

Rzeźba, która stała się legendą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 207

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (7 ocen)
3
0
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Viol2

Całkiem niezła

Niezła historia do czasu. Po co były te wszystkie achy i ochy,? Całowanie nóżek, rączek, noszenie na rękach? A potem łup........dziecko nie wiadomo z kim i dlaczego? Beż żadnej "gry wstępnej " Jestem rozczarowana.. Violetta
00

Popularność




Justine Nagler – naukowczyni, która odkryła imię Bezimiennej

Zamiast prologu

Byłam jego muzą, natchnieniem, pieśnią zaklętą w biały marmur z Carrary.

Byłam jego modelką, drżącym od miłosnego upojenia ciałem, które on nocami wielbił, a w świetle dnia rozkładał w zmysłowej, perwersyjnej pozie – i rzeźbił.

Rzeźbił, cyzelując bez końca moją twarz, dłonie, piersi, moje szeroko otwarte uda i niczym nieosłonięte, chętne dziewczęce łono.

Ile każde z nas zapłaciło za ten pulsujący bezwstyd? I które więcej?…

Co zdarzyło się między naszym pierwszym, nieśpiesznym pocałunkiem a odemknięciem drzwi prowadzących prosto do dna piekieł? Kiedy nasza odwaga zamieniła się w winę?

O tym spróbuję opowiedzieć, bo wreszcie, niemal po dwustu latach, dano mi głos. I oddano imię.

Frederika

Rozdział 1

Byłam jego gospodynią.

Nie, to nieprawda. Muszę się oduczyć kłamać, a zwłaszcza samej sobie!

Byłam jego posługaczką. Najniższą, najmniej ważną, najbardziej pogardzaną wśród wszystkich służących w jego domu przy Unter den Linden*, róg Pariser Platz.

Moja matka, w dniu gdy wyprawiała mnie z rodzinnej, zabitej dechami podberlińskiej wsi w daleki świat, poszła ze mną aż na rozdroża, skąd ledwie już było widać naszą skromną chatę. Tam przystanęłam i odwróciłam się za siebie z nagłym, dojmującym rozbłyskiem tęsknoty. Ogarnęło mnie dziwne, niechciane przeczucie, że widzę to wszystko, całą tę biedę, ostatni raz.

– Nie oglądaj się, to przynosi pecha! – mruknęła matka. Była lekko zadyszana od szybkiego marszu przez łąkę.

Zapamiętałam błękitny dym unoszący się z naszego charakterystycznego, trochę przechylonego w lewą stronę komina. To dziwne, że nie patrzy się w takich chwilach w okna domostwa – gdzie przecież ktoś mógłby machać nam jeszcze na pożegnanie – ale właśnie wyżej, na dach. Ja też patrzyłam na ten krzywo idący dym z krzywego komina.

Opowiadano mi, że skrzywił się dawno temu, pod siłą pojedynczego pioruna, który pojawił się nie wiadomo skąd, bez jednej kropli deszczu i bez wiatru, a uderzył z hukiem właśnie wtedy, gdy jako niemowlę spałam sobie spokojnie w kolebce, w ogródku warzywnym obok chałupy. Byłam sama, bo matka i jej starsze rodzeństwo z dzieciakami poszli do pola, był gorący czas żniw.

Często zdarza się wtedy, że burza przychodzi bezgłośnie, wprawia powietrze w bezruch i skwierczącą duchotą kłuje jak ostrym nożem. Kończy się jednym potężnym wyładowaniem atmosferycznym i znika. Wszystko wraca do normalności, ludzie podejmują swą przerwaną pracę, ptaki zaczynają śpiewać, strumyki szemrać. Jednak matkę coś tknęło i biegiem wróciła do domu, do mnie, i było to najlepsze, co mogła zrobić, bo ze strachu nie potrafiłam złapać tchu i siniałam już na buzi. Porwała mnie z kolebki na ręce i zaczęła potrząsać jak ulęgałką, aż w końcu przywróciła mi oddech i wtedy, ku jej uldze, rozryczałam się na całą wieś.

Zawsze już potem bałam się nagłego hałasu, trzasku, nawet podniesionego głosu. Na dźwięk dalekich grzmotów truchlałam z przerażenia. W czasie burzy często biegłam do małej ciemnej sieni, zamykałam się tam i z całych sił zatykałam sobie dłońmi uszy, by niczego nie słyszeć. Wszyscy w chałupie się ze mnie śmiali; dwie ciocie i wujek, i kuzyni, tylko nie matka.

– Gdybyście ją wtedy widzieli, w tej kolebce, to do dziś odechciałoby wam się śmiać! – powtarzała z uporem. – Jeszcze chwila, a byłoby za późno.

Teraz, na owym wiejskim rozstaju dróg, matka zbliżyła się i dotknęła szorstką dłonią mojego policzka. Nie zdołałam się zorientować, czy to jej ręka była taka gorąca, czy może moja twarz płonęła ogniem? Oczekiwanie na niewiadome od kilku już dni tak bardzo rozgrzewało moją wyobraźnię!

Do tego dochodziła dodatkowa atrakcja – jazda furką! Najstarszy brat matki, wuj Stephan, mieszkał z rodziną tuż za naszym lasem i to on miał mnie zawieźć do samego Berlina. Byliśmy umówieni o świcie.

– Idziesz do wielkiego miasta – powiedziała cicho matka. – Niech cię nie zwiodą jego światła i blichtr. Od początku bądź czujna jak wilczyca, wyobrażaj sobie, że jesteś w gęstym lesie, takim samym, do którego chodziłyśmy na jagody, pamiętasz? Miasto to nic innego, jak głęboki, ciemny las… i pełno w nim myśliwych, naganiaczy i psów gończych. Nie ufaj nikomu, Frederiko. Omijaj tych, którzy będą ci schlebiać i obiecywać złote góry.

– Dobrze, mamo! Będę…

– Nie skończyłam jeszcze, nie przerywaj mi, bo i bez tego ledwo zbieram myśli! – przykazała surowo. – Musisz pamiętać, że twoja młodość i uroda są widoczne na milę, nie ukryjesz tego, choćbyś nie wiem jak chciała! Dostrzeże cię każdy – i łotr, i uczciwy – a ty możesz tylko nauczyć się chronić. Jak się sama nie uszanujesz – nikt cię nie uszanuje. To wszystko, co masz: jesteś porządną dziewczyną. Na taką cię wychowałam… – Przerwała na chwilę, by zaczerpnąć tchu. – Udałaś mi się, choć wszyscy wokół latami plotkowali, urągali, pokazywali mnie palcami i wciąż od nowa szydzili, że nie mam męża, żem mara, panna z dzieckiem! Zamknęli się dopiero wtedy, gdy okazało się, na jaką mądrą i rezolutną dziewczynę wyrosłaś, Frederiko. Więc strzeż się podwójnie; by nikt nie mógł ci wytknąć, że niedaleko pada jabłko od jabłoni!

– Nigdy nie rozumiałam tego powiedzenia, mamo – wyznałam cicho, nie patrząc jej w oczy. – Ale zawsze budziło we mnie strach.

– Strach jest dobry, bo dobrze napędza do obrony. Ustawia cię na baczność.

– Jeśli wciąż będę stała na baczność, nie ruszę do przodu…

– Więc idź już! – zniecierpliwiła się nagle i popchnęła mnie lekko w stronę piaszczystej drogi prowadzącej za las. – Idź, jeśli masz iść! Stephan już pewnie na ciebie czeka – podobnie jak to wielkie miasto… Niech uda ci się znaleźć dobre miejsce!

– Zostań w zdrowiu, mamusiu! – Pochyliłam się do jej rąk. Były spracowane; po latach roboty w polu miały twardą i suchą skórę z widocznymi niewielkimi bliznami. Te ręce nigdy mnie nie uderzyły, ale i rzadko głaskały. Za to codziennie rano delikatnie splatały moje włosy w długie warkocze, przetykane kolorowymi wstążkami, kupowanymi raz do roku od wędrownego handlarza, który zaklinał się, że wiezie towar prosto z Konstantynopola…

Odeszłam zaledwie kilkanaście kroków. Coś uparcie dusiło mnie w gardle.

– Frederiko! – usłyszałam.

Odwracając się, udałam, że razi mnie wschodzące, majowe słońce i przysłoniłam oczy ramieniem. Miałam nadzieję, że matka nie zauważy łez.

– Pamiętaj, żebym nie musiała przez ciebie płakać!

Koło południa stanęłam w Berlinie.

W stolicy europejskiego świata, z jednym tobołkiem ze zgrzebnego, szarego lnu w ręce. To był cały mój dobytek – sukienczyna z szeroką spódnicą, długa płócienna koszula pod spód, mały jasiek, starannie przez matkę wypełniony pierzem, kostka szarego mydła, pięknie tkany ręcznik i cztery jabłka z naszego sadu. Chleb i ser zjedliśmy z wujem Stephanem po drodze. Nieoczekiwanie dostałam od niego parę krajcarów – na dobry początek. Pożegnaliśmy się serdecznie.

Pamiętając, co nakazała mi matka – nie stałam z rozdziawioną gębą i nie gapiłam się na uliczny ruch, jakbym spadła z księżyca. Udawałam, że nie jestem tu po raz pierwszy i wcale nie przeraża mnie miejski gwar. Starałam się poruszać swobodnie, nawet trochę leniwie, w tylko mnie wiadomym celu i kierunku – żeby nie wzbudzić zainteresowania ewentualnych „opiekunów”.

Tak naprawdę nie miałam pojęcia, gdzie jestem; bliska paniki szłam z tłumem, licząc, że dokądś mnie zaprowadzi.

Po jakimś czasie poczułam, że napięcie mnie opuszcza i przełamując nieśmiałość, rozejrzałam się ciekawie dookoła.

„Jestem w Berlinie! – myślałam podekscytowana. – I nic złego się nie dzieje!”

Oto idę sobie ulicami, jak wszyscy inni, mijają mnie hałaśliwi chłopcy wymachujący sprzedawanymi gazetami, na rogach domów małe, umorusane dziewczynki wyciągają rączki do przechodniów; jedne z nich proponują zakup pierwszych tej wiosny bukiecików fiołków, inne – pudełka zapałek, zewsząd słychać donośny stukot kopyt koni ciągnących po bruku bądź to piękne powozy, bądź zwykłe fury wypełnione różnorodnym towarem, sklepy po mojej prawej stronie zachwycają bogatymi, kolorowymi witrynami – na jednej z nich zauważyłam lalkę wielkości rocznego dziecka i przypomniała mi się moja własna mała lalusia, uszyta z gałganków przez ciocię Melę, która była na naszej wsi wziętą krawcową, i zrobiło mi się ciepło na sercu na wspomnienie jej obietnicy, że kiedyś uszyje mi najśliczniejszą suknię ślubną…

Fala przechodniów szybko porwała mnie spod tej lalczynej witryny, znów posłusznie dałam się jej nieść, i przestałam się już nawet zastanawiać, dokąd płyniemy, patrzyłam ciekawie, jak ubrane są dziewczęta w podobnym do mnie wieku i w pewnym momencie wybrałam te, które miały na sobie skromne suknie i taszczyły wielkie puste koszyki.

Podążając za nimi, dotarłam na rozległy rybny targ, usytuowany nad wielką rzeką przecinającą miasto.

Tu dopiero był tłok! Dziesiątki rybaków z drewnianymi skrzynkami pełnymi ryb na ramionach, donośne krzyki przekupek na straganach, mali chłopcy, przebrani za marynarzy, noszący na głowach tacki ze szprotkami i śledzikami do spróbowania – naganiający w ten sposób klientów, kupcy depczący sobie po piętach, kłótliwi, podenerwowani, dziewczyny błyskawicznie zapełniające zakupami swe przepastne koszyki, psy krążące wokół w nadziei na smaczny rybi ochłap, dzieci taplające się w przybrzeżnych kałużach…

Wszyscy przybyli tutaj w jakimś celu, coś załatwiali, kupowali, sprzedawali – tylko ja do nich nie pasowałam, nie rozumiałam panujących tu reguł, nie znałam zależności, hierarchii, oglądałam cały ten barwny, targowy rozgardiasz, jakby mi się tylko śnił.

Nie miałam pojęcia, w jaki sposób mogłabym znaleźć tu pracę, do kogo się zwrócić, kogo unikać? Być czujna jak wilczyca, mamo?… Jak? W jaki sposób? Nie umiem nawet rozróżnić dobrych ludzi od złych, opiekuńczych od niebezpiecznych! Nie mają tego przecież wypisanego na czole!

Wszyscy na tym targu wyglądali mi tak samo, mieli ponure miny i pomarszczone od kłopotów twarze, nikt nie wzbudzał mojego zaufania.

Po kilku tygodniach błąkania się po stolicy, rozpaczliwego łapania się „na okazję” w tak zwanym systemie dniówkowym – gdy stoi się od świtu na ulicy, niezależnie od pogody, często w strugach deszczu, w tłumie zrezygnowanych, smutnych ludzi, i czeka się na pośredników z nadzieją, że właśnie ciebie wybiorą tego dnia do jakiejkolwiek pracy na godziny, choćby za kromkę chleba, byle nie chodzić głodną – oraz po ciągłym unikaniu pijaków i podstępnych stręczycieli, myciu się w rzece i spaniu w zapluskwionych przytułkach, zrozumiałam, że u nas, na wsi, wszyscy się mylili: w wielkim mieście wcale nie było łatwo o posadę!

Nastoletnich dziewcząt takich jak ja było tu na pęczki – i wszystkie usilnie szukały pracy, by nie skończyć na ulicy.

Początkowo myślałam, że „skończyć na ulicy” oznacza śmierć w rynsztoku z głodu i pragnienia, dopiero napotkana przypadkiem w jakimś ulicznym zaułku młodziutka, a już niemająca kilku górnych zębów dziewczyna, oświeciła mnie, że tym końcem jest prostytuowanie się.

– Skądeś ty się urwała, co? Z jakiegoś pieprzonego katolickiego klasztoru czy jak? – zarechotała hałaśliwie, przyglądając mi się z ukosa. – Nie da się tak od razu spokojnie zdechnąć sobie w rynsztoku! Każda by tak chciała, ale nie, nie! Nie ma tak łatwo, królewno! Najpierw trza trochę pożyć, łyknąć dobroci tego świata, poznać, co ma ci do zaoferowania wielki Berlin! A jak tak zwanej pracy uczciwej długo nie trafisz, to w końcu, jak każda z nas, pójdziesz po rozum do głowy i zaczniesz dupą zarobkować, pókiś zdrowa i chłopom się jeszcze podobać możesz! Co tak wytrzeszczasz na mnie oczy? Uraziłam twoją delikatność?… Panienka nienawykła do słuchania prawdy o tym, że ratunkiem dla wszystkich ubogich kobiet w całym tym cholernym grajdole jest kupczenie własnym ciałem? A możeś ty jeszcze nigdy nie była naprawdę głodna, co? Nie mylę się?… Spadaj stąd, to jeszcze nie twój czas, jeszcześ zielona jak ta guguła na wiosennej jabłoni. Spadaj, bo mi tą swoją świętoszkowatą gębą klientów odciągniesz!

– Ty ze wsi, tak jak ja? – zapytałam cicho.

– Nie, ja tutejsza, z Berlina. I koniec tego durnego gadania, wynoś się, ale już! Wynocha! – rzuciła mi prosto w twarz, a gdy przestraszona krzykiem odwróciłam się na pięcie, usłyszałam jeszcze jej przepełnione goryczą słowa: – Ja się, kurwa mać, urodziłam w burdelu!

* Unter den Linden (niem.) – Aleja pod Lipami, najbardziej reprezentacyjna ulica w centrum Berlina, malowniczo obsadzona po obu stronach lipami.

Rozdział 2

– Dobrze ci z oczu patrzy i raczej wyglądasz mi na uczciwą dziewuchę… – Kucharka, o pasującym do niej imieniu Sabine, zmierzyła mnie od stóp do głów i podparła się pod tłuściutkie boki. Ogarnęło mnie nagłe, obezwładniające uczucie nadziei. Może rzeczywiście da mi tę posadę?… Byłby to niewątpliwie dalszy ciąg cudów.

Poprzedniego popołudnia zdarzył mi się pierwszy prawdziwy cud – i wiedziałam, byłam niemal pewna, że został on wymodlony przez moją matkę.

Dzień zaczął się fatalnie. O świcie nie wybrano mnie do żadnej dniówkowej fuchy, choć głośno – tak jak inni – wychwalałam podczas werbunku swoje zalety i wytrzymałość na robotniczy trud. Po raz pierwszy posunęłam się nawet do tego, że uśmiechnęłam się prosząco do jednego z pośredników. Zlekceważył mnie. Był na tyle wredny, że wykonał wobec mnie wulgarny gest i ostentacyjnie wybrał dziewczynę stojącą tuż obok.

A akurat miała to być taka dobra praca: aż sześć nieźle płatnych godzin w zadaszonym magazynie rybnym, przy czyszczeniu drewnianych skrzynek transportowych!

Odeszłam na bok i rozpłakałam się, z głodu i upokorzenia. Nie ja jedna.

Słońce stało już wysoko, a ja wciąż chodziłam tu i tam, wszędzie mnie odganiano, często z pomocą niewybrednych obelg. Każdy kolejny krzyk napawał mnie większym przerażeniem. Czułam się opuszczona, słaba i bezradna, coraz bardziej burczało mi w brzuchu i szumiało w głowie i pragnęłam zgodzić się już na każdą najmarniejszą robotę, nawet w jatce rzeźniczej, byle coś zarobić – kiedy na mojej drodze stanęła ładna, skromnie, acz z gustem ubrana kobieta, trzymająca za ręce dwoje dzieci.

Z biegiem lat coraz bardziej dochodzę do przekonania, że nie była ona człowiekiem, że to musiała być dobra wróżka z jakiejś krainy elfów.

Zapytała, czy szukam może pracy na kilka godzin, bo jej mieszkanie zostało całkowicie zalane przez pijanego sąsiada z góry, który w nocy nie zakręcił wody w umywalce we wspólnej łazience na półpiętrze i narobił jej wiele szkód. Trzeba wielokrotnie wytrzeć szmatami całą podłogę, by pozbyć się wody i brudu, a ona już za godzinę musi pójść do swej pracy w szwalni tekstylnej fabryki – której nazwy z wrażenia nie zapamiętałam.

Zgodziłam się natychmiast. Wprost nie mogłam uwierzyć we własne szczęście.

– Czy dzieci zostaną w domu ze mną? – zapytałam, patrząc na nie z sympatią.

– Nie, w drodze do fabryki zawsze zostawiam je u teściowej.

– Do babci, do babci! – Dziewczynka kilka razy podskoczyła z radości.

– Stamtąd odbiera je wieczorem mój mąż. Pracuje w porcie, na nadbrzeżu Sprewy.

Kobieta pośpiesznie zaprowadziła mnie do robotniczej czynszówki na skraju zachodniej części miasta.

Jej mieszkanie, dwupokojowe, na parterze, rzeczywiście wyglądało jak po potopie. Albo jakby dopiero co miała tutaj manewry cała stołeczna straż pożarna. Na pobielonych farbą wapienną ścianach widniały świeże zacieki, na podłodze z desek – wody stało po kostki. Dryfowały w niej różne małe przedmioty; dostrzegłam buciki dziecięce nie do pary, pęczniejące drewniane klocki z literkami w pięknym gotyku, szczotka do ubrań, nadgryzione jabłko…

– Dasz sobie z tym radę? – zapytała kobieta, spoglądając na mnie niepewnie.

– Tak, oczywiście, już zabieram się do pracy! Proszę się nie niepokoić! – zapewniłam i nim weszłam do wnętrza, szybko zdjęłam buty.

– Doskonale! Tu są moje kalosze, włóż je zaraz koniecznie, a tu masz wiadra i suche szmaty. Kilka mokrych, których już przedtem użyłam, wisi na sznurze w korytarzu. Możesz je wziąć, pewnie trochę przeschły. Czy zdążysz przed powrotem mojego męża? – zatroskała się nagle. – Zmartwiłby się bardzo, gdyby to wszystko zobaczył w takim stanie. On z takim zapałem urządzał nasze rodzinne gniazdko…

– Uwinę się, proszę pani! Do wieczora wszystko osuszę i posprzątam na błysk!

– W takim razie bardzo się cieszę, że cię znalazłam! A co do zapłaty, godzisz się na…? – I wymieniła kwotę, od której zakręciło mi się w głowie.

– To za dużo… ma pani małe dzieci…

– Moim dzieciom niczego nie brakuje – ucięła, przytulając do siebie córkę i synka. – A więc umowa stoi! Położę pieniądze dla ciebie w kuchni, na stole. Weźmiesz je sobie, jak skończysz, potem zamkniesz drzwi, a klucz zostawisz pod słomianką.

Na chwilę znikła w kuchni, dzieci, szurając w wodzie kaloszkami, zgodnie podreptały w ślad za matką.

Stałam boso w pokoju, w tej wodzie, zupełnie bez ruchu, jak oniemiała.

– To żegnam cię, wszystkiego dobrego! Muszę się pośpieszyć.

– Pani mi ufa? – zapytałam bez tchu.

Obejrzała się na mnie już w progu.

– Ufam – przytaknęła z dziwną miną. – Kiedyś zaczynałam dokładnie tak jak ty, dziecko.

Nigdy nie przypuszczałam, że woda to taki żywioł, który usuwany szmatą z jednego miejsca natychmiast znajduje sobie inne – i na odwrót – i można się z nim bujać w nieskończoność.

Dopiero gdy pot lał mi się z czoła i przestraszyłam się, że nie dotrzymam obietnicy złożonej tej miłej kobiecie, gdy poczułam, że gonię w piętkę, i że to żmudne wycieranie mało daje – wtedy pojęłam, że trzeba po prostu użyć szerokiej miotły, oblec ją w kłąb grubych szmat i energicznie wypierać wodę za próg, na zewnątrz budynku.

Jak dobrze, że był to parter! I że była piękna, wrześniowa pogoda. Podmuchy ciepłego wiatru wpadające do mieszkania odbierały z niego wilgoć i duszny zapach.

Gdy podłoga już schła, zajęłam się wszystkim, co namokło, układając oczyszczone rzeczy na szerokiej ławie pod oknem i na parapetach. Wypłukałam szmaty i powiesiłam na sznurze, wyszorowałam szczotką ryżową drewniany próg w drzwiach wyjściowych, bo najbardziej ucierpiał, zbierając na siebie cały szlam wygarnianej z mieszkania brudnej wody, na samym końcu, robiąc przeciąg, wywietrzyłam porządnie wszystkie trzy pomieszczenia, wytrzepałam na dworze poduszki i kołdry z sypialni i napaliłam w piecu kuchennym, żeby gospodarze i ich dzieci, wracając wieczorem do swego domu, poczuli ciepło, a nie wilgoć.

Wykończona, ale zadowolona z efektów swej pracy omal nie wyszłam stamtąd bez pieniędzy. Z rozrzewnieniem popukałam się w czoło i wróciłam do kuchni, gdzie na stole, pod dużym wazonem, czekała moja zapłata. Dołączony był do niej krótki liścik.

Tyle pieniędzy jeszcze nigdzie nie zarobiłam. Okrągłe pół talara! Schowałam monety trzęsącymi się rękami do wszytej mi przez matkę tajemnej, wewnętrznej kieszonki w sukience i zaciekawiona sięgnęłam po kartkę.

Nie. Nie dowierzałam temu, co widzę!

Był to napisany naprędce list polecający, zaadresowany do niejakiej Sabine Nickel, kucharki pana Theodora Kalide, przy Unter den Linden 78 w Berlinie:

Kochana moja Sabi,

proszę, weź tędzieweczkę do siebie na służbę, szczegóły, jak mnie poratowała w potrzebie, opowiem Ci później. Zaręczam, że nie pożałujesz, to niezwykła młoda osoba, ona cię pewnie nie raz zadziwi.

Ucałowania

Twoja Henrietta

Nazajutrz stałam więc w kuchni domu przy Unter den Linden, róg Pariser Platz – na tej najwspanialszej alei świata – i patrzyłam z drżeniem serca, jak Sabine Nickel starannie składa w kostkę list od mojej dobrodziejki i chowa go za dekolt, zupełnie jakby był dla niej czymś szczególnie cennym.

– Jak się nazywasz i ile masz lat? – zapytała rzeczowo.

– Frederika Kohl, mam ukończone siedemnaście lat.

– Ze wsi?

– Tak. Z…

– Nieważne skąd, nie mam głowy do nazw! – Machnęła niecierpliwie ręką. – Czy jesteś czysta? Dbasz o to, żeby nie śmierdzieć? Nie masz wszów ani, broń cię dobry Panie Boże, jakichś innych robali? Takich w środku?

– Nnnie, proszę pani! – szepnęłam z trudem, bo zrobiło mi się niedobrze.

Dotąd myślałam, że robaki toczą człowieka dopiero po śmierci.

– Jesteś piśmienna?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 3

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 27

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 28

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 29

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 30

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 31

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 32

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 33

Dostępne w wersji pełnej

Posłowie

Dostępne w wersji pełnej

Bibliografia

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © 2022, Gabriela Anna Kańtor

Copyright © 2022, Wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-824-9

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Skład i łamanie książki: Jacek Antoniuk

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk