Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszyscy lubimy historie o Pięknej i Bestii i o Kopciuszku, w których dobro zwycięża. Jednak wiemy doskonale, że to po prostu baśnie. W życiu Joanny Gryzik baśń wydarzyła się naprawdę. Tyle tylko, że w tej niesamowitej historii to Kopciuszek przyniósł złoty pantofelek księciu, a nie odwrotnie. Czwarta z kolei powieść Gabrieli Anny Kańtor opowiada o spotkaniu dwóch osób; Joanny – „śląskiego Kopciuszka”, ubogiej sieroty z kopalnianych slumsów i magnata przemysłowego, słynnego self-made mana, który w latach 1801-1848 dorobił się majątku szacowanego na dwa miliony talarów. Opowieść o tym, jak od owego przypadkowego spotkania zmieniło się ich życie, jest gotowym scenariuszem na ekscytujący film! Dla Czytelników będzie to niezapomniana lektura.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 209
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Oleńce, mojej siostrze z wyboru, dla której ta opowieść ma szczególne znaczenie.
Czułość jest głębokim przejęciem się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarzalnością, jego nieodpornością na cierpienie
Mała Joanka śniła jakiś koszmar.
Rzucała się w pościeli, na czoło wystąpiły jej kropelki potu, głośno jęczała i wyraźnie wzywała ojca.
Ojciec nie żył.
Dzień wcześniej, w zimny, marcowy poranek 1845 roku został pochowany na cmentarzu parafialnym w Biskupicach.
Wraz z suchym trzaskiem wieka trumny dla jej matki zamknął się etap względnej stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa. Względnej, bo i tak żyli z dnia na dzień i nie starczało do następnej wypłaty.
Krzyki dziewczynki zbudziły matkę, która w pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje.
Nie ma nic gorszego niż pierwszy, ledwie szarzejący świt po pogrzebie; ta złudna nadzieja, że może to wszystko było tylko złym snem, a zaraz potem – poczucie bezlitosnej prawdy.
Wystraszonej, na poły śpiącej jeszcze Antonii Gryzik początkowo wydawało się, że płacz córki dobiega wprost z tamtego grobu, ze świeżo zasypanego grobu męża.
Oblał ją zimny pot, gwałtownie wstała z pościeli i przeżegnała się nabożnie. Kilkakrotnie, by dodać sobie odwagi.
Po omacku podeszła do oddzielonego kotarą kąta izby, gdzie spały obie jej córki, Joanna na starym szezlongu i Karolina – w drewnianej kolebce, opatulona koronkowym becikiem.
Nie wiedziała, co zrobić – czy zbudzić Joankę, czy raczej dać jej się wykrzyczeć? Z trudem schyliła się i podniosła lichą kołderkę, która spadła na podłogę. Przysiadła na brzegu łóżka, popatrzyła otępiała na spoconą, wykrzywioną bólem twarzyczkę dziecka. Z narastającym przygnębieniem uświadomiła sobie, że Joanka ma już trzy latka i w przeciwieństwie do młodszej, ledwo dwumiesięcznej Karoliny, najwyraźniej mocno odczuła stratę ukochanego ojca.
„Nie wrzeszcz, nie wrzeszcz, bo jego już nie ma i nigdy nie będzie! Nie wstanie z grobu, nie ożyje, zostawił nas w kompletnym ubóstwie, bez jednego złamanego talara i bez jakiegokolwiek sensu! Po prostu wziął i umarł! – myślała z goryczą, tuląc do siebie zapłakaną dziewczynkę. – Twój tatulek wystawił nas, wszystkie trzy, do wiatru. Nie wiem, za co będziemy teraz żyć; bo jedyne, co mi zostało w spadku po nim, to te głupie kolorowe kwiaty na lichej grządce obok chlewika… Zawsze go do kwiatów ciągnęło. Lepiej by zrobił, gdyby zamiast nich uprawiał marchewkę, kapustę albo kartofle, przynajmniej byłoby teraz co do gęby włożyć, albo gdyby zakopał tam jakieś pieniądze na czarną godzinę”.
– I teraz właśnie przyszła na nas czarna godzina! – Antonia bezwiednie powiedziała to na głos i córka otworzyła oczy.
– Mamulko moja! – wyszeptała. – Chcę do tatusia…
– Pójdziemy do niego jutro, Joasiu, zaraz z rana, ze świeżymi kwiatami – resztką sił zdobyła się na anielską wręcz cierpliwość. – Sama dla niego nazrywasz kwiateczków w ogródku… Ale teraz śpij, bo rano będziesz miała podkrążone oczy i usmarkany nos. A tato nie lubił widzieć cię zapłakaną, pamiętasz? No, już, Joanko, cichutko, twój płacz słychać w całej Porembie… Śpij już, śpij, bo jeszcze mi zbudzisz Karolinkę…
Carl siedział przy biurku i nie robił nic.
Świeca w starym matczynym lichtarzu dawno się wypaliła i w izbie było ciemno dosłownie jak w lochu.
Siedział i rozkoszował się niezachwianą pewnością, że nikt mu w tej chwili do gabinetu nie wlezie i nie zaproponuje na przykład zapalenia nowej świecy.
Jego gospodyni, Emilia, dawno już połapała się w obowiązującym, niepisanym, a żelaznym harmonogramie dnia i nawet gdyby się waliło, o tej porze nie ośmieli się zakłócić jego spokoju.
Co więcej, nie pozwoli nikomu innemu tego uczynić.
W najgorszym zaś razie sięgnie po starą, wysłużoną miotłę, trzymającą wartę w kącie sieni i z werwą, która nieraz i jego samego zadziwiła, pozbędzie się intruza.
Między innymi za to jej płacił – i to sowicie.
„Oni zapewne wyobrażają sobie, że ja tu siedzę zakopany po uszy w papierzyskach i pracuję; te wszystkie głupki przechodzące po szychcie obok mego domu, wyskakujące w górę, jak pajace z pudełka, by zajrzeć przez okno do wnętrza izby i, rzecz jasna, zobaczyć owe stosy talarów, w których się rzekomo pławię! – Carl dziobał wściekle ostrzem cyrkla w kartkę z kalkulacją kosztów. – I jeszcze te ich wstrętne dzieciary wspinające się wieczorami na palce – a jak to za mało, to na drzewo, na płot, a nierzadko wchodzące jedno drugiemu na plecy, by choć raz być świadkiem owej mrożącej krew w żyłach sceny, kiedy to czarne, włochate diabły przybywające prosto z dna piekieł, wsypują mi przez komin całe worki talarów, w zamian za moją duszę…”
Carl otrząsnął się z niechęcią graniczącą z obrzydzeniem. Szczerze nie cierpiał dzieci – i to z wzajemnością.
Odkąd w wieku trzydziestu kilku lat stał się potworem – nie było jednego dnia, by okoliczna dzieciarnia nie naigrywała się z niego, nie wyzywała go, nie drwiła z jego brzydoty, próbując złośliwie naśladować ruchy jego obolałego ciała, nie celowała w niego kamieniami, dużymi kawałami węgla, a nawet końskimi kupami czy krowim łajnem.
Najgorsze zaś było to, iż gdy jedno pokolenie małych bandytów nareszcie po latach dorastało, uspokajało się i – o ironio losu! – w większości trafiało do pracy w jego majątkach, hutach i kopalniach – to pojawiało się nowe, młodsze, które dotąd tylko pilnie obserwowało, i teraz, będąc już niejako organicznie przyuczone do okrucieństwa, stawało się jeszcze bardziej zajadłe.
Upokarzające dla Carla widowiska zaczynały się więc od nowa. Ten schemat utrzymywał się latami.
Być może właśnie to przyczyniło się do jego całkowitego fiaska w stosunkach rodzinnych. Zupełnie nie sprawdził się jako dobry wujek dla swoich siostrzeńców.
Denerwowali go zresztą od urodzenia.
Ciągle awanturujące się i wrzeszczące bez powodu maluchy, zasmarkane, kaszlące, w ogóle chorujące na wszystkie znane ludzkości choroby wieku dziecięcego, leniwe tak, że nawet nie umiały samodzielnie wyleźć za próg, wciąż oczekujące pomocy, bez krztyny odwagi, polotu czy wyobraźni…
Do tego, gdy tylko przejrzały na oczy, omijały Carla szerokim łukiem, za nic nie chcąc się z nim nawet przywitać, o przytuleniu czy zabawie nawet nie wspominając!
Trzy starsze siostry Carla – Marianna, Joanna i Franciszka – zdając sobie doskonale sprawę z tego, jak wielką fortuną zaczyna dysponować ich brat, robiły wówczas co mogły, by relacje rodzinne stały się przynajmniej poprawne.
Poza oczywistymi względami materialnymi było im go po prostu żal. Kochały Carla.
Wspólne, szczęśliwe dzieciństwo upłynęło im niedaleko Zabrza, w Makoszowach, które dzierżawił ich ojciec. To tam pomagały rodzicom wychowywać małego Karlika, przyglądały się, jak dzięki nieprzeciętnym zdolnościom szybko zmienia się w nad podziw inteligentnego ucznia szkoły ludowej w pobliskich Przyszowicach, następnie w wychowanka renomowanego gimnazjum cystersów przy klasztorze w Rudach Raciborskich, potem pilnego ucznia liceum w Opawie, a już później – jak błyskawicznie awansuje ze zwykłego kancelisty i leśniczego na zarządcę dóbr samego hrabiego Karla Franza von Ballestrema, właściciela majoratu Pławniowice–Biskupice–Ruda.
Siostry cieszyły się i dziękowały Najwyższemu, że matka nie doczekała napadu na Carla i nie zobaczyła, w jakim był wtedy stanie i jak potem wyglądał.
I załamywały ręce, gdy stawało się jasne, że po tym piekle, które przeszedł, ich synowie brzydzą się Carlem. Jak bardzo są w dziecięcym okrucieństwie zagorzali, jak go za plecami urągliwie naśladują w jego kalectwie, jak bezlitośnie rechoczą mu w twarz.
Z czasem, gdy ich cierpliwe, matczyne prośby nie przynosiły skutku, zaczęły uciekać się nawet do przekupstwa, a w końcu i kar cielesnych – jednak mimo tego wszystkiego ich syneczkowie nie mieli zamiaru polubić ohydnie wyglądającego wuja.
„On jest szpetny! Brzydki jak noc! Pokraka! Utopiec!” – chlipali uparcie, klęcząc za karę na grochu, wysypywanym przez matki w kącie koło pieca.
Nawet gdy przybywało im lat i powoli docierało do ich tępych głowin, że tylko ten człowiek jest w stanie zapewnić im dobrobyt do końca ich żywota – nie potrafili przełamać się i okazać mu ani krztyny uczucia. Uważali zresztą, że nie jest im to do niczego potrzebne. Nie muszą go lubić.
To prawda, pracowali w jego zakładach – ale siedząc wieczorami na ochlajach w bytomskich szynkach i przepijając swe wypłaty, wyśmiewali kalekiego wuja, oczerniali go i podjudzali przeciwko niemu innych. Nie mieli hamulców. Wiedzieli aż za dobrze, bo cwani koledzy od kieliszka dość szybko im to uzmysłowili, że tak czy inaczej – fortuna bezdzietnego Godulli będzie musiała kiedyś w końcu trafić w ich ręce.
W chciwe, pazerne, lepkie łapy nierobów, pijaków, bawidamków i utracjuszy – jak mówił o nich Carl, z biegiem czasu coraz bardziej rozczarowany siostrzeńcami.
Niechęć i obrzydzenie szły więc tu w obie strony.
Kariera, jaką z rozmachem zrobił w śląskim przemyśle, wielkie pieniądze, genialne inwestycje i odważne pomysły – wszystko to pójdzie wniwecz, gdy tylko jego zabraknie. Czyli już niedługo.
Ech, do czorta! Zdecydowanie tego dnia nie potrafił się skupić.
Może to dlatego, że przed południem miał w Bytomiu dosyć męczące spotkanie ze swym starym znajomym, Franzem Gramerem[1], historykiem i wieloletnim kierownikiem miejscowej szkoły katolickiej, a zarazem kronikarzem, piszącym dla wrocławskiej „Schlesische Chronik”. Jak głosiła winieta w tytule tej gazety, był to „organ pogłębiający zainteresowanie prowincją śląską”.
Carl lubił Gramera. Poznali się przez starostę bytomskiego Adolfa von Tieschowitza, u którego Gramer podjął swą pierwszą pracę nauczycielską po przybyciu na Górny Śląsk. Przygnała go tutaj paląca konieczność zarabiania na swoje utrzymanie, gdyż nieoczekiwanie, gdy był studentem filologii niemieckiej, pomarli mu rodzice. Został bez grosza przy duszy i musiał natychmiast przerwać dobre studia na uniwersytecie we Wrocławiu.
Jak się okazało, praca u starosty miała dla Gramera jeszcze jeden niezaprzeczalny plus – w jego domu poznał krewną gospodarza, swoją przyszłą żonę, Wilhelminę von Tieschowitz.
Mimo że był towarzyski i lubił muzykować w gronie znajomych, niechętnie umawiał się w restauracjach czy innych miejscach publicznych, gdzie można by, zdaniem Carla, dobrze zjeść i spokojnie porozmawiać. Był obsesyjnym domatorem – odkąd w latach dwudziestych osiadł z żoną w swoim mieszkaniu przy placu Klasztornym, tak siedział w nim do dziś, i Carl nieco kąśliwie przewidywał, iż pewnie Franzowi przyjdzie w nim umrzeć.
Dzisiejsze ich spotkanie również odbyło się w owym mieszkaniu. Carl pojawił się tam punktualnie. Gramer powitał go z wszelkimi honorami i radosnym uśmiechem.
W „Schlesische Chronik” często pojawiały się pisane przez niego specjalnie dla Carla – a czasem wręcz pod jego dyktando – ogólnokształcące artykuły o rozwoju i perspektywach przemysłu górniczo-hutniczego na Górnym Śląsku. Tym razem Franz miał zamiar zmierzyć się z oszałamiającą karierą przemysłowca.
Jednak jako historyka nie interesowały go ludowe legendy i przaśne żarty pijaków w szynkach, a prawdziwe koleje losu Carla, z naciskiem na socjalny rys w jego kapitalistycznej działalności.
Według Franza Gramera był on wzorowym, na wskroś nowoczesnym pracodawcą. Najlepszym w całym Królestwie Pruskim.
Carla aż korciło, by jak najprędzej wybić mu z głowy pomysł na ów bałwochwalczy artykuł o nim. Dobre kilkanaście minut złościł się i próbował dowieść Franzowi, iż na przykład całe to słynne budowanie familoków dla pracowników oraz zapewnianie im fachowej opieki medycznej wynikało głównie z jego, Carla Godulli, partykularnych interesów! Jako właściciel zakładów doskonale się orientował, że bezdomny i chory robotnik – to żaden robotnik. I w tym, do diabła, cała tajemnica jego filantropii!
Gramer roześmiał się jowialnie.
– Pytanie, drogi Carlu, brzmi: dlaczego nikt inny ze znanych nam licznych przedsiębiorców, za którymi przecież stoją rodowe, niemieckie fortuny, nie wykonuje takiego ruchu? Młody Ballestrem i Donnersmarckowie ani myślą pójść w twoje ślady! Ferajna od Jorga Gieschego z krzykiem zatyka sobie uszy, Winckler się waha… Dbanie o swych pracowników to wciąż jeszcze nie ich interes. Jesteś, bracie, jednorazowym zjawiskiem! Ale zacznijmy od początku; co cię wywindowało, co było momentem zwrotnym? Z pewnością do swej błyskotliwej kariery szedłeś już od dzieciństwa?
Niech dunder świśnie tego Gramera. Diabelna, denerwująca dziennikarska dociekliwość! Carl czuł, że zaraz rozboli go głowa, już pulsowała mu cała jej prawa strona.
Nie chciało mu się wracać do tego, co działo się w jego życiu czterdzieści lat temu, ckliwie wspominać i grzebać się od nowa w tym wszystkim – teraz, gdy już stoi nad grobem!
– Co było zaczątkiem, Carl?
– Nie było niczego takiego – mruknął z rozdrażnieniem.
– Było. Było na pewno!
Cystersi. Najlepsza elitarna szkoła średnia po tej stronie Odry. Carl spędził tam pięć lat.
Zdobył gruntowną wiedzę z zakresu matematyki, chemii, przyrody, geografii, podstaw prawa i polityki, języka francuskiego, łaciny, greki, kaligrafii i religii katolickiej. Mógł korzystać z ogromnej, liczącej dziesięć tysięcy woluminów, biblioteki – jednej z największej na Górnym Śląsku.
Cystersi prowadzili też doskonałe lekcje poglądowe, wyprowadzając młodzież poza szkolne mury. Bowiem wokół klasztoru, w należących do nich jedenastu wsiach, wzorowo funkcjonowały huty żelaza, potasownia, huta szkła, kopalnia rudy, kwitło leśnictwo, rolnictwo, hodowla ryb, bartnictwo, uprawa winorośli, sprawnie działały młyny i browar – a więc uczniowie obok teorii zdobywali rozległą wiedzę praktyczną i ćwiczyli umiejętności zarządzania różnymi dziedzinami.
Zatem kiedy po ukończeniu szkół, około roku 1800, młodziutki Carl zatrudniał się u hrabiego Karla Franza von Ballestrema – umiał więcej niż jego pryncypał.
Od pierwszego dnia błyszczał w hrabiowskim pałacu w Pławniowicach, jako ta gwiazda zaranna w niebiesiech. Awansował w zawrotnym tempie.
Hrabia Ballestrem, były wojskowy, człowiek pięćdziesięcioletni, z natury przyjazny i życzliwy, pozwalał mu na wiele. W końcu, w uznaniu zasług, mianował go zarządcą całego majątku.
W roku 1812 udało się Carlowi przekonać hrabiego, że teraz już nie rolnictwo, a wydobywanie skarbów mineralnych spod ziemi będzie miało kolosalną przyszłość.
Wkrótce potem, według bardzo dobrego projektu królewskiego inżyniera budownictwa przemysłowego, Johanna Friedricha Weddinga, Godulla buduje Ballestremowi hutę cynku „Karl”, nazwaną tak od pierwszego imienia hrabiego.
W 1815 roku, w nagrodę za genialny nadzór nad budową i rozruchem zakładu, otrzymuje od Ballestrema 28 kuksów[2] tej huty. Były to kuksy wolne od wszelkich kosztów i dawały tak znaczny zysk, że od nich rozpoczęła się prosta droga Carla Godulli do tytułu „Króla Cynku”.
W następnych latach Carl nie ustaje w ciężkiej pracy dla hrabiego; kalkuluje, wylicza, inwestuje, przewiduje, planuje… i nie myli się. Nigdy.
Po dwóch dobrze przemyślanych rozbudowach – w roku 1825 cynkownia „Karl” staje się największą i najnowocześniejszą na kontynencie.
Świat oszalał. Okrzyknięto hutę ósmym cudem świata.
Z całej Europy zjeżdżali się przemysłowcy i różnego autoramentu gapie, pragnący zobaczyć ją na własne oczy, a także poznać „niesamowitego człowieka”, jak nazywano Carla – i może, przy okazji, nauczyć się czegoś od niego.
Większość tamtych ciekawskich zwiedzających denerwowała wówczas Carla dokładnie tak, jak teraz Franz Gramer!
Niemal spijał słowa z jego ust, wiercił mu dziurę w brzuchu, z chirurgiczną precyzją wywlekał z niego każdy szczegół, a jeszcze domagał się nieustannej interpretacji faktów.
Basta! Carl wstał i zmusił Gramera do tego samego. Uścisnęli sobie dłonie.
– Jestem zawiedziony, drogi Carlu, że to już koniec tej pasjonującej opowieści!
– Franz, nie żartuj. Naprawdę zawiedziony byłbyś wtedy, gdybym, na skutek dalszych twoich namiętnych indagacji, wyzionął tutaj ducha…
– Jak zawsze udajesz, że wisielczy humor to twoje drugie imię! – Franz, pełen radosnego entuzjazmu podreptał za Carlem do sieni. – Dziękuję ci, to będzie artykuł roku!
– Wątpię, ale nim te żałosne wypociny starego piernika skierujesz do publikacji – przyślij mi, proszę, tekst przez umyślnego.
– Oczywiście, Carl, ma się rozumieć! Pierwsza zasada rzetelnego żurnalisty: glejt od bohatera artykułu! – Franz stuknął obcasami i energicznie zasalutował.
– Salutujesz do pustej głowy… – zauważył ponuro Carl, a wesoły śmiech kolegi odprowadził go do wyjścia.
Mimo wszystko ta przedłużająca się wizyta znużyła go, czym prędzej wsiadł do swojej wygodnej karety i wrócił na ukochane wzgórze w Rudzie. W jego spokojnym domu nikt nie będzie mu zadawał głupich pytań.
Siedział więc teraz i zamiast odpoczywać, biedził się nad tępotą i brakiem życiowych perspektyw swoich siostrzeńców.
Nie mógł pojąć, dlaczego nie kształcili się, nie zechcieli pójść w jego zawodowe ślady, nie rozwijali zainteresowań i nie szukali swych mocnych stron.
„Po prostu to banda leni; od rana do wieczora ganiają za dziewczynami, a potem siedzą w karczmie, chleją alkohol, aż im po brodzie kapie i palą fajki! I tylko czekają na moją rychłą śmierć!” – denerwował się ciągle od nowa Carl, bo kogo jak kogo, ale właśnie pijaków nienawidził najbardziej i najszczerzej, za to, co robią sobie, swoim żonom i dzieciom. Jak bezmyślnie potrafią przepić całą wypłatę i jak bez wstydu upodlają się jako mężczyźni!
– Im większy pijak, tym więcej głodnych dzieci w chałupie! – z goryczą powtarzał Carl i czynnie, nierzadko z użyciem kija, tępił alkoholizm wśród podległych sobie pracowników.
I to chyba była jedyna zgodna z prawdą legenda, krążąca o nim wśród pospólstwa – że Carl Godulla wpadał znienacka do szynków i karczm i swoją słynną kryką, sękatym kijem, dobrze odbijającym się od pijackich pleców, wypędzał stamtąd wszystkich tych górników i hutników, których zatrudniał. Winowajcy trzeźwieli natychmiast i uciekali do domów, aż się kurzyło, a on, rozeźlony do granic wytrzymałości, tłukł o ziemię pozostawiane przez nich w popłochu kufle pełne piwa i butelki z gorzałą.
– Wynocha stąd! – ryczał, a jego głos niósł się po całej Rudzie – Już was tu nie ma! Wracać do rodziny, wy pierońskie chachary![3]
[1] Franz Josef Matias Gramer (1797–1865) – niemiecki historyk, dziennikarz i kronikarz pochodzący z Bolkowa w Karkonoszach, od 1812 roku kierownik państwowej szkoły katolickiej w Bytomiu. Dbał o swych wychowanków, otworzył dla nich miejską bibliotekę, wprowadził zajęcia fakultatywne, a biednym uczniom dawał nieodpłatne korepetycje. W roku 1863 wydał drukiem dzieło swego życia, historiografię Bytomia Chronik der Stadt Beuthen in Oberschlesien.
[2] kuksy – z czeskiego kous – kąsek, kawałek. Tu: udziały w zyskach zakładu przemysłowego
[3] pieroński chachar (określenie śląskie) – alkoholik, degenerat, łachmaniarz
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Copyright © 2020, Gabriela Anna K ańtor
Copyright © 2020, Wydawnictwo MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-620-7
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek