Bagaż - Jerzy Jarniewicz - ebook

Bagaż ebook

Jerzy Jarniewicz

3,0

Opis

Nowa książka laureata Nagrody Literackiej Nike 2022. Osobisty wybór sześćdziesięciu pięciu wierszy pochodzących z dwunastu dotychczasowych książek poetyckich autora – od tych „z ubiegłego wieku” po osiem kolejnych tomów wydanych przez Jerzego Jarniewicza w Biurze Literackim, w tym wyróżnione „Mondo cane”. Znaczna część utworów prezentowana jest w nowych, poprawionych przez autora wersjach. Całość uzupełniają niepublikowany dotąd w żadnym tomie wiersz „Stairway to Heaven” oraz przekrojowe posłowia autorstwa Joanny Orskiej i Kacpra Bartczaka. Bezpośrednim pretekstem do wydania książki jest nie tylko nowe spojrzenie na twórczość laureata Nike, ale także zbliżająca się 65. rocznica urodzin autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 68

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (8 ocen)
1
2
1
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pdefiance

Całkiem niezła

nie zaiskrzyło między nami, jednak ten zbiór daje dobry wgląd w ewolucję Jarniewicza jako poety. dzięki niemu wiem, że najbardziej przemawiają do mnie jego najnowsze wiersze. wolę, gdy próbuje komentować rzeczywistość niż własne życie. zbiór jest opatrzony świetnym komentarzem merytorycznym.
00
Spacerujaca_z_ksiazkami

Z braku laku…

Przeczytane i zapomniane
00
Julia_mistrz

Z braku laku…

Nie przemawia to do mnie.
00

Popularność




Wier­sze z ubie­głego wieku(1984–1995)

.

[stoję na mo­ście]

stoję na mo­ście

cze­kam

aż prze­pły­nie rzeka

.

Dziś rano zmarła Fran­cja

dziś rano zmarła Fran­cja

ata­szaty wy­słały na ręce sie­rot de­pe­sze kon­do­len­cyjne

w Hon­du­ra­sie mi­nutą ci­szy uczczono pa­mięć zmar­łego mo­car­stwa

w Monte Carlo od­były się ma­sowe de­mon­stra­cje

a w Rio nie­prze­rwa­nie trwał kar­na­wał

dziś rano zmarła Fran­cja

sur­re­ali­ści ogło­sili ban­kruc­two banki im­pre­sjo­ni­zmu nie­wy­pła­cal­ność

de­spoci w spo­koju za­częli bu­do­wać ba­sty­lie

Kat­mandu wy­ra­ziło go­to­wość zo­sta­nia sto­licą mody

a w Rio nie­prze­rwa­nie trwał kar­na­wał

dziś rano zmarła Fran­cja

na­ród opusz­czał mar­twe zie­mie idąc na wieczną tu­łaczkę

na za­cho­dzie Eu­ropy po­wstała nowa Sa­hara

kar­to­gra­fo­wie na­niosą na mapy biały mil­czący ob­szar

który na­zwą ane­ku­meną fran­cu­ską

a w Rio nie­prze­rwa­nie trwał bę­dzie kar­na­wał

.

Nie­przej­rzy­ste kartki zimą

czy­ta­łem że pe­wien li­tew­ski po­eta

pi­sząc o zi­mie

my­ślał o to­ta­li­ta­ry­zmie

im­pe­rium już nie ma

au­to­bus grzęź­nie w bło­cie

śnieg dawno prze­stał być biały

stło­czeni lu­dzie pocą się na mro­zie

w sztucz­nych fu­trach i dusz­nych ko­żu­chach

para osiada na szy­bach

i znowu ni­czego nie wi­dać

.

Ala ma kon­cep­cję Boga

Je­śli ma być Bóg – mówi Ala, sło­dząc her­batę –

nie po­wi­nien za­wia­dy­wać świa­tem.

Tym może się za­jąć pre­mier,

mi­ni­ster bez teki lub se­kre­tarz par­tii, od biedy.

Je­śli ma być Bo­giem – Ala są­czy her­batę –

to nie na ludzką miarę,

ani żad­nej rze­czy, co na ziemi jest.

Po­nad, poza i nie dla nas,

ale mimo nas.

Jakby Go nie było, tak po­wi­nien być –

koń­czy Ala i od­sta­wia szklankę.

.

Roz­mowa bę­dzie moż­liwa (wiersz drugi)

dzięki ci boże (rze­czow­nik) żeś świat tak

stwo­rzył (cza­sow­nik) że słów nam nie (bra­kuje)

i że jak ściany – (iro­nie) z tych słów

można (bu­do­wać) bez­oko­licz­nik i 

(mó­wić) w ten spo­sób z (tobą) za­imek

to za­miast two­jego imie­nia

Nie­po­znaki(2000)

.

Przez ścianę

Zro­biło się ja­sno. Dzie­sięć se­kund.

Pio­run mu­siał ude­rzyć na Ba­łu­tach.

Albo z dru­giej strony,

tak samo da­leko. Chojny?

Nie ma kie­runku,

kiedy drżą szyby, a świa­tło spada

na Łódź na chwilę. Pod oknem

prze­je­chał sa­mo­chód, a ty śpisz

po omacku przez ścianę i nie py­tasz

ani skąd, ani do­kąd.

.

Café Co­bro

strze­miń­ski ale nie ten strze­miń­ski

tylko zu­peł­nie inny

a poza tym żyje

bo wpada tu w po­nie­działki

je­śli masz mi coś do po­wie­dze­nia

nie zwle­kaj

po­dają tu kawę bez ko­fe­iny

a ta kel­nerka

nosi czer­woną bie­li­znę

.

Ero­tyk mi­le­nijny

je­dy­nie wier­sze mi­ło­sne

mają dziś ra­cję bytu

lecz byt po­my­ślał

żad­nej ra­cji nie ma

po­wie­sił więc na klamce

prze­po­coną ko­szulę

ścią­gnął ró­żowe majtki

i wszedł do wanny

w wo­dzie

po­czuł wła­sną nie­waż­kość

ko­smos

po­my­ślał Neil

Arm­strong

dłoń z gąbką

ro­biła co mo­gła

za jego ple­cami

są miej­sca

któ­rych i tak nie się­gnę

przy­po­mniał so­bie

za­po­mi­na­jąc

że jesz­cze nie czas

na pod­su­mo­wa­nia

.

Dwa i trzy zera

W Trójce od rana pusz­czają Co­hena.

To zły znak. Pew­nie umarł. Lub na­grał

nową płytę. W dzie­więć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym

bę­dzie miał sześć­dzie­siąt pięć lat. Tyle samo co ja

w dwa ty­siące dwu­dzie­stym trze­cim. Śmieszne

są te ra­chunki, prawda, a do tego

fał­szywe. Od wczo­raj wy­dzwa­niam do cie­bie.

Bez­sku­tecz­nie. Czas umie­rać lub wy­dać nową książkę.

Za dwa lata mil­le­nium. Bez pa­niki: nie pierw­sze.

Moje palce ner­wowo po­wta­rzają twój nu­mer.

.

Pasz­port Nan­sena

pour Anik

Kto ci po­wie­dział, kiedy i w ja­kim ję­zyku,

że mó­wisz ob­cym ję­zy­kiem? Hisz­panka

z Ka­ta­lo­nii? A może ten An­glik sprze­da­jący

zimne ognie na placu w Edyn­burgu? Nie od­chodź,

nie bę­dziemy ni­czego tłu­ma­czyć. Po­wie­dział­bym

po ka­na­dyj­sku, że za wcze­śnie, lecz wi­dzę

kro­plę nad twoją brwią, która na­tych­miast

mo­bi­li­zuje mi ję­zyk. Mówmy więc

jak bez­pań­stwowcy: w słow­niku mamy prze­cież

fla­mandz­kie po­ca­łunki, uszczyp­nię­cia po ba­skij­sku,

wa­loń­ski szept od ucha do ucha. Lost in trans­la­tion?

Przy­zy­wasz moje imię gło­skami, któ­rych nie umiem

wy­mó­wić, z cu­dzych gło­sek ze­sta­wiam cie­bie i na­zy­wam.

Je t’em­brasse. Prze­gna­łem stąd tłu­ma­czy.

Je­ste­śmy bli­sko – do­póki wza­jem obcy,

jak drzewo i zie­mia, źre­nica i ho­ry­zont,

ja, które w końcu zmó­wiło się z ja.

Do­wód z toż­sa­mo­ści(2003)

.

Szklana kula

Od lat nie uma­wiam się na ju­tro,

uma­wiam się na to, co było,

choćby na go­muł­kow­skich uli­cach

mo­jego Ka­ro­lewa,

gdzie strze­la­łem

do chło­pa­ków po nie­miecku.

Ile dy­wi­zji może mieć mia­sto,

któ­rego nie ma na ma­pie?

W świe­cie kro­jo­nym na na­szą miarę

trudno się znowu nie spo­tkać,

a jesz­cze trud­niej nie ze­trzeć.

Na Ka­ro­le­wie nicht neues.

Tu miesz­kam,

tu zo­sta­łem za­pi­sany,

choć nie wy­cią­gaj z tego

po­chop­nych wnio­sków na przy­szłość:

za­wsze coś mo­gło wy­da­rzyć się

pod Sta­lin­gra­dem.

.

Re­wi­zja oso­bi­sta

Do­ko­nało się.

Już tu nie miesz­kam,

ale pa­mię­tam po­dwórko na For­nal­skiej

i okno na par­te­rze,

w któ­rym prze­sia­dy­wał ten fa­cet.

Czę­sto­wał nas li­za­kami.

Był groź­niej­szy

niż Hupka i Czaja

w tam­tej epoce

ulicz­nych sa­tu­ra­to­rów,

zmaz noc­nych

i wo­dza Apa­czów aus Deutsch­land.

Hände hoch!

Wszystko wi­dzia­łem.

Otwórz usta, wy­staw ję­zyk,

opróż­nij kie­sze­nie.

Mu­simy się mieć

na bacz­no­ści,

wo­jenne ścieżki

pro­wa­dzą do domu.

.

Evviva(wiersz trzeci)

W wier­szu

jak w kre­ma­to­rium

nic, co ludz­kie,

ko­cha­nie.

Sztuka jest sztuką

spo­pie­la­nia,

po któ­rej po­zo­staje

biały pia­sek

two­jego ję­zyka,

zę­bów, dzią­seł,

warg, wią­za­deł,

pod­nie­bie­nia.

.

Gru­dzień (Epi­log)

Dwa­dzie­ścia lat temu za­bili Len­nona.

A wiesz, po­wie­dzia­łem, ten gość od Don Ki­chota

nie żyje od kilku stu­leci

i Szek­spir też już słowa nie na­pi­sze.

Nie mów, po­wie­dział, zna­czy się

pa­dli­no­żercy

je­ste­śmy?

I na­wet ten ka­wa­łek Bil­lie Hol­li­day,

co mi go tu pusz­czasz od do­brej go­dziny,

jest tylko ne­kro­lo­giem?

Nie mów, mó­wię, nie mów.

.

Do­wód z toż­sa­mo­ści

imię utwo­rzone przy­rost­kiem

-men (jak brze­mię) od pnia no-

Alek­san­der Brück­ner

Tu miesz­kam,

stąd moje imię.

Na szklance

nie­ne­go­cjo­walny od­cisk warg.

Na war­gach sy­czące spół­gło­ski

pol­sz­czy­zny.

W pol­sz­czyź­nie

rów­ninne apo­kryfy kra­jo­brazu.

Pod wy­cie­raczką

klucz.

Nie wyjdę już

na swoje.

Oran­żada(2005)

.

Ety­kieta za­stęp­cza

Te wier­sze ze spi­żarki

wy­kra­dłem. Trwałe jak mor­ta­dela

ze Słup­ska. Zsia­dłe mleko. Sma­lec.

Wieczne jak święta pol­sz­czy­zna

Go­mułki i Gom­bro­wi­cza.

„Ty i Ja”. Go­rączka trzy­dniowa.

Two­rzy­wem felga sko­ro­do­wana

i prze­pa­lone diody. Li­gnina

bu­twie­jąca w słońcu. Słowa

w wier­szu. Spiż?

.

Idą le­śni

Lata nie­uwagi, a roz­sy­pie się w proch.

Trawa po­ro­śnie, zgęst­nieje las.

Bo o czym dziś roz­ma­wiać? Że po­trwa,

nikt, jak pa­mię­tam, słowa nie da­wał. Nikt słowa

nie przyj­mo­wał. Pod no­sem mia­łem wtedy

oran­żadę w proszku. A biały pod­ko­szu­lek,

pa­rus od­ino­kij, ło­po­tał na wie­trze.

Ota­czały nas zyg­za­kiem par­ty­zanc­kie

okopy, które zyg­za­kiem ota­czały

mnie i cie­bie. Szu­miał las. Wzra­stały grzyby.

Zwa­bione za­pa­chem ciał

nad­bie­gły nocą psy, czer­wie­nią

prze­sią­kły zie­lone spodenki, a uda

przez całe lato nie chciały się za­bliź­nić.

Słów nikt ni­komu nie da­wał. Dziś jak pies

u two­jej nogi liżę dłoń

o smaku cy­try­no­wym.

.

Wszyst­kie drogi

Po­wiedz, skąd i gdzie je­ste­śmy? Wy­dłu­żone rzęsy

sie­dzą­cej na­prze­ciwko mnie sza­tynki wy­zna­czają

na­sze współ­rzędne. Ga­stro­no­mia

wy­ryta na wi­del­czyku, mdlący za­pach ce­raty

w gra­na­towe rybki i rów­no­wa­żący

ten mocno nie­sta­bilny układ

pa­pie­rek po drop­sach z Go­plany. W gar­dle

roz­pa­no­szył się mdły smak akronu. Na za­wsze?

Tych lat nie odda nikt (albo ja­kiś inny

szla­gwort z Opola). Wy­pro­wadź mnie stąd,

z błędu zmę­czo­nego oka. Na sa­mym dnie

pę­kają na­czyńka, wzrok krwawi, nie chce roz­stą­pić się

Mo­rze Czer­wone. Skwar i tony pył­ków w po­wie­trzu.

Ten lo­kal Rzym się na­zywa. Ktoś przyj­dzie

i po­układa?

.

Mięk­kie pod­brzu­sze

Mi­jał go­rący czas plu­szu i sia­tek na owady.

Słow­nik uboż­szy o kil­ka­set słów

obej­mo­wał mimo wszystko wszystko.

No do­brze, do pierw­szego miej­sca

po prze­cinku, ale za­raz za nim

roz­cią­gały się białe jak prze­ście­ra­dło

plamy gór­nego Spits­ber­genu. Do dziś

nie ro­zu­miem, czemu po­su­nę­łaś się tak dia­me­tral­nie,

a twoje wargi przy­kuły uwagę gen­seka gla­cjo­lo­gii,

który od oran­żady wo­lał pa­bial­ginę. Nie wiem.

Bi­sów nie bu­diet. Mo­gli­śmy być jak bo­go­wie

zdań pięk­nych i zło­żo­nych, a zo­stały nam tylko

nie­gdy­siej­sze słowa, krew, pot i łzy,

z każdą zimą biel­sze.

.

Se­zam

Ala­dyn był na smy­czy i śnie­żył w dni ro­bo­cze,

a czego oczy nie wi­dzą, du­sza pra­gnie w dwój­na­sób.

W so­boty, bo były wtedy so­boty,

oj­ciec włą­czał Mo­ni­tor i słu­cha­li­śmy jak tru­sie

Mał­cu­żyń­skiego, który cy­to­wał Ban­da­ra­na­ike.

Zdal­nie ste­ro­wane mo­dele z Czuj-Czynu kre­śliły koła

na bez­piecz­nym nie­bie, zdal­nie ste­ro­wane

słowa wprost z chmur osia­dały na dłoni. Pod drze­wem

na Lu­blinku czarna skrzynka sie­działa

bez­piecz­nie w ob­cych rę­kach. Wi­dzia­łem