Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka zbierająca najciekawsze, szczególnie aktualne i najważniejsze rozmowy z Jerzym Jarniewiczem, laureatem Nagrody Nike 2022. Zgromadzone teksty układają się w pasjonującą opowieść o kilku ostatnich dekadach w polskiej (i nie tylko) literaturze, ze szczególnym naciskiem na poezję oraz przekład. Jarniewicz od lat podkreśla dialogiczny i współautorski charakter literatury, dlatego niektóre tematy, figury czy strategie, które można dostrzec w jego wierszach, mają swój początek w rozmowach z innymi pisarzami, tłumaczami, krytykami oraz dziennikarzami. Ukazanie tej wymiany myśli poprzez przygotowany przez Karola Porębę wybór rozmów jest niezwykle potrzebnym uzupełnieniem twórczości lirycznej, przekładowej i eseistycznej łódzkiego autora, a także kontrapunktem dla tekstów krytycznoliterackich i literaturoznawczych o jego pisarstwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 518
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie ma nas poza czasem. Wstęp
Karol Poręba: Stwierdziłeś kiedyś, że „gdybyś miał odtworzyć własną kosmogonię, powiedziałbyś, że na początku było ciało”. Dekadę później w rozmowie ze Zdzisławem Jaskułą dodałeś: „Literatura wyrosła nie tylko z mitów, również z glosolalii, z «mówienia językami», z gaworzenia, z dziecięcych wyliczanek. Dzieci wcale nie tworzą mitów kosmogonicznych, tylko bawią się słowami, a właśnie w mowie dziecka, bardziej niż w mitach i rytuałach, szukałbym źródeł literatury”. Co twoim zdaniem wydarza się między ciałem, mówieniem językami i słowem samym w sobie? Na czym polega to niemetafizyczne napięcie łączące ciało i pragnienie, dźwięk i literaturę?
Jerzy Jarniewicz: Okej, zacznijmy więc z grubej rury – na początku było ciało, a ciało stało się słowem. Od doświadczenia cielesności wszystko się zaczyna: nasz język, nasze metafory, umiejętność abstrakcyjnego myślenia. Jeśli mówimy o czymś, co się zdarzyło i minęło, że „mamy to już za sobą”, to odwołujemy się do doświadczenia cielesnego, prawda? Bo przeszłość, czyli świat, z którego wyszliśmy, jest za naszymi plecami, a przyszłość, czyli świat, do którego zmierzamy, przed nami. Mówimy o abstrakcyjnym czasie, wyrażając go doświadczeniem przestrzeni i miejscem, jakie zajmuje w niej nasze ciało.
Początki literatury wiążę – nie w planie filozoficznym, ale jako założenie mojej praktyki twórczej – z potrzebą wyartykułowania doświadczenia cielesności. Dziecięce wyliczanki, te wszystkie „ene due rabe”, pierwotne wierszyki oparte na powabie dźwięków, stanowią swego rodzaju przedłużenie cielesności. Dzieci lubią rymować, bo ich ciało uczestniczy w tych zabawach, poddaje się ich rytmom. Ba, przedłużeniem cielesności jest też pismo – w pisaniu uczestniczą przecież palce, dłonie, nadgarstki, mięśnie ramienia. „Nie pisze się głową, pisze się ręką” – zacytował Samuela Becketta noblista Jon Fosse. Jedno wiąże się z drugim: słowo z próbami poszerzenia możliwości naszego ciała.
Słowo i jego stosunek do rzeczy od początku stanowi jeden z najważniejszych tematów twoich wierszy. Innym kluczowym wątkiem, który ściśle wiąże się z cielesnością i literaturą, jest czas. Powiedziałeś, że „wiersz to jeden z ciekawszych synonimów czasu”...
Nie ma nas poza czasem. Czas jest najbardziej ludzkim żywiołem. Wielokrotnie, także w zebranych w tej książce rozmowach, mówiłem o obecności czasu w wierszu, na przekór długiej i ugruntowanej tradycji, która ten element w literaturze próbuje podważać, głosząc, że literatura jest ponadczasowa, a wiersz to pomnik w marmurze. Zgadzamy się co do tego, że czas w wierszu ujawnia się w jego rytmie, w sekwencjach długich i krótkich sylab, ale ja mam na uwadze coś innego – zmiany, jakie dokonują się w języku. Słowa wychodzą z użycia, tracą lub zmieniają swoje znaczenie, inna staje się ich wymowa. Zmiany te mógłbym nazwać starzeniem się, bo pod tym względem poezja podlega takim samym prawom jak ciało. Wiersz zmienia się z upływem czasu, jest zjawiskiem nie tylko historycznym, ale też organicznym.
Czy sądzisz zatem, że wiersz jest w stanie uchwycić czas?
Nie wiem, Karolu, czy jest w stanie uchwycić czas, skoro sam jest czasem. Czy ocean jest w stanie uchwycić wodę? Nie chodzi mi o to, że konkretny autor dzięki swojemu talentowi przyszpili w wierszu jakiś moment historyczny, że odda, jak na przykład T.S. Eliot w swoich wierszach z lat trzydziestych, poczucie nadciągającej katastrofy. Bardziej interesuje mnie niedostrzegana kwestia organicznych zmian – wszystkiego, co istnieje, także poezji, która z cielesności wyrasta. Wiersze nie są ze spiżu, raczej z kapusty.
Skojarzyłem to z pobudzającym wyobraźnię zdaniem Anne Carson, która zanotowała, że „Eros jest czasownikiem”. Czy literatura – jak Eros – także jest czasownikiem?
Zgadzam się z Carson, choć sam użyłbym słowa „proces”, ale to synonimiczne określenia. Literatura istnieje tylko wtedy, gdy się z nią coś robi: gdy się ją pisze, czyta, interpretuje, pamięta. Tym samym jest, zgoda, czasownikiem, działaniem, a nie pomnikiem trwalszym od spiżu, ponoć stałym i niezmiennym, mimo że mijają pokolenia, a z nimi ich języki. Przywołam w sukurs Federica Felliniego, tego arcymaga od ruchomych obrazów: „Istniejemy tylko w tym, co robimy”.
Intryguje mnie metafora bezdomności literatury, którą posługujesz się w zbiorze esejów Frotaż. Szkice o literaturze anglojęzycznej. Stwierdzasz tam, że literatura ma nam coś do powiedzenia tak długo, jak długo jest bezdomna; póki jest w ruchu, póty pozostaje żywa.
Jeżeli literatura jest procesem, to nie może mieszkać w jakiejkolwiek zamkniętej przestrzeni. Ale bezdomność literatury widzę również w kategoriach mniej oczywistych: literatura, przynajmniej ta żywa, jest działaniem, które wadzi się z pojęciem swojskości. Wyrasta z poczucia, że swojskość jest grubymi nićmi szytą mistyfikacją, próbuje więc tę swojskość przenicować. Metafora bezdomności wydaje się trafnie opisywać kondycję literatury, owo wydobywanie się z tego, co już nazwane, czyli oswojone, udomowione i zamknięte. Idealnym przykładem pisarstwa, które swojskość niejako z definicji kontestuje, jest przekład literacki. Tłumaczenie to nieustanne nicowanie swojskości, odkrywanie w niej tego, co obce.
W rozmowie z Inez Okulską powiedziałeś o kondycji języka: „Słowo zawsze potrzebuje drugiego słowa, natychmiast biegnie do innego, szuka słów kolejnych, bo samo, poza relacją, niknie, pustoszeje. Nie daje poczucia spełnienia, zamknięcia, kompletności, nie zatrzymuje – choćby na chwilę, jak orgazm – czasu”.
To wywiad sprzed dobrych kilkunastu lat, ale podtrzymuję to, co wtedy powiedziałem. Nie da się czegokolwiek zamknąć w jednym słowie, słowo poza relacją z innym słowem jest puste. Dlatego, by nie zniknąć, musi biec do kolejnego słowa, nieustannie kolejnego słowa pożąda – jest chronicznie nienasyconym pożądaniem. Więcej, więcej! Słowu zawsze brak dopełnienia. Albo radykalniej: słowo to sygnał braku i nieobecności.
Jak w takim razie widziałbyś relację bezdomności literatury wobec innej – nie mniej ważnej dla ciebie – metafory gościnności słowa?
We Frotażu napisałem coś, co może zabrzmieć paradoksalnie. Literatura jest bezdomna – nie ma stałego miejsca zamieszkania, bo nieustannie wychodzi poza światy, w których już się zadomowiliśmy. A jednocześnie, choć bezdomna, dla nas jest domem, możemy w niej zagościć, by razem z nią prowadzić nomadyczny żywot.
Żeby być gościem, trzeba być skądinąd, trzeba skądś przyjść, co wiąże się oczywiście ze szczególnego rodzaju nomadyzmem czy poczuciem bezdomności.
Tak, to dzięki literaturze jesteśmy nieprzerwanie gośćmi. Dzięki niej możemy nieustannie doświadczać gościnności świata. Możemy wejść w jej zmienną rzeczywistość, uczestniczyć w jej wędrowaniu, bo ona nie mieszka w moim, twoim, naszym języku, z natury rzeczy jest ciągiem nieustannych przemian: przekładowych, edytorskich, redakcyjnych, czytelniczych, interpretacyjnych, adaptacyjnych. Nie znajdziemy w niej niczego, co byłoby raz na zawsze dane, zamknięte i zatrzymane. Literatura, jak ją widzę, byłaby raczej rzeką niż oceanem.
Ciekaw jestem, jak odniósłbyś to do innych form wypowiedzi artystycznej: do filmu, muzyki, sztuk wizualnych...
Moje przekonanie o czasie wpisanym w organizm literatury wzięło się chyba z kontaktu ze sztukami wizualnymi. Pamiętam swoje spotkania z twórczością Kurta Schwittersa, którą znałem początkowo tylko z reprodukcji. Zawsze mnie interesował, ale fizyczność jego prac – to, jak potrafią one odzwierciedlić upływ czasu, odkryć przed widzem swoją cielesność – dostrzegłem dopiero, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem je w muzeum. Prace te, wykonane z różnych efemerycznych materiałów – biletów tramwajowych, opakowań po cukierkach, jakichś kijków czy innych, jakby przypadkowych przedmiotów – blakły i płowiały, ich powierzchnia pokrywała się rysami oraz szczelinami. Pomyślałem wtedy: przecież to jest dokładnie to, co dzieje się z wierszami. One też z upływem czasu – jak te bilety tramwajowe użyte przez Schwittersa w jego kolażach – szarzeją, blakną, zmieniają kolor i fakturę, pękają, bo zmienia się, starzeje język, z którego są zrobione.
A czy widziałbyś w tej materii jakąś różnicę między poezją a prozą?
Proza, jaką lubię czytać, nie odbiega zasadniczo od poezji, jeśli chodzi o sposoby użycia języka. Proza i poezja różnią się oczywiście wieloma aspektami, wiesz, horyzontalność prozy versus wertykalność poezji, ale obie w swoich najciekawszych przejawach są niedokończone, otwarte, znikalne. Lubię prozę, w której działają siły odśrodkowe; powiedziałbym nawet, że bez tych sił rozkręcających tekst poza jego granice dobra literatura nie ma dziś szans. Okej, nie ma ich u mnie.
W czasie, kiedy nikt – lub prawie nikt – nie pisał o miłości, ty wydałeś bardzo nieoczywistą książkę Makijaż, w której w znacznej mierze skupiasz się na językach erotyzmu. Następnie ogłosiłeś tryptyk poetycki Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną, Woda na Marsie oraz Puste noce, gdzie aż kipi od dusznego, na poły transgresyjnego czy wojerystycznego, na poły konwencjonalnie romansowego erotyzmu. Zmienia się bohater twoich wierszy, zmienia się też ich adresat, niejako się ukonkretniając. Co wydało ci się wówczas tak intrygujące w temacie erotyki i miłości – mogłoby się wydawać, że zgranym i omówionym na każdy możliwy sposób – że postanowiłeś się nim zająć?
To nie jest kwestia postanowienia. To raczej wynik różnych decyzji, które się nieświadomie podejmuje, kiedy pisze się jeden, drugi, trzeci wiersz, a potem układa się je w książkę. Dopiero po fakcie można spojrzeć na swoje utwory i powiedzieć: no tak, dokonuje się tu jakaś zmiana, zagadnienie erotyki wychodzi na prowadzenie. Zdaję sobie sprawę z tego, że ta tematyka stała się podstawą definicyjną nie tylko mojej poezji, ale też – dla mnie przynajmniej – poezji w ogóle. Być może wzięło się to z faktu, że doszedłem do przekonania, iż wiersz powinien być – a mówiąc ostrożniej: może być – rozmową. Począwszy od Makijażu, a może już od Niepoznak, świadomość, że kiedy mówimy, mówimy zawsze do kogoś, nieustannie mi towarzyszy i projektuje moje działania poetyckie.
Mógłbym powtórzyć – w formie pytania – słowa otwierające twój tom Niepoznaki: „do kogo ty/ mówisz/ kiedy piszesz/ wiersze”?
No właśnie. Pod tymi słowami nadal gotów jestem się podpisać, tylko zwróciłbym uwagę, że nie kończą się one znakiem zapytania. Wspomniałeś, że adresat moich wierszy się konkretyzuje. Niekoniecznie: może nim być prawdziwa osoba albo jakaś grupa rzeczywistych osób, albo też ktoś nieistniejący; równie dobrze mogę to być ja sam. Nie chcę powiedzieć, że ten komunikacyjny, więziotwórczy aspekt wiersza całkowicie odmienił moje patrzenie na poezję, ale z pewnością otworzył dla mnie nowe możliwości wypowiedzi. W rozumieniu poezji jako rozmowy znalazłem niedostrzegany wcześniej przeze mnie sens pisania, oczywiście nie jedyny sens. Z drugiej strony: czy erotyka nie jest podstawowym wyzwaniem dla każdego, kto pracuje z językiem i w języku? Mało jest obszarów, które bardziej niż erotyka wymykałyby się próbom ich wyrażenia. Erotyka – obszar ludzkich doświadczeń tak bardzo zindywidualizowanych, anarchicznych, mrocznych, ale też paradoksalnych, nieoczywistych, niedefiniowalnych – stanowi wyjątkowe wyzwanie dla kogoś, kto, jak poeci, operuje językiem, a więc systemem o skodyfikowanych regułach składni i skatalogowanej leksyce. Żeby nie napisać kolejnego wiersza o miłości w znanej nam już, zbanalizowanej postaci, musimy składnię rozbić, a leksykę przetworzyć. Musimy tu działać twórczo jak nigdzie indziej. Innymi słowy, u źródeł impulsu twórczego leży paradoksalna, niewyrażalna, nieoczywista, procesualna, szaleńcza natura erotyki.
A jak rozumiesz rolę bohatera swoich wierszy, o którym w dyskusji internetowej napisałeś, że ręki byś mu nie podał? I jak to się ma do przypinanej ci czasem po Mondo cane – po wierszach takich jak „Łabędzi śpiew poezji konfesyjnej w Europie Wschodniej” – łatki poety konfesyjnego czy postkonfesyjnego?
Kiedy piszę wiersz lub go czytam, uzmysławiam sobie, że jestem wiązką tożsamości, że tworzę siebie pod wpływem rozmaitych okoliczności. Doraźnie i nieustannie. Jeżeli więc ten, kto pisze i kto mówi o sobie w wierszu, jest taką mnogością, takim rozplenionym „ja”, to nic dziwnego, że wśród tych „ja” pojawiają się także postacie, którym nie podalibyśmy ręki, albo takie, z którymi się doraźnie, na czas pisania wiersza, identyfikujemy, albo wreszcie takie, których autentyczności nie jest się pewnym. Nic lepiej niż pisanie wierszy nie ujawnia nam, jak bardzo chybotliwy jest sens pojęcia autentyczności. W poezji się ono nie sprawdza. Nie ma w niej racji bytu, bo w trakcie pisania wiersza działa zbyt wiele sił i impulsów. Coś podobnego mógłbym powiedzieć o konfesyjności. Mondo cane to tom wierszy, w którym konfesyjność odgrywa rolę jednej ze strategii poetyckich. Podmiot, bohater, autor – wszystko to są akcydentalne, przygodne byty, pojawiające się na okoliczność wiersza. Mogą oczywiście wyrastać – i wyrastają na pewno – z osobistych doświadczeń, ale to nieistotne, bo w czasie pisania wiersza te źródła zostają tak mocno przetworzone, że tracą znaczenie. Ferdinand de Saussure mówił, że gdy przyglądamy się partii szachów i rozważamy następny ruch, nie obchodzi nas, jakimi drogami doszło do sytuacji na szachownicy. Nie chcę narzucać myślenia strukturalistycznego na wiersz, ale w poezji te wcześniejsze ruchy na szachownicy mają trzeciorzędne znaczenie albo po prostu znikają z pola widzenia. Nie wiem, czy mi się to udało, ale w Mondo cane chciałem przenicować całą tę „mitologię” podmiotu konfesyjnego. Wiersz wyznaniowy jest zwyczajnie niemożliwy. Powiem ostrzej: gdyby ktoś chciał być bezwzględnie konfesyjny w wierszu, wiersz mu na to nie pozwoli.
Dlaczego?
Wiersz na to nie pozwoli, bo jest niezależny od owego pierwotnego impulsu, bo wiersz kpi sobie ze źródła, bo w wierszu odzywają się inne głosy, których w sobie wcześniej nie słyszeliśmy, a które w sobie nosimy, bo język ma swoją dynamikę, którą potrafi nam narzucić, bo tradycja literacka jest szarą eminencją w procesie twórczym. Pisanie wiersza to obszar tak wielopiętrowy, tak bardzo poza kontrolą piszącego, że twierdzić, że to „ja” – że ja, ja, ja tu mówię – jest nie tylko przejawem buty, ale też ignorancji.
A czy w tej wiązce „ja” są tacy bohaterowie, którym nie dajesz dojść do głosu w wierszach? Innymi słowy, czy wstydzisz się jakichś podmiotów i nie pozwalasz im wybrzmieć?
Tak, to podmioty, które brzmią niewiarygodnie językowo. Nie ma to związku z kategorią wstydu – wstyd mnie w literaturze nie będzie szantażował. Natomiast jeśli podmiot ma skłonność do wpadania w sztance i korzystania z gotowych formuł, trzeba się z nim pożegnać.
Mówisz o autentyczności jako pewnym wyzwaniu...
Czy makijaż jest czymś autentycznym? Czy maska, którą noszę, opisuje moją tożsamość? Czy jakoś mnie wypowiada? Okej, być może wypowiada mnie w danej chwili, ale wkrótce ją zdejmuję i mam inną twarz. Autentyczność i sztuczność – ja bym zawiesił to rozróżnienie. Fellini jeszcze raz, być może apokryf: „Lubię morze, zwłaszcza z folii i w studiu filmowym”. Poezja nauczyła mnie tego, że makijaż i maska unieważniają w wierszu pojęcie autentyczności. Bądźmy ostrożni, bo kiedy piszemy wiersz, autentyczność i sztuczność jadą sobie na urlop; nie można tworzyć wiersza, gdy się uparcie wierzy, że istnieje biegunowa sprzeczność między nimi.
Chciałbym wrócić na chwilę do dialogiczności w twojej poezji. Frank O’Hara napisał w słynnym manifeście „Personizm”: „jeden z jego [Personizmu] mniej istotnych przejawów polega na zwracaniu się do jednej osoby (innej niż sam poeta), co pozwala ewokować odcienie miłości bez niszczenia jej życiodajnych wulgaryzmów, i podtrzymuje uczucia poety wobec wiersza, a zarazem nie pozwala by miłość rozproszyła go i pogrążyła w uczuciach ku tej osobie. Tyle o Personizmie”. I dalej: „napisałem dla tej [ukochanej] osoby wiersz. Pisząc go uprzytamniałem sobie coraz bardziej że gdybym chciał, zamiast pisania wiersza mógłbym skorzystać z telefonu, i tak narodził się Personizm. [...] Umieszcza on wiersz pośrodku między poetą a tym drugim [...], dzięki czemu wiersz zostaje odpowiednio uhonorowany”. Czujesz się personistą? Byłoby to bliskie ci stanowisko?
To oczywiście ironiczny manifest. Nie zgodziłbym się, że wśród osób, do których mówimy w wierszu, nie mogą znaleźć się różne odmiany naszego „ja”, była już tu o tym mowa, prawda? Jeśli twórca, jak to sobie wyobrażam, istnieje w rozproszeniu, w proteuszowym procesie metamorfoz, to niech sobie jedna moja strona rozmawia z drugą moją stroną. Moją – nawet nie wiem, czy ten zaimek ma sens.
Pewnie zaskoczę cię tym pytaniem, ale skoro rozmawiamy niemal w stulecie ogłoszenia pierwszego manifestu surrealizmu, to czy surrealizm był dla ciebie kiedyś ważny?
(Chwila zawahania). No, tak, nie wyobrażam sobie, żebym był, gdzie jestem, bez moich kontaktów z surrealizmem, ale to bardzo zróżnicowany nurt i nie każdą jego odsłonę uważam za równie intrygującą. I nie na każdym etapie mojego życia wydawał się jednakowo istotny. Był ważny dla mnie jako licealisty, z biegiem lat stracił wiele ze swojego uroku. (Chwila ciszy). Pytasz o surrealizm w literaturze?
Niekoniecznie.
Będąc na twoim miejscu, zapytałbym teraz: „No, dobrze, skoro nie wyobrażasz sobie siebie bez przygody z surrealizmem, to gdzie on jest w twoich wierszach?”. (Śmiech).
Przyszło mi to do głowy. (Śmiech).
Chyba go nie ma. A jeśli już, to może tylko w poczuciu autonomii twórczej, w przekonaniu, że jeżeli chcę napisać wiersz z „ja” w czasach, gdy podmiot w pierwszej osobie to persona non grata, to mogę to zrobić, tak samo jak Luis Buñuel mógł zacząć Psa andaluzyjskiego od obrazu brzytwy przecinającej oko. W moich wierszach śladów surrealizmu nie dostrzegam, ale gdybym miał spisać opowieść mojego dorastania przez film, to surrealizm na pewno miałby w niej istotne miejsce. Filmy Buñuela! Byłem świeżo po maturze, gdy w Łódzkim Domu Kultury szedł przegląd jego filmów, którym towarzyszyły prelekcje filmoznawców – obejrzałem wszystkie w zachwycie. Myślę o jego wcześniejszych dziełach, o Psie andaluzyjskim, Złotym wieku, Zbrodniczym życiu Archibalda de la Cruz, o jakże odmiennym obrazie Los Olvidados czy wreszcie o Viridianie, która przez kilka nocy nie dała mi spać. Późniejszego Buñuela oglądałem już z mniejszym zachwytem, Dyskretny urok burżuazji i Widmo wolności rozczarowały mnie konceptualnym redukcjonizmem i przewidywalnością. Istotne było dla mnie też malarstwo surrealistów. Pewnie jak wszystkich intrygował mnie w młodości Salvador Dalí, który opatrzył mi się jednak bardzo szybko, interesował mnie René Magritte, choć często wzbudzał we mnie sprzeciw swoją literackością, ale malarstwo Maxa Ernsta stawiało mnie wobec wyzwań naprawdę radykalnych.
Powiedziałeś o filmach Buñuela, wymieniłeś twórców dzieł plastycznych, Dalego, Magritte’a i Ernsta. A z literatury?
A z literatury czytałem antologię Adama Ważyka i muszę przyznać, że nie było to dla mnie przekonujące. Przez pewien czas ciekawił mnie bardzo, jakoś bliższy życiu, czeski surrealizm, który poznawałem dzięki Leszkowi Engelkingowi, a potem surrealiści rumuńscy w wydaniu Jakuba Kornhausera. Ale to wszystko z doskoku, bez długotrwałych fascynacji. Może dlatego surrealizm nie przełożył się później na moje realizacje poetyckie.
Pojawiają się u ciebie motywy, które można by wziąć za surrealistyczne. Przychodzi mi do głowy zrzucanie sierści przez ludzkiego bohatera wiersza „Pieska miłość” z tomu Mondo cane.
Przy całej apoteozie wolności surrealizm, ten historyczny, był jednak mocno zdogmatyzowany. Myślę nie tylko o tym, że André Breton po kolei wykluczał wszystkich z grupy, bo nie odpowiadali jego wyobrażeniom. W tym zdogmatyzowaniu odzywała się pewnego rodzaju ekskluzywność tej poetyki, wykluczanie innych języków, innych sposobów obrazowania, a ekskluzywność zawsze mnie niepokoiła, więc jeżeli gdzieś się otwieram na surrealne impulsy, to pojawiają się one w towarzystwie innych perspektyw.
Wielu z najciekawszych polskich twórców – nie tylko współczesnych, nie tylko poetów – było jednocześnie tłumaczami. Co jako poecie daje ci praktyka translacji?
Nie pytasz poważnie! (Śmiech). Można by mówić i mówić, a cokolwiek powiem, będzie banalizowaniem tematu. Odsyłam do wywiadu, który zrobiła ze mną Zofia Zaleska. Ale okej, odpowiem. Wydaje mi się, że przekład dostarcza mi podstaw do najbardziej radykalnych wyobrażeń o literaturze. Przekład to relacyjność, więziotwórczość, dialogiczność, czyli to wszystko, o czym rozmawialiśmy, gdy pytałeś o poezję. To także przekonanie o procesualności i nieostateczności, bo tak jak nie ma zamkniętego dzieła literackiego, tak nie ma ostatecznego przekładu. Przekład to także wielojęzyczność i wielopodmiotowość, to zakwestionowanie sztywnego podziału na „ja” i „nie ja”, na swojskość i obcość, dom i wędrówkę, a wreszcie – to odkrywanie, że źródła nigdy nie wyczerpiemy. Jako tłumacz wiem, że źródło przecieka mi przez palce, że kiedy w ręce czytelników oddaję swoje tłumaczenie, jest ono zawsze fragmentem, profilem, dziełem niepełnym. Dostrzegam tu też analogię między przekładem literackim a poezją erotyczną. Każdy erotyk pozostawia nas w poczuciu nieadekwatności, że dwa porządki – porządek słowa i doświadczenia – nigdy nie nałożą się na siebie. Każdy erotyk mówi o tym, czego nie powiedzieliśmy, domaga się od nas powrotu do tematu i napisania kolejnych wierszy miłosnych. Tak samo jest w przypadku tłumaczenia. Tu też działa siła odśrodkowa, o której mówiliśmy. Każdy przekład domaga się kolejnych przekładów, każdy przekład prowadzi do przekładu następnego, bo bez względu na to, jak byłby doskonały, nie wyczerpie możliwości tekstu oryginalnego. Weźmy Szekspira. Tłumaczenie Macieja Słomczyńskiego prowadzi nas do tłumaczenia Stanisława Barańczaka, Barańczaka do Antoniego Libery, Libery do Piotra Kamińskiego, i tak dalej. Podobnie jest, jak sądzę, kiedy myślimy o poezji erotycznej: to niedomknięcie, niespełnienie, odczucie straty jest na tyle niepokojące, że ktoś – ten sam autor albo inny – będzie próbował napisać... nie, nie napisać, będzie próbował ponieść porażkę na nowo. (Śmiech). Gdzieś już mówiłem, że każdy przekład jest porażką.
Ba, że jest niemożliwy.
Tak, niemożliwy. I że kończy się poczuciem niespełnienia. To samo z pełnym przekonaniem mógłbym powiedzieć o pisaniu wierszy. Wiersze najwięcej mówią o tym, czego w nich nie ma. Każdy wiersz jest więc pewnego rodzaju porażką.
Nie myślisz zatem o swoich tłumaczeniach jako czymś zasadniczo rozłącznym od tak zwanej twórczości własnej?
Nie, to wszystko się uzupełnia. Nie tylko dlatego, że jedno i drugie jest obcowaniem ze słowem. To działalność tożsama.
Towarzyszy mi przekonanie, że jako pisarz pozostajesz w pewnym sensie nieuchwytny.
Może trochę w tym mojej winy. Próbuję wymykać się formułom, które dla siebie stworzyłem. Coś, co się już napisało, a tym bardziej co nabrało materialnego kształtu książki lub wydrukowanego wiersza, staje się formułą, a formuły mają tę nieładną właściwość, że narzucają się przy kolejnych pracach. Nie wiem, czy mnie się to udaje, ale próbuję uciekać przed czymś, co dla mnie jest wyobrażeniem piekła. Bo piekło, jeśli już sobie je wyobrażam, jest powtórzeniem. (Śmiech). Powtórzenie kusi, ale wywołuje mdłości. Powtórzenie pachnie siarką. Wolałbym patrzeć na to, co napisałem i co jeszcze napiszę, jako na zmaganie się z nowymi wyzwaniami. Nie chodzi mi o progres, bo w niego nie wierzę, ale o to, by uniemożliwić sobie powtarzanie się. Życie, wiem, skłania do powtórzeń: żyjemy w sposób przewidywalny, a tym samym może łatwiejszy, ale w twórczości powtórzenie oznacza kapitulację. Często zadaję sobie pytanie o konieczność wiersza. Jeżeli piszę kolejny wiersz, a tym bardziej gdy mam wydać kolejną książkę, zastanawiam się, po co. Czy te teksty są konieczne? Oczywiście „konieczność” jest bardzo nieostrym terminem, ale męczy mnie, kiedy uświadamiam sobie, ile wierszy powstaje każdego dnia. Publikuje się utwory, które są nieźle zrobione, a jednocześnie dojmująco niekonieczne. W moim wieku mogę sobie zadać pytanie, po co mnożyć te byty, jeżeli nie mają być przekroczeniem czegoś, co już się dokonało.
Manifesty, rzecz jasna, powinny być przemyślane, ale czy spróbowałbyś nakreślić pokrótce, ad hoc, główne punkty, które mogłyby znaleźć się w twoim – choćby ironicznym, jak ten O’Hary – „manifeście”?
Zaliczam się do przeciwników manifestów, bo jeżeli uważam, że twórczość jest domeną – jakkolwiek hasłowo to brzmi – wolności, to zamykanie jej w manifeście byłoby tej wolności ograniczaniem. Chociaż to, co powiedziałem, już jest jakimś manifestem, nie uważasz? Nie wyobrażam sobie, że mógłbym należeć do grupy literackiej, że mógłbym podpisać się pod jakimś programem poetyckim. Nie chodzi o to, że bym się nie odważył, ale pisanie manifestu byłoby wbrew mojemu rozumieniu tego, co z braku odpowiedniejszego słowa nazywamy twórczością. Tu nie ma reguł, a te, które są, istnieją po to, by je wkrótce łamać. Jeśli chce się tworzyć, trzeba się zderzać z wolnością, podejmować jej ryzyko, pozwolić jej się oślepiać i nigdy nie zamykać oczu. Jeżeli o tym kiedyś zapomnę, to najprawdopodobniej, Karolu, moje pisanie nie będzie wiele warte.
Wrocław, 1 września 2024
ROZMOWY Z JERZYM JARNIEWICZEM
Ani słowa o Larkinie
Darek Foks: Urodziłeś się w Łowiczu. Jak Daniel Olbrychski.
Jerzy Jarniewicz: Naprawdę? Cały czas sądziłem, że Olbrychski urodził się w Drohiczynie nad Bugiem, skąd pochodzi moja rodzina i gdzie spędzałem długie wakacje dzieciństwa. Olbrychski często bywał w tamtych stronach, pojawiał się też w licznych opowieściach, które docierały do mnie, dziecka, mało jeszcze zainteresowanego gwiazdami filmu polskiego, ale z rozdziawioną gębą przysłuchującego się apokryficznym chyba historiom o Danielu i Maryli kłusujących nago na nadbużańskich błoniach, pod którymi, jak głosi ludowa plotka, kryją się złoża uranu. Ja rzeczywiście urodziłem się w Łowiczu, lecz tylko przejazdem. Nigdy tam nie mieszkałem. To ciekawe, ile jest w naszych życiorysach faktów pozornie znaczących, a tak naprawdę przypadkowych i nieistotnych. Kilkadziesiąt lat później przyjeżdżałem do Łowicza dość regularnie na soboty i niedziele, bo prowadziłem zajęcia w tamtejszym kolegium językowym. A skoro mowa o miejscu urodzenia, to Larkin...
Spokojnie. Jeśli się nie mylę, Olbrychski też urodził się w Łowiczu przejazdem, albo tylko zapisano go w łowickim USC, bo mówił też w tamtych okolicach, że urodził się gdzieś obok. Gdy podrosłeś, to byłeś hipisem czy punkiem?
To, że się urodziłem właśnie w 1958 roku, miało poważne konsekwencje: wszędzie byłem za późno lub za wcześnie. Na hipisów spóźniłem się o parę lat. Kiedy Alvin Lee grał na Woodstocku „Goin’ Home”, miałem dziesięć lat. A gdy do Polski dotarł punk, kończyłem już prawie studia – trochę za późno, by robić sobie irokeza. Znalazłem się więc pokoleniowo pomiędzy, choć zawsze bliżej było mi do lat sześćdziesiątych. Słuchałem na okrągło Beatlesów, Boba Dylana, Janis Joplin, Iron Butterfly, Jefferson Airplane, Mamas and Papas, nosiłem pióra, za które wylatywałem ze szkoły, dokształcałem się z buddyzmu (choć bez przekonania), oglądałem po kilka razy Żółtą łódź podwodną, znałem na pamięć Hair, ten nowojorski, bo filmowa wersja Formana pachniała mi naftaliną. Były to ostatnie lata rozbrajającej niewinności, już po tym nikt nie mógłby serio, bez cudzysłowu, powiedzieć „All you need is love”. Choć tak do końca to nie wiem, czy Lennon czasem nie ironizował, nagrywając ten efekt zaciętej płyty. W tych samych latach poeta angielski Larkin...
Czy widziałeś hipisującego Bronisława Maja, bo on z miasta Łodzi pochodzi, jak Mariusz Grzebalski?
I jak Marek Jackowski, który studiował na łódzkiej anglistyce. Maja z tamtych lat nie pamiętam, choć kiedy na jubileuszu Znaku założył perukę, to coś jakby mi się przypominało, jakieś bałuckie bramy, widzewskie ulice, winogrona na Włókienniczej. Jest taki wiersz Larkina...
Debiutowałeś w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, w czasach mocno politycznych. Wyglądasz na autora, który się tą polityką wtedy raczej interesował. Powiedz, jak z tym było w Łodzi.
To rzeczywiście widać mi na twarzy? Tak, byłem mocno politycznym zwierzęciem. Wydawało mi się sprawą oczywistą, że wobec tego, co się wtedy działo, nie można było odwrócić się od polityki. Jeśli co jakiś czas dostawałem zawiadomienia o konfiskacie przysyłanych mi z Anglii książek, decyzje o przepadku numerów niewinnego w sumie „Newsweeka” ze względu na to, że jacyś anonimowi fachowcy dopatrzyli się w nim „treści szkodliwych dla dobra i interesów”, to trudno, by normalnego człowieka krew nie zalewała. Przez jakiś czas wydawało mi się, że w wierszach tę polityczną frustrację mogę wyładować. Zresztą poezja powstająca wtedy w Łodzi była silnie upolityczniona, tu przecież mieszkali na swój sposób już wówczas legendarni Jacek Bierezin i Zdzisław Jaskuła, tutaj zaczęło ukazywać się pierwsze podziemne pismo literackie „Puls”, wydawane zresztą kilka kroków od miejsca, gdzie mieszkam. Spotkania Koła Młodych przy ZLP najczęściej zamieniały się w dyskusje na temat zdjętych przez cenzurę wierszy, zatrzymanych książek, zapisów cenzorskich na nazwiska. Trudno było uczestniczyć w życiu poetyckim tego miasta bez angażowania się w politykę. Nawet taki Larkin w jednym miejscu mówi...
Na początku lat osiemdziesiątych Łódź stała się jednym z centrów nowej sztuki. Pojawiła się na przykład grupa Łódź Kaliska i całe to trwające do dziś zamieszanie. Wiem, że uważnie przyglądałeś się takim rzeczom. Czy miały na ciebie jakiś wpływ?
Tak, teraz wszyscy są na tyle mądrzy, by docenić Łódź Kaliską, ale dwadzieścia kilka lat temu Janiak, Kwietniewski, Rzepecki, Świetlik – kogoś pewnie pominąłem – byli jak jakiś kanciasty kamyk w bucie. Uwierali, mocno uwierali. Tu, na Astronautów, redaguje się podziemny „Puls”, podpisuje się kolejny list otwarty, zbiera datki na ofiary reżimu, a Łódź Kaliska urządza happening pod hasłem „Freiheit? Nein, danke!”. Cały ten program sztuki, jak ją trafnie nazwali: „żenującej”, to przecież wielka kpina ze wszystkiego, co choćby ociera się o patos, pretensjonalność czy dostojność. Ale widzisz, choć towarzysko „kaliscy” spotykali się z „literatami”, nie było chyba żadnego przełożenia ich działalności na powstającą wówczas poezję. „Kaliska” – to była wtedy prawdziwa awangarda. Jak zawsze w tym stuleciu sztuki plastyczne wyprzedziły literaturę. A kiedy „brulion” zaczął robić podobne rzeczy z literaturą, kiedy pojawił się w Gdańsku Totart, „kaliscy” zeszli do podziemia, by potem, już w nowej rzeczywistości, urządzić Muzeum Łodzi Kaliskiej – najlepszy pub na Piotrkowskiej, z falującymi blatami stolików, pochylonymi kolumnami, obitymi futerkiem filarami i przegiętym barem, po którym, jak ich nie przytrzymasz, zsuwają ci się kufle piwa. Tu nawet pipy z żywcem są pochylone. Totalny przechył, jeszcze zanim cokolwiek wypijesz. Wiesz, u takiego Larkina...
Czy Łódź jest obecnie w jakiś sposób atrakcyjna literacko? Na Piotrkowskiej stoi solidna ławka, na której siedzi Tuwim, ale nie o tego rodzaju atrakcje mi chodzi. Jaki jest „wkład Łodzi w dzieło końca wieku”?
Chcesz mnie wpuścić w maliny? Od tego jest wydział kultury, by mówić o regionie, mają tam pewnie jakieś tabele, wyciągi i dane. A ludzie, którzy coś ciekawego w literaturze robią, to przyjeżdżają do Łodzi, to znowu z niej wyjeżdżają. Zawsze był tu mimo pozorów spory ruch, choćby w poezji. Generacja okołonowofalowa, czy, jak chcesz, postnowofalowa, to liczna przecież grupa ciekawych osobowości. Jaskuła, którego Maszyna do pisania, jego jedyny nadziemny tom wierszy, chyba nic się nie zestarzała. Z tego kręgu literacko-towarzyskiego nadal piszą Zbyszek Dominiak, obecnie redagujący pismo „Tygiel Kultury”, Andrzej Strąk, Lucyna Skompska, Krysia Kwiatkowska, Krzysiek Smoczyk. W Łodzi mieszkali, pisali i wydawali, zanim nie przenieśli się na wschód, czyli do Warszawy, Darek Bugalski i Dorota Koman. Nie chciałbym wymieniać dalszych nazwisk, bo to zawsze będzie przypadkowa lista z wielkimi czarnymi dziurami, ale jest w tym mieście sporo ciekawych postaci, dla których warto tu bywać. Często są to ludzie mało znani poza wąskim wciąż kręgiem zaprzyjaźnionych osób – kto wie, może im po prostu nie zależy na zaistnieniu w mediach i na literackich spędach, może bawi ich miejsce poza instytucjami, taka łódzka osobność. Myślę tu na przykład o Marku Jedlińskim czy Kacprze Bartczaku, którzy opublikowali tu i ówdzie po kilka wierszy, w „brulionie”, „FA-arcie”, lecz nie mają jeszcze tomików. Jak wiesz, w Łodzi działa Stowarzyszenie im. Baczyńskiego, które organizuje coroczne konkursy i wydaje serię poetycką – niech o jego randze świadczy choćby to, że tu właśnie swoje pierwsze książki wydali Bonowicz, Różycki, Honet. Od kilku lat organizowany jest też dla ludzi przed debiutem książkowym konkurs poetycki imienia Jacka Bierezina, którego pierwszym laureatem był wtedy mało komu znany Krzysztof Siwczyk, a rok później zwyciężyła, również znana tylko wtajemniczonym, Marta Podgórnik. Dobrze to świadczy o konkursie i jurorach, choć impreza ostatnio jakby trochę spłowiała. A jeżeli ktoś ma dosyć życia literackiego, to rzeczywiście może sobie przysiąść przy Tuwimie, jeśli akurat nie oblega go jakaś wycieczka. Mógłbym teraz kilka słów o Larkinie?
Przejdźmy do ogółu. Nie zabierasz głosu jako krytyk w sprawach literatury krajowej, oszczędzając zapewne siły na skomplikowane i donioślejsze dokonania autorów obcych. Ponieważ wielokrotnie słyszałem twoje opinie o tym i owym po polsku, które drukiem nigdy się nie ukazały, pozostaje mi jedynie wyrazić żal i zapytać o to, co po polsku z przyjemnością czytasz.
Zawsze z przyjemnością, raz większą, raz mniejszą, czytam Różewicza. Wydaje mi się, że jeśli nawet nie jest to dziś tak oczywiste, to za jakiś czas nie będzie wątpliwości, że to właśnie Różewicz, nikt inny, najgruntowniej przeorał nasze myślenie o poezji, o języku poetyckim, o funkcjonowaniu poezji. W ostatnim tomie wyznaje, że dopiero teraz może zwierzyć się nieżyjącej od ćwierć wieku matce, że jest poetą. Bo, jak sądzę, Różewicz wie, że bycie poetą to skandal, to publiczne zgorszenie. Po Różewiczu nie ma powrotu do niewinności poezjowania, do snucia marzeń o mowie wzniosłej. Nie można już bezkarnie prawić o „Naprawdę Ważnych Rzeczach”, jak to uczynił pewien krytyk w „Polityce”, pisząc o poezji Zagajewskiego, w przekonaniu, że wielkie litery załatwiają sprawę. Masz rację, nie piszę o poezji krajowej, ale wcale nie dlatego, bym uważał, że jest mniej ciekawa od brytyjskiej czy irlandzkiej. Nie piszę, bo chcę ją czytać – na dziko, to jest bez zobowiązań, dla samej satysfakcji czytania. A czytam z przyjemnością na przykład A.W., P.S., B.Z., A.Sz., A.S., M.S., J.E., K.J., M.G., M.P., M.B. (tego drugiego). Ułóż to może alfabetycznie. Lubię też czytać wszystko, co napisze po polsku Dario Fo.
Masz na myśli tego bułgarskiego sztangistę, który opuścił rodzinną Sofię, osiedlił się w Krakowie i został mistrzem małopolskiego haiku?
Tak. Co do haiku, to Larkin...
A co sprawia ci ostatnio przyjemność po angielsku?
Z coraz większą przyjemnością sięgam po Paula Muldoona. Takiego rzemiosła sprzęgniętego z nieprzewidywalnością wyobraźni, doskonałym słuchem, wyczuleniem na absurd, stonowanym poczuciem humoru – szukać by ze świecą. Nadal zaskakuje mnie Craig Raine, autor, którego znam i tłumaczę od lat, bo to poeta podwyższonego, czy nieustannie podwyższanego, ryzyka. Kilka lat temu opublikował prawie czterystustronicowy poemat historyczny, wcześniej napisał libretto do opery, które zatytułował Elektryfikacja Związku Radzieckiego, a ostatnio – elegię dla zmarłej na AIDS kochanki, długi, pisany rymowanymi kupletami wiersz, po części donos na samego siebie, po części środowiskowa plotka, tekst z kluczem, popis wojeryzmu, żart i elegia. Jeśli wiersz nie wymaga ryzyka, nie interesuje go. Niebezpieczne to, ale ekscytujące. Z klasyków, do których wracam, pozostaje Eliot, człowiek ideowo zupełnie mi obcy, a jednocześnie chyba najważniejsze dla mnie doświadczenie poetyckie. A skoro o Anglikach mowa, to wspomnę tylko o Larkinie, który...
Na czym polega twoim zdaniem różnica między polską i brytyjską krytyką literacką? Mam takie dziwne wrażenie, że krytyka literacka w Polsce nie spełnia swoich obowiązków, a jednocześnie coś mi mówi, że ta zachodnia wie, po co jest. Czy się z tym zgadzasz?
Trudno mi się wypowiadać, gdyż nie śledzę wszystkiego, co dzieje się w prasie literackiej. Mam wrażenie, że poza kilkoma wyjątkami, publikującymi, co ciekawe, dość rzadko i z ostrożna, krytyka „siadła”, zamknęła się w światku kilku powtarzanych w kółko liczmanów. Tych samych pojęć, tych samych spostrzeżeń. Odnoszę wrażenie, że spełnia głównie zadanie informacyjne – jakby w przekonaniu, może i słusznym, że pośród tylu książek poetyckich trzeba recenzją, choćby najkrótszą i najbardziej powierzchowną, zwrócić uwagę na ten czy inny tytuł. Nie ma żywych sporów, bo przecież spór oharystów z klasycystami to w tej chwili literacki ZBoWiD. Strony się okopały, siedzą wygodnie w transzejach i nie wytykają głów, choć i tak nikt już nie strzela. A jak to się ma do krytyki brytyjskiej? Chciałbym uniknąć uogólnień. W Wielkiej Brytanii krytykę literacką uprawiają z jednej strony rasowi zawodowcy, a jest ich naprawdę kilku, można by policzyć na palcach jednej ręki – to ludzie, którzy ryzykują kreowaniem śmiałych syntez, definiowaniem kierunków, przyglądają się temu wielkiemu rozgardiaszowi, jakim jest współczesna scena poetycka, jakby z lotu ptaka. To ludzie tacy jak Alfred Alvarez, Edna Longley czy Neil Corcoran. Z drugiej strony o żywotności krytyki brytyjskiej tak naprawdę decydują teksty pisane przez ludzi siedzących w oku cyklonu, w brzuchu wieloryba, mam na myśli samych poetów. To krytyka rzeczywiście fascynująca, bo wiem, dlaczego została napisana, skąd wyrasta, czemu służy; krytyka wyrazista, ostra, często też niesprawiedliwa, ale przecież w poezji nie o sprawiedliwość chodzi. Hamilton, Heaney, Paulin, Raine. Larkin może być przykładem, o którym...
Nie odnosisz wrażenia, że większość polskich czasopism literackich to ostatnio jakieś takie pisma nijakie, że nic się nie dzieje na większą skalę, że ciężko znaleźć coś dobrego do poczytania? Czy na przykład w Wielkiej Brytanii jest podobnie?
W Anglii też narzekają. Ale pism jest tam rzeczywiście sporo, najciekawsze są te o wyrazistym profilu artystycznym, pisma, które nie dają się zwieść mirażom reprezentatywności, otwartości czy wspomnianej sprawiedliwości. Jeśli, jak mówisz, większość polskich pism jest nijaka, to może dlatego, że bardzo szybko zamieniają się w instytucje. Tego w Anglii nie znajdziesz: nawet długo wychodzące pisma sprawiają wrażenie walczących o przeżycie, każdym numerem uzasadniających swoją konieczność, tworzonych w stanie ciągłych zmian. Nie przypadkiem najciekawsze pisma poetyckie tego stulecia to pisma krótkotrwałe, zgoła efemeryczne. Jakby powołane do załatwienia jakiejś ważnej – poetyckiej – sprawy. Pamiętaj, że „Blast” Pounda miało tylko dwa numery. Chociaż jeśli chodzi o Pounda, to Larkin...
Co tłumaczysz w tej chwili?
Kończę przekład zbioru opowiadań Raymonda Carvera. A czeka przecież niemal nietknięta proza Larkina...
Podróżowałeś niedawno po Stanach Zjednoczonych i przyglądałeś się między innymi amerykańskiej poezji oraz co najmniej jednemu oryginalnemu bitnikowi. Opowiedz o tym trochę.
Ten jeden oryginalny bitnik to Lawrence Ferlinghetti. Czytał na jakiejś szalonej, całodziennej imprezie poetyckiej w Berkeley. Miał występować razem z Robertem Hassem. Dziwny zestaw, prawda? Lecz nie wyszli razem. Najpierw pojawił się Hass, który czytał prawie pół godziny, wiersze z półki „ekologia i podglądanie ptaków”. Potem wszedł Ferlinghetti, przeczytał, znakomicie, „Czasem w wieczności pojawiają się różni faceci” i jeden wiersz z ostatniego tomu, i w zasadzie impreza mogłaby się skończyć... A takie wyraziste postaci rozmywają się w powodzi bylejakości, czy też infantylnie rozumianej poetyckiej demokracji, w tym jednogłosowym, mdłym szumie, który jest wytworem wszechobecnych kursów kreatywnego pisania. Ameryka, jak mi się zdaje, wchodzi teraz w fazę „pisać każdy może”, w każdym najmniejszym miasteczku, w każdej knajpie, teatrze, klubie, kinie, kościele, rano, w południe, wieczorem i w nocy, ludzie się schodzą i każdy ma prawo przeczytać, co napisał przed śniadaniem czy w drodze do pracy, z gwarancją bezpieczeństwa, że nikt ze słuchających nie będzie na tyle źle wychowany, by powiedzieć coś o tych wierszach choćby z lekka krytycznego. To chyba koszmar. A przecież Larkin...
Zupełnie niedawno przyjął cię Salman Rushdie. Jak było?
Wszystko odbywało się w tak głębokiej konspiracji, że zapomniałem go spytać, co robią w Szatańskich wersetach Miłosz, Herbert i Barańczak. Sprawdź sam, w polskiej edycji strona trzysta czternasta. Rozmawialiśmy za to długo o Larkinie...
Do Łodzi przeniósł się toruński festiwal Camerimage. Może namówimy Artura Bursztę, żeby Port Legnica zrobił to samo?
Ktoś mi doniósł, że Artur po cichu już zaczął sprowadzać się do Łodzi. Na razie przewiózł kapoki. Łódź jak żadne inne miasto w tym kraju byłaby doskonałym miejscem na port. Do najbliższego morza kilkaset kilometrów, do najbliższej rzeki czy byle jeziora – kilkadziesiąt. Nie ma obaw, byśmy poszli kiedykolwiek na dno. Więc co? Za rok w Łodzi? Może być w Kaliskiej. Przechył kontrolowany. Szkoda, że Larkin nie przyjedzie, bo kiedyś...
Kiedy indziej, Jurku. Taśma się kończy.
kwiecień 2000
Te chwile, w których ciało rozsadza język
Michał Larek: W elektronicznej korespondencji strasznie pan się dystansował od swojego pierwszego tomiku. Powiem więcej. W pewnym momencie miałem wrażenie, że pan zieje żądzą zniszczenia wszystkich śladów po Korytarzach. Aż chce się powiedzieć: okrutnie osieroconych Korytarzach. Dlaczego pan tak nie lubi tego zbiorku?
Jerzy Jarniewicz: Aż zieję? Jeśli już, to chyba ziewam, nie zieję. A ziewam, bo tomik ten, wydany przed ponad dwudziestu laty, w 1984 roku, zbierający wiersze powstałe jeszcze w latach siedemdziesiątych, mało mnie dziś ciekawi. Inaczej dzisiaj myślę o poezji i o języku wiersza, innym też jestem człowiekiem. Trudno mi się w tych wierszach odnaleźć. Częściowo także z tego powodu, że wydana wersja tomiku jest efektem wielu lat sporów i negocjacji, a więc i pewnych kompromisów, do jakich zmuszany był autor wydający książki w tych bardzo nieciekawych czasach. Propozycję książki złożyłem wydawnictwu w roku 1981, niedługo potem uraczono nas stanem wojennym. Zmieniła się pogoda, zmienili się ludzie, którzy podejmowali decyzje, co kiedy wydawać. Dziś trudno w to uwierzyć, ale niemal przez trzy lata trwały moje rozmowy z wydawcą i ze zmieniającymi się redaktorami, kończące się nierzadko trzaskaniem drzwiami i wyjściem z gabinetu.
Rzeczywiście trudno.
W rezultacie tych rozmów kilka wierszy z tomiku wypadło – część ze względów, powiedzmy to, estetycznych, i za to jestem redaktorom wdzięczny, część z uwagi na ich rzekomo polityczną wymowę. Te niby polityczne wiersze, takie jak „Dziś rano zmarła Francja” czy „Dożynki”, ukazały się potem w moich książkach z lat dziewięćdziesiątych. Mówię „niby polityczne”, bo ja ich nie traktowałem jako wypowiedzi politycznych. Ten wiersz o śmierci Francji, napisany zresztą w końcu lat siedemdziesiątych, powstał jako nieco surrealistyczna zabawa, był raczej ćwiczeniem wyobraźni („A co by było, gdyby z mapy znikło tak wielkie państwo jak Francja? Jakie miasto stałoby się wtedy stolicą mody?”, i tak dalej) niż jakąkolwiek wypowiedzią polityczną.
Mój debiutancki tomik był dość luźnym zbiorem wierszy, które powstawały przez ładnych parę lat. Mam wrażenie, że z tego powodu brakuje mu spójności. A mnie zależy na książkach, które są starannie skomponowane, w których wiersze wchodzą ze sobą w dialog, wzajemnie się dopełniają, razem tworzą zwartą wypowiedź. Tak próbowałem układać swoje kolejne tomy. Korytarze są też wyraźnym dowodem mojego zaczytania się w poezji nowofalowej, znaleźć tu można podobny typ ironii, podobny sposób budowy wiersza, no i oczywiście ten sam obszar tematyczny. Zresztą jeden z wewnętrznych recenzentów tego tomu, w wyjątkowo nieprzychylnej recenzji, te nowofalowe powinowactwa mi wytknął, twierdząc, że to nic „tylko kontestacja i publicystyka”. Choć sąd ten miał wyraźnie polityczne podłoże, to dziś muszę przyznać, że w pewnym sensie był trafny. Kiedy po latach układałem tom wierszy wybranych, z Korytarzy wziąłem tylko sześć utworów.
Wiersze osierocone, mówi pan? Pewnie tak, ale nie do końca. Są w tej książce rzeczy, do których lubię wracać. Mój najczęściej antologizowany i przedrukowywany wiersz pochodzi właśnie z Korytarzy. To „Marsz historii”. Pojawił się w anglojęzycznej antologii wydanej przez Penguin na koniec ubiegłego stulecia, pod zmienionym tytułem „Short History”, czyli „Krótka historia”. Wiąże się z nim ciekawa opowieść, która dużo mówi o zmieniających się sposobach czytania literatury i doszukiwaniu się w niej doraźnych treści. Otóż wiersz „Marsz historii” oparty jest na prostym koncepcie: kiedyś ukrywaliśmy się w strachu, że znajdą nas oprawcy, których nie szczędziła nam historia; dzisiaj wychodzimy z kryjówek w obawie, że nas nikt nie znajdzie, bo rzeczywistość nie dba o pojedynczego człowieka. Wiersz powstał przed rokiem 1980 i odzwierciedlał, jak sadzę, stan ducha „pokolenia bez biografii”, tę małą stabilizację, którą zżerał potwór nudy, szarzyzny i bylejakości. Anglicy, którzy zamieścili go we wspomnianej antologii, uznali, że wiersz ten ilustruje dylemat wschodnioeuropejskiego poety, który po upadku komunizmu traci temat i przestaje być obiektem zainteresowania zachodnich czytelników. Ciekawa interpretacja, tyle że anachroniczna. Miałem ochotę prostować, bo błąd ten powtórzono kilka razy, między innymi w antologii poetyckiej Index on Censorship. Ale odszedłem od tego zamiaru: niech wiersz żyje własnym życiem.
Pan siebie zalicza do „pokolenia bez biografii”?
To termin, którym kiedyś, pod koniec lat siedemdziesiątych, opatrzyła mnie Dorota Chróścielewska w artykule w miesięczniku „Poezja”. Urodziłem się w 1958 roku, nie uczestniczyłem więc w wydarzeniach lat sześćdziesiątych, kiedy to biografie aż pękały w szwach, bo tyle się działo. Potem przyszły lata siedemdziesiąte, które były koszmarem, wyjałowiona rzeczywistość stworzyła wyjałowioną kulturę, wystarczy sobie przypomnieć ówczesną modę czy muzykę, a do tego ten ideologiczny sos masowych imprez i manifestacji, bezwstydny protekcjonalizm władz, który odbijał się czkawką w postaci infantylizacji całego bez mała społeczeństwa, plebejskość w najgorszym tego słowa znaczeniu. Czy w takich czasach mogły tworzyć się biografie? To się oczywiście zaczęło zmieniać pod koniec dziesięciolecia, aż doprowadziło do znanych wydarzeń roku 1980.
Te pańskie początki artystyczno-intelektualne mocno mnie intrygują – są przecież nietypowe, jeśli zważyć na to, co dzisiaj pan robi i w jakim towarzystwie.
To chyba ciekawy temat, ale musiałby pan opisać mi to środowisko, uściślić, o jakie towarzystwo chodzi, bo, jak rozumiem, widzi pan jakąś sprzeczność w mojej biografii? Podejrzewa, że zrobiłem woltę? Nie sądzę, by moje początki były nietypowe. Przeciwnie, chyba są dość reprezentatywne dla ludzi mojego rocznika.
Myślę tu o środowisku skupionym wokół „Literatury na Świecie” przede wszystkim. A głównie o takich poetach jak Andrzej Sosnowski czy Tadeusz Pióro, którzy jednak nie mają w swoim dorobku wierszy nowofalowych. Ale o wolcie później chcę pogawędzić.
Zgadza się, trudno znaleźć choćby jeden nowofalowy wiersz u Andrzeja czy Tadeusza. Ale proszę pamiętać, że ich pierwsze książki poetyckie ukazały się dopiero w latach dziewięćdziesiątych; kiedy zaczynałem pisać, nie było ich jeszcze na poetyckiej mapie. Z kolei Piotr Sommer, jeśli już mowa o środowisku „Literatury na Świecie”, w moim mniemaniu z poetyki nowofalowej wyraźnie wyrasta – używam tego słowa w dwojakim sensie, myśląc zarówno o korzeniach jego wierszy, jak i o jego późniejszym oderwaniu się od tego idiomu. Przypomnę tu też, że niemal od urodzenia mieszkam w Łodzi, a tamtejsze środowisko poetyckie, zbliżone do mnie rocznikowo, było głównie nowofalowe – myślę przede wszystkim o Jacku Bierezinie czy Zdzisławie Jaskule, którzy przez lata nadawali ton poezji powstającej w Łodzi. Antoni Pawlak wprawdzie w Łodzi nie mieszkał, ale był z łódzkim środowiskiem blisko związany jako autor podziemnego „Pulsu”, z którym stale współpracowali także inni nowofalowcy, tacy jak Barańczak czy Szaruga. Z Jaskułą od dawna łączyła mnie przyjaźń, a jego wiersze, które zresztą wiele lat temu tłumaczyłem na angielski, były dla mnie, jak to się dziś ładnie mówi, ważnym punktem odniesienia. To symptomatyczne, że jego jedyny nadziemny tom wierszy, Maszyna do pisania, ukazał się w tym samym roku i w tym samym wydawnictwie, co mój debiut. Mógłbym więc nazwać Nową Falę moim naturalnym środowiskiem poetyckim.
Dorastał pan w niezwykle gorącym okresie polskiej historii. A jaki to był dla pana czas? Kim pan był? Jaki miał pomysł na życie? Na literaturę?
No nie wiem, czy okres mojego dorastania nazwałbym gorącym.
Dla mnie, młodzika (mój ojciec jest tylko o trzy lata starszy od pana), jest gorący.
Ściśle rzecz biorąc, musiałbym uznać lata siedemdziesiąte za okres mojego dorastania, a co sądzę o tym dziesięcioleciu, już panu opowiedziałem. Jego dziedzictwem były z jednej strony frustracja i wściekłość, że przyszło mi żyć w świecie piętrzących się kłamstw i absurdów, w świecie zdegradowanym i degradującym. Z drugiej – jakieś wyjątkowe naładowanie energią, które człowiekowi kazało szukać i wypatrywać wszystkiego, co autentyczne i ważne, jakiś wilczy apetyt na książki, filmy, muzykę, które tworzyły obszar suwerenności, kontestujący zakłamaną peerelowską rzeczywistość. Miałem poczucie niezrozumiałej dziejowej niesprawiedliwości, bo życie – młodość! – zostało okrojone, okradzione i zdegradowane. Obrzydliwe to były czasy, nie mam zamiaru ani ich idealizować, ani dopatrywać się w nich jakiegokolwiek heroizmu. Kojarzą mi się na przykład z listami, które musiałem pisać do urzędu celnego, wyjaśniając urzędnikom, do czego potrzebny jest mi numer skonfiskowanego „Newsweeka”, który przysyłał mi z Anglii mój znajomy. Z chwilami, kiedy człowiek cieszył się z rolki papieru toaletowego czy butelki szamponu. Ze sprostytuowanymi wykładowcami, którzy na obowiązkowych kursach kształcenia ideologicznego bez zmrużenia oka zakłamywali rzeczywistość. Pomysłem na życie było życie towarzyskie, wyjątkowo wtedy rozbudowane, będące, jak teraz to oceniam, nieświadomym tworzeniem wolnych od duszącej oficjalności enklaw. A pomysł na literaturę wydawał mi się wtedy oczywisty – chciałem, żeby była policzkiem dla tego świata. A była najpewniej jego odreagowywaniem.
À propos zaczytania w Nowej Fali. Tak, to się odbiło na pańskiej poezji. I myślę tu nie tylko o pierwszej książce. Dlaczego tak silnie uległ pan jej retoryce?
Bo to silna retoryka była. A do tego wiązała się z tym, co przed chwilą powiedziałem o literaturze jako odreagowywaniu rzeczywistości. Pociągała mnie nowofalowa ironia, dzięki której udawało się tym wierszom uciekać od postulatywności czy oczywistych deklaracji, a stanowiły one, jak sądzę, największą groźbę dla tej poetyki, zresztą groźbę po części spełnioną w poezji stanu wojennego, z której to poezji absolutnie nic się nie ostało. W tej nowofalowej ironii, jakkolwiek paradoksalnie to może brzmieć, dopatrywałem się lekcji względności. Kontestowała ona nie tylko konkretne „prawdy”, ale ogólniej – samą koncepcję prawdy niewzruszonej, niezmiennej, bezwzględnej i jednogłosowej. Pociągał mnie też w wierszach nowofalowych splot opisu rzeczywistości z refleksją nad językiem. Uczyłem się, jak ingerencja w opisywany świat dokonuje się poprzez demontaż języków. Ten aspekt inteligentnej, ale i dywersyjnej gry z językiem stał się wkrótce dla mnie najciekawszy. I ma pan rację, ta moja nowofalowość nie znikła po mojej pierwszej książce, pewnie jest nawet wyraźniejsza w drugim tomiku, Rzeczy oczywistość, który (co w tym miejscu warto podkreślić) zrecenzował bardzo przychylnie Julian Kornhauser w „Dekadzie Literackiej”. Uważam też, że obecne „nowe” poetyki wiele nowofalowcom zawdzięczają, a przynajmniej wykazują sporo zbieżności; nie jest prawdą, jakoby były ich przeciwieństwem.
Nowofalowcom i panu – dodałbym. W wierszu „Dowód” skreślił pan takie dwie linijki: „noś przy sobie dowód osobisty/ tylko po nim nie poznają ciebie”. Powtórzył to później Świetlicki, kiedy pisał o tym, że konstytucja ma się nijak do pojedynczego człowieka. Tak sobie więc myślę, że może wasze liryki nie zestarzały się, bo jednak – niechcący? – mówią coś ważnego o dzisiejszych dylematach.
Co mam powiedzieć? Cieszy mnie, że pan tak sądzi. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego, że podobne rozpoznanie, dostrzeżenie tego rozziewu między oficjalnością a życiem konkretnego człowieka, było chyba czymś powszechnym. To się narzucało samo. Chodziło tylko o to, aby to zgrabnie w wierszu nazwać. Świetlicki zrobił to znakomicie.
Jeszcze jeden cytat, też antycypujący słynny kawałek Świetlickiego: „przemieniamy kości i ciało w pisanie wierszy/ zamiast mięso mówimy honor i hańba/ giniemy z głodu zajadając abstrakcje”. To z „Dlaczego wyginęły mamuty”.
Marcin Świetlicki to niemal mój rocznik, tylko trzy lata różnicy, więc może naturalne są te paralele. Pamiętam, że kiedy czytałem Zimne kraje, miałem wrażenie jakiegoś szczególnego współbrzmienia między tym, co robi Marcin, a moim odnajdywaniem się w świecie. Z pierwszej serii „brulionu” jego tomik był mi bez wątpienia najbliższy. Łączyły nas, jak się później okazało, wspólne lektury, na przykład znajomość liverpoolczyków, ale także muzyka – trudno chyba znaleźć człowieka, który lepiej znałby muzykę lat sześćdziesiątych niż Marcin. A wiersz o „mamutach” to jeden z najstarszych moich wierszy, pewnie z 1975 roku.
Lubi pan poezję Marcina Świetlickiego? Mnie się wydaje, że zarówno on, jak i Jacek Podsiadło przestali już być ważnymi poetami. Że nastąpiła ich detronizacja. Że teraz liderami polskiej poezji są przede wszystkim Andrzejowie: Sosnowski i Niewiadomski.
Rozumiem, że to prowokacja. Bo jakże to można o poezji mówić w kategoriach sportowo-politycznych, czyli liderów i detronizacji. Jakby to był wyścig z peletonem i liderami, którzy zmieniają się co sezon. Jakby to była historia zamachów i przewrotów. Czy ważna poezja może przestać nią być? Nie wydaje mi się, by Świetlicki przestał być ważny, mógłbym co najwyżej powiedzieć, że jego język został przyswojony, zrobił swoje, nauczyliśmy się go czytać. W przeciwieństwie do poetyki Andrzeja Sosnowskiego, która choć wydała zaskakująco wielu naśladowców, to nadal ciąży, dręczy, niepokoi, każe się z sobą mocować. Ale co – przestanie być ważna, kiedy już nauczymy się ją czytać? Kiedy stanie się jednym z wielu dostępnych idiomów? Kiedy pojawi się nowa propozycja rozumienia języka poetyckiego?
Jasne, że prowokacja. Ale – proszę zważyć – ja nie posługuję się kategoriami sportowo-politycznymi. Może raczej rortiańskimi? Sposób mówienia obu poetów już się zużył, wyczerpał. Więcej – ostatnie wiersze tych panów są dość słabe. Poza tym im brakuje szlifu intelektualnego, który artystyczną propozycję jednak umacnia, komplikuje, uwiarygodnia, który wzmaga – jak pan mówi – niepokój, który wytwarza nieoczekiwane napięcia, który zaprasza intensywniej do silnej lektury czy zaczepnego dialogu. Wspomniani przeze mnie poeci, imiennicy, póki co podrzucają nam książki, które – jednym słowem – trzeba czytać, bo w nich bije nowość. A co będzie potem? Tymczasem to „potem” chyba nie nadchodzi.
Wspomniałem o sporcie, bo nazwał pan Sosnowskiego i Niewiadomskiego liderami, a za tym słowem stoi jednak założenie, że poezja jest jakimś wyścigiem. Rozumiem racje stojące za takim spojrzeniem na literaturę, choć ich nie podzielam. Wiążą się one z oglądem historycznoliterackim, ja tymczasem wolę patrzeć na poezję z punktu widzenia nie tyle historyka literatury, ile krytycznego czytelnika, dla którego ważniejszy jest wymiar synchroniczny. Ustawienie poetów w porządku liniowym, gdzie jeden wyprzedza drugiego, wolę zastąpić mapą zjawisk, umożliwiającą ich współwystępowanie. Wtedy nie muszę głowić się nad tym, które miejsce i przed kim przyznać Sosnowskiemu, Świetlickiemu, Tkaczyszynowi-Dyckiemu, Foksowi, Grzebalskiemu czy Miłobędzkiej. Przyznaję, że wyczerpywanie się idiomu poetyckiego jest pewnym problemem – czy panu chodzi jednak o to, że idiom, który zaproponowali Świetlicki i Podsiadło, a w zasadzie idiomy, bo ci panowie mówią jednak innymi językami, stał się już powszechną własnością i stracił swoją zaczepną moc? Czy też o to, że już nic ciekawego nie piszą? Tu bym się spierał. Ostatnia książka Świetlickiego, Nieczynny, to – mimo głosów krytyki – silny tom, w którym może, zgoda, nie wszystkie wiersze są potrzebne, ale w którym znajduję sporo najlepszej, markowej poezji. Tom nieco rozchełstany, szorstki, ale ta szorstkość, to brudnopisarstwo współgra z tematem „wyłączenia”. Nie brak tu celnych, zapadających w pamięć, lapidarnych fraz, takich jak „ludzie to nie ty”.
Co do Andrzeja Sosnowskiego, to zgadzam się z panem. Uważam, że jego propozycje poetyckie otworzyły polską poezję na dotychczas jej obce, lub niemal obce, myślenie o języku i wierszu. Andrzej Sosnowski jest inicjatorem, lub współinicjatorem, radykalnej reorientacji w polskiej poezji, która to reorientacja współgra z pewnymi nurtami światowej awangardy (Roussel, OuLiPo), z dominującą dziś tradycją filozoficzną (nazwijmy ją bardzo umownie derridowską) i związanymi z nią koncepcjami języka. Dla polskiej poezji jego wiersze były jak haust świeżego powietrza. Ale pojawia się nowe myślenie o języku, które wywodzi go z doświadczenia cielesności, z doświadczenia przestrzeni, będącego wobec języka czymś podstawowym, w logicznym i genetycznym sensie. Myślę tu o kognitywizmie, kwestionującym autonomizację języka i zastępującym prymat składni, który przecież tak wyraźnie naznacza poetykę Sosnowskiego, nieco lekceważoną semantyką. To nowe spojrzenie na język i jego relację z pozajęzykowym doświadczeniem będzie musiało prędzej czy później odezwać się w praktyce poetyckiej.
Mam wrażenie, że niechęć do języka, mowy, pisma, niechęć wpisana w pańskie Korytarze na przykład, jest wątkiem niesłychanie aktualnym teraz, w czasach ponowoczesnych, w erze fundamentalnej podejrzliwości. I chyba wychodzi na to, że rzecz się z komunistycznej przemieniła w kapitalistyczną, ale słowo ciągle boli. Nie jest to takie oczywiste, prawda?
Bo ta podejrzliwość, niechęć czy nieufność do języka nie ma i nigdy nie miała wyłącznie politycznego podłoża; zmiana systemu niczego tu nie załatwia. Podejrzewam, że ta podejrzliwość jest, bo musi być, czymś nieodłącznym od aktu twórczego. Nie wierzę, by ktokolwiek pisał dziś serio literaturę i nie mocował się z problemem odrębności języka i doświadczenia, ich rozejścia się, ich nieprzystawalności. To są przecież dwa odmienne porządki, porządek słowa i ciała. Kto wie, gdyby dało się język nałożyć na rzeczywistość, a doświadczenie ująć w słowa, może poezja nie byłaby nikomu potrzebna. Bo ona siedzi gdzieś na tym polu niczyim między dwiema równoległymi, między językiem a doświadczeniem, między słowem a ciałem. A że równoległe nigdy się nie przetną, wiemy nie od dzisiaj.
Chętnie przytoczę na ową aktualność przykłady: „twój głos będzie [...]/ jak pudel”, „nie słuchaj moich słów”, „można mówić tylko na określonej częstotliwości”, „boję się/ przestań/ za dużo wokół/ słów”.
No właśnie, w tych przykładach z debiutanckiego tomiku wymiar polityczny „niewyrażalności” miesza się z wymiarem ogólniejszym, wyraźnym zwłaszcza w ostatnim cytacie. W późniejszych wierszach, jak sądzę, zostaje mu podporządkowany. Mógłby pewnie pan przytoczyć podobny zestaw przykładów z moich ostatnich książek, gdzie bezpośrednich odwołań do kontekstu politycznego już chyba wcale nie ma.
To był pański język – myślę ciągle o Nowej Fali – pański sposób myślenia – czy po prostu sięgnął pan po popularny idiom?
Sięgnąłem po ten język, bo współgrał z moim sposobem myślenia. Nie wiem, czy on był wtedy rzeczywiście popularny; przeciwnie – pamiętam z tych lat, a myślę o połowie lat siedemdziesiątych, prawdziwą ofensywę poetyki nowej prywatności, która wzbudzała we mnie poczucie, że pisząc „nowofalowo”, piszę anachronicznie. Miałem wrażenie, że nowa prywatność jest wszędzie, w wydawanych oficjalnie pismach literackich, tomikach, seriach wydawniczych i antologiach, w wypowiedziach krytyków i na konkursach literackich.
Który z tych poetów był dla pana najbardziej inspirujący?
Jeśli chodzi panu o poetów „nowej prywatności”, to nigdy nie czułem z nimi powinowactwa. Była to dla mnie obca poetyka. A z nowofalowców czytałem przede wszystkim Barańczaka. Także Krynickiego. Był też czas, kiedy pozostawałem pod dużym wrażeniem poezji Ewy Lipskiej – podobały mi się jej zabawy kliszą, nicowanie frazeologizmów, dowcipne puenty i przerzutnie. No a potem przyszli – i to z hukiem – Bohdan Zadura i Piotr Sommer. Zadurę odkryłem dla siebie w Małych muzeach, pod koniec lat siedemdziesiątych. Echa tej lektury pobrzmiewają tu i ówdzie w moich pierwszych książkach. Kilka lat później pojawił się Piotr Sommer z Kolejnym światem. Obu panów wkrótce zaprosiłem do Łodzi na wieczory autorskie. I tak się zaczęło.
Jak postrzega pan dzisiejszą kondycję Nowej Fali?
Wcale nie postrzegam, bo dzisiaj Nowej Fali nie ma. Mamy twórczość kilku poetów, którzy w wielu przypadkach daleko odeszli od swoich początków. Kilku z nich czytam z przyjemnością, na przykład Kornhausera, Barańczaka, kilku jest mi obojętnych, a kilku nazwałbym swoimi artystycznymi i ideowymi antagonistami. Myślę tu zwłaszcza o Adamie Zagajewskim, z którym prowadzę swego rodzaju poetycki spór w Dowodzie z tożsamości.
Wspomniał pan, że zainteresował się szczególnie nowofalową grą z językiem. Nie dziwi mnie to wcale. Ale jak pan zapatrywał się na ich wrzaskliwe apele o przedstawianie świata, prawdy, rzeczywistości? Interesuje mnie pański stosunek do ich ataków na literackość literatury, na sztuczność sztuki.
Nieufność wobec literatury i sztuki to chyba jeden z najczęściej powracających tematów w moich wierszach. Ma podobne podłoże co nieufność do języka. Odsyłam do krótkiego cyklu „Evviva” z tomu Dowód z tożsamości. Albo do wiersza „Grudzień”. Niechęć do literatury wynika wprost z tego, że jest czymś całkowicie od życia odrębnym, bo nie podlega tym samym procesom, co ciało – nie starzeje się, nie umiera. A nawet więcej – jest maszynką spopielającą ciało w „biały proszek” języka, zamienia ludzkie doświadczenie, zmienne, nietrwałe i niejasne, w krystalicznie czyste słowo. Wydaje mi się czasami, że wiersz jest takim wypreparowanym truchłem, przypomina zwłoki, które tak zręcznie konserwuje von Hagens, wstrzykujący do żył swoich „dzieł” syntetyczną żywicę, by potem wystawiać je w muzeach i galeriach, pośród zieleni i kwiatów. Dlatego bliskie są mi próby odebrania literaturze literackości, próby zanieczyszczenia jej, wtłoczenia jej w czas, a tym samym w procesy rozkładu i przemijania. Tym między innymi zajmuję się w swojej najnowszej książce, Oranżada. Jak pan widzi, jest to jednak antyliterackość, która ma inny punkt wyjścia niż zbliżające czasami poezję do publicystyki nowofalowe postulaty przedstawiania świata, choć bywa z nimi zbieżna.
Aż mnie ciarki przeszły, kiedy wymówił pan to nazwisko! Ale znalazł pan porównanie!... Wspomniani przeze mnie pańscy koledzy z „Literatury na Świecie” chyba nigdy nie powiedzieliby o poezji w ten sposób, prawda? W tak bardzo oskarżycielski sposób. Pan jest jednak od nich dość odmienny – wbrew wszystkim oczywistym łączącym was pokrewieństwom ideowo-artystycznym. Dostrzega pan to?
Ma pan rację. Pytanie jednak dotyczy nie tego, czy mówiliby o poezji takim tonem, ale dlaczego by tak nie mówili. A odpowiedź na to pytanie ujawniłaby to, co mimo ideowo-artystycznego pokrewieństwa wyraźnie nas dzieli. A o tym właśnie rozmawiamy – chodzi na przykład o ważną dla mnie, a chyba obojętną dla Andrzeja Sosnowskiego czy Tadeusza Pióry lekcję nowofalową.
Proszę sprecyzować te różnice istniejące między wami.
O tym powinien opowiedzieć ktoś z zewnątrz. Mnie trudno dokonywać takiej autoanalizy. I komparatystycznej na dodatek. Ale skoro pan nalega, to powiedziałbym, że różni nas stopień radykalizmu. Moja postawa jest mniej radykalna niż Andrzeja. Nie mogę całkowicie odrzucić intencjonalności, nie do końca wierzę w autonomiczność języka czy wiersza. Dla mnie jest ona problemem, możliwością lub hipotezą, którą należy nieustannie sprawdzać. Koncepcje języka, na których opiera się poetyka Andrzeja, odwołują się, jak sądzę, do szczególnych, skrajnych przypadków, a te, poddane absolutyzacji, stają się ogólną zasadą mającą obrazować działanie języka w ogóle. Tymczasem język nie ma jednego mechanizmu, zachowuje się rozmaicie, raz jest całkowicie wolny, innym razem staje się w miarę posłusznym instrumentem. Mam wrażenie, że moje wiersze rodzą się z konfrontacji tych różnych stanowisk: język walczy z rzeczywistością, słowo z rzeczą, podmiot z wypowiedzią. Kontynuując tę autoanalizę – u podłoża moich wierszy leży nieusuwalna niepewność, jak naprawdę jest, co zależy od czego, co jest pierwotne, co realne, a co za takie tylko uchodzi. Niektóre wiersze zdają się widzieć całą rzeczywistość w kategoriach językowych, a nas jako więźniów słów. Inne z kolei próbują wypatroszyć słowa, dotrzeć do doświadczenia przed- czy pozajęzykowego. Raz bliżej mi do jednego stanowiska, innym razem do drugiego. Nie wykluczam żadnego. To taki mój dualizm korpuskularno-falowy.
Tak, trzeba w końcu podjąć twórczą polemikę z Sosnowskim. I zacząć organizować nowe „awangardy”. Żeby ten znakomity poeta nie zamknął nas na zbyt długo w swojej narkotycznej poetyce.
Wspominałem kiedyś panu o tym, że czekam na opis poezji Andrzeja dokonany w innym niż zaproponowany przez niego języku. Opis „z zewnątrz” Andrzejowego świata. Poezja ta komentowana jest, jak do tej pory, przez krytyków, którzy przejęli jego wybory, czytają go podsuniętym przez niego kluczem, przywołują wskazaną przez niego tradycję, interpretują przez lektury rekomendowanych przez niego autorów, a nawet przez twórczość bliskich mu artystów. Stąd w każdym niemal tekście o poezji Sosnowskiego mamy przywołania tych samych nazwisk: Roussel, Ashbery, Pound, nawet Bowie. Ciekaw jestem wnikliwych odczytań jego poezji, które wyszłyby od krytyków idących inną drogą, poruszających się w świecie innych pojęć i odniesień. Andrzej poniekąd „nauczył” czytać swoje wiersze, podprowadzał pod nie, poprzez swoje starannie dobrane, nieprzypadkowe prace przekładowe, szkice krytyczne i wypowiedzi w wywiadach. W pewnym sensie musiał to robić, bo proponował rzecz radykalnie nową. Przez wiele lat nawet przychylni mu krytycy zgadzali się, że to ważna twórczość, ale jednocześnie rozkładali bezradnie ręce, nie umiejąc jej rozgryźć. Ta bezradność już się skończyła, czeka nas jeszcze polifonizacja dyskusji, bo ta poezja na nią zasługuje. Pozwoli pan, że przywołam Larkina. Jeśli Larkin ciągle nas cieszy i intryguje, to może dlatego, że nie ma już jednego języka opisu jego twórczości. Zaczęło się od przywoływania wskazanych przez niego tradycji i nazwisk, a więc: empiryzm, antyromantyzm, Orwell, Thomas Hardy. Wkrótce okazało się, że ten rodzaj lektury wyczerpał swoje możliwości, że już nic nowego nie da się o Larkinie w tym języku powiedzieć. Pokazali się więc krytycy, którzy Larkina czytali przez wyklętych przez niego modernistów, przez symbolistów francuskich, przez Eliota, w perspektywie poststrukturalnej, feministycznej, postkolonialnej, historycystycznej. Obserwuję tę eksplozję różnojęzycznej krytyki larkinowskiej z prawdziwą fascynacją, bo przecież mogło się wydawać, że to poeta niemal wzorcowo jednowymiarowy.
W biogramie zamieszczonym na okładce którejś z książek znalazłem informację, że studiował pan filozofię. Ma to jakieś istotniejsze przełożenie na pańską biografię poetycką?
Pewnie takie samo, jakie moja biografia poetycka miała na moje studia filozoficzne. Bo to nie jest tak, że jedno wpływa na drugie, to znaczy, że jak ktoś studiował filozofię, to zapewne wprowadza ją do swoich wierszy. To są różne przejawy tego samego – mojego bycia w świecie. Studia filozoficzne są więc równie ważne, lub równie przypadkowe, co moje studia filologiczne, czy też moja znajomość poezji angielskiej, a także to, że jestem tłumaczem, że mieszkam w dużym mieście, że urodziłem się pod koniec lat pięćdziesiątych. Filozofię zacząłem studiować w październiku 1980 roku, miałem więc już za sobą publikacje prasowe, nagrody w konkursach literackich, jakieś arkusze poetyckie. Filozofią nigdy nie chciałem zajmować się w sposób systematyczny. Ciekawiła mnie zawsze w powiązaniu z moimi zainteresowaniami literackimi. Zresztą najważniejsze były dla mnie zajęcia z estetyki, prowadzone miedzy innymi przez Stefana Morawskiego, który, nielubiany wówczas przez władze, raz w tygodniu dojeżdżał do Łodzi z Warszawy.
Jasne, wszystko się zgadza. Chciałem po prostu zagadnąć o pańskie lektury filozoficzne, które przecież wpływają na to, co się pisze. Kogo pan najchętniej czytywał wtedy, kiedy już był odrobinę syty sławy i sukcesu?
Tych lektur było sporo i nie układają się one w spójny kanon. Studiowałem razem z Bogdanem Banasiakiem, Krzysztofem Matuszewskim, Pawłem Pieniążkiem, znanymi dziś filozofami i tłumaczami filozofii francuskiej, spotykaliśmy się na organizowanych w prywatnych mieszkaniach dyskusjach i wykładach. Był stan wojenny, a myśmy czytali wtedy razem markiza de Sade, Nietzschego, Foucaulta, Klossowskiego, Derridę. Ale także, pewnie pana zaskoczę, Leszka Nowaka, którego niemarksowski materializm historyczny, jak się nam wydawało, znakomicie wyjaśniał ówczesną rzeczywistość.
Muszę przyznać, że lubię te opowieści o czytaniu ponowoczesnych autorów w bardzo patriotycznych latach osiemdziesiątych. Profesor Marek Wilczyński kiedyś pisał mi w mailu, że O gramatologii Jacques’a Derridy czytał w czasie stanu wojennego. To zresztą temat na książkę o „dekonstrukcjonistycznej” opozycji, prawda?
Sugeruje pan, że można by się dopatrywać jakiejś zbieżności między opozycyjnością a duchem (bo przecież nie założeniami) dekonstrukcji?
To Michał Paweł Markowski w derridowskim numerze „Literatury na Świecie” rzucił taką intrygującą frazę: „Tak naprawdę za odebranie władzy komunistom odpowiedzialni są nie Wałęsa, Kuroń i Michnik, ale Foucault, Deleuze i Derrida”.
Może coś w tym jest, dekonstrukcja była skuteczną odtrutką na wszelkie dogmatyzmy. Prędzej jednak widziałbym tu zbieżność chronologiczną. Dekonstrukcja właśnie wtedy zaczęła nabierać rumieńców, zajęli się nią Anglosasi, dzięki którym mogła dotrzeć do szerszych kręgów czytelniczych.
Świadomie wspomniałem o markizie, Derridzie i Leszku Nowaku, by pokazać, jak zróżnicowane były te lektury w stanie wojennym, obok bardziej przewidywalnych spotkań na przykład z Karlem Popperem. Albo Kołakowskim, którego Główne nurty marksizmu