Bal u kata - Bohdan Urbankowski - ebook + książka

Bal u kata ebook

Bohdan Urbankowski

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tadeusz Borowski, poeta, wraca z piekła obozu zagłady. Witają go przyjaciele, zapraszają przedstawiciele władz, z przekonaniem włącza się budowę nowej socjalistycznej Polski. Jako dziennikarz obsługuje procesy „antykomunistycznych bandytów”, jako literat spotyka się z czytelnikami różnych miast i pokoleń, nawet współpracuje z wywiadem. Powoli dociera do niego prawda, że trafił znów do łagru - tym razem jako członek załogi obozu. Sowiecki wariant obozu jest lepiej zamaskowany, ludzie nie chodzą w pasiakach, zamiast bunkrów śmierci są cele UB, dla mieszkańców wymyśla się pełne wzniosłych haseł pochody, elity oprawców spotykają się na przyjęciach i balach. W sposób niepostrzeżony cała Polska jest zamieniana w jeden wielki obóz. Wędrówka poety po Polsce to wędrówka po kolejnych kręgach piekła. Symbolem nowej rzeczywistości jest bal u więziennego kata. Poeta traci ostatnią ze swych wiar.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 922

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bohdan Urbankowski Bal u kata ISBN Copyright © Bohdan Urbankowski, 2022All rights reserved Redaktor prowadzący Jan Grzegorczyk Projekt okładki Agnieszka Herman Projekt graficzny i opracowanie techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Przyjaciela nie można kupić. Przyjaciela można sprzedać.

1. Biała plebania

Prolog (15 grudnia 1949)

Śnieg chrzęści. Chłopak bełkocze coraz szybciej, sam sobie przerywa śmiechem, niewyraźne słowa zamieniają się w ślinę, cuchną. To ta wódka! Opowiada, jak wygrał w trzy kubki, jak wlekli go na posterunek, ale wszystkich przechytrzył — i ogranych, i milicję. i was — dodaje w myślach. Uciekł, lecz przecież, rany boskie, mogą go gonić.

— Jak my kogoś schowamy, to i do wiosny nie znajdą.

— Dlaczego do wiosny? I dlaczego ktoś odpowiada, choć on nikogo nie pyta?

Latarka wypluwa sinawe krople światła, nie oświetla drogi, zresztą żadnej drogi tu nie ma, tylko chrzęszczący śnieg. Z daleka dobiega ciche wycie lokomotywy.

— Co się będziemy wlekli, załatwiajmy teraz!

Śnieg zamilkł. Chłopak słyszy kaszlnięcie pistoletu. Nie bardzo rozumie, kto i do kogo strzela. Rozumie tylko, że pistolet nie wypalił i że czas na chwilę się zatrzymał. Nie wie, czy uciekać, czy do kogoś podejść, ale nogi jakby wrosły w ziemię. To już nie wódka, to strach.

Nagle słyszy dwa strzały z tyłu. Huk wypełnia głowę, całe ciało…

— Panie…

Z ciemności wyciąga go szarpanie za nogi. Psy? Skąd psy na polach, daleko od ostatnich domów Wolbromia? W dzieciństwie miał dwa psy, ale już dawno odbiegły tam, skąd ani psy, ani ludzie nie wracają… Chłopak słyszy zgrzytanie łopaty. Chce krzyczeć, że to jakaś koszmarna pomyłka, że przecież żyje. Ale leży twarzą do ziemi, z ust wypływa rzężenie cienkie jak strużka krwi. Śnieg chrzęści ciężkimi, pojedynczymi krokami. Strzał — tym razem z góry. Potem czyjeś kopniaki zrzucają go na dno dziury, twarzą do ziemi. I nagle modlitwa: Ojcze nasz… Czy mu się zdaje?

Teterew. Rzeka, która nas ściga (poniedziałek, 15 stycznia 1951)

Pociąg. Widoki na zewnątrz i do wnętrza. Dowcipy modne i niemodne. Ja, Midas 1951. Echa świętych pieśni. Witek z życzeniami, Koźniewski ze świńską teczką. Przyjaciół nie można kupić. Towarzysz G.

Gdyby nie stukot kół, pociąg robiłby wrażenie martwego. Tylko w oknie ktoś zmienia jeden szary obraz na drugi — równie szary. Raz tylko — jakby przez pomyłkę — rzeka, setki kropel jak maleńkie słońca, rozpoznał siebie i brata wbiegających do wody, to był taki dziecięco-pogański rytuał: kiedy mieli podjąć jakąś ważną decyzję, kąpali się w rzece, łapali ustami złote krople jak jeszcze jedną postać komunii… I biała plaża, taka, jakie bywają tylko nad morzem, no i właśnie ta jedna — w kraju dzieciństwa. Nad nią skała w kształcie ogromnej ludzkiej głowy. Teterew. Słowo, które brzmi jak magiczne zaklęcie i ma moc magicznego zaklęcia. Używali go w chłopięcych rozmowach, gdy była do załatwienia jakaś sprawa na śmierć i życie.

— Przyjdź o godzinie…

— Niemożliwe, nie mam czasu!

— Ale to… Teterew.

I jakby z mocy zaklęcia dodatkowy czas skądś napływał, niemożliwe okazywało się możliwe…

Pociag zakołysał się i stanął. W przedziale i za oknem znów było szaro. Jakby tamten krajobraz wyświetlono na oknie przez pomyłkę, ale teraz już ktoś błąd naprawił. Jest szaro, jest w Polsce. Konferencja, która przypominała bal manekinów, już za nim. Przemawiał po niemiecku, zastanawiając się jednocześnie, czy subtelni niemieccy językoznawcy wychwycili u niego akcent z Auschwitz, czy może akcent z Dachau.

Po uroczystym obiedzie miał wracać z Berlina przez Warszawę, przenocować u siebie na Kaliskiej, a następnego dnia świtem pojechać do Olsztyna, do rodziców. Lecz nagle się okazało, że powinien jechać do Krakowa. Jakaś banda zamordowała dziecko, nauczyciela i milicjanta. Sam dobór ofiar jest jakimś apokaliptycznym symbolem. Co najbardziej zaskakujące: bandą dowodzili dwaj zwyrodniali księża — zapewne kolejna fala okupacyjnego nihilizmu, który niszczył wszystkie wartości, nawet te w Kościele. Warto poznać szczegóły, to temat godny Dostojewskiego, temat na powieść życia! Drugi raz może się nie trafić.

Poza tym Tadeusz uświadomił sobie, że nie ma po co telepać się na noc do Warszawy. Tuśka leży w klinice na badaniach, mieszkanie puste, pewnie zimne, ze zlewu wyłażą robale — małe, bladozielone wijuny, a najgorsze, że porannym ekspresem, tak zwaną Zakopianką, jeździ do Krakowa „cała Warszawa”. Głównie wagonem restauracyjnym. Udawana serdeczność i udawana wesołość ze znanych dowcipów. Wiadomo, kiedy się śmiać. Na początek oczywiście „pociągowe” — ostatni krzyk mody. Co to jest nekrofilia? Pociąg do Zakopanego. Politycznych raczej nie opowiadają, wiadomo dlaczego. Nawet nie piją uczciwie, bo muszą pilnować każdego słowa. Nie! Należy mu się normalna podróż! W przeciągu sekundy wywrócił cały swój plan do góry nogami.

Zamiast na prominencki obiad Tadeusz pomaszerował na berliński Ostbahnhof. Znalazł zapomniany przez Boga i ludzi pociąg jadący przez Cottbus, stamtąd do Legnicy (wszystko jasne, radziecka baza!) i prościutko przez Katowice do Krakowa. Jakby boczną bramą. Zamelduje się w hotelu wcześniej, będzie sam i szczęśliwy. A przynajmniej zyska czas, by zatrzymać się w biegu, odpocząć. Gdy pociąg przekraczał enerdowsko-polską granicę, coś go ścisnęło za gardło. Oparł głowę o szybę. Déjà vu. Prawie dwadzieścia lat temu pierwszy raz poczuł ten skurcz. Razem z bratem wracali do Polski, dwa zagubione szczeniaki. Wiedział, że wraca — choć nigdy przedtem w Polsce nie był. I gdy pociąg wjechał do kraju, strasznie zachciało mu się płakać. Odwrócił się do Juliana, jakby szukając obrony, ale brat sam trząsł się od płaczu i też nie mógł wykrztusić słowa. Tyle lat… I teraz za każdym razem, gdy wracał, wracał do niego tamten płacz. Nawet teraz — a przecież nie powinien był w ogóle wyjeżdżać. Tylko czy mógł odmówić? Czy mógł nie wygłosić przemówienia? Wtedy ktoś mógłby zapytać, po co naprawdę przyjechał. Skurwiele! Ukradli mu rok życia, a kto wie, ile lat zostało! Skurwiele! I jeszcze zrobili mu coś z głową, że przestał pisać wiersze… Próbował, łapał jakieś sensacyjne wiadomości, przepisywał hasła, kradł pointy, gryzł, wyszydzał i drapał coraz bardziej zgorzkniały i wściekły, bo czego dotknął, obracało się w złą prozę. W gówno. Czym się różni Midas socrealizmu od tego antycznego… Zaczęło się dziać coś dziwnego: jacyś „nieznani sprawcy” zaczęli mu nadsyłać wycinki, kawałki tekstów, które on przerabiał i odsyłał. Dopadli go także w Berlinie. Czasem nawet bez jego przeróbek ukazywały się w kraju teksty podpisane jego nazwiskiem. Czuł, że pogrąża się w lotnym piasku. To był najwyższy czas, żeby wyjechać z Niemiec. Z obozów. Wyjechać ostatecznie, a nie wozić je wszędzie z sobą. Podręczne krematorium, żeby zawsze było ciepło. Kilka trupów, żeby były pod ręką. Nawet i teraz, do Krakowa też to wiezie.

A swoją drogą, jak on się dał tak głupio przekabacić! Jak oni go rozegrali!

Najpierw wprosił się do niego Witia, czyli Witek Woroszylski. Zaliczany do poetów „pryszczatych”, młodszy od Tadeusza o pięć lat, szantażujący wszystkich swoją miłością do partii, prowokujący swą skórzaną kurtką czekisty, epatujący przekleństwami, ale niepozbawiony talentu. Mimo że dziwnym trafem tego samego dnia rano aż dwóch znajomych ostrzegało go przed Witią! Ostrzegał Stach Wygodzki, z którym Tadeusz znał się od czasów lagrowych, i Olek Wat ostrzegał. A jednak gdy Woroszylski poprosił Tadeusza o ocenę swych nowych wierszy, Tadeusz nie potrafił odmówić. Rozstrzygnął powód, którego ani Wat — urodzony warszawiak, ani pochodzący z Będzina Wygodzki za cholerę nie potrafili docenić: Witek urodził się w Grodnie! Był przesiedleńcem, a jak się denerwował, mówił z kresowym zaśpiewem, nawet dorzucał wspaniałe, wielopiętrowe przekleństwa.

Tadeusz umówił się z nim w knajpce przy placu Narutowicza, każdy trafi, dochodzi tramwaj. Lecz Witek go zaskoczył: pół godziny przed umówionym spotkaniem wpadł do jego mieszkanka przy Kaliskiej.

— Trafiłem, kurwa, wcześniej, szkoda forsy na prywatną inicjatywę — krzyknął na powitanie. — Ci wredni prywaciarze dopisują taką marżę, że można za to kupić drugą butelkę — rzekł i jakby dla potwierdzenia postawił na stoliku dwie półlitrówki „z czerwoną kartką”. Polski red label. Z niebieską kartką piło zwykłe chamstwo.

Przyniósł też, kurwa, wiersze — i tu znowu Tadeusza zaskoczył. Bo wcale nie były nowe ani oryginalne. Przeczytał mu jeden z krótkich, lecz bojowych poematów pisanych pod Majakowskiego. Jeśli było w nim coś oryginalnego, to dedykacja: utwór poświęcony był „Czuwającym w noc noworoczną”, czyli wiadomo komu! Tadeusz myślał, że to taka zagrywka: wiersz zapewne wnerwiał niejedną matkę-Polkę, teraz miał zaszokować jego. Dopiero po paru dniach Tadeusz się zorientował, że był w błędzie, że Witek przyniósł ten wiersz specjalnie dla niego, chodziło o wywołanie rozmowy na temat służb, o zbadanie jego „spolegliwości” — i to się Witii udało…

Wiersz zaczynał się od życzeń:

Młodym —

aby rośli, dojrzewali.

Ojczyźnie —

socjalistycznego szczęścia.

No, a czego mam

dziś życzyć

wam

towarzysze

ze Służby

Bezpieczeństwa?

Prowokacja była na tyle wkurwiająca, że Tadeusz nie czekał do końca i ryzykując, że nigdy się nie dowie, czego poeta życzy wszemu ubectwu, przerwał z pasją:

— Czy ofiarom bezpieki też składałeś życzenia?

Wiktor jednak nie dał się zaskoczyć, nie raz pewnie słyszał takie pytanie, miał przygotowaną odpowiedź, wypalił:

— Nie. Ofiarom ofiar.

I żeby uniknąć starcia, przeniósł rozmowę na pozycje z góry upatrzone. Tadeusz nie od razu się połapał. Uprzedzając niewygodne pytania, Witia przyznał, że zdarzają się wypaczenia, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, i przypomniał, że on przecież jest z Grodna i widział wprowadzanie nowego ustroju. Co do zbrodni w Katyniu, ma jednak wątpliwości. Różnie, kurwa, mówią. A ubowcy, zwłaszcza młodzi — jego zdaniem — to ci najszlachetniejsi. Rzucają domy, rezygnują ze studiów, zgłaszają się do służby.

— A ustrój się z czasem naprawi, komunizm nie jest reformowalny, on jest samoreformowalny, ma w sobie taki regulator i tym góruje nad innymi ustrojami — deklamował optymistycznie Woroszylski. — Nie zmieni się tylko jedno: zawsze będą ludzie źli i dobrzy, szaleńcy, agenci, zdrajcy, i zawsze trzeba będzie się opowiedzieć albo po stronie dobra, albo po stronie zła. Sam wiesz, że czasami współpraca z własną służbą to patriotyczny obowiązek. Twój ojciec był zdaje się w KOP-ie?

— Nie, był w POW-ie. Ale co to ma do rzeczy?

— No, gdyby go poproszono, że niby wróg przygotowuje atak albo szykuje jakieś skrytobójstwa…

— Były na Kresach. Ale jak ci powiem, kim byli skrytobójcy i jaka bolszewicka partia ich nasyłała, to narobisz w gacie ze strachu.

— Jeśli to prawda…

— Zarzucasz mi kłamstwo?

— Ty, Tadziu, bywasz czasem naiwny jak dziecko opóźnione w rozwoju, oczywiście w rozwoju do komunizmu — zarechotał. — Nawet nie zauważasz, że wciąż trwa wojna i że wciąż bierzesz w niej udział, tylko od strony poezji, więc od tej ładniejszej.

— Masz na myśli wojnę propagandową?

— Tak, a głębiej mówiąc: informacjonną, jak by powiedział towarzysz Sun Tzu. Niedawno to przeczytałem, przez jedną noc. Oczywiście mogę ci pożyczyć, ale mam go po rosyjsku, od znajomego, który tam niby studiuje.

— Znam rosyjski, nie zapominaj, gdzie się wychowałem.

— To ile ty znasz języków? Rosyjski, niemiecki…

Tadeusz z dumą w głosie zaczął wyliczać: rosyjski, bo formalnie urodził się w Rosji, choć było to stare, polskie miasto; niemiecki, bo Auschwitz i Dachau; angielski, bo jego obóz pod Monachium wyzwalali Amerykanie i przez pół roku nie chcieli ich wypuścić.

— Ja nawet jakoś się urządziłem, bo robiłem za tłumacza; żarcia, papierosów, koniaków… można było się kąpać i tarzać, ale wiesz, z przodu się uśmiechasz, a od tyłu wściekłość cię jebie…

— Byłeś też trochę we Francji?

— Tak, po uwolnieniu się z Monachium. Możesz mi doliczyć francuski, to, co mi dała dobra, sanacyjna szkoła, starczyło.

— A jakieś szkolenie wojskowe przechodziłeś?

— Nie.

— A przecież Gajcy, Baczyński…

— Tak. I Andrzej Trzebiński, i Wacek Bojarski, i Zdzisiek Stroiński, oni wszyscy robili podchorążówkę. Ale ja nie byłem w AK. Przymierzałem się, ale nie zdążyłem.

— A w AL?

— Tym bardziej. AL jeszcze nie było.

— W AL ja bym była, gdyby mnie nie zamknęli, nie? — Tuśka, żona Tadeusza, weszła niepostrzeżenie do pokoju i stała już jakąś chwilę. Nie czekając na odpowiedź, dorzuciła: — A ty, Witia, co go tak wypytujesz?

— E tam, zaraz wypytujesz. Tak się rozmawia. Ładnie tutaj mieszkacie.

— Jak to się mówi, ciasne, ale własne. — Tadeusz aż się wzdrygnął, jaki banał wydusił.

— Jak to się mówi, Polska Ludowa dba o swoich najlepszych poetów. Zdrowie poezji! — Witia podniósł kieliszek.

Tuśka przecząco pokręciła głową i zniknęła w kuchence przylegającej do pokoju.

— Czy się obraziła? — spytał z niepokojem Woroszylski.

— Nie. Ona jest po prostu bezpośrednia. Za to ją kocham.

— Ale o większe mieszkanie mógłbyś się zakrzątnąć, jesteś na fali…

— Jakoś żyjemy.

— A jak wam się rodzina powiększy?

— Na razie nie planujemy, poza tym… — Tadeusz zawiesił głos.

— Wiem, była w obozie. Przepraszam. Ale podanie mógłbyś złożyć. I w ogóle myślę, że powinieneś zaufać przyjaciołom i na przykład spotkać się z Chyliczem.

— Prawie go nie znam. Nie wiem nawet, czy Chylicz to nazwisko, czy skrót od Chyliński. To najbardziej tajemniczy facet w Warszawie. O jego ojcu też się dziwnie mówi.

— Ja go znam, tego faceta. To od niego dostałem traktat Sun Tzu. Chylicz mógłby ci pomóc w kłopotach.

— Nie mam żadnych.

— Tak ci się, kurwa, wydaje. Prócz kłopotów, o których wiemy, są takie, o których nie wiemy. Ale one o nas wiedzą. Chyliński zresztą pytał o ciebie, więc jak się do ciebie zgłosi…

— Nie rozumiem…

— Niedługo zrozumiesz. Pamiętaj, przyjaciół nie można kupić. A bez przyjaciół ciężko.

Niedługo potem Woroszylski zorganizował ich spotkanie — jak się okazało, we własnym mieszkaniu. Ale przy rozmowie nie siedział. Nawet się polubili. Na tyle, że Tadeusz napisał Chylińskiemu, Chyliczowi — jak mówiono dla skrótu — referat na zebranie partyjne w MBP. Sala była zachwycona. A parę miesięcy później Tadeusz wyjechał do Berlina z misją specjalną. Odbierał jakieś materiały od „Albina” — jak się potem dowiedział, byłego kolaboranta z Judenratu. Takiego mieli haka, ale i sporo innych. Oprócz tego Tadeusz asystował przy paru przesłuchaniach jako tłumacz, bo „Albin” lepiej znał raczej jidysz niż niemiecki. Potem kolejna misja. A potem zaproponowano mu stałą robotę w Berlinie, co jakoś łączyło się z tym, że „Albin” — już jako Ranicki — wyjechał na wicekonsula do Londynu. Tadeusz został zatrudniony oficjalnie jako referent kulturalny w Biurze Informacji Prasowej, nieoficjalnie jako tajny współpracownik w Misji Wojskowej. Pierwsze biuro w radzieckim sektorze, drugie w amerykańskim. Starał się chodzić jak najwolniej… Początkowo myślał o sobie „as wywiadu”, potem już tylko…

Rozmyślania przerwał konduktor. Tadeusz zauważył, że był nieco podobny do Chylińskiego. Wydało mu się to dziwne, bo sam Chyliński nie był do siebie podobny, raz robił wrażenie szczupłego, drugi raz ociężałego, czasami mimo otyłości wykonywał zaskakująco szybkie ruchy… Konduktor sprawdził bilet, powiedział, że w Krakowie będą punktualnie, bo ten pociąg nigdy się nie spóźnia, i wyszedł. Chwilę później pociąg zaczął zwalniać…

I trochę się rozjaśniło. Pociąg stał. Za oknem widać było las, a właściwie leśną polanę. Rozjaśniło się jeszcze bardziej — jakby czas cofnął się od zmierzchu i zaczął płynąć w drugą stronę. Minął południe i zbliżał się od tej południowej strony do słonecznego poranka. Ścięte nad ziemią pnie dębów wyglądały jak wyrosłe z ziemi stoły, kobiety przykrywały je białymi obrusami, z koszyczków wyjmowano jedzenie, nawet talerzyki… Ksiądz świtem wyjeżdżał na mszę aż do Pulin, ponad trzydzieści wiorst. Żartował, że te Puliny to kiedyś był Czartowy Las i że musi w tym lesie bożego interesu pilnować. Wyjeżdżał jak w zegarku, mszę pod cudownym obrazem Zbawiciela odprawiał, łaski i cuda po sprawiedliwości rozdzielał, i jak w zegarku, a raczej wedle słońca, powracał. Zdarzyło się raz, że wypadło wyświęcić uroczysko od duchów pokutujących tam zbójców, lecz choć raz tylko, to aż do teraz chroniło. Prowizorka nawet w zaświatach jest najtrwalsza.

Na ogół jednak ksiądz wracał od razu po mszy — kilka słów pociechy w Pulinach zostawiwszy. Łatwo było obliczyć, kiedy wróci do Żytomierza. Więc wychodzili mu naprzeciw i tu, na tej ogromnej polanie, odbywało się spotkanie. Oczywiście bez żadnej wódki, no czasem odrobina nalewki, ksiądz dorzucał jakieś wędliny, które na drogę pakowali mu swojacy w Pulinach, matki z koszy wyjmowały ciasta, mazurki — jakby to była Wielkanoc i jeszcze inne święta. A do ciast najprawdziwsza kawa, ze srebrzystych termosów nalewana do białych, prawie przezroczystych filiżanek. O tym, że do ich produkcji dodaje się popiołu z kości, Tadeusz dowiedział się wiele lat później i chyba do końca nie uwierzył. Dzieci, rzecz to jasna, nie dostawały kawy, lecz tylko sok w szklaneczkach, czasem nalewano im wody z pobliskiego źródełka i kto wie, co lepiej smakowało. Ksiądz chodził między pniami jak między stołami, błogosławił ludzi i jadło, zagadywał, czasem intonował jakąś pieśń. Zdarzało się, że na jednym końcu polany śpiewano strofy z Bożego Narodzenia, a na drugim końcu pieśni wielkanocne, i że potem, gdzieś wysoko, jeszcze wyżej, łączyły się zgodnie w jedną świąteczną pieśń, w pochwałę dnia bożego… Tadeuszowi wydało się nagle, że widzi dzieciaki śpiewające z całych serc i gardeł, by zagłuszyć inne dzieciaki śpiewające przy innym pniu, też z całych serc i gardeł. A jednak pieśni te się nie zagłuszały, lecz dopełniały, wzmacniały, przyozdabiały wzajem. I szum drzew, i wołania ptaków, i blask słońca też stawały się częścią tego hymnu, jakby nie tylko ludzie, ale wszystko, co żywe, cała ziemia w pieśń Pana się zmieniała… Wydawało mu się, że był tam i ojciec w szarej kurtce, ale gdzieś zniknął, po chwili zniknęła matka, na szczęście pojawiła się ciotka, obok niej ksiądz. Tadeusz nie mógł sobie przypomnieć nazwiska księdza, zwykle w takich przypadkach pytał starszego brata, Juliana, który wiedział wszystko. No tak, to przecież ksiądz… ksiądz…

— Czy to miejsce jest wolne?

Okno przygasło, zamiast słonecznej polany zakleja je znów szara, polska równina. Nawet śnieg jest szary. W drzwiach przedziału sylwetka człowieka wyciętego z tej samej szarości. Szare okulary. Skądś go znał…

— Czy to miejsce jest wolne? — spłynął z góry natrętny, galaretowaty głos.

— Cały przedział jest wolny, sąsiednie zresztą też — burknął Tadeusz.

Kątem oka rozpoznał już przybysza. To jeden z tych, których towarzystwa chciał uniknąć, oszust, którego nie powinno być w tym pociągu, przecież to inna trasa. Do tego w bawarskim kapelusiku. Znał go, ale znajdował satysfakcję, udając przez kilka sekund, że zupełnie go nie kojarzy; dodał jeszcze sekundę, i jeszcze jedną, mając nadzieję, że tamten zniknie. Ale tamten nie znikał, stawał się coraz bardziej realny, wyrazisty, lecz nadal szary. Tadeusza zaczynały boleć oczy, w końcu wyprostował się i wybąkał:

— Nie poznałem was, towarzyszu, będziecie długo żyli, ze trzy razy tyle co ja.

— Ja to was od razu poznałem. Przodujący poeta, przodujący prozaik, a teraz, po tej sprawie, to i przodującym dramaturgiem zostaniecie. Widzę, że was też dopuścili bliżej ołtarza, skoro już dziś jedziecie. Towarzysz Guranowski…

— Nie bardzo wiem, o czym mówicie.

— To przepraszam, lecz z drugiej strony wy, najwybitniejszy pisarz, pogromca ciemnogrodu, agent perspektywiczny, że tak zażartuję…

— Dalej nie wiem…

— Wszystkiego się dowiecie w odpowiednim momencie. A tak przy okazji: jesteśmy w tym samym związku, nie musimy chyba tak oficjalnie się zwracać per „wy”.

— Odłóżmy to, bo akurat znów zapomniałem, jak macie na imię. To co, wchodzicie? wychodzicie?

— Dziękuję za zaproszenie, tylko pójdę po teczkę… teczuszkę.

Wyszedł. Tadeusz zaczął łapczywie wypatrywać za oknem okolic Żytomierza, przez chwilę zdawało mu się, że stoi z czapką w ręku na środku drogi, którą przechodzą dostojnie, ale jakoś przyjaźnie jeże… Dlaczego z czapką — wiadomo, jeża do ręki nie złapiesz, ale po co w ogóle łapać jeże? W dzieciństwie takich pytań chyba nie zadawał, teraz musiałby znowu zapytać Juliana — brat nigdy go nie zawiódł, zwłaszcza odkąd obiecali sobie, że będą razem. Gdyby zdążył, to byliby już na polanie… ale nie zdążył. Drzwi przedziału znowu trzasnęły.

— No to już jestem, nawet teczki nie zdążyli ukraść. Za okupacji naród był jakoś zdolniejszy.

— Ale tych zdolniejszych powywozili. Zostali tylko tacy nieudacznicy, co nawet mieszczuchowi z Warszawy nie potrafią bagażu zajebać. Nawet niezła, ze świńskiej nomen omen skóry. Pewnie ruska…?

— Już jak wy, towarzyszu Borowski, coś walniecie, to człowiek nie wie, czego się trzymać. Powiem filozoficznie: donieść na kogoś takiego jak wy, to się człowiek ośmieszy, a jeśli człowiek nie doniesie, to może się okazać, że doniesie kto inny, może wy sam.

Dokładniej mówiąc, Koźniewski nie powiedział „walniecie”, lecz „pierdolniecie”; podobnie jak Witia hołdował obowiązującej wśród aktywu modzie na „męski” język — im który działacz wsadził więcej do wypowiedzi chujów, kurew, cip i podobnych śliczności, tym bardziej czuł się przedstawicielem proletariatu, a nawet awangardy proletariatu.

Koźniewski usiadł i… zapadła chwila ciszy, bo Tadeusz nie miał chęci na rozmowę. Gość jednak nie tracił rezonu i zaczął opowiadać dowcip o słynnym aktorze, Talmie.

Drzwi znowu skrzypnęły.

— Tu jesteście, Koźniewski! — W drzwiach pojawiła się twarz, którą Tadeusz skądś znał.

— Właśnie opowiadam dowcip o francuskim aktorze, możecie usiąść i posłuchać. Cesarzowa Józefina lubiła sobie pofolgować, zwłaszcza gdy Napoleon gdzieś walczył. Ale miała takie wymagania, które wprawiały dwór w przerażenie. Pewnego razu…

— Nie, tylko nie to, przecież to ja go wam opowiadałem. A w ogóle to dlaczego siedzicie w drugiej klasie?

— Towarzysz Borowski wybrał, ja tu tylko do niego w gości, towarzyszu Guranowski, naprawdę to jadę z wami w pierwszej, niczego nie kombinuję.

— à chacun selon ses besoins, każdemu wedle potrzeb, jak mawia ludowe przysłowie. Ja tam wam w bilet nie zaglądam, Koźniewski. W ministerstwie rozliczą wam za pierwszą klasę, jeszcze parę złotych uskubiecie. Ale siedzieć tu nie ma co, bo jakoś szaro. A u nas zbiera się już niezły aktyw, zrobiło się tak wesoło, że nawet Nena Rudnicka nie wygląda na czterdziestkę.

— Modliszka! — powiedział z uznaniem Koźniewski. — Konduktor tylko przechodził korytarzem, a wzwodu dostał — dodał żartobliwie.

Przez chwilę przerzucali się dowcipami, Koźniewski opowiadał stare, za to kraszone przekleństwami, Guranowski nie klął, za to wtrącał francuskie powiedzonka, by w ten sposób przypomnieć, że był na ważnej, a tajnej misji w Paryżu i że znowu się tam wybiera. Dawał także do zrozumienia, że chwilowa sytuacja go męczy. Na koniec stwierdził niemal rozkazującym tonem:

— No, wracamy do pierwszej klasy?

— Nie, już się zadomowiłem, poza tym nie zostawię towarzysza Borowskiego.

Koźniewski wyraźnie kręcił, Guranowski to wyczuł, wstał i powiedział z lekkim odcieniem wyższości:

— Alors… więc zapraszam do restauracyjnego.

— Ja dziękuję — bąknął Tadeusz i odwrócił się do okna.

— Nie was zapraszam, tylko redaktora Koźniewskiego. — Guranowski wyraźnie zmienił ton, zwracając się jedynie do Koźniewskiego. — Przywiozłem resztę materiałów, teraz to tylko wymieszać, dodać prochu i podpalić lont!

— To ja pokażę wam, co dotąd napisałem. — głos Koźniewskiego wypełnił przedział niczym przezroczysty kisiel. Tyle że śmierdział.

— Jeśli domyślam się, o co chodzi, to przecież sprawa się jeszcze nie zaczęła — wymamrotał Tadeusz.

— Lecz nim się skończy, bomba musi wybuchnąć! Pogadamy w Krakowie — rzucił pożegnalnie Guranowski.

— Pogadamy w Krakowie — powtórzył za nim Koźniewski. — Będziemy się często spotykać.

— Boję się, że możecie wykrakać — odpowiedział z uśmiechem Tadeusz. I znowu odwrócił się do okna. Jednak za oknem było szaro, tylko szaro. Żadnego Żytomierza. Z Olsztyna też nic nie wyszło, a chciał rodzicom kupić obrączki. Szlag by to… Ze złością sięgnął po ukrytą w kieszeni marynarki piersiówkę. Jedyny, za to wiekopomny wkład radzieckich uczonych w szczęście ludzkości…

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki