Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterowie bestsellerowych powieści „Śmierć w blasku fleszy” i „Dom tajemnic” wracają!
Współwłaściciele agencji PR, Mariusz „Mario” Kosek i Dominika „Miśka” Szustek dostają zaproszenie na bal do pięknego, prawie dwustuletniego pałacu znajdującego się w niewielkim miasteczku na Warmii. Gospodarzem imprezy jest młody, popularny biznesmen Ignacy Bursztynowicz.
W pałacu Miśka i Mario spotykają gwiazdy kina, internetu, literatury i świata biznesu oraz zaprzyjaźniają się z mocno ekscentryczną babcią właściciela pałacu – Eugenią.
Kiedy w czasie balu dochodzi do morderstwa, szybko okazuje się, że wiele osób miało powód, aby je popełnić, a w świecie „znanych i lubianych” mało kto jest aniołem. Na szczęście na miejscu jest też niezawodny komisarz Krzysztof Darski, który od razu zabiera się do śledztwa…
„Bal wszystkich nieświętych” to trzydziesta pierwsza powieść Alka Rogozińskiego, który tym razem wraca do lubianego przez siebie motywu „zagadki zamkniętego pokoju”, okraszając ją dawką charakterystycznego dla siebie czarnego humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Jak zawsze uroczyście oświadczam, że wszystkie wydarzenia, miejsca oraz postaci, które napotkacie na kolejnych stronach, są jedynie wytworem mojej rozszalałej wyobraźni. Nie dam sobie jednak niczego uciąć za to, czy miasteczko Klepaczowice nie widnieje na mapie, bo gdzieś mi wcięło lupę i nie mogłem tego dokładnie sprawdzić, a po tym, jak w czasie tras autorskich przejechałem przez wioski o takich nazwach jak Krzywe Kolano czy Leśne Odpadki, niczego już nie jestem pewny. Internet w każdym razie głosi, że Klepaczowic nie ma, i tego się trzymajmy. Aha, Zakon Węża też został wymyślony na potrzeby niniejszej powieści i tak naprawdę nie istnieje, co zaznaczam bardzo wyraźnie, zanim ktokolwiek z jego członków zacznie mnie ganiać z motyką po świecie.
Co napisawszy, zapraszam do lektury.
Alek
Mariusz „Mario” Kosek – szef agencji PR „360 stopni”, starający się w czasie balu pozyskać bardzo cennego klienta.
Dominika „Miśka” Szustek – współwłaścicielka „360 stopni”, bez specjalnego przekonania towarzysząca Mario w jego misji.
Anna Karpowicz – popularna aktorka, która przyjęła tajemnicze zaproszenie na bal i później bardzo tego żałowała.
Ignacy Bursztynowicz – spadkobierca uchodzącego za multimilionera ojca, próbujący wszelkimi siłami ukryć fakt, że tak naprawdę nie było czego po nim dziedziczyć.
Maria Bursztynowicz – mama Ignacego, przekonana, że żadna kobieta na planecie nie jest godna zostania jej synową.
Eugenia Krasucka – babcia Ignacego, uważająca, że nie ma lepszego lekarstwa na wszelkie bóle niż „papierosek z rana i kieliszeczek koniaczku na wieczór”.
Lucyna Gąssowska – właścicielka sieci klinik medycyny estetycznej, w swoim przekonaniu będąca najlepszą wizytówką jakości proponowanych tam usług, a zdaniem innych prezentująca się tak, jakby ją stworzył doktor Frankenstein.
Marcin Prusik – wschodząca gwiazda kina, przystojny, młody gentleman uznawany za bożyszcze nastolatek.
Karina Mrozowska – znana z udziału w wielu programach telewizyjnych tancerka, a od niedawna też i narzeczona Marcina.
Julian Zamirski – znany youtuber, przyjaciel Marcina, szczerze nienawidzący jego narzeczonej.
Katarzyna „Golden Girl” Marusik – influencerka, przechwalająca się milionem fanów na Instagramie i skrzętnie kamuflująca fakt, że lwią część z nich zakupiła na stronie „Followersi za grosik”.
Manuel Kłos – pisarz sprawiający wrażenie, jakby na Ziemię podrzucił go statek kosmiczny. I to dość niedawno.
Jakub Wellman – były kapitan polskiej reprezentacji w piłce nożnej, od niedawna minister sportu.
Patrycja Wellman – żona Jakuba, przy okazji też jego agentka, uznawana powszechnie za reinkarnację Ksantypy.
Sandra Klejnocka – spadkobierczyni jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, mająca niebawem stanąć na czele założonej przez swojego tatę firmy XXL.
Pierre Tourneur – robiący zaskakująco zawrotną karierę szef kuchni i autor kilku książek kulinarnych.
Małgorzata Jarosławowicz – prezenterka telewizyjna, mająca wyjątkowy talent do robienia sobie z ludzi wrogów.
Tomasz Garliński – organizator balu, usiłujący zapanować nad chaosem, w jaki przerodziła się niewinnie zapowiadająca się impreza dla VIP-ów.
Teresa Machnik – współpracownica Tomasza, przekonana, że różnych ludzi w życiu widziała, ale takich świrów jak teraz, to jeszcze nigdy.
Jaromir Majcher – architekt, który odkupił zrujnowany XIX-wieczny pałac i próbował zrobić z niego perełkę, zanim mu go podstępem odebrano.
Krzysztof Darski – komisarz policji, mający przeczucie, że w miejscu, gdzie zgromadziło się tylu celebrytów, musi zdarzyć się coś złego i, niestety, niemylący się ani tyci, tyci.
Dariusz Bartnicki – prokurator, który postawił sobie za punkt honoru zaimponowanie największej gwieździe policji i pokazanie, że „na prowincji też dają radę”.
Dźwięki walca wiedeńskiego granego przez stojących na scenie muzyków mieszały się z odgłosem kroków na parkiecie. Sześć par wirowało w niewielkiej sali balowej pałacu w Klepaczowicach. Dominika Szustek, zwana przez wszystkich Miśką, obserwowała tancerzy uważnie. Miała wrażenie, że nie patrzy na ludzi, ale na wirujące porcelanowe figurki na wieczku nakręconej wcześniej przez kogoś pozytywki.
„To nie bal. To cyrk!”, pomyślała z lekkim niesmakiem, wspominając to, co działo się w tym miejscu przez ostatnich kilkadziesiąt godzin. Nikt by nie odgadł, że tak zgodnie teraz uzupełniający się i współpracujący w tańcu ludzie życzą sobie wszystkiego najgorszego i gotowi są w każdej chwili rzucić się sobie do gardeł. Gdyby o tym, co się tutaj wydarzyło, ktoś jej tylko opowiedział, Miśka, patrząc teraz na parkiet, z pewnością nie uwierzyłaby w ani jedno słowo. Ponieważ jednak była naocznym świadkiem tych zdarzeń, czuła jedynie niesmaczny podziw dla hipokryzji prawie wszystkich tancerzy, z wyjątkiem dwóch osób, paradoksalnie tworzących teraz parę na parkiecie.
Podający właśnie rękę swojej partnerce jej przyjaciel Mario znalazł się tutaj przez przypadek. Podobnie zresztą jak i ona sama. A tańcząca z nim Anna Karpowicz wydawała się równie zaskoczona ostatnimi godzinami, co i oni. Tak jakby została tu zaproszona w wyniku pomyłki. Natomiast cała reszta…
„Doprawdy, trzeba było się nieźle nagłówkować, żeby zgromadzić w jednym miejscu tyle osób, które miały powody, aby szczerze się nienawidzić!”, zaskoczona tą myślą Szustek nagle przestała zwracać uwagę na parkiet. A co, jeśli ktoś naprawdę zrobił to z premedytacją? Jeśli to nie przypadek zdecydował, że w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu właśnie w tym momencie skrzyżowały się losy tych wszystkich celebrytów, tak bardzo kochanych przez fanów i tak skrzętnie skrywających za uśmiechami i na pozór dobrymi manierami okrucieństwo, megalomanię, zawiść, chciwość i dziesiątki innych cech, do których posiadania mało kto jest skłonny otwarcie się przyznać.
Miśka wyłowiła wzrokiem gospodarza imprezy. Ignacy Bursztynowicz tańczył walca tak bezbłędnie, że gdyby występował w „Tańcu z Gwiazdami”, to nawet Iwona Pavlović musiałaby go nagrodzić najwyższą notą, choć z reguły miało się wrażenie, że trzyma ją tylko na wypadek, gdyby znienacka w telewizyjnym show pojawił się duch Freda Asteire’a. Trzeba jednak przyznać, że partnerka biznesmena w pełni dotrzymywała mu kroku. O właścicielce sieci gabinetów medycyny estetycznej, Lucynie Gąssowskiej, można było wyrazić wiele niepochlebnych opinii, zwłaszcza kiedy wzięło się pod lupę styl, w jakim dorobiła się swojego wielomilionowego majątku, ale nie dało się jej odmówić gracji i szyku, które akurat dla walca są równie cenne co diamenty dla każdej prawdziwej kobiety.
Miśka nie poświęciła jednak Gąssowskiej zbyt wiele uwagi. Bardziej intrygował ją Ignacy. Zresztą nie tylko ją. Cała Polska – zwłaszcza czytelnicy plotkarskich portali i gazet – od kilkunastu miesięcy z ciekawością śledzili jego zawrotną karierę.
Odziedziczywszy po swoim ojcu sieć hurtowni farmaceutycznych, obdarzony przez matkę naturę aparycją hollywoodzkiego playboya, starannie wykształcony, błyskotliwy trzydziestodwulatek usilnie dbał o to, aby skupić na sobie jak najwięcej uwagi rodaków. Najpierw wdał się w romans z popularną i dopiero co rozwiedzioną piosenkarką Martą Raj. Ponieważ gwiazda była od niego starsza o dwadzieścia osiem lat, wspólne pojawienie się na ściankach, a następnie zrobione przez paparazzi foty z ich wyjazdu na Sycylię szybko stały się sensacją. Pławiący się w blasku sławy, zapraszany do telewizyjnych śniadaniówek, obdarzony tytułem „najseksowniejszego polskiego kawalera” Ignacy uznał, że Marta spełniła swoje zadanie i ledwie po paru tygodniach zerwał ich związek, aby już kilka dni później pojawić się na gali portalu Sensatek razem z supermodelką, Patrycją Strzałą.
Przekonawszy się, że ktokolwiek by stał obok niego na ściance, zapewnia mu kolejny artykuł w prasie tak papierowej, jak i elektronicznej, oraz zaproszenia do telewizji, Bursztynowicz dbał, aby dostarczać mediom jak najwięcej żeru. Lista jego partnerek rosła w tempie wręcz przerażającym, a wraz z nią zwiększała się także liczba poświęconych mu publikacji, o followersach na Instagramie już nawet nie wspominając. Po pewnym czasie stało się jasne, że show-biznes pokochał Ignacego wielką i odwzajemnioną miłością. Nic więc dziwnego, że wiadomość, iż młody biznesmen zakupił pałac w Klepaczowicach i wydaje tam bal dla celebrytów, też rozpaliła ciekawość wszystkich do czerwoności. Co jednak zaskakujące, tym razem Bursztynowicz nie zaprosił na imprezę wielu redakcji, a ograniczył się jedynie do udzielenia akredytacji dziennikarce wspierającego go na każdym kroku dwutygodnika „Koktajl” i reporterowi największej stacji Tele-Pol, którzy stali teraz vis-à-vis Miśki po drugiej stronie sali i podobnie jak ona uważnie obserwowali tańczące gwiazdy. Żadnych innych żurnalistów i, co najdziwniejsze, zero paparazzi!
Odpowiedź na pytanie, po co Ignacemu była ta cała staroświecka szopka, skoro najwyraźniej nie planował jej wykorzystać do zrobienia sobie kolejnej reklamy i zapewnienia szumu wokół własnej osoby, pozostawała dla Szustek nieodgadnioną zagadką.
Walc trwał w najlepsze. Mario znad ramienia swojej partnerki posłał Miśce spojrzenie mówiące: „Jeszcze jeden obrót i dostanę świra”, ale dzielnie tańczył dalej. Dokładnie w chwili, kiedy subtelna zamiana w aranżacji dała znać, że walc zbliża się do końca, gdzieś w oddali rozległ się przeraźliwy kobiecy krzyk.
Zdziwiony Ignacy przerwał taniec i machnięciem dłonią dał znać zespołowi, aby przestał grać. Zapadła cisza. Nagle przerwał ją kolejny krzyk, po którym dało się usłyszeć stukot pospiesznych kroków.
Ktoś biegł pałacowym korytarzem w stronę drzwi wiodących do sali balowej. Stojący przy nich dziennikarz Tele-Polu, Miłosz Pluciński, odruchowo nacisnął klamkę, po czym otworzył je na oścież. Nie minęło kilka sekund, kiedy w ich progu stanęła współorganizatorka imprezy. Zdyszana i purpurowa na twarzy Teresa Machnik, odszukawszy wzrokiem Ignacego, zrobiła w jego stronę kilka kroków.
– Morderstwo! – wychrypiała przerażonym głosem. – W altance! Zwłoki… Morder… – W połowie słowa runęła na posadzkę tuż u stóp swojego pracodawcy.
Miśka poczuła, że robi jej się w środku lodowato.
– Mówiłem ci, że to się źle skończy. – Usłyszała szept Mario, który nie wiadomo jakim sposobem znalazł się tuż obok niej. – I, jak zawsze, miałem rację!
– Naprawdę uważasz, że to idealny moment, żeby uprawiać autopromocję? – spytała Szustek z wyrzutem.
– Jestem tylko ciekawy jednego… – Przyjaciel zignorował jej uwagę.
– Czego? – zaciekawiła się mimowolnie Miśka.
– To chyba oczywiste. – Mario potoczył wzrokiem po sali. – Kto jest ofiarą?
Tydzień wcześniej
Anna Karpowicz wykonała ostatni ukłon przed wiwatującą publicznością, po czym przeszła do garderoby, po drodze z niekłamaną ulgą pozbywając się kolejnych elementów swojego scenicznego kostiumu.
– Czy mogłabyś mi jeszcze raz wytłumaczyć, dlaczego Kryspin do roli Antygony każe mi wkładać zbroję? Czy on aby nie pomylił Antygony z Ateną? – zapytała Janinę, niewielką, szczuplutką garderobianą, wręczając jej bez mała tonę żelastwa, które już zdążyła z siebie zrzucić po drodze, i zdejmując ostatnie elementy owego dziwadła. – Czuję się w tym wszystkim tak, jakbym miała poprowadzić wojska greckie na wojnę z Persją. Gdy pierwszy raz to założyłam, odruchowo rozejrzałam się za koniem i sztandarem. Skąd on bierze takie pomysły?!
– Sama nie wiem… – Garderobiana westchnęła, w ostatniej chwili hamując się przed wygłoszeniem opinii o umysłowości reżysera spektaklu, zamykającej się w krótkim, retorycznym pytaniu: „Bo jest pierdolnięty?”. – Chyba taką miał wizję…
– Nic dziwnego, że moja poprzedniczka poszła na wychowawczy, korzystając z faktu, że go ostatnio przedłużyli prawie do matury dziecka – skwitowała Anna, siadając przy toaletce i sięgając po chusteczki do demakijażu. – Sama się zastanawiam, jak stąd nawiać. Myśl, że będę musiała się wbijać w to narzędzie tortur przez kolejny miesiąc, trochę mnie przeraża.
– Może zardzewieje. Na nową zbroję na pewno nas nie stać. Wszędzie teraz tylko cięcia i oszczędności – pocieszyła ją Janina, wrzucając z wyraźnym obrzydzeniem elementy kostiumu do specjalnie przygotowanego dla niego kontenera. – Na osłodę mam dla ciebie kilka prezentów od wielbicieli. Kwiaty od razu przetransportowałam ci do domu, bo akurat Wiesio jechał w tym kierunku. Będą czekały jak zawsze w lobby przy recepcji. A tu masz korespondencję… – Podała Karpowicz kilka kopert.
Anna nie była zdziwiona. Doskonale znała panujący w tym teatrze zwyczaj pisania aktorom komplementów na specjalnie przygotowanych do tego celu kartkach, które umieszczano w kopertach z nazwiskiem adresata. Przy czym określenie „komplementy” należało traktować bardzo metaforycznie, zważywszy na fakt, że aktor grający w spektaklu jej ojca przeczytał kiedyś w takim liściku, że powinien „iść na emeryturę, zanim się na scenie rozpadnie ze starości”, a ona sama otrzymywała co i rusz niewybredne propozycje natury erotycznej, co w sumie dawało się jakoś podciągnąć pod pochlebstwo, tyle że niekoniecznie takie, jakiego oczekiwałaby od fanów teatru. Mimo swojego zniechęcenia do tego typu formy komunikacji z widzami Anna otworzyła teraz kilka kopert i przeczytała wiadomości. Już miała odłożyć wszystko na toaletkę, kiedy ze zdziwieniem odnotowała, że jedna koperta wyróżnia się spośród innych. Była bardziej elegancka i bez wątpienia niepochodząca z teatralnych zapasów.
– A! To… – Garderobiana wyłapała zdumione spojrzenie aktorki. – Ten liścik zostawił bardzo przystojny młody człowiek. Mam wrażenie, że kiedyś już go gdzieś widziałam, ale nijak nie umiem sobie przypomnieć gdzie. Może w teatrze, może w telewizji… Albo w internecie, ale tam to już mi się wszyscy mylą. To pewnie kwestia wieku.
– Na pociechę powiem ci, że to nie ma nic wspólnego z wiekiem, bo mnie też się wszyscy mieszają. Za dużo ich i za szybko się zmieniają, a już powody ich celebryctwa pozostają dla mnie głęboko utajone – mówiąc to, Anna otworzyła kopertę i wyjęła z niej kartkę ozdobnego papieru stanowiącego z nią komplet. Szybko przebiegła wzrokiem jej zawartość, po czym zmarszczyła brwi. – Interesujące… – szepnęła z lekkim niedowierzaniem.
– Coś złego? – Janina nawet nie próbowała kamuflować swojej ciekawości. – Czy znowu jakieś niemoralne propozycje?
– Znowu? Przecież żadnych jak dotąd nie dostałam! – Anna odruchowo wyparła się wszystkich wcześniejszych zbereźnych liścików, choć przez myśl przebiegło jej podejrzenie, że garderobiana mogła je przecież czytać za jej plecami.
– Ty nie – Janina zgodziła się bez mrugnięcia okiem – ale inni tak. Wojteczek na przykład dostał jedną nie dalej jak wczoraj. I to, wyobraź sobie, od mężczyzny! Nie pierwszy raz!
– Gdyby Wojteczek był bardziej ostrożny z wrzucaniem swoich fotek na Instagram, to dostawałby takich rzeczy o wiele mniej – zawyrokowała z pewnością w głosie Karpowicz, która, przeglądając niedawno profil swojego kolegi z teatru, doszła do wniosku, że jedyne, czego tam jeszcze nie zobaczyła, to jego zdjęcia rentgenowskie. – Sam prowokuje, to niech się potem nie dziwi, że ma takie efekty!
– Co racja, to racja – potaknęła kobiecina. – Aczkolwiek jemu to chyba jakoś specjalnie nie przeszkadzało, bo od razu zadzwonił pod numer, który mu ten mężczyzna zostawił na kartce, i umówił się z nim na kawę. Naprawdę, myślę, że czasy apokalipsy są już bliskie – westchnęła ciężko, wznosząc oczy, jakby chciała uciec się pod opiekę Najwyższego przed nadciągającą Sodomą i Gomorą.
– Yhm – mruknęła aktorka, postanawiając nie dociekać, jakim cudem w umyśle jej rozmówczyni randka między dwoma facetami łączy się ze spodziewanym końcem świata. Jak by nie patrzeć, w światku teatralnym akurat różnorodne zainteresowania natury erotycznej były tak bardzo na porządku dziennym, że garderobiana już dawno powinna się do nich przyzwyczaić. – Nadal jednak nie rozumiem tego, co tu dostałam…
– Ano właśnie! – ocknęła się ze stanu wewnętrznego rozmodlenia garderobiana. – Miałaś mi powiedzieć, co tam jest…
„Nie miałam”, pomyślała Anna, ale głośno odpowiedziała:
– Zaproszenie na bal.
– Słucham? – Jej rozmówczyni zrobiła wielkie oczy. – Jaki znowu bal?!
– Charytatywny – wyjaśniła z zakłopotaniem Karpowicz. – Tu jest napisane, że ma się on rozpocząć od części zapoznawczej. Nie za bardzo rozumiem, co to oznacza…
– Gdy byłam ostatnio w sanatorium, to mieliśmy pierwszego dnia wieczorek zapoznawczy, który poszedł tak dobrze, że po tygodniu u połowy kuracjuszy zdiagnozowano chlamydię. – Janina westchnęła z pogardą, dając jednoznacznie do zrozumienia, że jej ta intymna przypadłość oczywiście nie dotyczyła. – Ale o balu zapoznawczym nigdy jeszcze nie słyszałam. A od kogo to zaproszenie?
– Od Ignacego Bursztynowicza – odczytała z liściku Anna. – Coś mi się chyba obiło o uszy…
– Aaa!!! – Garderobiana wyglądała, jakby nagle doznała olśnienia. – No tak! Chyba faktycznie powoli zaczynam mieć objawy demencji! Oczywiście, że to był on!
– Ten przystojniak, który zostawił ten list? – upewniła się Karpowicz.
– Dokładnie! Czytałam o nim ostatnio artykuł w „Koktajlu”. Odziedziczył fortunę po swoim ojcu. Hurtownie z lekami. Wielki, wielki majątek. Już nawet nie pamiętam, jak ogromny, ale jego ojciec należał do najbogatszych ludzi w Polsce, wystarczy więc, żeby on sam nie robił nic do końca świata, a i tak będzie pławił się w luksusie. Artykuł jednak nie był tak do końca o tym, co o jego najnowszym zakupie. Jakimś pałacu…
– W Klepaczowicach.
– Skąd wiesz?
– Bo właśnie tam ma się odbyć ten bal…
– Naprawdę?! – dopytała wyraźnie zaskoczona garderobiana. – Dziwne…
– Dlaczego?
– W artykule zastanawiano się, czy on kupił ten pałac dla siebie, czy na wynajem, i raczej skłaniano się ku tej drugiej wersji, ale i tak przewidywano, że będzie miał z tym problem, bo to miejsce podobno jest… Jak by to powiedzieć…
– Nawiedzone? – podsunęła Anna.
– Skąd wiesz?! – Janina popatrzyła na nią z jeszcze większym zdumieniem.
– Strzeliłam – zaśmiała się szczerze Karpowicz. – Straszy tam biała dama? Po ogrodzie przechadza się ścięty rycerz ze swoją głową pod pachą? Czy też w ścianie gabinetu znajduje się tajemny portal do innego wymiaru?
– Nic takiego. – Garderobiana rzuciła jej spojrzenie pełne politowania, jeśli nie wręcz oburzenia. – Chodzi o coś faktycznie poważnego. O klątwę.
– Nie żartuj! – prychnęła Anna. – Wierzysz w takie rzeczy?!
– Sama nie wiem… – Janina wyglądała na tak zakłopotaną, że Karpowicz z miejsca nabrała podejrzeń, że jedynie obawa przed ośmieszeniem się w jej oczach powstrzymała kobietę przed odpowiedzią jednoznacznie twierdzącą. – Gdy przeczytałam historię tego pałacu, to sobie pomyślałam, że faktycznie zbyt dużo wydarzyło się tam dziwnych rzeczy, żeby mogły to być tylko zbiegi okoliczności…
– Niby co takiego? – zaciekawiła się mimowolnie aktorka.
– Wybudowano go, o ile dobrze pamiętam, w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku. I jeszcze przed końcem robót pojawiły się problemy. Pierwszy właściciel przyjechał tam z córką, kiedy jeszcze nie wszystko było gotowe. Ta córka była ponoć przerażająco antypatyczna i strasznie kaprysiła. Kolor pałacu jej nie odpowiadał, tapety w środku też nie, ogród uznała za badziewny. Chodziła, stękała i kwękała, aż wszyscy w duchu zaczęli jej życzyć, żeby ją trafiła jakaś cholera. No i wreszcie pod koniec dnia te życzenia się spełniły. Uparła się bowiem, że nie będzie nocowała w takiej szpetocie, zapakowano ją więc w karocę razem z jej ciotecznym bratem, hrabią, ale że było ciemno, to woźnica pomylił drogę i zamiast na trakt do stolicy wjechał w okoliczne mokradła. Sam się uratował, konie też zdołał ocalić, hrabia w ostatnim momencie resztką sił jakoś wylazł z bagna, i tylko tę córkę wciągnęło. Razem z karetą. To jest wersja oficjalna. Moim zdaniem to ona gderała temu kuzynowi tak, że ją w końcu udusił, żeby mieć święty spokój, i razem z woźnicą upozorował wypadek. Ale teraz to już nikt tego nie udowodni. Tak czy siak, to była pierwsza ofiara pałacu. Drugą był ten tatuś. Ledwo co ze trzy lata pogospodarzył w swoim nowym lokum, i to robiąc tam różne hocki-klocki, aż tu któregoś ranka znaleziono go martwego w sypialni. Lekarz uznał, że był to atak serca, ale służba rozpowiadała, że kiedy go znaleziono, miał oczy szeroko otwarte i twarz z takim przerażonym wyrazem, jakby zobaczył upiora. Moim zdaniem mogła go odwiedzić córunia. Pomyślał, że znów będzie musiał znosić jej fochy, i ze strachu wykorkował.
– Jakoś bardzo frywolnie to wszystko opowiadasz – zauważyła Anna z przekąsem.
– Bo w takim duchu to było wszystko opisane w „Koktajlu” – wytłumaczyła garderobiana.
– Rozumiem. – Aktorka pokiwała głową. – A jakie to hocki-klocki wyprawiał ten tatuś?
– No właśnie! – Głos jej rozmówczyni zabrzmiał tym razem złowieszczo. – Otóż ten pałac został wybudowany na planie trójkąta!
Ponieważ wypowiedziała to takim tonem, jakby ta figura geometryczna była znakiem szatańskim, Anna zapytała ostrożnie:
– I co z tego?
– Na planie trójkąta budowano siedziby masońskie – wyjaśniła garderobiana tonem już iście grobowym.
– To znaczy, że moja mama też mieszka w siedzibie masońskiej – mruknęła Anna z politowaniem.
– Jak to?
– Przeprowadziła się niedawno ze stolicy do Piastowa, do Rezydencji Warszawskiej, czyli bloku zbudowanego właśnie na planie trójkąta. Będę się musiała zainteresować, czy nie uprawia tam wolnomularstwa…
– No, może teraz coś się zmieniło, ale kiedyś na planie trójkąta budowano z reguły siedziby masonów. I jakby tego było mało, to ten akurat pałac postawiono na takiej sztucznie usypanej wyspie w kształcie pięciokąta, co nawiązywało do kolejnego symbolu masonów, czyli pentagramu. Dodatkowo w środku znajduje się też wiele sal trójkątnych i pięciokątnych, a podziemia pałacu to prawdziwy labirynt, w którym zgubiłby się nawet Tezeusz. I to z nicią Ariadny w zębach.
– Mitologia grecka zaliczona. – Anna znów się uśmiechnęła.
– Nie samą Antygoną człowiek żyje, kochana. W każdym razie pierwszy właściciel był masonem i pod jego auspicjami działała tam lokalna loża. Po jego śmierci pałac przeszedł we władanie jego siostry, ale ona trzymała się od tego miejsca z daleka. Szybko je zresztą sprzedała któremuś z naszych rodzimych arystokratów. Już nie pamiętam któremu. Ale i on nigdy w nim nie bywał, posiadłość więc powoli, ale nieubłaganie niszczała. Po powstaniu styczniowym istniała w pałacu jakiś ochronka czy coś podobnego, ale w sumie niewiele się tam działo. Dopiero kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, przekształcono go w szpital, a podczas drugiej zadekował się tam jakiś bogaty niemiecki arystokrata, którego zabili żołnierze armii sowieckiej, kiedy odbijali te tereny. W dobie PRL-u wszystko obróciło się już w kompletną ruinę i dopiero kilka lat temu o kupno tego miejsca zaczął się starać jakiś architekt… Zaraz, zaraz, jak on się nazywał…
– Czy to takie ważne? – Anna poczuła, że ta przydługawa opowieść, zbyt nasycona historycznymi szczegółami, zaczyna ją nudzić.
– To był podobno ktoś bardzo znany… – Janina jeszcze przez moment szukała w pamięci nazwiska, ale potem machnęła na nie ręką. – Nie przypomnę sobie. W każdym razie nieźle się naciął.
– To znaczy?
– Pałac ostatecznie stał się własnością Skarbu Państwa i tak powiedziano architektowi. Przez nieuwagę przez te wszystkie lata nie wpisano go nawet do rejestru zabytków. Ot, po prostu uznano go za nic niewartą kupę kamieni. Dzięki temu architekt dogadał się w mgnieniu oka z lokalnymi władzami, które poparły jego starania o kupienie tego obiektu. Pałac sprzedano, bez niczyjego protestu, podobno za cenę wiejskiej stodoły. Architekt zabrał się do jego renowacji. Zrobił ją ze smakiem, nie szczędząc przy tym środków. Wyszła mu prawdziwa perełka. Wieść o tym budowalnym zmartwychwstaniu dotarła do jakiegoś branżowego pisma, które napisało do niego prośbę, aby pozwolił im porobić zdjęcia. Architekt się nie zgodził, ale dziennikarz i fotograf tego pisma i tak przyjechali, cyknęli fotki zza płotu, a potem napisali artykuł, że to skandal, iż tak cenne obiekty, które powinny być udostępnione zwiedzającym, trafiają u nas w prywatne ręce, a ponieważ architekt ma żonę Niemkę, to opublikowano go pod hasłem: „Jak długo Niemcy będą bezkarnie rozkradać nasz kraj?”. Tekst przedrukował któryś z brukowców, który dał mu wręcz wielki tytuł: „Jakby im było mało drugiej wojny światowej!”. Afera zrobiła się z tego potężna, jakieś oszołomy zaczęły wysyłać petycje do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Architektowi zesłano na łeb niby to ekspertkę – kompletną kretynkę, która miała za zadanie znaleźć jakikolwiek powód, aby można było się wycofać z umowy sprzedaży, a jakby tego jeszcze było mało, nagle objawił się ktoś, kto oświadczył, że ma prawa do tego obiektu.
– Kto? – zdziwiła się Anna, którą akurat ta część opowieści zainteresowała o wiele bardziej, bo miała w rodzinie podobny przypadek, tyle że mniejszego kalibru.
Jej babcia chciała mianowicie kiedyś ściąć wielkie, zasłaniające pół domu stare drzewo, rosnące częściowo na kawałku jej posesji, a częściowo na należącej do jej sąsiada. Ten był jednak wyjątkowo praworządny i zamiast chwycić za piłę, poleciał do urzędu gminy, aby poprosić o zgodę. Tam trafił na jakiegoś wariata, który na wieść o planowanej wycince dostał ataku furii, zażądał pięćdziesięciu pięciu ekspertyz, które zrobili tacy sami oszołomi jak on. Wynikało z nich, że drzewo to zabytek, bez mała taki, jak dąb Bartek, siedział pod nim kiedyś Władysław Łokietek, zasadził go osobiście Bolesław Chrobry, a kto wie, czy Najświętsza Panienka Częstochowska nie powiła pod nim Dzieciątka. W tym ostatnim nie było w sumie nic dziwnego, zważywszy na opowieść ciotecznego brata Anny, przewodnika, który zadał kiedyś oprowadzanym przez siebie po Częstochowie turystom pytanie, jakiej narodowości był Jezus, i w odpowiedzi usłyszał, że polskiej, bo przecież jego matka pochodzi z miasta, po którym właśnie spacerują. I że to przecież oczywiste. A kiedy zapytał, czy słyszeli o Matce Boskiej Fatimskiej, a także tej z Betlejem, która uciekła z Dzieciątkiem przed rzezią niewiniątek z Izraela do Egiptu, i czy to oznacza, że żyło ich kilka i teraz robią sobie w niebie coroczny zlot Maryjek, to turyści strasznie się nadęli, a jedna starsza pani nazwała go Belzebubem.
– Ten, co się objawił? – dopytała garderobiana, przerywając wewnętrzne rozważania Anny na temat świętości różnych drzew w Polsce, i na potwierdzające skinienie głową aktorki kontynuowała z coraz wyraźniejszymi wypiekami na twarzy. – Francuz. Prawie trzydziestolatek. Podobno potomek tej córki, która się utopiła w bagnie.
– To ona miała dzieci? – zdumiała się szczerze Anna. – Odniosłam wrażenie, że była bardzo młoda. Choć sama nie wiem, skąd mi się to wzięło.
– Bo była – potaknęła jej uświadomiona historycznie rozmówczyni. – Ale nie na tyle, żeby nie mieć już potomstwa. Kiedyś rodziło się o wiele wcześniej niż teraz…
– Fakt – zgodziła się Karpowicz. – Kobieta w moim wieku byłaby już starą panną skazaną na samotność do końca życia. I co? Ten potomek był prawdziwy czy fałszywy?
– Podobno prawdziwy – garderobiana powiedziała to takim tonem, jakby miała co do tego spore wątpliwości. – Przedstawił jakieś dokumenty, z których wynikało, że siostra pierwszego właściciela, sprzedając pałac, wprowadziła do umowy kupna punkt mówiący o tym, że jeśli nowy nabywca nie będzie miał swojego potomstwa, wtedy pałac wraca do jej rodziny. Dokumenty poddano ekspertyzie, która wykazała, że istotnie pochodzą z pierwszej ćwierci dziewiętnastego wieku i sygnowane są prawdziwym podpisem owej siostry, który porównano z jej zachowanymi listami. W tej sytuacji nakazano architektowi zwrot pałacu prawowitemu właścicielowi i oddano mu pieniądze. Tyle tylko, że po jego zmianach pałac wart był o wiele, wiele więcej niż w chwili, kiedy go kupował. Architekt złożył sprawę w sądzie, ale wiadomo, w jakim tempie one u nas działają… Jeszcze nawet nie wyznaczono daty pierwszej rozprawy, choć minął już ponad rok.
– A co ma do tego Bursztynowicz? – dopytała Anna, bo garderobiana sprawiała takie wrażenie, jakby zakończyła już opowiadać tę zawiłą historię.
– No, właśnie! – Głos jej rozmówczyni znów zabrzmiał złowieszczo. – Miesiąc po odzyskaniu pałacu francuski potomek córki, który właśnie w tym samym czasie zaczął u nas robić karierę jako spec od kuchni i nawet wydał już jedną książkę kulinarną, schodząc z piętra pałacu, potknął się, i to na samej górze, zleciał i złamał sobie kręgosłup. Lekarze twierdzili, że to cud, iż w ogóle przeżył. Przeszedł kilka skomplikowanych operacji, przez parę miesięcy się intensywnie rehabilitował w rozmaitych prywatnych sanatoriach i ostatecznie wrócił do formy, ale sporo go to kosztowało. Kiedy przebywał w szpitalu, ktoś doniósł mu o legendzie, jaką obrosła ta posiadłość.
– Czyli o tej niby-klątwie? – upewniła się Anna.
– Dokładnie – potwierdziła Janina.
– I co? Uwierzył?
– Ewidentnie, bo po wyjściu ze szpitala szybko sprzedał pałac Bursztynowiczowi…
– A czemu nie z powrotem architektowi?
– Bo ten nie miał już pieniędzy. Wydał większość oszczędności na remont pałacu, podobno potem coś tam źle zainwestował, no i przede wszystkim przez cały czas miał nadzieję, że sąd każe potomkowi oddać mu ten obiekt albo zwrócić tę forsę, którą w niego wsadził.
– A ten cały Bursztynowicz klątwy się nie bał?
– Ma pewnie do niej ta samo sceptyczne podejście jak ty. – Garderobiana westchnęła cicho nad przyszłym losem niewiernych Tomaszów. – Pewnie uwierzy dopiero, gdy już będzie za późno. Zresztą z artykułu wynikało, że on uwielbia ryzyko. Pisano tam, że uprawia jakieś niebezpieczne sporty, a jako nastolatek był oskarżany o różne wykroczenia, tylko za każdym razem z opresji ratował go tata, a właściwie jego pieniądze… Ogólnie, ten cały Bursztynowicz wydaje się takim typem spod ciemnej gwiazdy. Ale gdy się ma tyle szmalu, to wtedy nie nazywa się tego patologią, tylko ekscentryzmem.
– Hmm… – Anna ponownie wzięła zaproszenie do ręki. – Miałam zamiar zlekceważyć ten bal. Ale po tym, co właśnie od ciebie usłyszałam, kusi mnie, żeby jednak pojechać do tego nawiedzonego pałacu.
– Jesteś tak samo nienormalna jak Bursztynowicz – zawyrokowała z niesmakiem garderobiana.
– Ekscentryczna. – Anna uśmiechnęła się złośliwie. – Z artystami jest tak, jak z bogaczami. Nie są nienormalni, tylko ekscentryczni.
– Niech ci będzie – mruknęła Janina, chowając ostatni element stroju Antygony. – Ja na twoim miejscu trzymałabym się jednak od tego pałacu z daleka.
– Wiem – rzekła Karpowicz w zamyśleniu. – Ale ty to ty, a ja to ja…
Mariusz Kosek, zwany przez wszystkich znajomych Mario, szef agencji PR-owej „360 stopni”, tradycyjnie w czasie rozmowy ze swoją asystentką Iwką zajęty był głównie wyobrażaniem sobie w duchu, w jaki sposób ją ukatrupia. Ponieważ przez przypadek poprzedniego wieczora natknął się na kilka odcinków programu „1000 sposobów na śmierć”, w tym ten, w czasie którego jakiś Japończyk zajrzał do szybu windy, żeby zobaczyć, czy kabina nie utknęła między piętrami, a ta akurat zjeżdżała z góry i obcięła mu głowę, jego wyobraźnia pracowała teraz na zwiększonych obrotach. Oczywiście nie bezpodstawnie. Przyczyną jej krwiożerczości był monolog, który wygłaszała zupełnie nieświadoma jego uczuć podwładna.
– Te raki, które przyszły na sesję okładkową do książki Pepe, wydawały mi się jakieś takie blade – perorowała Iwka, kręcąc ledwo co trzymającym się na wystrzępionej nitce guzikiem swojego wielobarwnego surduta, który dwa dni wcześniej nabyła w swoim ulubionym second-handzie „Świr-ciuch”. – A gdy je ugotowaliśmy, to już w ogóle nabrały barwy ścierkowatej. A przecież sam mówiłeś, że na tej sesji wszystko musi być tip-top, więc pobiegłam do sklepu z farbami, kupiłam taką zajebiście czerwoną i po cichu, kiedy nikt nie widział, pomalowałam je. Wyglądały prześlicznie! Nawet fotograf był zachwycony, a przecież wiesz, jak trudno go zadowolić! Nie mogłam przewidzieć, że gdy oni wszyscy sobie wyjdą na kawkę, to Pepe wpadnie do głowy, żeby zrobić degustację dla ekipy. Aż dziwne, że tak się wszyscy zatruli, bo przecież z tych raków je się tylko trochę mięsa i to ze środka…
Mario, który właśnie doszedł w swojej wyobraźni do sceny, w której trzyma w rękach odciętą przez windę głowę Iwki niczym Hamlet czaszkę w czasie wygłaszania słynnego monologu, wydał z siebie nieartykułowany jęk.
– Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że chwila, w której Pepe wymiotuje na patelnię z grzankami w maśle czosnkowym pięć sekund po tym, jak powiedział, że „słowami nie da się opisać, jak są pyszne”, została uwieczniona i jakimś cudem przedostała się na TikToka? – rzekł gardłowym głosem, jakby właśnie ktoś mu zacisnął pętlę na szyi. – I że teraz chce nas pozwać na grube miliony za zrujnowanie mu reputacji? Podobnie jak pięć innych osób, które razem z rakami skonsumowały tę twoją zajebistą farbkę?!
– Czemu nas? – zdziwiła się szczerze Iwka, wybałuszając oczy tak, że Mario kolejny raz zaczął dumać, czy aby nie jest ona chora na jakąś skomplikowaną chorobę psychiczną i czy w związku z tym nie powinien wystąpić do PFRON-u o dopłatę do jej pensji. – A nie sklep z farbami? Przecież nie było na nich napisane, że nie nadają się do spożycia!
– Bo nikomu nie wpadłoby do głowy malować nimi jedzenia! – jęknął. – Tylko ty mogłaś coś takiego spowodować!
– Serio? – W głosie Iwki pobrzmiewał, być może mimowolny, samozachwyt.
– Ale to jeszcze nie wszystko. – Kosek spojrzał na ekran komputera. – Mogłabyś mi powiedzieć, co oznacza mail od Malwiny Paczkowskiej, zaczynający się od zdania: „Wisisz mi perukę”, w którego dalszej części tytułuje cię uprzejmym mianem „rosochatej suki”?
– Zabawna historia. – Iwka przestała się bawić guzikiem i przerzuciła się na poły swojej bluzy z ogromnym żabotem, który teraz zaczęła ugniatać. – Organizowaliśmy, jak pamiętasz, kręcenie z nią reklamy herbaty. W Łazienkach. Przez cały czas wydawało mi się, że wygląda jakoś tak za mało gwiazdorsko. Poradziłam więc jej fryzjerce, żeby może jej zrobić fale, to wtedy będzie miała większą głowę. Zapamiętałam, że kiedyś mówiłeś, że jakaś wokalistka stwierdziła, że im większa głowa, tym bardziej spektakularny sukces. Nie pamiętam, jak się nazywała…
– Ałła Pugaczowa – mruknął Mario, będący wielkim fanem nienawidzącej Putina rosyjskiej megagwiazdy. – Co jednak wcale nie tłumaczy…
– Poczekaj! – przerwała mu Iwka. – Ta fryzjerka zrobiła jakąś taką dziwną minę i wcale nie kwapiła się do skorzystania z mojej rady. No więc poczekałam na moment, kiedy sobie gdzieś poszła, a Malwina przysnęła na fotelu, i trochę jej te włosy pofalowałam specjalnym preparatem. Od razu było lepiej! Kto mógł wiedzieć, że tam jest jakiś składnik, który uwielbiają gołębie? Moim zdaniem w ich otoczeniu Malwina wyglądała bardzo oryginalnie i gdyby tylko nie popsuła efektu, ściągając te włosy i wrzucając je do koksownika, to wyszłaby nam najlepsza reklama w historii świata! Z bajeranckim nawiązaniem do „Kevina w Nowym Jorku”!
– Daj mi, Panie, siły – westchnął Mario bezradnie. – Zdajesz sobie sprawę, że Łazienki to nie Central Park, a Malwina jest gwiazdą estrady, a nie bezdomną wariatką?!
– Ona wcale nie była wariatką – zaprotestowała Iwka.
– Kto?
– Ta babka z gołębiami z „Kevina”…
– Nieważne – jęknął Kosek z rozpaczą. – Ważniejsze, że teraz muszę zwrócić Malwinie piętnaście tysięcy za włosy…
– Ile?! – zdumiała się Iwka.
– Piętnaście tysięcy – powtórzył Mario. – Na szczęście złotych. Bo ta jej peruka wykonana była z… – zerknął na ekran – …niemodyfikowanych dziewiczych włosów słowiańskich typu „Raw Cut”. Cokolwiek by to znaczyło.
– Biorąc pod uwagę cenę, to chyba tyle, że zostały ścięte pierwszym Piastom w czasie postrzyżyn – rozległ się od drzwi do gabinetu Mario głos jego wspólniczki Dominiki Szustek, nazywanej powszechnie Miśką – i teraz mają wartość historyczną.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki