Bal wszystkich nieświętych - Alek Rogoziński - ebook + audiobook + książka

Bal wszystkich nieświętych ebook

Alek Rogoziński

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bohaterowie bestsellerowych powieści „Śmierć w blasku fleszy” i „Dom tajemnic” wracają!

Współwłaściciele agencji PR, Mariusz „Mario” Kosek i Dominika „Miśka” Szustek dostają zaproszenie na bal do pięknego, prawie dwustuletniego pałacu znajdującego się w niewielkim miasteczku na Warmii. Gospodarzem imprezy jest młody, popularny biznesmen Ignacy Bursztynowicz.

W pałacu Miśka i Mario spotykają gwiazdy kina, internetu, literatury i świata biznesu oraz zaprzyjaźniają się z mocno ekscentryczną babcią właściciela pałacu – Eugenią.

Kiedy w czasie balu dochodzi do morderstwa, szybko okazuje się, że wiele osób miało powód, aby je popełnić, a w świecie „znanych i lubianych” mało kto jest aniołem. Na szczęście na miejscu jest też niezawodny komisarz Krzysztof Darski, który od razu zabiera się do śledztwa…

„Bal wszystkich nieświętych” to trzydziesta pierwsza powieść Alka Rogozińskiego, który tym razem wraca do lubianego przez siebie motywu „zagadki zamkniętego pokoju”, okraszając ją dawką charakterystycznego dla siebie czarnego humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 246

Oceny
4,4 (379 ocen)
209
115
41
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rudabona

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze😉
10
MonikaMichniewicz

Nie oderwiesz się od lektury

9/10 przyjemnie się czytało
00
wiktoria42

Nie polecam

oceniam lektora, nie samą książkę. Bardziej irytującego lektora, jak dotąd, nie słyszałam. Naprawfę nie każdy kto potrafi czytać może uprawiać ten zawód. Potrzebna jest jeszcze zdolność zrozumienia jak tego będzie się słuchało. Natężenie dźwięku co zdanie to inne, zmienianie głosu na "kobiecy" albo różne manieryzmy powodują, że nie da się słuchać takiego lektora.Proponuję uczyć się na przykładzie p.Kosiora. Co do książki dość słaba.Autor.xavzął iść na. ilość
00
mmonia1235

Dobrze spędzony czas

Książka fajna, jak wszystkie Alka Rogozińskiego 😊 Lektor ok, chociaż irytował mnie czytając fragmenty Eugenii…
00
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna rozrywka na dwa popołudnia! Aktualne tematy podane w zabawny sposób. Czekam już na następną powieść pana Rogozińskiego!
00

Popularność




Oświadczenie

Jak zawsze uro­czy­ście oświad­czam, że wszyst­kie wyda­rze­nia, miej­sca oraz postaci, które napo­tka­cie na kolej­nych stro­nach, są jedy­nie wytwo­rem mojej roz­sza­la­łej wyobraźni. Nie dam sobie jed­nak niczego uciąć za to, czy mia­steczko Kle­pa­czo­wice nie wid­nieje na mapie, bo gdzieś mi wcięło lupę i nie mogłem tego dokład­nie spraw­dzić, a po tym, jak w cza­sie tras autor­skich prze­je­cha­łem przez wio­ski o takich nazwach jak Krzywe Kolano czy Leśne Odpadki, niczego już nie jestem pewny. Inter­net w każ­dym razie głosi, że Kle­pa­czo­wic nie ma, i tego się trzy­majmy. Aha, Zakon Węża też został wymy­ślony na potrzeby niniej­szej powie­ści i tak naprawdę nie ist­nieje, co zazna­czam bar­dzo wyraź­nie, zanim kto­kol­wiek z jego człon­ków zacznie mnie ganiać z motyką po świe­cie.

Co napi­saw­szy, zapra­szam do lek­tury.

Alek

Postaci

Mariusz „Mario” Kosek – szef agen­cji PR „360 stopni”, sta­ra­jący się w cza­sie balu pozy­skać bar­dzo cen­nego klienta.

Domi­nika „Miśka” Szu­stek – współ­wła­ści­cielka „360 stopni”, bez spe­cjal­nego prze­ko­na­nia towa­rzy­sząca Mario w jego misji.

Anna Kar­po­wicz – popu­larna aktorka, która przy­jęła tajem­ni­cze zapro­sze­nie na bal i póź­niej bar­dzo tego żało­wała.

Ignacy Bursz­ty­no­wicz – spad­ko­bierca ucho­dzą­cego za mul­ti­mi­lio­nera ojca, pró­bu­jący wszel­kimi siłami ukryć fakt, że tak naprawdę nie było czego po nim dzie­dzi­czyć.

Maria Bursz­ty­no­wicz – mama Igna­cego, prze­ko­nana, że żadna kobieta na pla­ne­cie nie jest godna zosta­nia jej synową.

Euge­nia Kra­sucka – bab­cia Igna­cego, uwa­ża­jąca, że nie ma lep­szego lekar­stwa na wszel­kie bóle niż „papie­ro­sek z rana i kie­li­sze­czek koniaczku na wie­czór”.

Lucyna Gąs­sow­ska – wła­ści­cielka sieci kli­nik medy­cyny este­tycz­nej, w swoim prze­ko­na­niu będąca naj­lep­szą wizy­tówką jako­ści pro­po­no­wa­nych tam usług, a zda­niem innych pre­zen­tu­jąca się tak, jakby ją stwo­rzył dok­tor Fran­ken­stein.

Mar­cin Pru­sik – wscho­dząca gwiazda kina, przy­stojny, młody gen­tle­man uzna­wany za bożysz­cze nasto­la­tek.

Karina Mro­zow­ska – znana z udziału w wielu pro­gra­mach tele­wi­zyj­nych tan­cerka, a od nie­dawna też i narze­czona Mar­cina.

Julian Zamir­ski – znany youtu­ber, przy­ja­ciel Mar­cina, szcze­rze nie­na­wi­dzący jego narze­czo­nej.

Kata­rzyna „Gol­den Girl” Maru­sik – influ­en­cerka, prze­chwa­la­jąca się milio­nem fanów na Insta­gra­mie i skrzęt­nie kamu­flu­jąca fakt, że lwią część z nich zaku­piła na stro­nie „Fol­lo­wersi za gro­sik”.

Manuel Kłos – pisarz spra­wia­jący wra­że­nie, jakby na Zie­mię pod­rzu­cił go sta­tek kosmiczny. I to dość nie­dawno.

Jakub Wel­l­man – były kapi­tan pol­skiej repre­zen­ta­cji w piłce noż­nej, od nie­dawna mini­ster sportu.

Patry­cja Wel­l­man – żona Jakuba, przy oka­zji też jego agentka, uzna­wana powszech­nie za rein­kar­na­cję Ksan­typy.

San­dra Klej­nocka – spad­ko­bier­czyni jed­nego z naj­bo­gat­szych ludzi w Pol­sce, mająca nie­ba­wem sta­nąć na czele zało­żo­nej przez swo­jego tatę firmy XXL.

Pierre Tour­neur – robiący zaska­ku­jąco zawrotną karierę szef kuchni i autor kilku ksią­żek kuli­nar­nych.

Mał­go­rzata Jaro­sła­wo­wicz – pre­zen­terka tele­wi­zyjna, mająca wyjąt­kowy talent do robie­nia sobie z ludzi wro­gów.

Tomasz Gar­liń­ski – orga­ni­za­tor balu, usi­łu­jący zapa­no­wać nad cha­osem, w jaki prze­ro­dziła się nie­win­nie zapo­wia­da­jąca się impreza dla VIP-ów.

Teresa Mach­nik – współ­pra­cow­nica Toma­sza, prze­ko­nana, że róż­nych ludzi w życiu widziała, ale takich świ­rów jak teraz, to jesz­cze ni­gdy.

Jaro­mir Maj­cher – archi­tekt, który odku­pił zruj­no­wany XIX-wieczny pałac i pró­bo­wał zro­bić z niego perełkę, zanim mu go pod­stę­pem ode­brano.

Krzysz­tof Dar­ski – komi­sarz poli­cji, mający prze­czu­cie, że w miej­scu, gdzie zgro­ma­dziło się tylu cele­bry­tów, musi zda­rzyć się coś złego i, nie­stety, nie­my­lący się ani tyci, tyci.

Dariusz Bart­nicki – pro­ku­ra­tor, który posta­wił sobie za punkt honoru zaim­po­no­wa­nie naj­więk­szej gwieź­dzie poli­cji i poka­za­nie, że „na pro­win­cji też dają radę”.

Prolog

Dźwięki walca wie­deń­skiego gra­nego przez sto­ją­cych na sce­nie muzy­ków mie­szały się z odgło­sem kro­ków na par­kie­cie. Sześć par wiro­wało w nie­wiel­kiej sali balo­wej pałacu w Kle­pa­czo­wi­cach. Domi­nika Szu­stek, zwana przez wszyst­kich Miśką, obser­wo­wała tan­ce­rzy uważ­nie. Miała wra­że­nie, że nie patrzy na ludzi, ale na wiru­jące por­ce­la­nowe figurki na wieczku nakrę­co­nej wcze­śniej przez kogoś pozy­tywki.

„To nie bal. To cyrk!”, pomy­ślała z lek­kim nie­sma­kiem, wspo­mi­na­jąc to, co działo się w tym miej­scu przez ostat­nich kil­ka­dzie­siąt godzin. Nikt by nie odgadł, że tak zgod­nie teraz uzu­peł­nia­jący się i współ­pra­cu­jący w tańcu ludzie życzą sobie wszyst­kiego naj­gor­szego i gotowi są w każ­dej chwili rzu­cić się sobie do gar­deł. Gdyby o tym, co się tutaj wyda­rzyło, ktoś jej tylko opo­wie­dział, Miśka, patrząc teraz na par­kiet, z pew­no­ścią nie uwie­rzy­łaby w ani jedno słowo. Ponie­waż jed­nak była naocz­nym świad­kiem tych zda­rzeń, czuła jedy­nie nie­smaczny podziw dla hipo­kry­zji pra­wie wszyst­kich tan­ce­rzy, z wyjąt­kiem dwóch osób, para­dok­sal­nie two­rzą­cych teraz parę na par­kie­cie.

Poda­jący wła­śnie rękę swo­jej part­nerce jej przy­ja­ciel Mario zna­lazł się tutaj przez przy­pa­dek. Podob­nie zresztą jak i ona sama. A tań­cząca z nim Anna Kar­po­wicz wyda­wała się rów­nie zasko­czona ostat­nimi godzi­nami, co i oni. Tak jakby została tu zapro­szona w wyniku pomyłki. Nato­miast cała reszta…

„Doprawdy, trzeba było się nie­źle nagłów­ko­wać, żeby zgro­ma­dzić w jed­nym miej­scu tyle osób, które miały powody, aby szcze­rze się nie­na­wi­dzić!”, zasko­czona tą myślą Szu­stek nagle prze­stała zwra­cać uwagę na par­kiet. A co, jeśli ktoś naprawdę zro­bił to z pre­me­dy­ta­cją? Jeśli to nie przy­pa­dek zde­cy­do­wał, że w tym zapo­mnia­nym przez Boga i ludzi miej­scu wła­śnie w tym momen­cie skrzy­żo­wały się losy tych wszyst­kich cele­bry­tów, tak bar­dzo kocha­nych przez fanów i tak skrzęt­nie skry­wa­ją­cych za uśmie­chami i na pozór dobrymi manie­rami okru­cień­stwo, mega­lo­ma­nię, zawiść, chci­wość i dzie­siątki innych cech, do któ­rych posia­da­nia mało kto jest skłonny otwar­cie się przy­znać.

Miśka wyło­wiła wzro­kiem gospo­da­rza imprezy. Ignacy Bursz­ty­no­wicz tań­czył walca tak bez­błęd­nie, że gdyby wystę­po­wał w „Tańcu z Gwiaz­dami”, to nawet Iwona Pavlo­vić musia­łaby go nagro­dzić naj­wyż­szą notą, choć z reguły miało się wra­że­nie, że trzyma ją tylko na wypa­dek, gdyby znie­nacka w tele­wi­zyj­nym show poja­wił się duch Freda Aste­ire’a. Trzeba jed­nak przy­znać, że part­nerka biz­nes­mena w pełni dotrzy­my­wała mu kroku. O wła­ści­cielce sieci gabi­ne­tów medy­cyny este­tycz­nej, Lucy­nie Gąs­sow­skiej, można było wyra­zić wiele nie­po­chleb­nych opi­nii, zwłasz­cza kiedy wzięło się pod lupę styl, w jakim doro­biła się swo­jego wie­lo­mi­lio­no­wego majątku, ale nie dało się jej odmó­wić gra­cji i szyku, które aku­rat dla walca są rów­nie cenne co dia­menty dla każ­dej praw­dzi­wej kobiety.

Miśka nie poświę­ciła jed­nak Gąs­sow­skiej zbyt wiele uwagi. Bar­dziej intry­go­wał ją Ignacy. Zresztą nie tylko ją. Cała Pol­ska – zwłasz­cza czy­tel­nicy plot­kar­skich por­tali i gazet – od kil­ku­na­stu mie­sięcy z cie­ka­wo­ścią śle­dzili jego zawrotną karierę.

Odzie­dzi­czyw­szy po swoim ojcu sieć hur­towni far­ma­ceu­tycz­nych, obda­rzony przez matkę naturę apa­ry­cją hol­ly­wo­odz­kiego play­boya, sta­ran­nie wykształ­cony, bły­sko­tliwy trzy­dzie­sto­dwu­la­tek usil­nie dbał o to, aby sku­pić na sobie jak naj­wię­cej uwagi roda­ków. Naj­pierw wdał się w romans z popu­larną i dopiero co roz­wie­dzioną pio­sen­karką Martą Raj. Ponie­waż gwiazda była od niego star­sza o dwa­dzie­ścia osiem lat, wspólne poja­wie­nie się na ścian­kach, a następ­nie zro­bione przez papa­razzi foty z ich wyjazdu na Sycy­lię szybko stały się sen­sa­cją. Pła­wiący się w bla­sku sławy, zapra­szany do tele­wi­zyj­nych śnia­da­nió­wek, obda­rzony tytu­łem „naj­sek­sow­niej­szego pol­skiego kawa­lera” Ignacy uznał, że Marta speł­niła swoje zada­nie i led­wie po paru tygo­dniach zerwał ich zwią­zek, aby już kilka dni póź­niej poja­wić się na gali por­talu Sen­sa­tek razem z super­mo­delką, Patry­cją Strzałą.

Prze­ko­naw­szy się, że kto­kol­wiek by stał obok niego na ściance, zapew­nia mu kolejny arty­kuł w pra­sie tak papie­ro­wej, jak i elek­tro­nicz­nej, oraz zapro­sze­nia do tele­wi­zji, Bursz­ty­no­wicz dbał, aby dostar­czać mediom jak naj­wię­cej żeru. Lista jego part­ne­rek rosła w tem­pie wręcz prze­ra­ża­ją­cym, a wraz z nią zwięk­szała się także liczba poświę­co­nych mu publi­ka­cji, o fol­lo­wer­sach na Insta­gra­mie już nawet nie wspo­mi­na­jąc. Po pew­nym cza­sie stało się jasne, że show-biz­nes poko­chał Igna­cego wielką i odwza­jem­nioną miło­ścią. Nic więc dziw­nego, że wia­do­mość, iż młody biz­nesmen zaku­pił pałac w Kle­pa­czo­wi­cach i wydaje tam bal dla cele­bry­tów, też roz­pa­liła cie­ka­wość wszyst­kich do czer­wo­no­ści. Co jed­nak zaska­ku­jące, tym razem Bursz­ty­no­wicz nie zapro­sił na imprezę wielu redak­cji, a ogra­ni­czył się jedy­nie do udzie­le­nia akre­dy­ta­cji dzien­ni­karce wspie­ra­ją­cego go na każ­dym kroku dwu­ty­go­dnika „Kok­tajl” i repor­te­rowi naj­więk­szej sta­cji Tele-Pol, któ­rzy stali teraz vis-à-vis Miśki po dru­giej stro­nie sali i podob­nie jak ona uważ­nie obser­wo­wali tań­czące gwiazdy. Żad­nych innych żur­na­li­stów i, co naj­dziw­niej­sze, zero papa­razzi!

Odpo­wiedź na pyta­nie, po co Igna­cemu była ta cała sta­ro­świecka szopka, skoro naj­wy­raź­niej nie pla­no­wał jej wyko­rzy­stać do zro­bie­nia sobie kolej­nej reklamy i zapew­nie­nia szumu wokół wła­snej osoby, pozo­sta­wała dla Szu­stek nie­od­gad­nioną zagadką.

Walc trwał w naj­lep­sze. Mario znad ramie­nia swo­jej part­nerki posłał Miśce spoj­rze­nie mówiące: „Jesz­cze jeden obrót i dostanę świra”, ale dziel­nie tań­czył dalej. Dokład­nie w chwili, kiedy sub­telna zamiana w aran­ża­cji dała znać, że walc zbliża się do końca, gdzieś w oddali roz­legł się prze­raź­liwy kobiecy krzyk.

Zdzi­wiony Ignacy prze­rwał taniec i mach­nię­ciem dło­nią dał znać zespo­łowi, aby prze­stał grać. Zapa­dła cisza. Nagle prze­rwał ją kolejny krzyk, po któ­rym dało się usły­szeć stu­kot pospiesz­nych kro­ków.

Ktoś biegł pała­co­wym kory­ta­rzem w stronę drzwi wio­dą­cych do sali balo­wej. Sto­jący przy nich dzien­ni­karz Tele-Polu, Miłosz Plu­ciń­ski, odru­chowo naci­snął klamkę, po czym otwo­rzył je na oścież. Nie minęło kilka sekund, kiedy w ich progu sta­nęła współ­or­ga­ni­za­torka imprezy. Zdy­szana i pur­pu­rowa na twa­rzy Teresa Mach­nik, odszu­kaw­szy wzro­kiem Igna­cego, zro­biła w jego stronę kilka kro­ków.

– Mor­der­stwo! – wychry­piała prze­ra­żo­nym gło­sem. – W altance! Zwłoki… Mor­der… – W poło­wie słowa runęła na posadzkę tuż u stóp swo­jego pra­co­dawcy.

Miśka poczuła, że robi jej się w środku lodo­wato.

– Mówi­łem ci, że to się źle skoń­czy. – Usły­szała szept Mario, który nie wia­domo jakim spo­so­bem zna­lazł się tuż obok niej. – I, jak zawsze, mia­łem rację!

– Naprawdę uwa­żasz, że to ide­alny moment, żeby upra­wiać auto­pro­mo­cję? – spy­tała Szu­stek z wyrzu­tem.

– Jestem tylko cie­kawy jed­nego… – Przy­ja­ciel zigno­ro­wał jej uwagę.

– Czego? – zacie­ka­wiła się mimo­wol­nie Miśka.

– To chyba oczy­wi­ste. – Mario poto­czył wzro­kiem po sali. – Kto jest ofiarą?

Rozdział I

Tydzień wcze­śniej

Anna Kar­po­wicz wyko­nała ostatni ukłon przed wiwa­tu­jącą publicz­no­ścią, po czym prze­szła do gar­de­roby, po dro­dze z nie­kła­maną ulgą pozby­wa­jąc się kolej­nych ele­men­tów swo­jego sce­nicz­nego kostiumu.

– Czy mogła­byś mi jesz­cze raz wytłu­ma­czyć, dla­czego Kry­spin do roli Anty­gony każe mi wkła­dać zbroję? Czy on aby nie pomy­lił Anty­gony z Ateną? – zapy­tała Janinę, nie­wielką, szczu­plutką gar­de­ro­bianą, wrę­cza­jąc jej bez mała tonę żela­stwa, które już zdą­żyła z sie­bie zrzu­cić po dro­dze, i zdej­mu­jąc ostat­nie ele­menty owego dzi­wa­dła. – Czuję się w tym wszyst­kim tak, jak­bym miała popro­wa­dzić woj­ska grec­kie na wojnę z Per­sją. Gdy pierw­szy raz to zało­ży­łam, odru­chowo rozej­rza­łam się za koniem i sztan­da­rem. Skąd on bie­rze takie pomy­sły?!

– Sama nie wiem… – Gar­de­ro­biana wes­tchnęła, w ostat­niej chwili hamu­jąc się przed wygło­sze­niem opi­nii o umy­sło­wo­ści reży­sera spek­ta­klu, zamy­ka­ją­cej się w krót­kim, reto­rycz­nym pyta­niu: „Bo jest pier­dol­nięty?”. – Chyba taką miał wizję…

– Nic dziw­nego, że moja poprzed­niczka poszła na wycho­waw­czy, korzy­sta­jąc z faktu, że go ostat­nio prze­dłu­żyli pra­wie do matury dziecka – skwi­to­wała Anna, sia­da­jąc przy toa­letce i się­ga­jąc po chu­s­teczki do dema­ki­jażu. – Sama się zasta­na­wiam, jak stąd nawiać. Myśl, że będę musiała się wbi­jać w to narzę­dzie tor­tur przez kolejny mie­siąc, tro­chę mnie prze­raża.

– Może zardze­wieje. Na nową zbroję na pewno nas nie stać. Wszę­dzie teraz tylko cię­cia i oszczęd­no­ści – pocie­szyła ją Janina, wrzu­ca­jąc z wyraź­nym obrzy­dze­niem ele­menty kostiumu do spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nego dla niego kon­te­nera. – Na osłodę mam dla cie­bie kilka pre­zen­tów od wiel­bi­cieli. Kwiaty od razu prze­trans­por­to­wa­łam ci do domu, bo aku­rat Wie­sio jechał w tym kie­runku. Będą cze­kały jak zawsze w lobby przy recep­cji. A tu masz kore­spon­den­cję… – Podała Kar­po­wicz kilka kopert.

Anna nie była zdzi­wiona. Dosko­nale znała panu­jący w tym teatrze zwy­czaj pisa­nia akto­rom kom­ple­men­tów na spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nych do tego celu kart­kach, które umiesz­czano w koper­tach z nazwi­skiem adre­sata. Przy czym okre­śle­nie „kom­ple­menty” nale­żało trak­to­wać bar­dzo meta­fo­rycz­nie, zwa­żyw­szy na fakt, że aktor gra­jący w spek­ta­klu jej ojca prze­czy­tał kie­dyś w takim liściku, że powi­nien „iść na eme­ry­turę, zanim się na sce­nie roz­pad­nie ze sta­ro­ści”, a ona sama otrzy­my­wała co i rusz nie­wy­bredne pro­po­zy­cje natury ero­tycz­nej, co w sumie dawało się jakoś pod­cią­gnąć pod pochleb­stwo, tyle że nie­ko­niecz­nie takie, jakiego ocze­ki­wa­łaby od fanów teatru. Mimo swo­jego znie­chę­ce­nia do tego typu formy komu­ni­ka­cji z widzami Anna otwo­rzyła teraz kilka kopert i prze­czy­tała wia­do­mo­ści. Już miała odło­żyć wszystko na toa­letkę, kiedy ze zdzi­wie­niem odno­to­wała, że jedna koperta wyróż­nia się spo­śród innych. Była bar­dziej ele­gancka i bez wąt­pie­nia nie­po­cho­dząca z teatral­nych zapa­sów.

– A! To… – Gar­de­ro­biana wyła­pała zdu­mione spoj­rze­nie aktorki. – Ten liścik zosta­wił bar­dzo przy­stojny młody czło­wiek. Mam wra­że­nie, że kie­dyś już go gdzieś widzia­łam, ale nijak nie umiem sobie przy­po­mnieć gdzie. Może w teatrze, może w tele­wi­zji… Albo w inter­ne­cie, ale tam to już mi się wszy­scy mylą. To pew­nie kwe­stia wieku.

– Na pocie­chę powiem ci, że to nie ma nic wspól­nego z wie­kiem, bo mnie też się wszy­scy mie­szają. Za dużo ich i za szybko się zmie­niają, a już powody ich cele­bryc­twa pozo­stają dla mnie głę­boko uta­jone – mówiąc to, Anna otwo­rzyła kopertę i wyjęła z niej kartkę ozdob­nego papieru sta­no­wią­cego z nią kom­plet. Szybko prze­bie­gła wzro­kiem jej zawar­tość, po czym zmarsz­czyła brwi. – Inte­re­su­jące… – szep­nęła z lek­kim nie­do­wie­rza­niem.

– Coś złego? – Janina nawet nie pró­bo­wała kamu­flo­wać swo­jej cie­ka­wo­ści. – Czy znowu jakieś nie­mo­ralne pro­po­zy­cje?

– Znowu? Prze­cież żad­nych jak dotąd nie dosta­łam! – Anna odru­chowo wyparła się wszyst­kich wcze­śniej­szych zbe­reź­nych liści­ków, choć przez myśl prze­bie­gło jej podej­rze­nie, że gar­de­ro­biana mogła je prze­cież czy­tać za jej ple­cami.

– Ty nie – Janina zgo­dziła się bez mru­gnię­cia okiem – ale inni tak. Woj­te­czek na przy­kład dostał jedną nie dalej jak wczo­raj. I to, wyobraź sobie, od męż­czy­zny! Nie pierw­szy raz!

– Gdyby Woj­te­czek był bar­dziej ostrożny z wrzu­ca­niem swo­ich fotek na Insta­gram, to dosta­wałby takich rze­czy o wiele mniej – zawy­ro­ko­wała z pew­no­ścią w gło­sie Kar­po­wicz, która, prze­glą­da­jąc nie­dawno pro­fil swo­jego kolegi z teatru, doszła do wnio­sku, że jedyne, czego tam jesz­cze nie zoba­czyła, to jego zdję­cia rent­ge­now­skie. – Sam pro­wo­kuje, to niech się potem nie dziwi, że ma takie efekty!

– Co racja, to racja – potak­nęła kobie­cina. – Acz­kol­wiek jemu to chyba jakoś spe­cjal­nie nie prze­szka­dzało, bo od razu zadzwo­nił pod numer, który mu ten męż­czy­zna zosta­wił na kartce, i umó­wił się z nim na kawę. Naprawdę, myślę, że czasy apo­ka­lipsy są już bli­skie – wes­tchnęła ciężko, wzno­sząc oczy, jakby chciała uciec się pod opiekę Naj­wyż­szego przed nad­cią­ga­jącą Sodomą i Gomorą.

– Yhm – mruk­nęła aktorka, posta­na­wia­jąc nie docie­kać, jakim cudem w umy­śle jej roz­mów­czyni randka mię­dzy dwoma face­tami łączy się ze spo­dzie­wa­nym koń­cem świata. Jak by nie patrzeć, w światku teatral­nym aku­rat róż­no­rodne zain­te­re­so­wa­nia natury ero­tycz­nej były tak bar­dzo na porządku dzien­nym, że gar­de­ro­biana już dawno powinna się do nich przy­zwy­czaić. – Na­dal jed­nak nie rozu­miem tego, co tu dosta­łam…

– Ano wła­śnie! – ock­nęła się ze stanu wewnętrz­nego roz­mo­dle­nia gar­de­ro­biana. – Mia­łaś mi powie­dzieć, co tam jest…

„Nie mia­łam”, pomy­ślała Anna, ale gło­śno odpo­wie­działa:

– Zapro­sze­nie na bal.

– Słu­cham? – Jej roz­mów­czyni zro­biła wiel­kie oczy. – Jaki znowu bal?!

– Cha­ry­ta­tywny – wyja­śniła z zakło­po­ta­niem Kar­po­wicz. – Tu jest napi­sane, że ma się on roz­po­cząć od czę­ści zapo­znaw­czej. Nie za bar­dzo rozu­miem, co to ozna­cza…

– Gdy byłam ostat­nio w sana­to­rium, to mie­li­śmy pierw­szego dnia wie­czo­rek zapo­znaw­czy, który poszedł tak dobrze, że po tygo­dniu u połowy kura­cju­szy zdia­gno­zo­wano chla­my­dię. – Janina wes­tchnęła z pogardą, dając jed­no­znacz­nie do zro­zu­mie­nia, że jej ta intymna przy­pa­dłość oczy­wi­ście nie doty­czyła. – Ale o balu zapo­znaw­czym ni­gdy jesz­cze nie sły­sza­łam. A od kogo to zapro­sze­nie?

– Od Igna­cego Bursz­ty­no­wi­cza – odczy­tała z liściku Anna. – Coś mi się chyba obiło o uszy…

– Aaa!!! – Gar­de­ro­biana wyglą­dała, jakby nagle doznała olśnie­nia. – No tak! Chyba fak­tycz­nie powoli zaczy­nam mieć objawy demen­cji! Oczy­wi­ście, że to był on!

– Ten przy­stoj­niak, który zosta­wił ten list? – upew­niła się Kar­po­wicz.

– Dokład­nie! Czy­ta­łam o nim ostat­nio arty­kuł w „Kok­tajlu”. Odzie­dzi­czył for­tunę po swoim ojcu. Hur­tow­nie z lekami. Wielki, wielki mają­tek. Już nawet nie pamię­tam, jak ogromny, ale jego ojciec nale­żał do naj­bo­gat­szych ludzi w Pol­sce, wystar­czy więc, żeby on sam nie robił nic do końca świata, a i tak będzie pła­wił się w luk­su­sie. Arty­kuł jed­nak nie był tak do końca o tym, co o jego naj­now­szym zaku­pie. Jakimś pałacu…

– W Kle­pa­czo­wi­cach.

– Skąd wiesz?

– Bo wła­śnie tam ma się odbyć ten bal…

– Naprawdę?! – dopy­tała wyraź­nie zasko­czona gar­de­ro­biana. – Dziwne…

– Dla­czego?

– W arty­kule zasta­na­wiano się, czy on kupił ten pałac dla sie­bie, czy na wyna­jem, i raczej skła­niano się ku tej dru­giej wer­sji, ale i tak prze­wi­dy­wano, że będzie miał z tym pro­blem, bo to miej­sce podobno jest… Jak by to powie­dzieć…

– Nawie­dzone? – pod­su­nęła Anna.

– Skąd wiesz?! – Janina popa­trzyła na nią z jesz­cze więk­szym zdu­mie­niem.

– Strze­li­łam – zaśmiała się szcze­rze Kar­po­wicz. – Stra­szy tam biała dama? Po ogro­dzie prze­cha­dza się ścięty rycerz ze swoją głową pod pachą? Czy też w ścia­nie gabi­netu znaj­duje się tajemny por­tal do innego wymiaru?

– Nic takiego. – Gar­de­ro­biana rzu­ciła jej spoj­rze­nie pełne poli­to­wa­nia, jeśli nie wręcz obu­rze­nia. – Cho­dzi o coś fak­tycz­nie poważ­nego. O klą­twę.

– Nie żar­tuj! – prych­nęła Anna. – Wie­rzysz w takie rze­czy?!

– Sama nie wiem… – Janina wyglą­dała na tak zakło­po­taną, że Kar­po­wicz z miej­sca nabrała podej­rzeń, że jedy­nie obawa przed ośmie­sze­niem się w jej oczach powstrzy­mała kobietę przed odpo­wie­dzią jed­no­znacz­nie twier­dzącą. – Gdy prze­czy­ta­łam histo­rię tego pałacu, to sobie pomy­śla­łam, że fak­tycz­nie zbyt dużo wyda­rzyło się tam dziw­nych rze­czy, żeby mogły to być tylko zbiegi oko­licz­no­ści…

– Niby co takiego? – zacie­ka­wiła się mimo­wol­nie aktorka.

– Wybu­do­wano go, o ile dobrze pamię­tam, w latach dwu­dzie­stych dzie­więt­na­stego wieku. I jesz­cze przed koń­cem robót poja­wiły się pro­blemy. Pierw­szy wła­ści­ciel przy­je­chał tam z córką, kiedy jesz­cze nie wszystko było gotowe. Ta córka była ponoć prze­ra­ża­jąco anty­pa­tyczna i strasz­nie kapry­siła. Kolor pałacu jej nie odpo­wia­dał, tapety w środku też nie, ogród uznała za badziewny. Cho­dziła, stę­kała i kwę­kała, aż wszy­scy w duchu zaczęli jej życzyć, żeby ją tra­fiła jakaś cho­lera. No i wresz­cie pod koniec dnia te życze­nia się speł­niły. Uparła się bowiem, że nie będzie noco­wała w takiej szpe­to­cie, zapa­ko­wano ją więc w karocę razem z jej cio­tecz­nym bra­tem, hra­bią, ale że było ciemno, to woź­nica pomy­lił drogę i zamiast na trakt do sto­licy wje­chał w oko­liczne mokra­dła. Sam się ura­to­wał, konie też zdo­łał oca­lić, hra­bia w ostat­nim momen­cie resztką sił jakoś wylazł z bagna, i tylko tę córkę wcią­gnęło. Razem z karetą. To jest wer­sja ofi­cjalna. Moim zda­niem to ona gde­rała temu kuzy­nowi tak, że ją w końcu udu­sił, żeby mieć święty spo­kój, i razem z woź­nicą upo­zo­ro­wał wypa­dek. Ale teraz to już nikt tego nie udo­wodni. Tak czy siak, to była pierw­sza ofiara pałacu. Drugą był ten tatuś. Ledwo co ze trzy lata pogo­spo­da­rzył w swoim nowym lokum, i to robiąc tam różne hocki-klocki, aż tu któ­re­goś ranka zna­le­ziono go mar­twego w sypialni. Lekarz uznał, że był to atak serca, ale służba roz­po­wia­dała, że kiedy go zna­le­ziono, miał oczy sze­roko otwarte i twarz z takim prze­ra­żo­nym wyra­zem, jakby zoba­czył upiora. Moim zda­niem mogła go odwie­dzić córu­nia. Pomy­ślał, że znów będzie musiał zno­sić jej fochy, i ze stra­chu wykor­ko­wał.

– Jakoś bar­dzo fry­wol­nie to wszystko opo­wia­dasz – zauwa­żyła Anna z prze­ką­sem.

– Bo w takim duchu to było wszystko opi­sane w „Kok­tajlu” – wytłu­ma­czyła gar­de­ro­biana.

– Rozu­miem. – Aktorka poki­wała głową. – A jakie to hocki-klocki wypra­wiał ten tatuś?

– No wła­śnie! – Głos jej roz­mów­czyni zabrzmiał tym razem zło­wiesz­czo. – Otóż ten pałac został wybu­do­wany na pla­nie trój­kąta!

Ponie­waż wypo­wie­działa to takim tonem, jakby ta figura geo­me­tryczna była zna­kiem sza­tań­skim, Anna zapy­tała ostroż­nie:

– I co z tego?

– Na pla­nie trój­kąta budo­wano sie­dziby masoń­skie – wyja­śniła gar­de­ro­biana tonem już iście gro­bo­wym.

– To zna­czy, że moja mama też mieszka w sie­dzi­bie masoń­skiej – mruk­nęła Anna z poli­to­wa­niem.

– Jak to?

– Prze­pro­wa­dziła się nie­dawno ze sto­licy do Pia­stowa, do Rezy­den­cji War­szaw­skiej, czyli bloku zbu­do­wa­nego wła­śnie na pla­nie trój­kąta. Będę się musiała zain­te­re­so­wać, czy nie upra­wia tam wol­no­mu­lar­stwa…

– No, może teraz coś się zmie­niło, ale kie­dyś na pla­nie trój­kąta budo­wano z reguły sie­dziby maso­nów. I jakby tego było mało, to ten aku­rat pałac posta­wiono na takiej sztucz­nie usy­pa­nej wyspie w kształ­cie pię­cio­kąta, co nawią­zy­wało do kolej­nego sym­bolu maso­nów, czyli pen­ta­gramu. Dodat­kowo w środku znaj­duje się też wiele sal trój­kąt­nych i pię­cio­kąt­nych, a pod­zie­mia pałacu to praw­dziwy labi­rynt, w któ­rym zgu­biłby się nawet Teze­usz. I to z nicią Ariadny w zębach.

– Mito­lo­gia grecka zali­czona. – Anna znów się uśmiech­nęła.

– Nie samą Anty­goną czło­wiek żyje, kochana. W każ­dym razie pierw­szy wła­ści­ciel był maso­nem i pod jego auspi­cjami dzia­łała tam lokalna loża. Po jego śmierci pałac prze­szedł we wła­da­nie jego sio­stry, ale ona trzy­mała się od tego miej­sca z daleka. Szybko je zresztą sprze­dała któ­re­muś z naszych rodzi­mych ary­sto­kra­tów. Już nie pamię­tam któ­remu. Ale i on ni­gdy w nim nie bywał, posia­dłość więc powoli, ale nie­ubła­ga­nie nisz­czała. Po powsta­niu stycz­nio­wym ist­niała w pałacu jakiś ochronka czy coś podob­nego, ale w sumie nie­wiele się tam działo. Dopiero kiedy wybu­chła pierw­sza wojna świa­towa, prze­kształ­cono go w szpi­tal, a pod­czas dru­giej zade­ko­wał się tam jakiś bogaty nie­miecki ary­sto­krata, któ­rego zabili żoł­nie­rze armii sowiec­kiej, kiedy odbi­jali te tereny. W dobie PRL-u wszystko obró­ciło się już w kom­pletną ruinę i dopiero kilka lat temu o kupno tego miej­sca zaczął się sta­rać jakiś archi­tekt… Zaraz, zaraz, jak on się nazy­wał…

– Czy to takie ważne? – Anna poczuła, że ta przy­dłu­gawa opo­wieść, zbyt nasy­cona histo­rycz­nymi szcze­gó­łami, zaczyna ją nudzić.

– To był podobno ktoś bar­dzo znany… – Janina jesz­cze przez moment szu­kała w pamięci nazwi­ska, ale potem mach­nęła na nie ręką. – Nie przy­po­mnę sobie. W każ­dym razie nie­źle się naciął.

– To zna­czy?

– Pałac osta­tecz­nie stał się wła­sno­ścią Skarbu Pań­stwa i tak powie­dziano archi­tek­towi. Przez nie­uwagę przez te wszyst­kie lata nie wpi­sano go nawet do reje­stru zabyt­ków. Ot, po pro­stu uznano go za nic nie­wartą kupę kamieni. Dzięki temu archi­tekt doga­dał się w mgnie­niu oka z lokal­nymi wła­dzami, które poparły jego sta­ra­nia o kupie­nie tego obiektu. Pałac sprze­dano, bez niczy­jego pro­te­stu, podobno za cenę wiej­skiej sto­doły. Archi­tekt zabrał się do jego reno­wa­cji. Zro­bił ją ze sma­kiem, nie szczę­dząc przy tym środ­ków. Wyszła mu praw­dziwa perełka. Wieść o tym budo­wal­nym zmar­twych­wsta­niu dotarła do jakie­goś bran­żo­wego pisma, które napi­sało do niego prośbę, aby pozwo­lił im poro­bić zdję­cia. Archi­tekt się nie zgo­dził, ale dzien­ni­karz i foto­graf tego pisma i tak przy­je­chali, cyk­nęli fotki zza płotu, a potem napi­sali arty­kuł, że to skan­dal, iż tak cenne obiekty, które powinny być udo­stęp­nione zwie­dza­ją­cym, tra­fiają u nas w pry­watne ręce, a ponie­waż archi­tekt ma żonę Niemkę, to opu­bli­ko­wano go pod hasłem: „Jak długo Niemcy będą bez­kar­nie roz­kra­dać nasz kraj?”. Tekst prze­dru­ko­wał któ­ryś z bru­kow­ców, który dał mu wręcz wielki tytuł: „Jakby im było mało dru­giej wojny świa­to­wej!”. Afera zro­biła się z tego potężna, jakieś oszo­łomy zaczęły wysy­łać pety­cje do Mini­ster­stwa Kul­tury i Dzie­dzic­twa Naro­do­wego. Archi­tektowi zesłano na łeb niby to eks­pertkę – kom­pletną kre­tynkę, która miała za zada­nie zna­leźć jaki­kol­wiek powód, aby można było się wyco­fać z umowy sprze­daży, a jakby tego jesz­cze było mało, nagle obja­wił się ktoś, kto oświad­czył, że ma prawa do tego obiektu.

– Kto? – zdzi­wiła się Anna, którą aku­rat ta część opo­wie­ści zain­te­re­so­wała o wiele bar­dziej, bo miała w rodzi­nie podobny przy­pa­dek, tyle że mniej­szego kali­bru.

Jej bab­cia chciała mia­no­wi­cie kie­dyś ściąć wiel­kie, zasła­nia­jące pół domu stare drzewo, rosnące czę­ściowo na kawałku jej pose­sji, a czę­ściowo na nale­żą­cej do jej sąsiada. Ten był jed­nak wyjąt­kowo pra­wo­rządny i zamiast chwy­cić za piłę, pole­ciał do urzędu gminy, aby popro­sić o zgodę. Tam tra­fił na jakie­goś wariata, który na wieść o pla­no­wa­nej wycince dostał ataku furii, zażą­dał pięć­dzie­się­ciu pię­ciu eks­per­tyz, które zro­bili tacy sami oszo­łomi jak on. Wyni­kało z nich, że drzewo to zaby­tek, bez mała taki, jak dąb Bar­tek, sie­dział pod nim kie­dyś Wła­dy­sław Łokie­tek, zasa­dził go oso­bi­ście Bole­sław Chro­bry, a kto wie, czy Naj­święt­sza Panienka Czę­sto­chow­ska nie powiła pod nim Dzie­ciątka. W tym ostat­nim nie było w sumie nic dziw­nego, zwa­żyw­szy na opo­wieść cio­tecz­nego brata Anny, prze­wod­nika, który zadał kie­dyś opro­wa­dza­nym przez sie­bie po Czę­sto­cho­wie tury­stom pyta­nie, jakiej naro­do­wo­ści był Jezus, i w odpo­wie­dzi usły­szał, że pol­skiej, bo prze­cież jego matka pocho­dzi z mia­sta, po któ­rym wła­śnie spa­ce­rują. I że to prze­cież oczy­wi­ste. A kiedy zapy­tał, czy sły­szeli o Matce Boskiej Fatim­skiej, a także tej z Betle­jem, która ucie­kła z Dzie­ciąt­kiem przed rze­zią nie­wi­nią­tek z Izra­ela do Egiptu, i czy to ozna­cza, że żyło ich kilka i teraz robią sobie w nie­bie coroczny zlot Mary­jek, to tury­ści strasz­nie się nadęli, a jedna star­sza pani nazwała go Bel­ze­bu­bem.

– Ten, co się obja­wił? – dopy­tała gar­de­ro­biana, prze­ry­wa­jąc wewnętrzne roz­wa­ża­nia Anny na temat świę­to­ści róż­nych drzew w Pol­sce, i na potwier­dza­jące ski­nie­nie głową aktorki kon­ty­nu­owała z coraz wyraź­niej­szymi wypie­kami na twa­rzy. – Fran­cuz. Pra­wie trzy­dzie­sto­la­tek. Podobno poto­mek tej córki, która się uto­piła w bagnie.

– To ona miała dzieci? – zdu­miała się szcze­rze Anna. – Odnio­słam wra­że­nie, że była bar­dzo młoda. Choć sama nie wiem, skąd mi się to wzięło.

– Bo była – potak­nęła jej uświa­do­miona histo­rycz­nie roz­mów­czyni. – Ale nie na tyle, żeby nie mieć już potom­stwa. Kie­dyś rodziło się o wiele wcze­śniej niż teraz…

– Fakt – zgo­dziła się Kar­po­wicz. – Kobieta w moim wieku byłaby już starą panną ska­zaną na samot­ność do końca życia. I co? Ten poto­mek był praw­dziwy czy fał­szywy?

– Podobno praw­dziwy – gar­de­ro­biana powie­działa to takim tonem, jakby miała co do tego spore wąt­pli­wo­ści. – Przed­sta­wił jakieś doku­menty, z któ­rych wyni­kało, że sio­stra pierw­szego wła­ści­ciela, sprze­da­jąc pałac, wpro­wa­dziła do umowy kupna punkt mówiący o tym, że jeśli nowy nabywca nie będzie miał swo­jego potom­stwa, wtedy pałac wraca do jej rodziny. Doku­menty pod­dano eks­per­ty­zie, która wyka­zała, że istot­nie pocho­dzą z pierw­szej ćwierci dzie­więt­na­stego wieku i sygno­wane są praw­dziwym pod­pi­sem owej sio­stry, który porów­nano z jej zacho­wa­nymi listami. W tej sytu­acji naka­zano archi­tek­towi zwrot pałacu pra­wo­wi­temu wła­ści­cie­lowi i oddano mu pie­nią­dze. Tyle tylko, że po jego zmia­nach pałac wart był o wiele, wiele wię­cej niż w chwili, kiedy go kupo­wał. Archi­tekt zło­żył sprawę w sądzie, ale wia­domo, w jakim tem­pie one u nas dzia­łają… Jesz­cze nawet nie wyzna­czono daty pierw­szej roz­prawy, choć minął już ponad rok.

– A co ma do tego Bursz­ty­no­wicz? – dopy­tała Anna, bo gar­de­ro­biana spra­wiała takie wra­że­nie, jakby zakoń­czyła już opo­wia­dać tę zawiłą histo­rię.

– No, wła­śnie! – Głos jej roz­mów­czyni znów zabrzmiał zło­wiesz­czo. – Mie­siąc po odzy­ska­niu pałacu fran­cu­ski poto­mek córki, który wła­śnie w tym samym cza­sie zaczął u nas robić karierę jako spec od kuchni i nawet wydał już jedną książkę kuli­narną, scho­dząc z pię­tra pałacu, potknął się, i to na samej górze, zle­ciał i zła­mał sobie krę­go­słup. Leka­rze twier­dzili, że to cud, iż w ogóle prze­żył. Prze­szedł kilka skom­pli­ko­wa­nych ope­ra­cji, przez parę mie­sięcy się inten­syw­nie reha­bi­li­to­wał w roz­ma­itych pry­wat­nych sana­to­riach i osta­tecz­nie wró­cił do formy, ale sporo go to kosz­to­wało. Kiedy prze­by­wał w szpi­talu, ktoś doniósł mu o legen­dzie, jaką obro­sła ta posia­dłość.

– Czyli o tej niby-klą­twie? – upew­niła się Anna.

– Dokład­nie – potwier­dziła Janina.

– I co? Uwie­rzył?

– Ewi­dent­nie, bo po wyj­ściu ze szpi­tala szybko sprze­dał pałac Bursz­ty­no­wi­czowi…

– A czemu nie z powro­tem archi­tek­towi?

– Bo ten nie miał już pie­nię­dzy. Wydał więk­szość oszczęd­no­ści na remont pałacu, podobno potem coś tam źle zain­we­sto­wał, no i przede wszyst­kim przez cały czas miał nadzieję, że sąd każe potom­kowi oddać mu ten obiekt albo zwró­cić tę forsę, którą w niego wsa­dził.

– A ten cały Bursz­ty­no­wicz klą­twy się nie bał?

– Ma pew­nie do niej ta samo scep­tyczne podej­ście jak ty. – Gar­de­ro­biana wes­tchnęła cicho nad przy­szłym losem nie­wier­nych Toma­szów. – Pew­nie uwie­rzy dopiero, gdy już będzie za późno. Zresztą z arty­kułu wyni­kało, że on uwiel­bia ryzyko. Pisano tam, że upra­wia jakieś nie­bez­pieczne sporty, a jako nasto­la­tek był oskar­żany o różne wykro­cze­nia, tylko za każ­dym razem z opre­sji rato­wał go tata, a wła­ści­wie jego pie­nią­dze… Ogól­nie, ten cały Bursz­ty­no­wicz wydaje się takim typem spod ciem­nej gwiazdy. Ale gdy się ma tyle szmalu, to wtedy nie nazywa się tego pato­lo­gią, tylko eks­cen­try­zmem.

– Hmm… – Anna ponow­nie wzięła zapro­sze­nie do ręki. – Mia­łam zamiar zlek­ce­wa­żyć ten bal. Ale po tym, co wła­śnie od cie­bie usły­sza­łam, kusi mnie, żeby jed­nak poje­chać do tego nawie­dzo­nego pałacu.

– Jesteś tak samo nie­nor­malna jak Bursz­ty­no­wicz – zawy­ro­ko­wała z nie­sma­kiem gar­de­ro­biana.

– Eks­cen­tryczna. – Anna uśmiech­nęła się zło­śli­wie. – Z arty­stami jest tak, jak z boga­czami. Nie są nie­nor­malni, tylko eks­cen­tryczni.

– Niech ci będzie – mruk­nęła Janina, cho­wa­jąc ostatni ele­ment stroju Anty­gony. – Ja na twoim miej­scu trzy­ma­ła­bym się jed­nak od tego pałacu z daleka.

– Wiem – rze­kła Kar­po­wicz w zamy­śle­niu. – Ale ty to ty, a ja to ja…

Rozdział II

Mariusz Kosek, zwany przez wszyst­kich zna­jo­mych Mario, szef agen­cji PR-owej „360 stopni”, tra­dy­cyj­nie w cza­sie roz­mowy ze swoją asy­stentką Iwką zajęty był głów­nie wyobra­ża­niem sobie w duchu, w jaki spo­sób ją uka­tru­pia. Ponie­waż przez przy­pa­dek poprzed­niego wie­czora natknął się na kilka odcin­ków pro­gramu „1000 spo­so­bów na śmierć”, w tym ten, w cza­sie któ­rego jakiś Japoń­czyk zaj­rzał do szybu windy, żeby zoba­czyć, czy kabina nie utknęła mię­dzy pię­trami, a ta aku­rat zjeż­dżała z góry i obcięła mu głowę, jego wyobraź­nia pra­co­wała teraz na zwięk­szo­nych obro­tach. Oczy­wi­ście nie bez­pod­staw­nie. Przy­czyną jej krwio­żer­czo­ści był mono­log, który wygła­szała zupeł­nie nie­świa­doma jego uczuć pod­władna.

– Te raki, które przy­szły na sesję okład­kową do książki Pepe, wyda­wały mi się jakieś takie blade – pero­ro­wała Iwka, krę­cąc ledwo co trzy­ma­ją­cym się na wystrzę­pio­nej nitce guzi­kiem swo­jego wie­lo­barw­nego sur­duta, który dwa dni wcze­śniej nabyła w swoim ulu­bio­nym second-han­dzie „Świr-ciuch”. – A gdy je ugo­to­wa­li­śmy, to już w ogóle nabrały barwy ścier­ko­wa­tej. A prze­cież sam mówi­łeś, że na tej sesji wszystko musi być tip-top, więc pobie­głam do sklepu z far­bami, kupi­łam taką zaje­bi­ście czer­woną i po cichu, kiedy nikt nie widział, poma­lo­wa­łam je. Wyglą­dały prze­ślicz­nie! Nawet foto­graf był zachwy­cony, a prze­cież wiesz, jak trudno go zado­wo­lić! Nie mogłam prze­wi­dzieć, że gdy oni wszy­scy sobie wyjdą na kawkę, to Pepe wpad­nie do głowy, żeby zro­bić degu­sta­cję dla ekipy. Aż dziwne, że tak się wszy­scy zatruli, bo prze­cież z tych raków je się tylko tro­chę mięsa i to ze środka…

Mario, który wła­śnie doszedł w swo­jej wyobraźni do sceny, w któ­rej trzyma w rękach odciętą przez windę głowę Iwki niczym Ham­let czaszkę w cza­sie wygła­sza­nia słyn­nego mono­logu, wydał z sie­bie nie­ar­ty­ku­ło­wany jęk.

– Czy zda­jesz sobie sprawę z tego, że chwila, w któ­rej Pepe wymio­tuje na patel­nię z grzan­kami w maśle czosn­ko­wym pięć sekund po tym, jak powie­dział, że „sło­wami nie da się opi­sać, jak są pyszne”, została uwiecz­niona i jakimś cudem prze­do­stała się na Tik­Toka? – rzekł gar­dło­wym gło­sem, jakby wła­śnie ktoś mu zaci­snął pętlę na szyi. – I że teraz chce nas pozwać na grube miliony za zruj­no­wa­nie mu repu­ta­cji? Podob­nie jak pięć innych osób, które razem z rakami skon­su­mo­wały tę twoją zaje­bi­stą farbkę?!

– Czemu nas? – zdzi­wiła się szcze­rze Iwka, wyba­łu­sza­jąc oczy tak, że Mario kolejny raz zaczął dumać, czy aby nie jest ona chora na jakąś skom­pli­ko­waną cho­robę psy­chiczną i czy w związku z tym nie powi­nien wystą­pić do PFRON-u o dopłatę do jej pen­sji. – A nie sklep z far­bami? Prze­cież nie było na nich napi­sane, że nie nadają się do spo­ży­cia!

– Bo nikomu nie wpa­dłoby do głowy malo­wać nimi jedze­nia! – jęk­nął. – Tylko ty mogłaś coś takiego spo­wo­do­wać!

– Serio? – W gło­sie Iwki pobrzmie­wał, być może mimo­wolny, samo­za­chwyt.

– Ale to jesz­cze nie wszystko. – Kosek spoj­rzał na ekran kom­pu­tera. – Mogła­byś mi powie­dzieć, co ozna­cza mail od Mal­winy Pacz­kow­skiej, zaczy­na­jący się od zda­nia: „Wisisz mi perukę”, w któ­rego dal­szej czę­ści tytu­łuje cię uprzej­mym mia­nem „roso­cha­tej suki”?

– Zabawna histo­ria. – Iwka prze­stała się bawić guzi­kiem i prze­rzu­ciła się na poły swo­jej bluzy z ogrom­nym żabo­tem, który teraz zaczęła ugnia­tać. – Orga­ni­zo­wa­li­śmy, jak pamię­tasz, krę­ce­nie z nią reklamy her­baty. W Łazien­kach. Przez cały czas wyda­wało mi się, że wygląda jakoś tak za mało gwiaz­dor­sko. Pora­dzi­łam więc jej fry­zjerce, żeby może jej zro­bić fale, to wtedy będzie miała więk­szą głowę. Zapa­mię­ta­łam, że kie­dyś mówi­łeś, że jakaś woka­listka stwier­dziła, że im więk­sza głowa, tym bar­dziej spek­ta­ku­larny suk­ces. Nie pamię­tam, jak się nazy­wała…

– Ałła Puga­czowa – mruk­nął Mario, będący wiel­kim fanem nie­na­wi­dzą­cej Putina rosyj­skiej mega­gwiazdy. – Co jed­nak wcale nie tłu­ma­czy…

– Pocze­kaj! – prze­rwała mu Iwka. – Ta fry­zjerka zro­biła jakąś taką dziwną minę i wcale nie kwa­piła się do sko­rzy­sta­nia z mojej rady. No więc pocze­ka­łam na moment, kiedy sobie gdzieś poszła, a Mal­wina przy­snęła na fotelu, i tro­chę jej te włosy pofa­lo­wa­łam spe­cjal­nym pre­pa­ra­tem. Od razu było lepiej! Kto mógł wie­dzieć, że tam jest jakiś skład­nik, który uwiel­biają gołę­bie? Moim zda­niem w ich oto­cze­niu Mal­wina wyglą­dała bar­dzo ory­gi­nal­nie i gdyby tylko nie popsuła efektu, ścią­ga­jąc te włosy i wrzu­ca­jąc je do kok­sow­nika, to wyszłaby nam naj­lep­sza reklama w histo­rii świata! Z baje­ranc­kim nawią­za­niem do „Kevina w Nowym Jorku”!

– Daj mi, Panie, siły – wes­tchnął Mario bez­rad­nie. – Zda­jesz sobie sprawę, że Łazienki to nie Cen­tral Park, a Mal­wina jest gwiazdą estrady, a nie bez­domną wariatką?!

– Ona wcale nie była wariatką – zapro­te­sto­wała Iwka.

– Kto?

– Ta babka z gołę­biami z „Kevina”…

– Nie­ważne – jęk­nął Kosek z roz­pa­czą. – Waż­niej­sze, że teraz muszę zwró­cić Mal­wi­nie pięt­na­ście tysięcy za włosy…

– Ile?! – zdu­miała się Iwka.

– Pięt­na­ście tysięcy – powtó­rzył Mario. – Na szczę­ście zło­tych. Bo ta jej peruka wyko­nana była z… – zer­k­nął na ekran – …nie­mo­dy­fi­ko­wa­nych dzie­wi­czych wło­sów sło­wiań­skich typu „Raw Cut”. Cokol­wiek by to zna­czyło.

– Bio­rąc pod uwagę cenę, to chyba tyle, że zostały ścięte pierw­szym Pia­stom w cza­sie postrzy­żyn – roz­legł się od drzwi do gabi­netu Mario głos jego wspól­niczki Domi­niki Szu­stek, nazy­wa­nej powszech­nie Miśką – i teraz mają war­tość histo­ryczną.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki