Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Zbeletryzowana biografia malarza impresjonisty, Camillea Pissaro, porównywana do Pasji życia. Barwna opowieść o życiu artysty, fascynujący obraz epoki i jej twórców: Degasa, Moneta, Renoira, Van Gogha.
Irving Stone, znakomity autor niezwykłych biografii wielkich artystów i uczonych, opisuje dzieje życia "ojca impresjonizmu". Kreśli portret paryskiej bohemy XIX-wiecznego Paryża. Pośród bohaterów opowieści Stone'a znajdziemy wielu wielkich malarzy impresjonistów, przedstawionych w nieznanym dotąd świetle.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Książnica Podlaska im. Ł. Górnickiego w Białymstoku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 985
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
STONE
Bezmiar sławy
Irving
Powieść z życia Camille’a Pissarra
przełożyła Hanna Pawlikowska-Gannon
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Tytuł oryginału: Depths of Glory
A Biographical Novel of Camille Pissarro
Projekt serii i okładki: Tadeusz Kazubek Redakcja: Anna Kowalska
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Katarzyna Szajowska
© 1985 by Irving Stone
This translation published by arrangement with Doubleday, a division of Random House, Inc. All rights reserved © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2007 © for the Polish translation by Hanna Pawlikowska-Gannon
ISBN 978-83-7495-232-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2007
Jean Stone za wieloletnie i pełne oddania ulepszanie tego maszynopisu
Księga pierwsza
i
Ledwie kilka minut zajęło mu przeniesienie dwóch toreb ze skórzanymi rączkami przez octroi, clo, i dalej nabrzeżem na dworzec kolejowy w Boulogne. Ciężkie, ciemne ubranie nadal było przesiąknięte wilgocią kanału La Manche, wołał bowiem narazić się na słony prysznic na otwartym pokładzie niewielkiego parowca, niż przebywać w zatłoczonym salonie drugiej klasy. Podróż z Folkstone trwała niecałe trzy godziny, jednak kanał był jak zwykle lekko wzburzony. Camille Pissarro z przyjemnością stanął na terra firma, zwłaszcza po trzech tygodniach podróży parowcem „Magdalena” ze swojego domu na wyspie St. Thomas w archipelagu Małych Antyli. Z przyjemnością wdychał rześkie powietrze połowy października; szczególnie odczuwał jego świeżość, krocząc energicznie po nabrzeżu z ciężkimi sakwojażami. Miał dwadzieścia pięć lat, był dobrze zbudowany, miał dość szerokie bary, wąską talię i długie nogi. Inni pasażerowie, albo starsi od niego, albo obładowani większym bagażem, mijali go w dorożkach, w drodze do paryskiego pociągu.
Przybyli na stację wcześniej niż kwadrans wyprzedzenia wymagany przez zawiadowcę, ponieważ pływy na kanale okazały się przychylne. Pissarro zbliżył się do czarnej lokomotywy, której komin sterczał pod dachem budynku. Maszynista w mundurze podobnym do admiralskiego stal na początku pociągu jak dowódca marynarki. Podróżny miną! otwartą węglarkę, przy wagonie bagażowym zapłaci! tragarzowi po dwa sous, czyli dwa centy za każdą torbę, i otrzymał kwity upoważniające do odbioru bagażu na Gare St. Lazare. Wagony trzeciej klasy przypominały wozy konne, były wyposażone w drewniane ławki, nie miały boków ani dachu i pasażerowie siedzieli na świeżym powietrzu. Wagony drugiej klasy były obudowane, z tyłu miały blaszany komin wentylacyjny. Wreszcie w siódmym - czarnym, zamkniętym pudle na wysokich kołach, do którego wsiadało się po stopniach z poręczą - znalazł miejsce przy oknie przodem do kierunku jazdy, co pozwoliło mu patrzyć na pola i lasy gęsto zaludnionej francuskiej prowincji.
W 1842 roku, kiedy miał dwanaście lat i po raz pierwszy przepłynął Atlantyk na angielskim frachtowcu w drodze do szkoły w Passy pod Paryżem, musiał wiele dni podróżować dyliżansem z Bordeaux. Pięć lat później, wracając na St. Thomas, mógł pojechać nowo zbudowaną koleją żelazną do Lille i stamtąd niedokończoną jeszcze linią niemal do samej Dunkierki. Resztę drogi na pokład francuskiego frachtowca, który zawiózł go na wyspy, odbył pojazdem zaprzężonym w cztery konie.
Teraz, w 1855 roku, przypłynął do portu Southampton, pojechał pociągiem do Londynu i znowu pociągiem i statkiem do Boulogne. Szkicowniki i książki, które zabrał w podróż morską, były teraz w ciężkich sakwojażach. Miał jednak w kieszeni porządnie złożony egzemplarz dzisiejszego londyńskiego „Timesa”. Chociaż St. Thomas była wyspą duńską, to u niego w domu, w portowym mieście Charlotte Amalie, w dużym mieszkaniu nad dobrze prosperującym sklepem tekstylnym przy głównej ulicy, który zaopatrywał statki, mówiło się po francusku. Angielski był handlowym językiem portu. Młody Camille, który pracował u ojca, odkąd w wieku lat siedemnastu zakończył wstępną edukację w Pension Sa-vary, nauczył się tego języka, sprawdzając na przystani odchodzący i przychodzący załadunek angielskich i amerykańskich statków.
Zawiadowca stacji dał sygnał odjazdu, palacz nasypał węgla, maszynista uruchomił gwizdek lokomotywy i pociąg zaczął się wytaczać ze stacji, ruszając w drogę do Paryża. Wkrótce minęli skromne przedmieścia Boulogne, jechali na południe uroczą doliną Lianę wzdłuż francuskiego wybrzeża, a potem niemal dwustumetrowym czarnym tunelem. Nozdrza Camille’a wypełnił węglowy pył. Pociąg dojechał do opuszczonego portu Etaples z jego dwoma latarniami morskimi, a potem skręcił na puste piaszczyste równiny nad Sommą.
Głowę Camille’a wypełniały myśli i emocje równie sprzeczne i różnorodne jak kufry oddane tragarzowi na stacji w Boulogne. Żałował, że nie mógł zostać w Londynie, by przyjrzeć się malarstwu Turnera i Constable’a. Kilka reprodukcji, które widział we francuskich i angielskich gazetach dowożonych na wyspę co kilka dni, zaintrygowało go w równym stopniu co aktualni mistrzowie francuscy, Delacroix i Courbet. Czytał o nich przez cały rok, czekając, aż brat Alfred wróci z wakacji w Paryżu i uwolni go z ojcowskiego sklepu. Rodzina męża przyrodniej siostry Emmy, Isaacsonowie, zaprosiła go na tydzień do Londynu, a wiele czasu upłynie, nim nadarzy się następna okazja obejrzenia angielskiego malarstwa. Kiedy jednak „Magdalena” dopłynęła do Southampton, czekał tam na niego list z poleceniem, by bez żadnej zwłoki kontynuował podróż do Paryża, bo starsza siostra Delphine jest umierająca. Miał nadzieję, że zastanie ją jeszcze przy życiu.
Miał wrodzoną chęć rysowania. Kiedy brał do ręki ołówek czy piórko, to nie po to, żeby coś zapisać, zdecydowanie wołał szkicować przystań St. Thomas, stojące w niej wielomasztowe żaglowce, niewielkie łódki wiosłowe podpływające do statków, by zawieźć lub zabrać ładunek; zielone faliste wzgórza, które stanowiły solidny parawan ochronny niskiej nierównej linii domków krytych dachówką, okalających zaciszną zatokę. Lubił kręcić się w pobliżu sklepów przy głównej ulicy, Dron-ningens Gade, żeby szkicować kolorowe stroje marynarzy z rozmaitych krajów, kiedy przychodzili robić zakupy, pić i zaczepiać kobiety. Miał szczęście, że w Pension Savary trafił na takiego nauczyciela rysunku, który rozumiał impuls zmuszający Camille’a już w wieku dwunastu lat do rysowania wszystkiego, co zobaczył. Nauczył go tylko tego, co sam umiał, a nie było to wiele, ofiarował za to czternastoletniemu chłopcu znany tekst, z którego mógł się uczyć; były to Łatwe lekcje rysunku Samuela Prouta.
Ilekroć jechali na dzień do Paryża, nauczyciel rysunku prowadził swoją niezbyt liczną klasę do Luwru i tam pokazywał" dzieciom różnice technik i tematów szkoły francuskiej, holenderskiej, hiszpańskiej i włoskiej. W ostatnim roku nauki zabierał raz w miesiącu Camille’a i jednego czy dwóch innych chłopców do pracowni Auguste’a Savary’ego, spokrewnionego z właścicielami szkoły szanowanego autora pejzaży z Wersalu i Mayenne, który często wystawiał na Salonie Sztuk Pięknych. Augustę Savary był na tyle uprzejmy, by pokazać młodym chłopcom, jak położyć na palecie centymetr olejnej farby i wymieszać kolory, zanim pociągnie się nimi płótno na blejtramie; pozwalał im poczuć, że farba olejna na czubku pędzla ma swoją wagę i objętość, co umożliwia niekończące się wariacje.
Camille był oczarowany, ale już jako szesnastolatek wiedział, że czekają go lata rysowania, szkicowania ołówkiem, węglem i tuszem, malowanie gwaszem czy akwarelą, zanim odważy się na eksperyment z farbami olejnymi.
Na wyspie St. Thomas tylko on cierpiał na tę szczególną obsesję. Kwitnące miasto portowe Charlotte Amalie nigdy nie miało ani nie widziało artysty. Nie można było ukryć tej pasji Camille’a. A że byt chłopcem dobrodusznym, niezbyt przystojnym, ale obdarzonym gładką śniadą cerą i ciepłymi ciemnymi oczami, akceptowano jego dziwactwo. Nikomu się nie przyznał, że zamierza przejść przez życie jako artysta. Nie potrafiłby logicznie wytłumaczyć swojej pewności, ale od początku pociągała go sztuka, tak jak innych młodych mężczyzn pociąga morze, prawo, medycyna, technika, handel czy obracanie pieniędzmi.
Wyjął z kieszeni „Timesa” i próbował skupić się na czytaniu, ale nie mógł się oprzeć mijanym krajobrazom. Pociąg jechał doliną Sommy, było już po zbiorach. Bogata gliniasta ziemia leżała odłogiem, czekając na zimowe deszcze, wiosenne orki i siewy. Na polach przed Amiens rodziny wieśniaków jeszcze zbierały kłosy na rżyskach. Mężczyźni pracowali na rozległych torfowiskach. Kiedy pokazał się tor wyścigowy w Amiens, najlepszy we Francji, nastrój Camille’a uległ zmianie, ekscytował go powrót do Paryża. To w Paryżu żyło malarstwo. Tu mieściło się światowe centrum sztuki, a Camille zamierzał pracować w nim przez resztę życia. Był silny i zdrowy, miał pół wieku na to, by stworzyć swoje dzieło.
2
Choć poprzednio Francuzi z ożywieniem rozmawiali z nieznajomymi podczas długich i niepewnych podróży dyliżansem, to w nowych wagonach kolei żelaznej zachowywali odrętwiałe milczenie, a wyraz ich twarzy zdawał się mówić: „Co za ulga, że nie ma już tych rozkołysanych, trzęsących dyliżansów, podskakujących na błotnistych i wyboistych drogach; że nie jesteśmy już zamknięci w cuchnących pudłach z matowym okienkiem wielkości chustki do nosa, że nie trzeba już zatrzymywać się w kolejnym zajeździe, żeby zmienić konie”.
Camille był tak pogrążony w swoich rozmyślaniach, że nie słyszał, jak najbliższy sąsiad, w średnim wieku z mocno wypomadowanymi włosami i żółtą cerą, próbuje nawiązać z nim rozmowę. Mężczyźni długo podróżujący samotnie mają tendencję do zwierzania się nieznajomym, pewni, że nie zobaczą ich nigdy więcej.
- ... się Georges Lasch. Tekstylia. Reprezentuję to, co najlepsze we Francji, liońskie wełny. W Ameryce Południowej. Cztery miesiące z dala od żony i dzieci. Sacrebleu! Długo spałem w obcych łóżkach. Ale co za podróż! Sprzedałem wszystko. Sklepikarze czekali na mnie przy pustych półkach z pełnymi notesami.
- Enchante - wymamrotał Camille. - Jestem Camille Pissarro z St. Thomas, jadę do matki i sióstr do Paryża. Jedna z nich, Delphine, od dawna choruje; przyjechały do Francji w nadziei na lepsze możliwości leczenia. Ojciec i brat dołączą do nas, jak tylko uda im się sprzedać rodzinny interes. Spędziłem dwa lata w Caracas, rysując z moim przyjacielem malarzem, więc znam i ludzi, i język hiszpański.
- A czym się pan zajmuje?
- Jestem artystą. - Po raz pierwszy wypowiedział głośno te słowa.
- A, la vie de boheme. Jest pan dobrym malarzem?
- Jeszcze nie.
- A kiedy?
- Sztuka rozwija się powoli.
- I sprzedaje się powoli, n’est-ce pas?
- Na razie.
- Lepsze są tekstylia - zapewnił Georges Lasch. - Coś, czego ludzie potrzebują. A skoro zna pan hiszpański i Amerykę Południową, mógłby pan rozwinąć własny handel.
- Sprzedawałem towary w sklepie mojego ojca. Mam zupełnie dość na dłuższy czas.
Nawet nie chciał myśleć o spotkaniu z matką w Paryżu, kiedy oznajmi jej, że zostanie malarzem, nikim innym. Jego ojciec, Frederic Pissarro, urodzi! się i wykształci! w Bordeaux. By! entuzjastą francuskiej kultury. Dlatego właśnie wysłał obu swoich synów na pensję, żeby tam zdobyli edukację. Starszy brat Camille’a, Alfred, niechętnie się uczył i pozostał w szkole tylko przez rok, entuzjazmował się za to skrzypcami. Kiedy Alfred wrócił do domu, na jego miejsce wysłano dwunastoletniego Camille’a. Ojciec potrzebował jednego z synów do pomocy w rozładowywaniu dostaw i ładowaniu ich na statki. Albo Camille, albo Alfred kierował węglarką pełną lin, smoły, miękkiego piaskowca do szorowania pokładu, wiktuałów i części zamiennych, którą pchało się w górę lub w dół lekkiego wzniesienia od wybrzeża do Dronningens Gade na kolejową bocznicę, a potem ciągnęło na drugą stronę ulicy do sklepu Pissarrów.
Było dwóch braci i dwie przyrodnie siostry z pierwszego małżeństwa matki, którą mąż odumarł, kiedy miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat. Wybuchł skandal, kiedy Rachel Petit zaszła w ciążę na wiele miesięcy przed tym, nim mogła poślubić siostrzeńca swego zmarłego męża, Frederica Pissar-ra, który przybył z Bordeaux załatwić sprawy spadkowe po wuju. Władze duńskie miłościwie udzieliły im ślubu cywilnego, zanim urodził się chłopiec, który zmarł w niemowlęctwie, ale synagoga nie chciała uznać legalności tego związku.
Camille przez cztery lata pracował u ojca. Dostawał dobrą pensję, a surowi rodzice zmusili go, by większość zarobionych pieniędzy odkładał. Były to lata stracone, jeśli nie liczyć chwil, kiedy mógł wypłynąć swoją małą łódką, poszukując na brzegach zatoki scen do szkicowania, lub chwil, gdy wędrował po zalesionych wzgórzach, póki nie znalazł polanki, na której mógł zasiąść do malowania akwarelą morza rozciągającego się poniżej. Kochał swoich bliskich i pragnął działać dla dobra rodziny, ale marzył o tym, by wyrwać się z ograniczonej przestrzeni wyspy, by móc swobodnie pracować i doskonalić trudne i zwodnicze techniki malarskie. Wszystko się w nim gotowało, kiedy ojciec karcił go za to, że zabawia się rysowaniem, zamiast rozejrzeć się po dobrze prosperującej firmie i znaleźć coś ważniejszego do roboty.
Musiał się wyrwać. W jakieś inne miejsce. Gdzie będzie mógł malować od świtu do zmierzchu. Ale dokąd? Jak usprawiedliwić porzucenie kwitnącego interesu na rzecz nędznego świata sztuki, niepewnej przyszłości? Rodzice będą się temu sprzeciwiać, uznają jego postępowanie za akt zdrady.
I wtedy poznał Fritza Melbye’a, młodego Duńczyka, który przybył na St. Thomas latem 1851, żeby na zamówienie Akademii w Kopenhadze namalować duński port Charlotte Amalie. Camille zawarł znajomość z dwudziestopięcioletnim artystą, kiedy czekał na wyładowanie ze statku skrzyń i bel. Sprawdzał listy przewozowe, ale starał się również szkicować żaglowce, słupy, ludzi przewożących łodziami wiosłowymi na brzeg beczki i kosze, białoskrzydłe ptaki nurkujące po ryby.
- Jest pan pierwszym malarzem, którego poznałem - wykrzyknął. - Na tej wyspie nie produkujemy malarzy. Tylko palmy i rum.
Spędzali razem każdą chwilę, kiedy tylko Camille mógł się uwolnić od pilnowania załadunku. Fritz Melbye w wieku dwudziestu dwóch lat wystawił w Kopenhaskiej Akademii dwa obrazy, co było osiągnięciem niezwykłym. Nie został w Kopenhadze, by cieszyć się swoim sukcem, pojechał na dłuższy czas do Nowego Jorku, potem udał się na północ na granicę kanadyjską, by namalować wodospad Niagara. W Ameryce nauczył się potocznej angielszczyzny, a kiedy był podekscytowany, często stawiał orzeczenie na końcu zdania.
Camille rzadko mógł zabierać przyjaciela do domu. Pissar-rowie słynęli z gościnności, ale matkę Camille’a już wcześniej niepokoiła fascynacja syna rysunkami i uważała, że Fritz ma na niego niebezpieczny wpływ. Fritzowi udało się znaleźć jedynie mały brudny pokoik w Charlotte Amalie, chodził tam tylko spać po trwających do północy rozmowach z Ca-mille’em. Ponieważ chciał jak najprędzej wrócić do Danii, pracował jak szalony, dokładnie obejrzał wspaniałą zatokę i stworzył barwną akwarelę niewielkiego spokojnego portu. Przy wyjeździe Fritz wyznał:
- W przyszłym roku znowu przyjadę. Czy znajdziesz mi jasny czysty pokój? Możemy razem szkicować. Ale tak naprawdę powinniśmy znaleźć interesujące miejsce w Ameryce Południowej. Takie ze wspaniałymi motywami. Będziesz mógł to zrobić? Wyrwać się?
Camille odpowiedział z entuzjazmem:
- Oszczędziłem z mojej pensji dosyć, by wystarczyło na rok, może na dwa. Ale będę musiał wyjechać bez zgody rodziców. Chcą, żebym został człowiekiem interesu, nie malarzem. - Odrzucił do tyłu głowę z bujną czupryną ciemno-blond włosów i roześmiał się: - Kimkolwiek, byle nie malarzem.
- Poczekamy na statek do miejsca, gdzie chcemy jechać, i w ostatniej chwili wejdziemy na pokład, list zostawisz...
I w następnym roku tak właśnie zrobili, wsiedli na statek do La Guaira, nieciekawego portu w Wenezueli.
Miał cały rok na podjęcie decyzji, czy wyjedzie z Fritzem Melbye’em bez informowania o tym rodziców. Z wielu powodów nie powinien tak postąpić. Rodzice zapewnili mu pięć lat wspaniałej edukacji we Francji, wyrzekając się na ten czas jego pomocy i wpędzając się w znaczne koszty. Wychowali go i kochali, zamierzali przekazać rodzinny interes jemu i bratu, kiedy Frederic pójdzie już na emeryturę. Czuliby się bardzo dotknięci. Rachel miała skłonności do wybuchów gniewu i żalu, jej zachowanie będzie pewnie ciężarem dla ojca. Jednak nie ma innego wyjścia.
W La Guaira Camille natychmiast namalował akwarelkę miasta, domki przy krętych uliczkach, wędrującą rodzinę: ojciec jechał na ośle, matka jedną ręką trzymała rączkę dziecka, w drugiej niosła ciężki tobół.
Pociąg dotarł do stacji Clermont, gdzie był bufet. Camille wyskoczył z wagonu, kupił trochę sera, kawałek długiego wąskiego dobrze wypieczonego chleba, zwanego ficelle, sznurek, i niewielki dzban wina z pobliskiej winnicy w Liancourt. Nie miał nic w ustach od pospiesznego śniadania w londyńskiej gospodzie, jakieś siedem czy osiem godzin wcześniej. Łapczywie jadł świeży chleb z serem, a pociąg tymczasem przedzierał się z łomotem przez śliczne miasta Clermont i Liancourt, przyklejał się do wzgórz pośród kredowych wzniesień Pikar-dii. Patrząc na kryte czerwoną dachówką domki i przyległe winnice, zachwycony bogactwem barw, Camille wzdychał:
- Chętnie przerwałbym podróż, żeby porobić trochę szkiców. Dla artysty to wymarzona sytuacja, zatrzymać się, kontynuować podróż, znowu się zatrzymać.
Pochłonął chleb i ser, popił ostatnim łykiem wina i postanowił:
- I pewnego dnia tak właśnie zrobię.
3
Zmrok zapad! wcześnie. Lampki olejne w pociągu zapalił z zewnątrz człowiek idący po dachach wagonów. Wkrótce zajechali na Gare St. Lazare, przypominający budę hangar, przycupnięty nad pierwszym tunelem, zbudowany z nieocio-sanych kamieni związanych zaprawą i pomalowany na jas-nożółty kolor. Camille uznał, że dworzec jest wyjątkowo brzydki.
Wysiadł na peron w chłód wieczoru. Było już zupełnie ciemno, podróżował przez jedenaście godzin. Wręczył bagażowemu kwity, ale musiał czekać dobre pół godziny, zanim walizki, nawet te wcześniej już odprawione w Boulogne, postawiono na stołach do kontroli celnej.
Przed stacją stał rząd pojazdów. Chociaż mieszkanie matki u stóp Montmartre’u znajdowało się w pobliżu, było jednak zbyt daleko, by nieść ciężkie sakwojaże. Podszedł do zaprzężonej w jednego konia dorożki na samym początku kolejki. Koń próbował wciągnąć źdźbło słomy przylepione do obwisłych warg. Dorożkarz, mamroczący pod nosem o długim wyczekiwaniu, miał na sobie brudną pelerynę z wieloma pelerynkami na ramionach, na głowie bezkształtny kapelusz, a na nogach wielkie saboty.
- Combien? Za ile zawiezie mnie pan pod numer cztery przy rue Notre Damę de Lorette, w południowej części Mont-martre’u?
Dorożkarz zmierzył wzrokiem cudzoziemca, który nie miał pojęcia o taryfach.
- Cztery franki. Osiemdziesiąt centów.
- Nie ma mowy. Regulaminowo należy się frank pięćdziesiąt.
Dorożkarz zaklął.
- Uparciuch z pana. Dwa franki pięćdziesiąt.
- Dwa. I kilka sous napiwku.
- Je suis baba. Całkiem osłupiałem. Wsiadaj pan.
Wszedł po dwóch żelaznych stopniach, usiadł na siedzeniu obitym welwetem w kolorze żółtym, ostrym jak paczka igieł. Pod nogami miał warstwę słomy cuchnącej gnojem. Drzwiczki się nie domykały, okienko było wybite, koń o niewielkim łbie i rzadkim ogonie ledwie miał siłę ciągnąć ciężką dorożkę po wyboistym bruku.
Królewski pojazd, myślał rozbawiony Camille. Ale nareszcie Paryż!
Wyglądając przez stłuczone okienko, uświadomił sobie ze zdumieniem, że nie jest to ten sam Paryż, który opuścił przed ośmioma laty. Całe rzędy domów zburzono, wąskie kręte uliczki zniknęły pod gruzami. Zastukał na dorożkarza i wykrzyknął:
- Co się stało? Wygląda tak, jakby armia najeźdźców zniszczyła miasto.
Dorożkarz splunął w październikową ciemność.
- C’est ca. Faktycznie. Nasz szalony cesarz Napoleon III, taki z niego cesarz jak z mojej szkapy koń wyścigowy na torze w Amiens, razem ze swoim nowym prefektem policji sprowadzonym z Poitiers, nazywa się Haussmann, równają z ziemią całe miasto.
- Ale dlaczego?
- Un bonneteau. W trzy karty łatwo oszukać. Cesarz mówi: „Żeby zrobić z Paryża miasto z marmuru, tak piękne jak starożytny Rzym”. Mówi, że chce być drugim Augustem. A to kłamstwo. Chce się pozbyć wąskich uliczek, żeby lud nie mógł wyrywać kamieni z bruku i burzyć się jak w tysiąc osiemset czterdziestym ósmym. Zbuduje szerokie bulwary, na których wojsko będzie mogło strzelać do protestujących...
Camille z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Niemożliwe, żeby tylko o to chodziło. Pamiętam z dziecinnych lat, że ta część Paryża to były straszne rudery, nieopisana nędza, wylęgarnia gruźlicy.
- Władza nigdy nie robi niczego dobrego dla ludzi. Pan popatrzy na moją na pół zdechłą szkapę i tę zgniłą dorożkę. W jaki sposób przez całe nędzne życie, niech pan tylko popatrzy na moją gębę i spróbuje powiedzieć, czy jestem młody, czy stary, mógłbym odłożyć pieniądze na nowego konia i dorożkę?
Po krótkiej jeździe znaleźli się na rue St. Lazare, potem w lewo na rue St. Georges, skąd skręcili na północ do Notre Damę de Lorette, kościoła niby kamienna forteca, wokół którego gromadziły się już prostytutki z sąsiedztwa w jaskrawych strojach, zwane loretkami, gotowe do nocnych transakcji. Żydowska dzielnica położona w górę od Notre Damę de Lorette cieszyła się zainteresowaniem artystów, bo kwitło tam życie na wolnym powietrzu, na stromych uliczkach rozstawiano na chodnikach stragany.
- Cztery franki - zawołał Camille, wysiadając. - Przykro mi, że się targowałem. Proszę kupić biednej szkapie trochę owsa. I położyć tu z tyłu świeżego siana. Cuchnie jak w oborze.
- Cztery franki? Jest pan głupcem. Ale za takie pieniądze gotów jestem wyperfumować słomę.
' Apartament Pissarrów był niewielki w porównaniu z obszernym mieszkaniem nad sklepem na St. Thomas. Olbrzymie meble z duńskich Indii Zachodnich wypełniały mieszkanie równie skutecznie jak bibeloty, drobiazgi, rośliny doniczkowe czy stoliczki z rupieciami tak łubiane przez Francuzów. Jednak nowe meble były strasznie drogie. Każda młoda para dostawała od rodziców czy dziadków łóżko i stół i czekała, wcale nie tak cierpliwie, aż odziedziczy komodę czy szezlong. A ponieważ cała rodzina Pissarrów była właśnie w trakcie przeprowadzki do Paryża, więc nie mieli najmniejszego zamiaru kupować mebli do nowego domu. Skoro w mieszkaniu nad sklepem na St. Thomas miał pozostać tylko Frederic z jednym synem, najpierw z Camille’em, potem z Alfredem, zapakowali swoje solidne, zbyt duże meble w skrzynie i wysłali razem z Rachel, Emmą i jej trójką dzieci, z Delphine i Alfredem linią okrętową, z którą rodzina robiła interesy. Zostawili tylko dwie wąskie kozetki, stół do posiłków i dwa nie tak znów wygodne krzesła. Alfred na dawno obiecanym rocznym urlopie w Paryżu, wolny od obowiązków dostawcy okrętowego w firmie Pissarrów, pomógł rodzinie zainstalować się na nowym miejscu. Camille zobaczył teraz w paryskim mieszkaniu na drugim piętrze kamienicy meble, pośród których dorastał na tropikalnej wyspie. W przedpokoju stał wieszak połączony ze stojakiem na laski i parasole, a także z niewielkim krzesełkiem, na którym zwykle siadał, aby zdjąć przemoczone buty.
Rachel Pissarro usłyszała kroki syna, wyszła z sypialni i z radosnym krzykiem porwała go w objęcia, przygniatając obfitym biustem, okrywała jego twarz gorącymi pocałunkami, wydając przy tym okrzyki ulgi:
- Camille. Mój kochany. Nareszcie.
Ucałował serdecznie matczyne policzki i wyszeptał:
- Jak dobrze znowu mamę widzieć. Przyjechałem najszybciej, jak mogłem.
- Wiedziałam, że tak zrobisz. Na tobie zawsze mogę polegać.
Nie zawsze, pomyślał Camille. Nie wtedy, kiedy uciekłem na dwa lata do Wenezueli. Ale nie była to odpowiednia chwila na wypominanie braku lojalności.
Trzymał matkę na odległość wyciągniętej ręki. Na czubku brązowych lśniących włosów, równo rozdzielonych przedziałkiem pośrodku, tkwił koronkowy czepek, włosy przyprószyła lekka siwizna; okulary bez oprawek siedziały nisko na prostym nosie o szerokich nozdrzach. Rachel miała duże i zmysłowe usta, brązowe oczy częściowo ukryte pod powiekami. Wysoka, szerokobiodra kobieta dobiegała teraz sześćdziesiątki. Dwuczęściowa sukienka, dopasowana w talii i przy łokciach, wykończona na brzegach ciemnoniebieską jedwabną falbaną, rozszerzała się na biodrach i nadgarstkach.
Mimo wieku Rachel nadal była atrakcyjną kobietą. Nie poddawała się łatwo, była dobrą towarzyszką dla ojca i partnerką w rozrastającym się przedsiębiorstwie Pissarrów, w którym prowadziła księgowość, zapewniając kredyt i wypłacalność firmy. Przyjaciele na St. Thomas mówili o niej: Rachel Pissarro ma wszystkie zalety, nie umie tylko być szczęśliwa.
Nic dziwnego, pomyślał Camille, wycierając delikatnie końcami palców łzy z oczu matki. Z czwórki dzieci z pierwszym mężem dwójka umarła młodo, a sama Rachel owdowiała w wieku zaledwie dwudziestu dziewięciu lat. Dwaj synowie, których miała z moim ojcem, też umarli, jeden w niemowlęctwie, drugi jako dwudziestolatek. A teraz Delphine...
Matka wpatrywała się w niego: długie włosy układały się w fale nad ściśle przylegającymi uszami, nos rzymskiego senatora, umieszczony tuż pod poziomem oczu, duże brązowe oczy dominujące nad twarzą, szeroko osadzone, spostrzegawcze, przyjazne, a jednak patrzące na świat lekko sceptycznie; takich oczu trudno nie zauważyć.
- Jeszcze nikt nie oskarża! mnie o to, że jestem przystojny. - Zaśmiał się Camille. - Choć moja twarz coś mówi.
- Wyrosłeś. Jesteś już prawie mężczyzną.
- Mamo, nie wyrosłem fizycznie. Mam mniej więcej ten sam wzrost, sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, ważę siedemdziesiąt pięć kilogramów. Dojrzałem jedynie w głowie, a tego nie widać.
Rachel już miała na końcu języka pytanie, uznała jednak, że to nieodpowiednia pora. Z półprzymkniętymi powiekami wymamrotała:
- Delphine pyta o ciebie. To właśnie trzyma ją przy życiu, czekanie na ciebie.
Do pokoju weszła jego siostra Emma i uściskała go.
- Ostrzegam cię, drogi braciszku, że nie możesz jej okłamywać ani dawać fałszywych nadziei. Wie, że to kwestia dni. Pogodziła się z tym. Nie ma woli życia.
Rachel wtrąciła głosem pełnym goryczy:
- Mówi, że jej życie zawsze było puste.
- Czy to prawda, Emmo?
Stał, wpatrując się w przyrodnią siostrę, starszą o dziesięć lat, która była dla niego zastępczą matką podczas załamań Rachel, pomstującej na los, wykrzykującej z niepokojem: „Śmierć musi być moją przyjaciółką, tak nieustannie mi towarzyszy”.
Emma także ubrana była w dwuczęściową suknię i batystową bluzkę z wysokim kołnierzem. Na biuście miała mniej warstw materiału niż matka, co było wyrazem częściowej rewolty przeciwko francuskim fabrykantom tekstyliów, którzy lansowali modę ubierania kobiet na podobieństwo mumii, w liczne choć nie tak ciasno zawinięte warstwy materiału.
Camille oczywiście nie znał ojca Emmy, pierwszego męża swojej matki, Isaaca Petita, sądził jednak, że Emma musiała odziedziczyć jego charakter: spokojny, solidny, przyjmujący życie z ironicznym poczuciem humoru. Czuł się z nią wyjątkowo związany, zawsze się wspierali. Emma nie odznaczała się urodą, ale w wieku trzydziestu pięciu lat po urodzeniu trójki dzieci była jeszcze atrakcyjna; lśniące włosy ciemnoblond zaczesane do tyłu, skręcone w węzeł i bezpiecznie ujęte w modną siatkę. Miała jasną karnację i orzechowe oczy, zarazem przenikliwe i łagodne.
- Tak - odpowiedziała spokojnie na pytanie Camille’a. - Ponieważ Delphine jest nieładna, uważała, że nikt nie może jej pokochać... Ponieważ brakowało jej dowcipu, spontaniczności, uznała, że nikt nie może się nią zainteresować.
- Ja ją kocham - wykrzyknął Camille. - Zawsze starałem się ją rozśmieszać, robić coś, co ją zainteresuje. Czy mogę już do niej pójść? Nie będę niczego udawał, zobaczy jednak, że przynajmniej brat ją kocha.
4
' Sypialnia Delphine o białych ścianach bez żadnych dekoracji przypominała celę mnicha. Takie było życzenie Delphine. Leżała na wąskim łóżku ozdobionym poskręcanymi wysokimi słupkami w kształcie ananasa, był to jedyny rodzinny mebel wykonany na Antylach, z baldachimem w „hiszpański” wzór sporządzonym przez kobiety z plemienia Cha-Cha. W pokoju stała jeszcze mahoniowa szafa na ubrania, niewielki stolik na lekarstwa i jedno krzesło dla lekarza lub czuwającego przy chorej członka rodziny; na ścianie wisiało lustro.
Delphine była drobną trzydziestodwulatką, twarz miała szarą i pobrużdżoną. Wzrok jej się rozjaśnił, kiedy Camille stanął przy łóżku.
Wziął jej wychudłą dłoń, pocałował i mocno trzymał.
Dlaczego, zapytywał się w duchu po raz tysięczny. Przecież nie cierpi na żadną znaną chorobę. Nigdy nie złapała żadnej z licznych gorączek, które zabiły pierwszego męża mamy i czwórkę jej dzieci. Lekarz twierdzi, że ma zdrowe serce, płuca, krew.
Delphine odpowiedziała na niezadane pytanie.
- Emma uważa, że dostałam niedobre karty. Ale to nieprawda, Camille. Byty ślepe. Żadnych cyfr, dżokerów, królowych czy króli. Nie da się grać ślepymi kartami. Taka się urodziłam. Może inni ludzie też tacy są. Czy to możliwe?
Powstrzymując łzy, ucałował obydwa kąciki jej suchych ust, zaczesał palcami jej włosy do tyłu, czoło zdawało się rozgorączkowane. Mimo ostrzeżeń Emmy musiał spróbować.
- Delphine, pokażę ci Paryż. Razem będziemy się nim zachwycać.
Delphine przecząco pokręciła głową.
- Camille, ja chętnie odchodzę. To nie takie e trudne, zwłaszcza kiedy ty tu jesteś. Tobie na mnie zależy. J
Po wyjściu z pokoju spotkał za drzwiami matkę. W jej niespokojnych oczach dostrzegł czerwone błyski furii.
- To nieprawda. Wcale nie brakowało jej dobrych rzeczy. Nie umiera ze smutku. Bóg zesłał jej zgubną chorobę, tak ukrytą we wnętrzu, że żaden doktor nie potrafi jej odkryć. Dlaczego mam być obwiniana o to, że urodziłam dziecko, któremu brakuje woli życia? To fizyczne, nie psychiczne. Psychika może okaleczyć, ale nie zabija.
- Zrobiła mama wszystko, co może zrobić matka - pocieszał Camille. - Nawet rozstała się mama z mężem na cały ten rok.
Jego pogodny charakter podziałał na nią uspokajająco.
- Jesteś dobrym synem - powiedziała cicho. - Ale dlaczego mam stracić piątkę z ośmiorga moich dzieci?
- Mama jest religijna. Proszę zadać Bogu to pytanie.
Do pokoju weszła Emma. Miała na sobie spódnicę do kostek z haftowanymi falbankami, a na to krótki fartuszek.
- Chodź do kuchni.
Było to niewielkie pomieszczenie, oddalone od jadalni, na pólkach i haczykach stały i wisiały miedziane rondle, patelnie i szpikulce przywiezione z St. Thomas.
- Jadłeś coś?
- Tylko kawałek chleba z serem w Clermont.
- Tak myślałam. Zostało dużo zupy. Odgrzeję ci. Miałyśmy kucharkę, ale ona... zresztą mniejsza z tym. Nastawię czajnik.
Kiedy Camille wszedł do jadalni, znowu znalazł się w domu na St. Thomas, zobaczył rozstawiany mahoniowy stół in-tarsjowany jaśniejszym drewnem, który towarzyszył jego dorastaniu, otoczony tymi samymi rzeźbionymi krzesłami. Pod jedną ścianą stała ogromna szafa na obrusy i porcelanę. Camille z uśmiechem otworzył drzwiczki i w tym samym momencie rozległ się dzwonek... by ostrzec Rachel, że jedno z jej dzieci dobiera się do cudownego dżemu. W kredensie pod przeciwległą ścianą stały posrebrzane świeczniki, srebrny dzbanek do lodu i kryształowe karafki na rum, whisky, koniak. W pamięci Camille’a ożyły chwile na otwartej werandzie domu na wyspach, gdzie rodzina zbierała się na zakończenie długiego gorącego dnia. W pokojach na St. Thomas te wielkie, ale ozdobione delikatną rzeźbą meble miały wokół siebie pustą przestrzeń, tutaj, w paryskim mieszkaniu, Camille musiał przeciskać się wąskimi ścieżkami zupełnie jak w mahoniowym lesie.
Emma nie stała nad nim. Pozwoliła mu jeść w spokoju, nie zadawała żadnych pytań, sama natomiast opowiadała o samotnym roku kobiet w Paryżu. Ich brat, Alfred, miał kochankę i nie zawsze wracał do domu. Dziadkowie Pissarro, którzy czule opiekowali się Camille’em podczas jego pięcioletniego pobytu w internacie przy Pension Savary, zabierali go do siebie na ferie czy letnie wakacje, byli już bardzo starzy. Wuj Moise Pissarro, który poślubił własną siostrzenicę, przychodził czasami ze swoimi małymi dziećmi.
- Żyjemy poniekąd w izolacji - mówiła Emma. - Niewiele można na to poradzić, kiedy Delphine jest tak chora i zależna od nas.
- To wielkie poświęcenie z twojej strony, że zdecydowałaś się na tak długie rozstanie z Phineasem.
Wzruszyła ramionami.
- Chyba przywiozłeś mi jakieś listy?
- Bardzo dużo. Przez cały miesiąc pisał do ciebie codziennie.
Camille z wielką radością skonstatował, że po wielu miesiącach spędzonych z dala od męża, z którym od siedmiu lat łączyło ją małżeństwo zawarte z miłości, Emma nie była ani rozgoryczona, ani przygnębiona. Rok lub dłużej zabierze Phineasowi Isaacsonowi, synowi solidnej kupieckiej rodziny z Anglii, który osiadł na St. Thomas, sfinalizowanie rodzinnych interesów powiązanych na ogół z interesami Pissarrów, załatwienie własnych spraw i powrót do Londynu, gdzie dołączy do niego Emma z dziećmi.
- Byłam potrzebna mojej matce. - Dzieci miały zwyczaj mówić „moja matka” zamiast „nasza matka” czy po prostu „matka”. - Żeby się tu zadomowiła, przystosowała do życia w światowej stolicy, przecież ona nigdy nie wyjeżdżała z naszej maleńkiej wyspy. Phineas okazał się bardzo wyrozumiały. Ale ja miałam też dwa egoistyczne cele.
Emma odznaczała się bezpośredniością i szczerością, zaletami niezwykle cennymi, bo przecież najczęściej ukryte są one za parawanem niedomówień i uników.
- Po pierwsze, chciałam wywieźć moje dzieci z tej okropnej wyspy. Po drugie, chciałam przyspieszyć załatwianie spraw przez Phineasa, nawet gdyby miało to przynieść mu straty. Nie lubi być beze mnie tak samo jak ja bez niego. Nie możemy się doczekać, kiedy zamieszkamy w Londynie.
Camille zastał matkę w salonie; siedziała jak pomnik na środku obitej tapicerką duńskiej sofy z Indii Zachodnich. Naprzeciwko stał duży okrągły stół z marmurowym blatem i rzeźbionymi mahoniowymi nóżkami. Znajdowały się tu także oszklona biblioteka, wyplatane krzesła z trzciny i bujane fotele z wypolerowanego mahoniu. Usiadł obok matki na sofie.
- Ojciec czuje się dobrze. Prosił, żeby mamie powiedzieć, że nawet jeśli nie sprzeda korzystnie sklepu i domu w ciągu najbliższych miesięcy, przyjedzie tu latem na długo.
Rachel westchnęła głęboko.
- A jak idą interesy?
- Dostawa na statki bardzo ucierpiała. Żaglowce, które musiały przystawać po zaopatrzenie w drodze z Europy do Stanów Zjednoczonych i Ameryki Południowej, są zastępowane przez parowce, które nie potrzebują zawijać do portu. Mogą ze swoim ładunkiem płynąć bezpośrednio.
- Ale nieruchomość jest wartościowa - wyszeptała. - Jeden z największych, najsolidniejszych budynków przy głównej ulicy...
- ... tylko nie ma chętnych. Ojciec czeka na korzystną zmianę w interesach. To nadejdzie.
- Ale kiedy? Mąż jest mi potrzebny tutaj.
- Mamo, wszyscy czegoś potrzebujemy - odpowiedział łagodnie Camille. - Niech mama nie traci cierpliwości. Przed nami jeszcze wiele lat.
- Dzięki Bogu, ty masz ich więcej niż ja... - Pochyliła się gwałtownie w kierunku Camille’a. - Mówiąc o potrzebach...
- Och nie, maman. Dopiero przyjechałem.
- Zgoda. Ale mamy do pomówienia o poważnych sprawach.
- D'accord.
Rachel czuła się ufna i bezpieczna jedynie w kręgu rodziny. Poślubiła męża starszej siostry, po jej śmierci. Kiedy z kolei umarł ten odziedziczony mąż, nie doczekawszy wieku średniego, wyszła za jego siostrzeńca Frederica, o siedem lat młodszego od niej. Dwudziestoczteroletniego Frederica wysłano z Bor-deaux, żeby z korzyścią dla rodziny załatwił sprawy spadkowe po Isaacu Petit. Rachel popierała małżeństwo Emmy z Phinea-sem, ponieważ według jej własnych słów: „Phineas był jak członek rodziny”.
Kiedy starszy brat jej męża poślubił siostrzenicę, zaaprobowała to słowami: „Wszystko zostanie w rodzinie”.
- Maman, czy mnie też zamierza mama podobnie ożenić?
- zapytał Camille.
- Niestety nie. Nie ma dla ciebie żadnej atrakcyjnej kuzynki. Znajdę ci jakąś udaną dziewczynę z dobrej żydowskiej rodziny z godnym posagiem.
- Ale proszę się nie spieszyć, maman.
- A kto się spieszy? Nie mogę wprowadzić cię do towarzystwa, póki nie zaczniesz porządnie zarabiać.
5
Paryż ubrał się w poranny cichy strój świtu. Camille obudził się z pierwszym brzaskiem, uczesał, włożył czystą koszulę i spodnie i poszedł do pokoju Delphine. Leżała przykryta pod brodę, niewidzącymi oczami wpatrywała się w sufit.
- Jak dobrze, że już nie śpisz. Zrobię nam kawy. Tymczasem powinni dostarczyć świeże rogaliki.
Delphine leciutko uniosła wargi.
Rachel z córkami wyjechała do Paryża natychmiast po powrocie Camille’a z Wenezueli. Nie miała czasu posłuchać o jego pobycie w Ameryce Południowej ani obejrzeć jego szkicow-ników i akwarel. Teraz jadł śniadanie i opowiadał Delphine o Fritzu Melbye’u i Caracas, o barwnym życiu jego mieszkańców, o wyprawach na wieś, o tym, jak ekscytujące i jak trudne zarazem były próby utrwalenia charakteru tych ludzi na czystym arkuszu papieru za pomocą węgla czy pióra.
Trochę ją zainteresował, miała teraz głowę na tym samym poziomie co on, pokazywał jej ołówkowe szkice przystojnych tubylczych kobiet w skomplikowanych nakryciach głowy; kobietę niosącą na głowie tacę z jedzeniem; Miejscowe kobiety przy praniu. Potem przeszedł do rysunku przedstawiającego targ z kolorowo ubranymi ludźmi, zebranie klanu mężczyzn w Monte Avila, studia bosych tubylców opartych na swoich osłach wykonane ołówkiem i tuszem. Podniósł do góry niezwykle wyrazisty Taniec karnawałowy; wielkie ciemne pomieszczenie w sepii, w którym z tuzin par wiruje w rytm uderzających o siebie tykw. I lawowana Pracownia artysty z osobnymi sztalugami dla niego i Fritza Melbye’a, z tuzinem rysunków i obrazów dekorujących ściany, po jednej stronie atelier młody student, a przy sztalugach Fritz.
Delphine odezwała się z trudem:
- Tak się cieszę, że jesteś.
- To dlaczego chcesz nas opuścić?
Po jakimś czasie usnęła. Przyszła Emma otulona ciepłą szatą.
- Będzie spała przez większość dnia. Może poszedłbyś na spacer? Na pewno marzysz o tym, by pochodzić po ulicach Paryża. Ale uważaj, możesz znaleźć się pod gruzami jakiejś wyburzanej dzielnicy.
Camille się roześmiał.
- Anton Melbye, brat Fritza, ma tu niedaleko pracownię. Pod numerem osiemnastym przy rue de la Ferme de Ma-thurins. Fritz prosił mnie w liście, żebym wpadł do Antona. I pewnie tak zrobię.
Musiał załatwić dokument tożsamości, który będzie dowodem, że przebywa w Paryżu legalnie. Kiedy wszedł do wyznaczonego biura, smród o mało nie zwalił go z nóg. Musiała to być zdechła mysz między dwiema teczkami, resztki jedzenia gnijące w kącie, przepocone długo noszone ubrania. O ile, co przypomniał sobie, idąc nad Sekwanę, biura w Paryżu nadal cuchną, ponieważ wszędzie są zamknięte okna, by nie dopuścić zarazków straszliwej gruźlicy, o tyle wszystko inne uległo zadziwiającej wręcz zmianie. Wielki obszar pomiędzy Luwrem a Tuileries, niegdyś stanowiący niemal samodzielne miasteczko z setkami starych domków królewskich w stanie zaawansowanego rozkładu, został wyburzony, a grunty przekształcono w ogród za sprawą prefekta Haussmanna i monarchy - budowniczego miast, Napoleona III. Na Lewym Brzegu pozostały imponujące łaźnie, Les Bains Deligny, Vivier, Petit. Każda jak pływająca willa zakotwiczona przy Quai d’Orsay. Choć było to bardziej kosztowne, Camille postanowił uraczyć się łaźnią chińską. Na St. Thomas czystość była de rigueur, łatwo też było ją osiągnąć. Czarna kobieta, kupiona przez rodzinę Pissarrów jako niewolnica, która uwolniona aktem z 1848 roku, oznajmiła: „To moja rodzina, zostaję”, kąpała ich raz w tygodniu w wielkiej żelaznej wannie. Ale przez większość czasu pluskał się w wodach zatoki. W Paryżu człowiek musiał chodzić do publicznej łaźni albo żyć w brudzie. Z uwagi na moralność kobiety nie miały wstępu do łaźni. Ze zdumieniem przeczytał w książeczce kupionej za parę pensów na nabrzeżu, że większość Francuzek umiera, nie zaznawszy ani jednej kąpieli. Wszyscy mężczyźni, oprócz bardzo zamożnych, wzięli w życiu przynajmniej jedną kąpiel, była ona przymusowa przed wcieleniem do wojska. Ręce i paznokcie utrzymywano w nienagannej czystości, ale nikt nigdy nie mył włosów, przeczesywano je natomiast gęstym grzebieniem, który wyciągał wszy.
Dla kogoś z tropikalnych wysp była to informacja zaskakująca. Musiaia być jakaś przyczyna. No i była. Znalazł ją kilka stron dalej. „Kąpiel to dogadzanie sobie. Niebezpieczne dla zdrowia”.
W Paryżu Rachel korzystała z kosztownej metody, angażując krzepkich mężczyzn, którzy wnosili do mieszkania wanny z gorącą wodą.
Schodził z nabrzeża łagodnie opadającymi schodkami do pomalowanego na czerwono chińskiego mostku, który prowadził do łaźni. Wejście znajdowało się pośrodku, prowadziło przez drewniany ganek z donicami kwiatów; ten fragment brzegu stanowił atrakcyjny ogród z wierzbami i topolami. Przeszedł przez galerię udekorowaną kolumnami, pilastrami, malowidłem na suficie. Zapłacił dwadzieścia centymów w kasie, wprowadzono go do osobnego pomieszczenia, w którym do wanny lała się gorąca woda. Kawałek mydła był już wcześniej używany. Orientalny posługacz powiedział:
- Nie ma ograniczenia czasu. Proszę wołać, jak pan chce ciepły ręcznik.
Camille tak długo przebywał w łaźni, że przegapił godzinę kolacji u Rachel. Nie odczuł specjalnej straty, bo mógł jeść wszędzie, jak Paryż długi i szeroki; wszędzie podawano najrozmaitsze potrawy z ulicznych straganów, wózków, z niewielkich dymiących piecyków noszonych przez kobiety. W pobliżu Pont de Notre Damę kupił miskę zupy za jedno su, w kuchni na wolnym powietrzu na Marche des Inno-cents, gdzie przez całą noc furgonami zwożono świeże produkty, kupił potrawę z kurczaka, szynki i fasoli, a wracając nabrzeżem, spotkał starą kobietę z gorącą patelnią; kupił u niej kiełbaski i frytki zawinięte w papier. W Paryżu najczęściej jadano wieprzowinę, sprzedawano ją w dziesiątkach sklepów, które minął po drodze, ale wieprzowina była wyklęta w ich domu na St. Thomas. Szedł tak szybko, że nie zdążył zaspokoić głodu. Po drodze minął kataryniarza, który na przewieszonym przez pierś instrumencie wygrywał uwerturę do Wilhelma Telia, mężczyzn w uniformach rozdających reklamy, a także tłum przed redakcją gazety czytający najnowsze biuletyny o wojnie krymskiej. Zatrzymał się w szwajcarskiej mleczarni na filiżankę gorącej czekolady i patisserie.
Kiedy był w internacie, przejście przez miasto od Mont-martre’u na Lewy Brzeg zajmowało mu niemal trzy godziny,
głównie z powodu nielicznych mostów na Sekwanie i labiryntu uliczek, ślepych zaułków, zablokowanych ulic, całej niemożliwej do przebycia dżungli dziwacznie skonstruowanych domów, z której nie było wyjścia. Pamiętał długie rzędy małych ciemnych sklepików, gdzie towary były tak popakowane, jakby chciano je ukryć, nie było też na nich ceny, zupełnie inaczej niż w sklepie Pissarrów na St. Thomas. Francuscy sklepikarze nie chcieli przyjmować pieniędzy, woleli udzielać kredytu na lichwiarski procent.
V Teraz wszystko uległo zmianie. Paryżanie nie muszą już robić zakupów w pobliżu swojego domu, mogą iść nowymi bulwarami: Strasbourg, rue de Rennes. Sklepy są teraz większe, widniejsze, na wszystkich towarach umieszcza się dobrze widoczne ceny, a obraca się wyłącznie gotówką. Otwarto dwa wielkie atrakcyjne domy towarowe, pierwsze w Paryżu: Bon Marche przed trzema laty, trochę prowincjonalny, a rok wcześniej Louvre, droższy, ale sprzedający towary z całego świata barwnie i efektownie wyeksponowane.
Camille zachwycił się odkryciem, że może za sześć su podróżować omnibusem, w dodatku z przesiadkami. Rue Ber-gere, pierwsza wyasfaltowana ulica w Paryżu, była cudownie równa. Wszędzie widział robotników wymieniających stare wielkie kamienie bruku na małe kawałki piaskowca, na których pojazdy robiły mniejszy hałas. W zamożnych okolicach Faubourg St. Honore ulice wybrukowano płytami z drewna, po których jeździło się jeszcze równiej i ciszej. Najchętniej jeżdżono po wielkich bulwarach: po boulevard des Capuci-nes i boulevard des Italiens; mieściły się tu drogie magazyny z biżuterią, perfumami, torebkami i butami, podczas gdy reszta miasta nadal składała się ze starych wąskich uliczek zatłoczonych tragarzami, wózkami, obnośnymi sprzedawcami, nosicielami wody; uliczki były tak wąskie, że mógł po nich jechać tylko jeden pojazd, a na chodniku nie mogły się minąć dwie osoby, niemal nieuchronnie kończyło się to zejściem jedną nogą do zazwyczaj pełnego rynsztoka. Gdziekolwiek Camille poszedł, widział wielkie dziury w ziemi, czasami to po prostu zapadały się niebrukowane ulice. Burzono całe dzielnice, powstawały nowe budowle zasłonięte gigantycznymi rusztowaniami. To, co zapamiętał, nie licząc rue de Rivoli i Champs Elysees, jako plątaninę uliczek średniowiecznego miasta, które wyrosło organicznie bez planu, sensu czy powodu, odradzało się teraz jako nowoczesna, świadomie zaplanowana metropolia.
Ten dorożkarz nie miał racji, pomyślał. Napoleon III i prefekt Haussmann zrobią z Paryża cud Europy. Dobrze jest być tutaj. Na jego twarzy pojawił się ciepły rumieniec. Niektórzy z nas urodzili się przypadkiem w nieodpowiednim porcie.
6
<? Wchodząc kilka pięter po ciemnych wąskich schodach pod numerem 18 przy rue de la Ferme des Mathurins, słyszał gwar. Na górze niewątpliwie odbywało się przyjęcie albo zebranie. Kiedy pokonał ostatni bieg schodów, zastał drzwi Antona Mel-bye’a otwarte. Jego oczom ukazał się niezwykły widok. Pracownię wypełniali mężczyźni, na półkach przy ścianie tłoczyły się wazony, figurki, kamienne siekiery. Na różnych stołach poniżej półek leżały stare monety w pudełkach wysłanych aksamitem, skrzypce, gitary, bębny najróżniejszych kształtów, kolorowe tureckie kostiumy i szaty zdobiące manekiny; wielkie fajki wodne z Bliskiego Wschodu, fezy, strzelby, szable. Na niektórych półkach stały książki podparte kamiennymi tablicami z hieroglifami, a powyżej półek biegł pas szkiców i akwarel z Turcji, tak ciasno dopasowanych jak obramowanie tapety. Sam Anton Melbye w białych spodniach, białym flanelowym kitlu i czerwonym fezie z Konstantynopola, w cienkich okularach w czarnej oprawie stal przed sztalugami i malował monumentalny obraz bitwy morskiej. Otaczali go pełni podziwu, rozgadani, pijący, jedzący, roześmiani goście, którzy siedzieli na krzesłach, stali lub wylegiwali się na podłodze na orientalnych dywanach. Wielu panów miało na sobie malarskie kitle. Inni byli ubrani bardziej oficjalnie, w cylindrach, długich frakach z wąskimi połami, w modnie skrojonych spodniach szarych lub brązowych, w wykrochmalonych białych koszulach i kołnierzykach przewiązanych czarną muszką. Anton podsycał wysoki stopień ekscytacji; obecność przyjacielskiej koterii, bo tak to wyglądało, zdawała się dodawać mu wigoru i zdolności percepcji.
Nikt nie powitał Camiłle’a. Skrył się w bocznej niszy, skąd mógł obserwować, nie będąc zauważonym. Był całkiem osłupiały.
- Je ne sals pas sur quel pied danser - wymamrotał. - Zawsze wierzyłem, że sztuka to samotne zajęcie.
Najwyraźniej się mylił. Kiedy z Fritzem Melbye’em malowali razem w pracowni w Caracas, a także w lasach i w górach, robili to w ciszy; krytyki i komentarze zostawiali na zakończenie całego dnia pracy. Malować w tej zamieci głosów, w wirze ludzi, ruchu, hałasu! „Nie tracąc ani jednego pociągnięcia pędzla”, wykrzyknął głośno Camille... to wprost nie do pomyślenia. Ale Anton Melbye malował właśnie w taki sposób, a jego obrazy były podziwiane i osiągały wysokie ceny.
Nagle nastąpiła zadziwiająca zmiana. Melbye, bardzo podobny do swojego brata Fritza, wysoki, barczysty, jasnowłosy, z jasną brodą i szarymi oczami oznajmił z duńska akcentowaną francuszczyzną:
- Jestem zmęczony. Pobawmy się i pośpiewajmy przez chwilę.
Odszedł od sztalug, wziął gitarę, zapadł się wygodnie na skórzanej zapinanej na guziczki poduszce i czule przejechał palcami po strunach. Przyjaciele skupili się wokół niego.
Kiedy Melbye zaczął grać Dobrego burżuja, mężczyźni za jego plecami zaśpiewali donośnie:
W niebiańskim cesarstwie
Napoleona III
Mieszczuch
Stracha ma dużego.
Czy jest głodny, kiedy je?
Czy spragniony, kiedy pije?
Nie, na pewno nie!
Kochanka jego to anioł prawdziwy
Lecz nie miłością, a forsą
Się żywi.
Ten wielbiciel rutyny
Postęp traktuje
Jak dzikie wyczyny.
A na słowo „republika”
W domu drży Jak osika.
Odpoęzynek Melbye’a zdawał się rodzajem sygnału. Rozległy się serdeczne pożegnania, cała koteria przeszła obok Camil-le’a, nadal podśpiewując. Camille wyszedł ze swojej pseudokry-jówki przy drzwiach i przedstawił się gospodarzowi.
- A, pan jest przyjacielem mojego brata wędrownika. Serdecznie witam. Fritz wspominał o panu w listach. Podobno dobrze wam było razem?
- I nie był to czas zmarnowany. Fritz jest bardzo pracowity. Wiele się od niego nauczyłem.
- On twierdzi, że wiele się nauczył od pana.
Camille zarumienił się, jak przystało na człowieka skromnego. Melbye powiedział z nieukrywaną życzliwością:
- Proszę usiąść. Niech pan wypije ze mną lampkę wina. Miło mi pana poznać, ponieważ Fritz nie jest szczególnie wylewny. Jest pan pierwszym człowiekiem, którego raczył uznać za przyjaciela. Proszę mi opowiedzieć o tych dwóch latach w Caracas. Czy Fritz był tam szczęśliwy? Czyjego prace mają jakąś wartość?
Camille, sącząc wino, opowiedział o ich owocnym pobycie w Wenezueli. Anton wykrzyknął:
- Wiedziałem, że pan dzisiaj przyjdzie. Powiedział mi to wewnętrzny głos. Czy wierzy pan w jasnowidztwo?
- Nie. Mam wystarczające trudności ze zrozumieniem prostych rzeczy, tych, które mogę zobaczyć, usłyszeć i dotknąć. Wiedza tajemna wprawia mnie w zakłopotanie. Zostawiam ją w spokoju, tak samo jak ludzi, którzy wprawiają mnie w zakłopotanie.
Melbye rozluźnił czarny krawat. Przeczesał palcami jasne włosy, długi prosty kosmyk zwinął się za uchem. Malarz miał jasną cerę w odróżnieniu od tropikalnej opalenizny Camille’a. W jego oczach, powiększonych przez szkła okularów, nie było żadnej agresji. Promieniowała od niego aura sukcesu, usta zdawały się wyrażać zadowolenie z przyjemnego smaku światła. Wyraz jego twarzy mówił: „Stanąłem naprzeciw losu otwarcie, miałem zaledwie soupęon talentu. Ale wykorzystałem to maksymalnie”.
- Geniusz Duńczyków polega na umiejętności łączenia solidnego sukcesu ze swobodną przyjaźnią. Uwielbiam pracować. Pracuję całe dnie bez żadnych nacisków ani napięć. Nigdy nie pozwalani sobie na wewnętrzne szmery niepokoju czy trucizny fizycznego wyczerpania.
Camille zauważył, że Anton wypowiadał się w sposób równie zawiły jak jego brat.
- Fritz twierdzi, że ma pan wrodzone umiejętności - zaczął Anton.
- Uczyliśmy się razem, koncentrując się na rysunku...
- I na młodziutkich Wenezuelkach?
- Spędziliśmy czas bardzo miło. Można powiedzieć, że Caracas to było moje wejście w dorosłe życie.
- Ile pan ma lat?
- Dwadzieścia pięć. Na St. Thomas nie można mieć odpowiedniej dziewczyny, jeśli się wcześniej jej nie poślubi. Dla chłopaków z tak skromnymi dochodami jak ja jedyną alternatywą byty prostytutki obsługujące marynarzy wyposzczonych podczas długich rejsów. Niezbyt apetyczne, a w dodatku niebezpieczne z powodu chorób wenerycznych przywleczonych ze wszystkich portów świata. Niektóre wenezuelskie dziewczyny darzyliśmy szczerym uczuciem. Były wspaniałymi towarzyszkami naszych malarskich wypraw w głąb kraju.
- Więc stał się pan mężczyzną?
- Jeśli to jest definicją mężczyzny.
- Częściowo. Ważniejsze jest malowanie. Co pan myśli o obrazach na Wystawie Światowej?
- Jeszcze jej nie widziałem. Przyjechałem przedwczoraj.
- Więc musi pan ją natychmiast zobaczyć, bo niedługo się zamyka. Zaprowadzę pana. Też tam wystawiam i na szczęście mój obraz jest pierwszym, który ludzie widzą zaraz po wejściu. To bardzo poprawiło mi sprzedaż. Proszę się przygotować! Pięć tysięcy obrazów! C’est la mer a boire. To jak próba wypicia morza. Doświadczy pan eksplozji farby i płótna, o jakiej pan nawet nie śnił.
- Czy mogę obejrzeć pańskie prace? Fritz ceni je bardzo wysoko.
- Zbyt wysoko. Ma do nich żal. Wścieka się, kiedy ludzie opisują jego prace jako „malarstwo Antona”. Ale na to nie ma rady, mistrz i uczeń. Ja maluję morze, wyłącznie morze. Przy każdej pogodzie, z rozmaitymi rodząjami statków. Morze mnie fascynuje. W młodości chciałem zostać oficerem marynarki, ale przeszkodziła mi w tym krótkowzroczność. Potem zostałem zawodowym muzykiem. Jako dziewiętnastolatek poszedłem przypadkiem na wystawę malarstwa w Kopenhadze. Jeden z obrazów, przedstawiający silny sztorm na morzu, zafascynował mnie do tego stopnia, że zapisałem się na Akademię Sztuk Plastycznych i proszę, jestem malarzem w randze admirała.
Camille stał przed płótnami, studiował sztormy, latarnie morskie, o które rozbijały się wściekłe fale, morskie bitwy, w których uczestniczyły okręty, działa, walczyli mężczyźni; morze w stanie spokoju, wielokolorowe w pobliżu brzegu, odbijające słońce lub księżyc, żaglowce i statki parowe w portowych przystaniach. Anton Melbye rzeczywiście był subtelnym obserwatorem i wody, i pogody.
7
Godzinny spacer zaprowadził ich obok Gare St. Lazare na południe na rue d’Astorg, a potem przez place de la Ville 1’Eveque i place Beauveau. Camille zapomniał o tym aspekcie francuskiego geniuszu architektonicznego: cztery lub pięć ulic dochodziło do koła, na każdym rogu stał budynek półokrągły z jednej strony, te zaokrąglone budynki tworzyły naprawdę kolisty, harmonijny plac, stanowiący radość dla oczu, rozładowujący wewnętrzne napięcie.
Kiedy doszli do Champs Ely sees, zobaczyli okazały Łuk Triumfalny, a za nim Wystawę Światową.
- Mam wrażenie, że przyjechałem tutaj w odpowiednim momencie - rozmyślał na głos Camille. - Rekonstrukcja miasta może zrodzić nowe idee i nowe energie.
- Każda generacja malarzy jest nowym wynalazkiem, tak samo jak wagony kolejowe pędzące po szynach i rury gazowe do oświetlania mieszkań - odparł Anton.
Wystawa Światowa wyrosła przed nimi jak olbrzymi frachtowiec, który znienacka wyłania się z morskiej mgły tuż nad łódką. Camille zobaczył cztery odrębne pawilony z kamienia, które razem z najbliższym otoczeniem Champs Elysees zajmowały obszar sześciu kiometrów kwadratowych. Więcej niż cała główna rue Charlotte Amalie.
- Wie pan, jak określają to przeciwnicy? - spytał Anton, usłyszawszy zdumione westchnienie Camille’a. - Jako honne-tes hangars, przyzwoite szopy. Ale niechętna krytyka to uznana w Paryżu profesja.
Z paryskich gazet „LTllustration” i „Le Figaro”, które pojawiały się w St. Thomas wraz z każdym francuskim statkiem, a także z lokalnej „Tidende” Camille dowiedział się, że cesarz Napoleon III, przebywając na zesłaniu w Anglii, był zagorzałym wielbicielem wystawy w Crystal Palace. Kiedy został wybrany na prezydenta, a już na pewno po przeprowadzeniu zamachu stanu, po którym ukoronował się na cesarza Napoleona III, zdecydowanie dążył do zorganizowania ultranowoczesnej Wystawy Światowej i prześcignięcia Wielkiej Brytanii.
- Magnifique - wykrzyknął Anton - riest-ce pas?
Rzeczywiście było to wspaniałe, cztery luki w głębi dziedzińca, pośrodku którego rósł olbrzymi kasztan rozpościerający gałęzie wysoko ponad dachem. Dwa wspaniałe skrzydła zaczynały się od łuków, wchodzili łam i wychodzili liczni zwiedzający, mężczyźni w cylindrach i długich surdutach; kobiety w czepkach ustrojonych kwiatami, w sukniach do kostek na spódnicach z obręczami, w kolorowych szalach na ramionach.
Weszli przez mechaniczne tourniquets podliczające liczbę gości. Kołowrotki podobno mogły także podać wagę i wiek wchodzących osób; dopóki nie sprostowano owych fałszywych pogłosek, kobiety unikały odwiedzania wystawy. Tuż za kołowrotkami stali funkcjonariusze w trójgraniastych kapeluszach, z szablami u boku.
W Palais de ITndustrie wystawiano eksperymentalne maszyny w długiej, wyłożonej drewnem galerii. Camille zauważył, że Francuzi wystawiają tkaniny z Lyonu, które jego znajomy z pociągu sprzedawał w Ameryce Południowej. Była też wełna z północy, koronki, brązy, instrumenty precyzyjne, pierwsze sztabki aluminium, porcelana sewrska, srebro z Christofle. Minął angielską ekspozycję metalu i ceramiki.
Amerykanie wystawiali broń myśliwską i meble, Belgowie szaty liturgiczne. Po wejściu do głównego hallu Camille’owi zaparło dech: zdawało się, że budynek wznosi się na wysokość co najmniej trzydziestu metrów, miał łukowo sklepiony szklany dach i galerię chyba na wysokości osiemnastu metrów. Wszędzie znajdowały się schody, gigantyczne rzeźby na piedestałach czterokrotnie wyższe od najwyższego mężczyzny. Poszczególne pawilony miały ozdobne daszki, a na okrągłych podwyższeniach ogrody krzaków i paproci z miękkimi siedzeniami dla odpoczynku utrudzonych nóg. Pluskały fontanny, a wysoko na dźwigarach wokół trójkolorowej flagi francuskiej łopotały inne flagi.
Camille nigdy sobie nie wyobrażał, że można zbudować tak dużą halę. Znajdowały się tam kawiarnie i bary, gdzie można było odpocząć. Najbardziej popularną innowacją okazał się przyrząd do kawy, zwany perkolatorem, wymyślony przez pana Loysela; w ciągu godziny urządzenie to mogło dwa tysiące filiżanek napełnić kawą, z nabożeństwem wypijanej przez obecnych.
Wystawiano nowe lokomotywy i luksusowe wagony kolejowe; gazowe oświetlenie ulic, znane od niedawna; baterie elektryczne, próbne żarówki. Wielkie poruszenie wywołał elektryczny telegraf, okrzyknięty najważniejszym wynalazkiem stulecia, jednak eksponowanemu także alfabetowi Morse’a nie przyznano żadnego szczególnego znaczenia. Największym odkryciem była wulkanizacja gumy. Amerykanin, pan Goodyear, udoskonalił ten proces, toteż można było oglądać „oślepiającą” ekspozycję gumowych grzebieni, zabawek, psów i ptaków, które piszczały po naciśnięciu. Widzów zachwycił gumowy materac napełniony ciepłą wodą. Inną nowinką z Ameryki było urządzenie zwane „maszyną do szycia”, któremu towarzyszył napis: „W nadchodzącej epoce niczego nie będzie się robiło ręcznie”.
Jednak najdłuższe kolejki widzów ustawiały się do klejnotów koronnych; do namiotu radży na wystawie angielskich
Indii; do dwóch kryształowych świeczników z Baccarat; do mówiącej lalki i do posągu Boga w kompletnym stroju, wystawionego przez Belgów. O ile Camille mógł się zorientować, twarz Boga zdawała się wyrażać aprobatę dla tego olbrzymiego jarmarku.
Oficjalny przewodnik z uporem przekonywał, że wystawa okazała się succesfou. Podczas dwustu dni odwiedziło ją ponad pięć milionów osób, które zapłaciły trzy miliony franków, a organizacja wystawy kosztowała jedenaście milionów. Jednak francuskie koleje żelazne przewiozły wiele milionów pasażerów, a paryskie hotele przyjęły pół miliona gości. W niedziele, kiedy wstęp był bezpłatny, przez wystawę przechodziło sto tysięcy oglądających. Odwiedziła ją królowa angielska i król Portugalii. Był to rzeczywiście większy sukces niż wystawa w Crystal Pałace w Londynie w 1851 roku.
Camille i Anton prawie biegiem przemierzyli pozostałe galerie i znaleźli się na zewnątrz w uroczym ogrodzie z dokładnie przyciętymi żywopłotami, wysokimi drzewami i więdną-cymi rabatkami kwiatowymi. Dokładnie naprzeciwko Sztuk Pięknych. Nagle zorientowali się, że są we wnętrzu budynku o wysokim, półkolistym wejściu, z dwupiętrowym szklanym sklepieniem.
Zapach farby olejnej, werniksu, płótna działał jak ambrozja.
Camille stał przed gigantyczną odgrodzoną sznurami halą malarstwa, oczarowany feerią kolorów. Przed nim od razu wyrosły eksponaty z Frankfurtu, Danii, Szwecji, Norwegii, wielkie napisy nad każdym informowały o pochodzeniu obrazu. Dalej znajdowały się wielkie przestrzenie z ekspozycją pruską i włoską, korytarze pełne belgijskich, amerykańskich, hiszpańskich, holenderskich i angielskich pejzaży, a także portretów, martwych natur, widoków morskich wiszących tuż obok siebie, od podłogi do sufitu.
Anton wziął go pod rękę i poprowadził do swojego obrazu Latarnia morska. Camille’owi krew pulsowała w skroniach.
- Ile obrazów tu wystawiono?
- Ponad pięć tysięcy.
- To zbyt łatwe - powiedział ochryple. - Wydaje się, że każdy półgłówek może pokolorować płótno. Malarstwo to złośliwa choroba, która opanowała całą Europę.
- To nie jest czarna zaraza - odpowiedział życzliwie Anton Melbye. - Nikt jeszcze od tego nie umarł. W paryskim argot mówi się le mieux est 1’ennemi du bien. Lepsze jest wrogiem dobrego. Są setki dobrych malarzy. Trzeba dążyć do tego, by być lepszym. Zresztą nie ma wyboru.
Poprowadził Camille’a przez liczne narodowe korytarze do początku wielkiej ekspozycji francuskiej.
- Rozumiem pańską reakcję. Jest pan przytłoczony. Ja też byłem, kiedy przyszedłem tu po raz pierwszy. Po kilku wizytach poszczególne dzieła zaczynają się wyodrębniać. Kiedy rozdzieli pan różne szkoły, zacznie pan rozpoznawać indywidualnych artystów. Wszyscy różnią się od siebie i to jedna ze wspaniałości sztuki, te odległe od siebie szerokości, na których żyją i tworzą artyści.
Przeszli przez szeroką arkadę, której jedną stronę zajmowało malarstwo piemonckie, a drugą rzymskie, szwedzkie i toskańskie. Camille zetknął się z większą liczbą „szkół”, niż w ogóle mógł sobie wyobrazić: romantyczna, prymitywna, nowe tendencje, symbolizm, coup d’oeil, sztuka nowoczesna, ruchy literackie, postępowa...
Co to miało znaczyć? Czy to sami artyści tak się zaszuflad-kowują, czy też literacka brać grupuje malarzy w wilcze sfory?
W dwóch dużych pawilonach francuskich było około dwu tysięcy płócien. Camille zwolnił, próbował im się przyjrzeć, szukał sygnatur w rogu i czuł się porażony własną ignorancją. Kim byli Glaize, Rouget, Flandrin, Yvon, Cabanel, Vi-gnon? Najwyraźniej wszyscy mają odpowiednie kwalifikacje.
Choć przez lata żarliwie przeglądał francuskie magazyny o sztuce i paryskie gazety, nie rozpoznawał tych nazwisk. Widział na obrazach kolejne: Jalabert, Curzon, Troyon, Fra-nais, Ziem, Gudin, Chenavard... po prostu setki...
- To niemożliwe! - wykrzyknął głośno, wywołując zainteresowanie pary w średnim wieku, która oglądała obrazy jak książki na straganie. - W samym Paryżu musi być wiele tysięcy malarzy. Nie potrzeba kolejnych obrazów. A na pewno żadnych więcej malarzy. Budowałem zamki na piasku.
- Spróbujmy najpierw przeorać to francuskie pole - zaproponował Melbye. - Jury dokonuje bardzo surowej selekcji.
- Mon Dieu! To ilu mogło zostać odrzuconych?
- To zależy. Co roku inaczej. A tej wiosny? Pewnie kilka tysięcy.
- Ale dlaczego zostali odrzuceni? Co się dzieje z tymi odrzuconymi biedakami?
- Przede wszystkim nie ma dość miejsca na ścianach dla wszystkich, którzy malują. Po drugie, mnóstwo prac jest wyraźnie amatorskich. Czasami członkowie jury nie mogą zaakceptować tematu obrazu. Niektórzy malarze są skreśleni z powodów politycznych, towarzyskich czy osobistych. A co do drugiego pytania, to do chwili otwarcia nikt nie wie, czy został przyjęty. Ci, których wywieszono, cieszą się. Inni biedacy, jak pan ich nazywa, znajdują swoje płótna w przedsionku z pieczęcią R - odrzucony, rejete. Przeklinają lub płaczą, składają obrazy na niewielkim wózku i ciągną je do domu.
W tym momencie Camille przypomniał sobie dwa rysunki Daumiera: na pierwszym czterech mężczyzn niesie na ramionach stertę olbrzymich płócien, mniejsze, starannie oprawione niosą na plecach młodzi zwolennicy, a tymczasem artysta w wysokim kapeluszu z szerokim rondem, wlecze się za nimi, na plecach ma długie nierówne kosmyki włosów, ubrany jest w znoszony malarski kitel, w lewej ręce trzyma paletę, a prawą z wielkim przejęciem nanosi jeszcze na obraz jakieś korekty. Grupę tę otaczają inni artyści w cylindrach i długich ciemnych paltach. Ich twarze wyrażają zaniepokojenie, kiedy pochyleni do przodu pędzą do Salonu. Na drugim rysunku, Marsz żałobny, malarz wraca do domu przygnębiony, przed nim idą dwaj młodsi mężczyźni, na koźle od cegieł niosą cztery obrazy ze stemplem „odrzucone”.
Który z tych portretów będzie przedstawiał mnie, zastanawiał się Camille.
8
Delphine była osowiała, jej stan pogarszał się gwałtownie. Niezwykle podekscytowany Camille dzielił się z nią swoim oszołomieniem.
- Delphine, to jakby cały świat, żywy, wibrujący wychodził ze ścian, żeby cię zagarnąć.
Jego żywotność wywołała słabe kolory na jej policzkach.
- Camille...
- Słucham?
- Namaluj coś dla mnie.
Pocałował ją w czoło.
- Reste tranąuille. Namaluję dla ciebie wiele pięknych obrazów. Całe życie obrazów.
Iskierka nadziei pojawiła się w brązowej ciemności jej oczu.
- Nigdy nie pozwól, żeby stało się z tobą tak jak ze mną. Kiedy budzisz się rano, patrzysz w sufit i zastanawiasz się „właściwie po co mam dzisiaj wstawać”... i odpowiadasz sobie „po nic”.
Delphine umarła przed świtem. Czy oddycha się płyciutko, czy w ogóle nie oddycha, to niewielka różnica. Camille zastanawiał się posępnie: Co mógłbym namalować dla Delphine?
Mając trzydzieści dwa lata, była jak puste płótno, bez choćby jednego surowego szkicu życia czy kilku plam koloru.
Nie znali rabina, który mógłby poprowadzić uroczystości pogrzebowe. Wprawdzie Rachel i Emma już od roku mieszkały w Paryżu, ale jako samotne kobiety nie czuły się tu dobrze. Nie dołączyły do synagogi, nie zawarły żadnych przyjaźni w sąsiedztwie. Z pomocą pospieszył wuj Moise. Jego znajomy rabin zgodził się, co prawda niechętnie, odprawić rytuały nad kimś, kogo w ogóle nie znał.
Pere Lachaise położony na najdalej na wschód wysuniętym krańcu Paryża był wówczas narodowym cmentarzem Francji. Został założony w 1626 roku przez jezuitów jako ustronie modlitewne, bywał tu spowiednik Ludwika XIV, ojciec La Chaise, a teraz cmentarz stał się olbrzymim miejscem pochówku porośniętym wielkimi drzewami, gęstymi krzakami, pełnym okazałych grobowców nieśmiertelnych synów Francji.
Był zimny i pochmurny dzień, jeden z tych nieprzyjemnych dni tak częstych zimą w Paryżu. Camille pomógł matce wysiąść z powozu przy głównym wejściu od rue de la Ro-ąuette. Mocno trzymał ją pod rękę, kiedy szli po bruku do drugiej bramy. Za murami znajdował się stary cmentarz żydowski, rośliny jeszcze się nie podniosły po niedawnym deszczu. W tym zacisznym miejscu z hebrajskimi napisami na kamieniach nagrobnych panowała atmosfera spokoju. Jednak widok wykopanego dołu i specjalnego dywanu wywołał u Rachel konwulsyjne dreszcze.
Camille otoczył ją ramieniem.
- Maman, tu jest tak spokojnie. Mury chronią przed hałasem i intruzami. Delphine nie będzie już więcej nieszczęśliwa.
Stali przy grobie obok zawieszonej na sznurach drewnianej trumny. Rachel, Camille, Emma, wuj Moise. Rabin w czarnej szacie, tałesie i jarmułce odmawiał kadisz, modliwę ku pamięci zmarłych, w istocie bardziej wysławiającą Boga niż nieboszczyka.
- Adonaj Natan adonaj lakach jehi szem adonaj meworach. Pan dał, Pan wziął. Niech będzie błogosławione imię Pana. Itgadel we - itkadesz szema raba. Chwała jego wielkiemu imieniu. Lech be-szalom. Odejdź w pokoju.
Camille i Emma stoicko przetrwali ceremonię. Nie dotyczyło to Rachel, szlochała bez najmniejszej kontroli. Po powrocie do domu zwinęła się w kłębek na łóżku, zalana łzami, niepocieszona, że musiała pochować piąte z ośmiorga swoich dzieci. Była osobą niezwykle uczuciową. Alfred twierdził, że jej dzieci żyły na morzu targanym sztormami, z rzadka spokojnym. Ale Camille pamiętał dość długie okresy ciszy, które przejawiały się tym, że Rachel sprawnie prowadziła księgowość sklepu w St. Thomas. Zajmowała się buchalterią od chwili powstania firmy. Nie znał jej pierwszych synów, nie zrozumiał zniknięcia najstarszego z braci Pissarro, Josepha Gabriela Feliksa, który zmarł, kiedy Camille miał trzy czy cztery lata. Młodszy brat, Aaron Gustave, umarł nagle na złośliwą gorączkę w sierpniu 1853, kiedy Camille przebywał w Caracas. Śmierć Delphine była pierwszą, której był świadkiem razem z resztą rodziny. Zaskoczyło go kompletne załamanie matki. Nie przywykł do takiej głębi rozpaczy i nie umiał sobie z tym radzić.
Emma próbowała mu pomóc.
- Przeszłam przez to wcześniej, po śmierci Aarona Gusta-ve’a. To będzie trwało parę dni, potem dostanie gorączki i będzie spała. Kiedy wstanie, znowu potrafi stawić czoło światu. Zostaw to mnie. Zajmij się szukaniem pracy.
Kiedy Rachel wydawała się pogodzona z faktem, że została jej tylko jedna córka i dwóch synów, wynajęła nawet służącą do gotowania i sprzątania, a Camille postanowił zaryzykować wyjaśnienie matce swoich planów. Była już pora, by poważnie zająć się pracą. Kupił solidne używane sztalugi, nowy szki-cownik, ołówki, węgiel, tusz i akwarele, a następnego ranka przytroczył do pleców pakunek z przyborami do rysowania. Rachel była w szoku.
- Och, Camille, tylko nie to! - wykrzyknęła. - Miałam nadzieję, że wyleczyłeś się z tej głupoty podczas wypadu do Wenezueli.
- Maman, to nie był wypad, tylko pracowite terminowanie.
Rozmawiała już z dwoma wspólnikami ojca w Paryżu o zaangażowaniu syna. Ponieważ znał wyspy i Amerykę Południową, mogli mu zaproponować dobrze płatną pracę. Musi zacząć zarabiać na życie. Na tym polega twarda rzeczywistość. Poza tym wuj Moise chciałby go poznać z dwiema młodymi kobietami. Z bogatych rodzin. Ze wspaniałymi posagami. Porządne dziewczyny. Inteligentne.
Camille kręcił głową zafascynowany przyziemnością matczynych planów.
- Maman, jeszcze przez długie lata nie będę gotów do małżeństwa. Przecież mama mówiła, że jako malarz nie jestem kawalerem do wzięcia. Wybacz mi, chere. To moja wina.
- Żebyś tylko nie wpędził się w kłopoty. Pamiętaj, że przez całe życie prowadziłam interesy. Wiem, jak ciężko jest zarobić, odłożyć trochę na ciężkie czasy.
- Świat pracy nie jest mi zupełnie nieznany - powiedział spokojnie Camille.
Bardzo niewiele rzeczy było mu kompletnie nieznanych, pięć lat nauki w Pension Savary okazało się owocne, nauczyło go też dyscypliny. Kiedy zaczął naukę jako dwunastolatek, na początek poznał poetów romantycznych: Alfreda de Vigny, Lamartine’a, Hugo. Nie rozumiał wszystkiego, co czyta, ale chwytał bardzo dużo. W następnym roku awansował na poziom Czerwonego i czarnegoStendhala, mocna rzecz dla trzynastolatka. Kiedy miał lat czternaście, dostał PróhyJJgn-taigne’a, łatwe do czytania, trudne do przyswojenia. Podczas tamtego roku zabrano go wraz z resztą klasy do Paryża, by obejrzał francuskie sztuki klasyczne: Mizantropa i Mieszczanina szlachcicem Moliera. W wieku lat piętnastu awansował do Umowy spotecznejRousseauj Kandyda Woltera. Widział Fedrę i Brytanikusa Racine’a. W ostatnim roku, kiedy był siedemnastolatkiem, nauczyciel urządził klasie szaleństwo balzakowskie: Ojciec Goriot, Eugenia Grandet. Jako rekompensatę za trudności z Platonem i Herodotem po grecku, z Pliniuszem i Plutarchem po łacinie starsi chłopcy przemycali do szkoły sprośne powieści. Po pięciu latach liceum nabrał zamiłowania do książek, które miało mu zawsze towarzyszyć, a które uważał za otwarte drzwi do wiedzy... Dodatkowo jeszcze dwa lata w Wenezueli uświadomiły mu istnienie nędzy, analfabetyzmu, fizycznych ciężarów życia.
- Mój drogi Camille’u - mówiła matka - rozumując racjonalnie, jakie są szanse, że zarobisz na przyzwoite życie lub osiągniesz sukces i sławę dzięki swoim obrazom?
Nie chciał jej zwodzić, prawdę mówiąc siebie też nie.
- Bardzo małe, maman. Może jak jeden do stu.
- Czy jeden do tysiąca?
Pomyślał o ścianach zawieszonych obrazami na Wystawie Światowej.
- Niewykluczone.
- Czy jesteś hazardzistą?
- Nie przy stoliku w kasynie. Ale kiedy stawką nie są pieniądze, tylko moje życie, to tak. Nie mogę poświęcić wielu lat tylko po to, żeby napełnić żołądek.
- Czyżbyś był świętym Franciszkiem, którego nakarmią ptaszki?
Uśmiechnął się zażenowany.
- Nie wyznaję odpowiedniej religii, żebym mógł być świętym Franciszkiem. Ale poważnie, maman, czy człowiek nie powinien dokonywać wyborów? Powinno się znaleźć taką pracę, która coś znaczy, daje spełnienie i satysfakcję.
- Czy lepiej być nieudanym malarzem, czy skutecznym człowiekiem interesu? - W głosie Rachel słychać było głęboką troskę.
- Dla mamy i dla ojca nie. Ale dla mnie tak.
- A za co kupisz te wszystkie farby?
- Czy mama lub ojciec byliby gotowi wydawać pieniądze na mnie przez pięć czy sześć lat, gdybym studiował na uniwersytecie, żeby zostać lekarzem lub adwokatem...?
- Och, Camille! Idź na uniwersytet, zdobądź zawód - wtrąciła. - Będziemy ci pomagać. Będziemy z ciebie dumni.
- Za te same pieniądze zapewnię sobie miejsce w świecie sztuki. To szacowna profesja. Będziecie dumni ze mnie jako malarza.
Twarz matki zbladła.
- Gdybyś wiedział, jak ciężko pracowały nasze rodziny przez dwieście, trzysta lat, odkąd byliśmy marranami w Portugalii. Błagam cię, nie niszcz własnego życia.
Po jej policzkach płynęły łzy. Otarł je opuszkami palców, przytulił ją do siebie. Mamrotała modlitewnie:
- Niech Bóg cię chroni, Camille.
- Będzie mnie chronił. Niech mama nam zaufa.
- Wolę raczej zaufać twojemu ojcu niż Naszemu Ojcu. Frede-ric osiąga bardziej wymierne rezultaty. Wiesz, co Bóg powiedział Mojżeszowi na górze Synaj. To część Dziesięciu Przykazań:
„Nie będziesz sporządzał rytowanych wizerunków ani żadnych podobizn niczego, co jest w niebie na górze czy na ziemi poniżej, czy w wodzie pod ziemią; nie będziesz się im kłaniał ani im służył...”.
Camille znał te ograniczenia, ale widział także cudowną kaligrafię wykonaną przez żydowskich artystów, cudownie wykute amulety przeciwko niepowodzeniom. Te amulety wieszano na ścianach, by odpędzić zło, malowano je na umowach małżeńskich, miały przynosić szczęście nowo urodzonym. Czasami, jeśli panna młoda nosiła biblijne imię Rachel, artysta rysował na kontrakcie małżeńskim portret kobiety, która ją przypominała. Nie miało to żadnego związku z ryto-wanym wizerunkiem.
- Mamo, artysta wysławia twory Boga. Trudno o lepszy sposób służenia Mu.
- Camille, możesz mnie przegadać, ale nie przekonać.
Camille roześmiał się z pełną rozbawienia desperacją. Tuliła go w macierzyńskim uścisku.
- Pokochałam cię od pierwszej chwili. Boję się o ciebie. Rolą matki jest niepokój o własne dzieci.
- Zgoda. Ale także zaufanie do nich. Niech mama mi zaufa - prosił.
9
Camille zabrał do pracowni Antona Melbye’a szkicownik ze swoimi rysunkami z Caracas, pokazał mu dużą akwarelę z ołówkiem, Most Dom Romualdy, grupę dzieciaków przed wymalowanym na różowo domem na szczycie wzgórza, pod którym przebiega sklepiony lukiem tunel prowadzący do morza; i Kokosowe palmy nad morzem, niewielki olej, który wymagał jeszcze dokończenia. Wytłumaczył Melbye’owi, że użył kilkakrotnie cienkiej warstwy farby olejnej, ale nie czuje się przygotowany do należytego posługiwania się tą techniką. Potrzebuje więcej czasu.
Anton Melbye uznał jego prace za satysfakcjonujące.
- Fritz miał rację. Ma pan wielkie wyczucie struktury. Kolorystyka jest trochę niepewna, ale zaczyna pan od solidnej podstawy. Tylko lata ciężkiej pracy pozwolą stwierdzić, jak wysoką budowlę wzniesie pan na tym fundamencie.
Kiedy Camille wspomniał, że wybiera się znowu na wystawę, żeby dokładniej przyjrzeć się obrazom, Anton zaproponował mu swoje towarzystwo.
Udali się bezpośrednio na Avenue Montaigne. To wejście było bogato udekorowane wspaniałą sztuką chińską, składane parawany inkrustowane kością słoniową i kwarcem, wazy z cynobru i laki; porcelanowe figurki, zwoje przedstawiające życie na chińskiej wsi.
- Francja niedawno odkryła Chiny - powiedział cynicznie Melbye. - Wszystkie te przedmioty zostały zagrabione, a teraz należą do rządu. Jeden ze sposobów zdobycia kolekcji sztuki. Trwa to od chwili, gdy Aleksander Wielki zniszczył Persepolis i złupit jego skarby.
Najważniejsza ekspozycja znajdowała się na centralnym dziedzińcu Sztuk Pięknych; olbrzymia hala mieszcząca czterdzieści płócien Eugene’a Delacroix, duże obrazy o tematyce religijnej i historycznej odznaczające się wielkością wizualną, nową w malarstwie europejskim; tęcza koloru, przemocy i sztuki portretowej. Delacroix był przywódcą ruchu romantyków, na który wielki wpływ wywarł Gericault i studia w Luwrze samego Delacroix nad Rubensem i malarzami weneckimi z XVI wieku. Była tu jego Barka Dantego, wystawiona po raz pierwszy na Salonie 1822 i Masakra na Chios z 1824 roku, którą wysoko ceniony akademik Gros określił jako „masakrę malarstwa”. Jednak rząd francuski zakupił to wspaniałe płótno, co zapoczątkowało karierę Delacroix.
Camille’a najbardziej fascynowały obrazy powstałe po wy-jeździe Delacroix do Afryki, Kobiety algierskie, Rodzina arabska. Wędrując po olbrzymim pomieszczeniu, natknął się na bardzo realistyczne portrety Chopina i George Sand. Stał w milczeniu zadumany.
- To naprawdę niesamowite - wykrzyknął w końcu. - Mon Dieu! Ściana zmienia się w cały świat.
- A propos Delacroix, to gdzie pan mieszka? - wtrącił Melbye.