Big Hole 1877 (edycja limitowana) - Jarosław Wojtczak - ebook

Big Hole 1877 (edycja limitowana) ebook

Wojtczak Jarosław

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka poświęcona historii indiańskiego plemienia Nez Perce (przekłutych nosów) i jego porywającej walce o prawo do wolności w wojnie ze Stanami Zjednoczonymi w 1877 r. Przez 70 lat, od czasu spotkania z uczestnikami słynnej wyprawy badawczej Lewisa i Clarka (1804-1806), Indianie Nez Perce żyli w pokoju z białymi, szczycąc się tym, że nie przelali krwi białego człowieka. W 1877 r. rząd Stanów Zjednoczonych próbował pozbawić to niewielkie, pokojowo nastawione plemię resztek ziem plemiennych i osiedlić je w rezerwacie w stanie Idaho. Wybuchła wojna, która przerodziła się w desperacki pochód blisko 800 Indian Nez Perce w kierunku granicy kanadyjskiej. Ścigane przez oddziały wojska i setki cywilnych ochotników plemię Nez Perce w ciągu trzech miesięcy przebyło 2500 kilometrów, odpierając kolejne ataki kawalerii. Przedzierając się przez w większości wrogie terytoria, bili na głowę dużo liczniejsze i lepiej uzbrojone siły wroga. Stoczyli 18 walk i potyczek, z których przegrali tylko jedną. Waleczny odwrót plemienia Nez Perce uznany został za arcydzieło strategii wojennej Indian północnoamerykańskich. Chociaż wojna plemienna Nez Perce zakończyła się klęską Indian, na zawsze weszła do annałów, stając się jednym z najsłynniejszych epizodów w historii Stanów Zjednoczonych. Obóz Nez Perce, złożony z 89 tipi, przypominał swym kształtem literę V. Namioty stały wzdłuż prawego brzegu rzeki Big Hole. Po drugiej stronie brzeg był podmokły. Porastały go gęste zarośla wiklinowe, za którymi rozpościerał się łagodny stok zalesionego wzgórza. Na łące, u jego podnóża, pasły się stada koni i bydło ocalałe po górskiej przeprawie. Znaczną część dobytku i tipi Nez Perce utracili na Clearwater, toteż w przepełnionych namiotach spało dużo więcej ludzi niż zwykle. Zwierciadło, czując się bezpiecznie z powodu przewagi, jaką Nez Perce osiągnęli nad Howardem, także i tej nocy nie zadbał o wystawienie straży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 275

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

WSTĘP

Praw­do­po­dob­nie żadne z ludów tubyl­czych, które zetknęły się z eks­pan­sją przy­by­szów z Europy, nie wal­czyły bar­dziej zawzię­cie w obro­nie swo­jej ziemi i stylu życia, niż indiań­skie ple­miona Ame­ryki Pół­noc­nej. Osta­tecz­nie prze­waga liczebna i tech­niczna bia­łego czło­wieka pozwo­liła pod­bić zie­mie Indian, jed­nak odwaga i deter­mi­na­cja, z jaką rodo­wici miesz­kańcy Ame­ryki bro­nili swej nie­za­leż­no­ści uczy­niła z nich boha­te­rów, któ­rzy, choć poko­nani, zyskali sławę, nie mniej­szą od swo­ich zwy­cięz­ców.

W warun­kach Ame­ryki Pół­noc­nej róż­nica dwóch kul­tur spo­wo­do­wała, że teo­ria asy­mi­la­cji róż­nych ras i naro­dów nie spraw­dziła się. Wyni­kiem tego był dłu­go­trwały kon­flikt, przez poli­ty­ków zwany „pro­ble­mem indiań­skim”, a przez histo­ry­ków i woj­sko­wych, „cyklem wojen indiań­skich”. Jego tere­nem były zarówno lasy i pola wschod­nich obsza­rów USA, jak i rów­niny, góry oraz pusty­nie Dzi­kiego Zachodu (Wild West).

„Zanim można było zasie­dlić Zachód, trzeba go było naj­pierw zdo­być” – napi­sał na początku lat 90-tych XIX w. póź­niej­szy pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych, The­odore Roose­velt, nawią­zu­jąc do ogło­szo­nego w 1890 r. przez ame­ry­kań­skie Biuro Bada­nia Lud­no­ści zakoń­cze­nia okresu zasie­dla­nia zachod­nich połaci kraju. Słowa te, jak żadne inne, naj­traf­niej oddają rze­czy­wi­stość tam­tych cza­sów.

Przez więk­szą część XIX w. India­nie sta­no­wili główną prze­szkodę dla pochodu Ame­ry­ka­nów na tereny leżące za rzeką Mis­si­sipi. Wiele ple­mion toczyło despe­rac­kie wojny w obro­nie swych ziem przed wdzie­ra­ją­cymi się na nie osad­ni­kami, gór­ni­kami, łow­cami bizo­nów i hodow­cami bydła. Po olbrzy­miej ilo­ści walk, w któ­rych tysiące bia­łych i czer­wo­no­skó­rych stra­ciło życie, zdo­by­cie Zachodu stało się fak­tem.

Histo­ria odno­to­wuje nie­wiele bar­dziej dra­ma­tycz­nych wyda­rzeń, niż star­cia bia­łych z India­nami na zacho­dzie Sta­nów Zjed­no­czo­nych w dru­giej poło­wie XIX wieku. Teatr dzia­łań wojen­nych był ogromny i nie­zwy­kle zróż­ni­co­wany. Walki toczyły się na obsza­rach od Min­ne­soty do wybrzeży Oce­any Spo­koj­nego i od Kanady do gra­nic Mek­syku. Głów­nym narzę­dziem pochodu cywi­li­za­cji bia­łego czło­wieka na zachód była armia. To wła­śnie woj­sku zosta­wiono do wyko­na­nia brudną robotę, jaka pozo­stała po nie­udol­nych, a czę­sto wręcz nie­uczci­wych dzia­ła­niach cywi­lów, przed­sta­wi­cieli rządu, misjo­na­rzy, osad­ni­ków i poszu­ki­wa­czy złota.

W pew­nym sen­sie sce­na­riusz tych dzia­łań był z góry zapro­gra­mo­wany. Rząd zawie­rał z poszcze­gól­nymi ple­mio­nami trak­taty (w sumie USA zawarły ich ponad 370), w któ­rych przy­rze­kał zagwa­ran­to­wa­nie prawa Indian do pew­nego tery­to­rium i utrzy­ma­nie z fun­du­szy rzą­do­wych, w zamian zaś India­nie odda­wali część swo­jej ziemi i przy­rze­kali powstrzy­my­wać się od napa­da­nia na bia­łych poza wyzna­czo­nym obsza­rem. Stan względ­nego pokoju utrzy­my­wał się do chwili, kiedy na tere­nach pozo­sta­wio­nych India­nom nie zna­le­ziono bogactw natu­ral­nych lub gwał­towny napływ imi­gran­tów nie zmu­sił władz do prze­ka­za­nia ziemi Indian pod osad­nic­two (chci­wych i nie­to­le­ran­cyj­nych cywi­lów trudno było prze­ko­nać, że jakiś teren nada­jący się do gór­nic­twa lub zasie­dle­nia, nawet praw­nie pozo­sta­wiony do wyłącz­nego użytku Indian, miałby leżeć odło­giem). Żąda­nia gór­ni­ków i rosnąca liczba nowych osad­ni­ków pro­wa­dziły do wywie­ra­nia pre­sji na Indian żeby w wyniku nowych trak­ta­tów rezy­gno­wali ze swo­ich naj­lep­szych ziem pozo­sta­wio­nych im we wcze­śniej­szych poro­zu­mie­niach z Wiel­kim Bia­łym Ojcem (pre­zy­den­tem) z Waszyng­tonu.

Jawna nie­spra­wie­dli­wość, nie­uczciwe lub wręcz nie­udolne dzia­ła­nia ludzi odpo­wie­dzial­nych za sprawy indiań­skie, brak fun­du­szy na pomoc żyw­no­ściową dla Indian, wywo­ły­wały nie­za­do­wo­le­nie ple­mion, które czę­sto prze­ra­dzało się w otwarty kon­flikt zbrojny. Wów­czas do akcji wkra­czała armia, co prawda nie­liczna i źle wyszko­lona, ale mająca wystar­cza­jące środki do walki prze­ciwko rol­ni­czym i koczow­ni­czym ludom żyją­cym na eta­pie wspól­noty pier­wot­nej. Tylko w okre­sie od 1865 r. do 1891 r. (ofi­cjal­nie zakoń­czony został wów­czas okres wojen indiań­skich), od Mon­tany do Tek­sasu, i od Kan­sas po Kali­for­nię i Ore­gon, w woj­nach z India­nami sto­czono 1065 bitew i poty­czek. Zgi­nęło w nich i odnio­sło rany 2571 żoł­nie­rzy ame­ry­kań­skich i cywi­lów ze służb pomoc­ni­czych (zwia­dow­ców, tabo­ry­tów, woź­ni­ców, poga­nia­czy mułów itd.) oraz ponad 5500 Indian.

Ostat­nią więk­szą wojną indiań­ską, która kosz­to­wała armię Sta­nów Zjed­no­czo­nych wię­cej niż dzie­siątą część wszyst­kich strat ponie­sio­nych w wal­kach toczo­nych z India­nami w dru­giej poło­wie XIX w., była wojna z ple­mie­niem Nez Perce (Prze­kłute Nosy). W 1877 r. to mało znane, poko­jowe i postę­powe ple­mię żyjące w Ore­go­nie i Idaho, w odpo­wie­dzi na zła­ma­nie trak­tatu i zamiar osie­dle­nia go w nie­go­ścin­nym rezer­wa­cie wkro­czyło na ścieżkę wojenną.

Wojna z ple­mie­niem Nez Perce była jedną z naj­smut­niej­szych i naj­mniej potrzeb­nych ze wszyst­kich wojen indiań­skich. Przez 70 lat, od czasu spo­tka­nia z uczest­ni­kami słyn­nej wyprawy badaw­czej Lewisa i Clarka (1804–1806), India­nie Nez Perce żyli w pokoju z bia­łymi i szczy­cili się tym, że ni­gdy nie prze­lali krwi bia­łego czło­wieka. W latach 1855 i 1863 dwu­krot­nie zawie­rali z rzą­dem ame­ry­kań­skim trak­taty, na mocy któ­rych oddali Sta­nom Zjed­no­czo­nym więk­szość swych ziem ple­mien­nych, zatrzy­mu­jąc sobie tylko nie­wielki rezer­wat w Idaho i kilka uro­dzaj­nych dolin w dorze­czu rzeki Snake i Sal­mon w Ore­go­nie i Idaho, gdzie obfi­tość trawy pozwa­lała wypa­sać stada bydła i koni. W 1875 r. admi­ni­stra­cja pre­zy­denta Ulis­sesa S. Granta, pod naci­skiem spra­gnio­nych nowych ziem miesz­kań­ców Ore­gonu, pozba­wiła ple­mię Nez Perce prawa do tere­nów, które znaj­do­wały się poza obsza­rem rezer­watu. Dla Indian nie było w tym nic nowego. W prze­szło­ści paro­krot­nie zmu­szeni byli odda­wać zie­mię, robili to jed­nak w spo­sób poko­jowy. Tym razem stało się ina­czej. Kilku wodzów ple­mie­nia sta­now­czo odmó­wiło odda­nia reszty swej ziemi pod osad­nic­two bia­łych i posta­no­wiło bro­nić praw do ple­mien­nego tery­to­rium, na któ­rym spo­czy­wały pro­chy ich przod­ków i pasły się stada zwie­rząt, jedy­nego bogac­twa ple­mie­nia.

Dopóki w 1877 r. nie poko­nano potęż­nych Sjuk­sów i ich sojusz­ni­ków z pół­noc­nych pre­rii, Sze­je­nów i Ara­pa­hów, ple­mię Nez Perce pozo­sta­wiono w spo­koju. Klę­ska 7 pułku kawa­le­rii pod dowódz­twem ppłk. Geo­rge’a Custera w słyn­nej bitwie na rzeką Lit­tle Bighorn w Mon­ta­nie (25–26 czer­wiec 1876 r.) wzbu­rzyła ame­ry­kań­ską opi­nię publiczną, a dowódz­two armii i miesz­kań­ców Zachodu pozba­wiła resz­tek sen­ty­men­tów wobec Indian. Wkrótce potem armia otrzy­mała roz­kaz aby oto­czyć bun­tu­ją­cych się Nez Perce i w razie potrzeby prze­sie­dlić ich do rezer­watu siłą. W rezul­ta­cie doszło do wojny, która prze­ro­dziła się w despe­racki pochód pra­wie 800 indiań­skich męż­czyzn, kobiet i dzieci w kie­runku gra­nicy kana­dyj­skiej. Ści­gani przez oddziały woj­ska i setki cywil­nych ochot­ni­ków India­nie Nez Perce, ple­mie­nia pięt­na­sto­krot­nie mniej­szego od słyn­nych Sjuk­sów, w ciągu 3 mie­sięcy prze­byli 2500 kilo­me­trów. Prze­dzie­ra­jąc się przez w więk­szo­ści wro­gie i nie­go­ścinne tery­to­rium Idaho, Wyoming i Mon­tany, odpie­rali i czę­sto­kroć bili na głowę dużo licz­niej­sze siły wroga uzbro­jone w naj­no­wo­cze­śniej­szą broń i mające do dys­po­zy­cji nowo­cze­sne środki tech­niczne.

Waleczny odwrót ple­mie­nia Nez Perce uznany został za arcy­dzieło stra­te­gii wojen­nej Indian pół­noc­no­ame­ry­kań­skich. Prasa ame­ry­kań­ska chęt­nie porów­ny­wała go do biblij­nej ucieczki Żydów z Egiptu lub słyn­nego odwrotu 10 tysięcy zacięż­nych Gre­ków pod wodzą Kse­no­fonta po bitwie pod Kunaksą w 401 r. p.n.e. opi­sa­nego w dziele Ana­ba­sis. Nawet jeśli opi­nie te były prze­sa­dzone, przed­się­wzię­cie to nie może się rów­nać z żad­nym innym, nie tylko w histo­rii wojen indiań­skich, ale i w dzie­jach wszyst­kich wojen nowo­żyt­nych.

Choć wojna ple­mie­nia Nez Perce, tak jak więk­szość walk toczo­nych przez czer­wo­no­skó­rych z bia­łymi, zakoń­czyła się klę­ską Indian, cała Ame­ryka była pod wra­że­niem ich postawy. Naj­wyżsi dowódcy ame­ry­kań­scy, wete­rani wojny sece­syj­nej i licz­nych kam­pa­nii prze­ciwko India­nom, chwa­lili Nez Perce za umie­jęt­ność w walce i odwagę, opi­su­jąc ich jako naj­od­waż­niej­szych ludzi i naj­lep­szych strzel­ców ze wszyst­kich Indian. Znany z elo­kwen­cji i pra­wo­ści cha­rak­teru wódz ple­mie­nia Nez Perce, Hein­mot Tooy­alak­tet, zwany przez Ame­rykanów Wodzem Józe­fem (Chief Joseph), uznany został przez nie­sko­rych prze­cież do wyra­ża­nia swej sym­pa­tii do Indian gene­ra­łów ame­ry­kań­skich, za jed­nego z naj­wy­bit­niej­szych wodzów w histo­rii Ame­ryki. To zaszczytne miano pozwo­liło Józe­fowi i innym wodzom Nez Perce, któ­rzy pro­wa­dzili swój lud w woj­nie 1877 r., wejść do grona naj­bar­dziej zna­nych przy­wód­ców indiań­skich, a wyda­rze­nia, któ­rych boha­te­rami się stali, uczy­nić jed­nym z naj­słyn­niej­szych epi­zo­dów w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

WYPRAWA LEWISA I CLARKA (1804–1806)

WYPRAWA LEWISA I CLARKA (1804–1806)

Wcze­sna histo­ria Sta­nów Zjed­no­czo­nych jest przede wszyst­kim histo­rią migra­cji Ame­ry­ka­nów na Zachód w poszu­ki­wa­niu ziemi i bogactw.

Ter­min „Zachód” w warun­kach ame­ry­kań­skich ozna­cza nie tylko geo­gra­ficzną nazwę strony świata, ale cały zło­żony pro­blem poli­tyczno-spo­łeczny zwią­zany z eks­pan­sją i pod­bo­jem wnę­trza kon­ty­nentu. Kolo­ni­za­cja Zachodu róż­niła się w tym cza­sie od kolo­ni­za­cji obsza­rów zamor­skich przez inne wiel­kie mocar­stwa. Główną siłą akcji kolo­ni­za­cyj­nej nie było woj­sko, któ­rego w isto­cie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych było nie­wiele, lecz odkrywcy, tra­pe­rzy, osad­nicy i awan­tur­nicy, a główną siła napę­dową eks­pan­sji – miraż bogac­twa i szczę­ścia na Zacho­dzie. Na tej pożywce zro­dziła się legenda Dzi­kiego Zachodu. Jej począ­tek sięga pierw­szych lat XIX wieku.

Po zakoń­cze­niu wojny o nie­pod­le­głość wła­dze ame­ry­kań­skie zaczęły się z całą bez­względ­no­ścią doma­gać od Indian miesz­ka­ją­cych na tere­nach pomię­dzy Appa­la­chami a Mis­si­sipi, w więk­szo­ści sojusz­ni­ków poko­na­nej Anglii, cesji tych ziem na rzecz zwy­cię­skiej Unii. Prawną pod­stawę eks­pan­sji poza gra­nice Appa­la­chów stwo­rzyły trzy akty Kon­gresu z lat 1784, 1785 i 1787. Okre­ślały one zasady pomia­rów i sprze­daży ziem leżą­cych na zachod­nich rubie­żach kraju. Regu­lo­wały także pod­stawy orga­ni­za­cji poli­tycz­nej nowych tery­to­riów i kry­te­ria, po speł­nie­niu któ­rych mogły się one stać w przy­szło­ści peł­no­praw­nymi sta­nami Unii. Głów­nym auto­rem tego sys­temu był wybitny poli­tyk ame­ry­kań­ski, fak­tyczny twórca Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści i jeden z zało­ży­cieli Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Tho­mas Jef­fer­son (1743–1826).

Sto­su­jąc na prze­mian poli­tykę siły i dyplo­ma­cji (tylko w latach 1784–1796 pod­pi­sano 15 trak­ta­tów odda­ją­cych tereny indiań­skie) około roku 1800 Stany Zjed­no­czone dopro­wa­dziły swą zachod­nią gra­nicę do Mis­si­sipi. Tam koń­czyła się cywi­li­za­cja, a zaczy­nała ogromna, dzika i nie­zba­dana kra­ina zwana Luizjaną (Louisiana), prze­jęta swego czasu od Fran­cji przez Hisz­pa­nię. O kra­inie tej Ame­ry­ka­nie mieli bar­dzo mgli­ste wyobra­że­nie, nikt nie znał jej geo­gra­fii, bogactw i wystę­pu­ją­cych w niej zagro­żeń. Tajem­ni­czość tere­nów leżą­cych na zachód od Mis­si­sipi roz­pa­lała wyobraź­nię pierw­szych pio­nie­rów. Roz­le­głe pre­rie i wzno­szące się za nimi góry, zamiesz­kałe tylko przez bli­żej nie­znane ple­miona Indian, sta­wały się przed­mio­tem spe­ku­la­cji i mitów. „Te góry – pisał jeden z wcze­snych entu­zja­stów Zachodu – prze­wyż­szają wszystko, co ist­nieje w innych czę­ściach świata. W przy­szło­ści może się oka­zać, że zawie­rają więk­sze bogac­twa niż Indie i pozo­stałe kraje Wschodu (…)”1. Oczami wyobraźni widziano tam bramę do ziem, które miały speł­nić wyma­rzoną wizję Ame­ryki agrar­nej, zasob­nej i bez­piecz­nej. Ziem będą­cych kra­iną szczę­śli­wo­ści i azy­lem dla wszyst­kich, któ­rzy szu­kają praw­dzi­wej wol­no­ści, przy­gody, bogac­twa i swo­bód reli­gij­nych. „Na zachód od tych gór będzie można zna­leźć jeziora, rzeki i kraje pełne wszyst­kiego, co nie­zbędne do życia w luk­su­sie, gdzie przy­szłe poko­le­nia będą miały swój upra­gniony raj”2. Wszyst­kie te prze­po­wied­nie były oparte na spe­ku­la­cjach, nikt bowiem nie znał prawdy o tych zie­miach.

Brak wia­ry­god­nych infor­ma­cji o ogrom­nych obsza­rach roz­cią­ga­ją­cych się poza Mis­si­sipi był tylko jedną z przy­czyn blo­ku­ją­cych dal­szą eks­pan­sję na zachód. Drugą, znacz­nie poważ­niej­szą, sta­no­wił fakt, że pomię­dzy Sta­nami Zjed­no­czo­nymi a wybrze­żem Pacy­fiku roz­cią­gał się pas tery­to­rium nale­żą­cych do obcego mocar­stwa. Zie­mie Unii były ogra­ni­czone do regionu poło­żo­nego na wschód od Mis­si­sipi, a w szcze­gól­no­ści do wybrzeży Atlan­tyku. Pośrodku kon­ty­nentu leżała Luizjana, niby wciąż nale­żąca do Hisz­pa­nii, ale będąca już z powro­tem w posia­da­niu Fran­cji. Obej­mo­wała ona zie­mie poło­żone na zachód w dorze­czu Mis­si­sipi, w tym nie­mal wszyst­kie środ­kowe rów­niny, aż po Góry Ska­li­ste. Na połu­dniowy zachód od Luizjany roz­cią­gały się tereny Kali­for­nii, Tek­sasu i Mek­syku, pozo­sta­jące pod wła­dzą Hisz­pa­nii od ponad dwóch wie­ków. Na pół­noc­nym zacho­dzie, poza pasmem Gór Ska­li­stych, leżała kra­ina zwana Ore­go­nem, pene­tro­wana przez bia­łych łow­ców futer i han­dla­rzy, ale zupeł­nie nie zasie­dlona. Do tej desz­czo­wej, ska­li­stej i zale­sio­nej kra­iny swoje pre­ten­sje zgła­szały Hisz­pa­nia, Wielka Bry­ta­nia i Stany Zjed­no­czone.

Pierw­sze opisy ziem Ore­gonu pocho­dziły od euro­pej­skich żegla­rzy, któ­rzy docie­rali do zachod­nich wybrzeży Ame­ryki Pół­noc­nej pod koniec XVIII w. i od tra­pe­rów z kana­dyj­skich kom­pa­nii futrzar­skich. Hisz­pań­ski kapi­tan Don Juan Perez już w roku 1774 dopły­nął do wyspy Van­co­uver i Kró­lo­wej Char­lotty. W 1788 r. słynny angiel­ski żeglarz James Cook, odby­wa­jący wyprawę dookoła świata, z dwoma małymi stat­kami „Disco­very” i „Reso­lu­tion”, mocno uszko­dzo­nymi pod­czas sztormu, zawi­nął do zatoki Nootka Sound, gdzie został gościn­nie przy­jęty przez Indian z ple­mie­nia Nutka.

W końcu XVIII w. obok Hisz­pa­nów, Bry­tyj­czy­ków, a także Rosjan z Ala­ski zaczęli się tu poja­wiać i Ame­ry­ka­nie. 12 maja 1792 r. jeden z nich, kapi­tan Robert Gray, odkrył ujście wiel­kiej rzeki, któ­rej nadał miano Kolum­bia, od nazwy dowo­dzo­nego przez sie­bie statku „Colum­bia”. Gray wpły­nął około 20 mil w głąb Kolum­bii, odbył kilka spo­tkań z miesz­ka­ją­cymi tam India­nami i spo­rzą­dził pierw­szą mapę ujścia rzeki do oce­anu. Odpły­wa­jąc wziął sym­bo­licz­nie odkryte zie­mie w posia­da­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

W paź­dzier­niku 1792 r. u ujścia Kolum­bii poja­wił się angiel­ski żeglarz Geo­rge Van­co­uver (1758–1798), uczest­nik wyprawy Jamesa Cooka dookoła świata w latach 1772–1774. Wypo­sa­żony w naj­no­wo­cze­śniej­sze przy­rządy nawi­ga­cyjne, mając dosko­nale wyszko­loną załogę, Van­co­uver na statku „Disco­very” przez trzy lata, od 1791 do 1794 r., badał pół­nocno-zachod­nie wybrzeże Ame­ryki w poszu­ki­wa­niu drogi wod­nej łączą­cej Pacy­fik ze wschod­nią czę­ścią kon­ty­nentu. Wyko­rzy­stu­jąc kopię mapy Graya zdo­bytą w hisz­pań­skiej fak­to­rii Nootka Sound w dzi­siej­szej Bry­tyj­skiej Kolum­bii, Van­co­uver wysłał jed­nego ze swo­ich ofi­ce­rów, por. Wil­liama R. Bro­ugh­tona, w głąb Kolum­bii na nie­wiel­kim statku „Cha­tham”. Bro­ugh­ton posu­nął się pra­wie 100 mil w głąb rzeki, aż do miej­sca poło­żo­nego naprze­ciw dzi­siej­szego mia­sta Por­t­land w Ore­go­nie, które nazwał Point Van­co­uver. Na wschód od niego Anglicy dostrze­gli maje­sta­tyczny szczyt, któ­remu nadali nazwę Mount Hood. Bro­ugh­ton błęd­nie oce­nił, że poje­dyn­czy łań­cuch gór­ski, z któ­rego wyra­stała Góra Hooda sta­nowi kon­ty­nen­talny dział wód, za któ­rym roz­cią­gają się rów­niny Luizjany. Wyni­kiem wyprawy Van­co­uvera była wspa­niała mapa pół­nocno-zachod­niego wybrzeża Ame­ryki Płn. oraz praca p.t. „Wyprawa odkryw­cza do Pół­noc­nego Pacy­fiku i dookoła świata”, która uka­zała się dru­kiem w Anglii w 1798 roku.

W tym samym mniej wię­cej cza­sie podróż z głębi kon­ty­nentu do wybrzeży Pacy­fiku odbył Szkot, Ale­xan­der Mac­ken­zie (1763–1820). W latach 1788–1796 dowo­dził on pla­cówką han­dlową w kana­dyj­skim for­cie Chi­pe­wyan nad jezio­rem Atha­ba­ska w dzi­siej­szej pro­win­cji Alberta. Dzia­ła­jąc w imie­niu Pół­nocno-Zachod­niej Kom­pa­nii Futrzar­skiej (North-West Fur Com­pany) Mac­ken­zie prze­pro­wa­dził szla­kami wyty­czo­nymi przez Indian kilka wypraw badaw­czych w kie­runku zachod­niego wybrzeża. W 1789 r. dotarł do Oce­anu Ark­tycz­nego, a cztery lata póź­niej prze­bił się przez wer­tepy gór­skie i 22 lipca 1793 r. w kra­inie Indian Bella Coola dotarł do Pacy­fiku. W ten spo­sób, jako pierw­szy Euro­pej­czyk, osią­gnął wybrzeże Oce­anu Spo­koj­nego na pół­noc od Mek­syku, docie­ra­jąc tam ze wschodu. W 1801 r. Mac­ken­zie powró­cił do Anglii by opu­bli­ko­wać swoje dzieło „Podróż z Mont­re­alu, Rzeką Św. Waw­rzyńca, przez kon­ty­nent pół­nocnoamerykański”, w któ­rym z chro­no­lo­giczną dokład­no­ścią opi­sał swoje osią­gnię­cia w eks­plo­ra­cji zachod­niej Kanady. Już jako uznany odkrywca (za swoje zasługi otrzy­mał od króla Jerzego III tytuł szla­checki) i poli­tyk stał się gorą­cym orę­dow­ni­kiem roz­cią­gnię­cia przez Wielką Bry­ta­nię kon­troli nad pół­nocno-zachod­nim wybrze­żem Oce­anu Spo­koj­nego.

Osią­gnię­cia Bry­tyj­czy­ków w eks­plo­ra­cji zachod­niego wybrzeża Pacy­fiku poważ­nie zanie­po­ko­iły Ame­ry­ka­nów. Tho­mas Jef­fer­son, pod­ów­czas wice­pre­zy­dent USA, dowie­dział się o wypra­wie Mac­ken­ziego w 1797 r., choć skąd­inąd wia­domo, że zapo­znał się dokład­nie z jej prze­bie­giem dopiero w 1802 roku. Już wcze­śniej zelek­try­zo­wały Jef­fer­sona raporty Van­co­uvera i Bro­ugh­tona o moż­li­wo­ści nawi­ga­cji po wodach Kolum­bii i o rze­ko­mym dziale kon­ty­nen­tal­nym. Kiedy w 1801 r. Jef­fer­son został zaprzy­się­żony na pre­zy­denta nikt lepiej od niego nie dostrze­gał trud­no­ści w dal­szej eks­pan­sji na zachód. Nikt też bar­dziej od niego nie był zde­cy­do­wany by je poko­nać.

Docie­ra­jące do Waszyng­tonu wie­ści o usil­nych zabie­gach Ale­xan­dra Mac­ken­zie, który reko­men­do­wał rzą­dowi bry­tyj­skiemu pod­ję­cie wysił­ków w celu zapew­nie­nia Anglii pano­wa­nia nad zachod­nią czę­ścią kon­ty­nentu, skło­niły Jef­fer­sona do dzia­ła­nia. W końcu 1802 r. pre­zy­dent roz­po­czął przy­go­to­wa­nia do zor­ga­ni­zo­wa­nia wyprawy badaw­czej na pół­nocny zachód. 18 stycz­nia 1803 r. Jef­fer­son skie­ro­wał do Kon­gresu tajny wnio­sek o wyasy­gno­wa­nie 2500 dola­rów na zor­ga­ni­zo­wa­nie eks­pe­dy­cji. Kon­gres zaak­cep­to­wał wnio­sek pre­zy­denta i wyra­ził zgodę na powo­ła­nie Oddziału Odkryw­ców (Corps of Disco­very) w skła­dzie jeden ofi­cer i 12 żoł­nie­rzy, któ­rzy mieli sta­no­wić trzon eks­pe­dy­cji.

Na wio­snę 1803 r. Jef­fer­son zwró­cił się z prośbą do swo­jego oso­bi­stego sekre­ta­rza, kpt. Meri­we­thera Lewisa (1774–1809), o zor­ga­ni­zo­wa­nie wyprawy na zachód, któ­rej celem miało być zna­le­zie­nie drogi wod­nej ze wschodu do wybrzeża Pacy­fiku i potwier­dze­nie prawa Sta­nów Zjed­no­czo­nych do Ore­gonu, z powo­ła­niem się na rosz­cze­nia zgło­szone do tego tery­to­rium przez kpt. Roberta Graya w 1792 roku. Szczę­śli­wie dla Jef­fer­sona reali­za­cji jego pla­nów eks­pan­sji pomo­gły nie­ocze­ki­wa­nie wyda­rze­nia w Euro­pie.

W 1762 r. Fran­cja prze­ka­zała Luizjanę Hisz­pa­nii, nie chcąc dopu­ścić do jej prze­ję­cia przez Wielką Bry­ta­nię po zakoń­cze­niu wojny sied­mio­let­niej (1756–1763). W paź­dzier­niku 1800 r. Luizjana powró­ciła do napo­le­oń­skiej Fran­cji w wyniku taj­nego trak­tatu zawar­tego w San Ilde­fonso. Wraz z Luizjaną wra­cał do Fran­cji ważny port w Nowym Orle­anie z boga­tym zaple­czem han­dlo­wym, nowe plany impe­rialne zwią­zane z Ame­ryką i nadzieje na odbi­cie Kanady z rąk Bry­tyj­czy­ków. Gdy wia­do­mość o tym posu­nię­ciu dotarła do Waszyng­tonu, Stany Zjed­no­czone uznały to za zagro­że­nie swo­ich żywot­nych inte­re­sów han­dlo­wych (przez port w Nowym Orle­anie wycho­dziło pra­wie 40 pro­cent pro­duk­cji ame­ry­kań­skiej). Admi­ni­stra­cja hisz­pań­ska w Nowym Orle­anie zapew­niała Ame­ry­ka­nom strefę wol­no­cłową i wiele przy­wi­le­jów. Fran­cuzi nie ukry­wali, że wolny han­del ame­ry­kań­ski przez Nowy Orlean nie będzie dłu­żej tole­ro­wany. Znaczna część opi­nii publicz­nej w USA uznała to za dosta­teczny powód do walki o ujście Mis­si­sipi i zaczęła się doma­gać wojny.

Jef­fer­son, chcąc unik­nąć wojny z Fran­cją, pod­jął kom­pro­mi­sową próbę wyne­go­cjo­wa­nia zakupu Nowego Orle­anu od Fran­cji. Sku­tek tych dzia­łań oka­zał się zupeł­nie nie­spo­dzie­wany. Ame­ry­kań­scy nego­cja­to­rzy wysłani do Paryża dowie­dzieli się, że wobec strat ponie­sio­nych przez armię fran­cu­ską pod­czas tłu­mie­nia murzyń­skiego powsta­nia na Santo Domingo (Haiti), oraz wobec praw­do­po­do­bień­stwa nowej wojny w Euro­pie, Napo­leon zde­cy­do­wał się na rezy­gna­cję z pla­nów impe­rial­nych w Ame­ryce i posta­no­wił sprze­dać całą Luizjanę. Po dwóch tygo­dniach spie­ra­nia się o cenę dele­ga­cja ame­ry­kań­ska pod­pi­sała trak­tat o kup­nie Luizjany 30 kwiet­nia 1803 roku. Stany Zjed­no­czone miały zapła­cić 15 milio­nów dola­rów, pokryć zale­ga­jące rosz­cze­nia Ame­ry­ka­nów wobec Fran­cji oraz przy­znać miesz­kań­com tych ziem oby­wa­tel­stwo ame­ry­kań­skie (w sumie koszt zakupu Luizjany wyniósł 23 213 567 dola­rów). Za jed­nym pocią­gnię­ciem pióra USA powięk­szyły się o obszar liczący 2 145 000 km2 (828 000 mil2), pła­cąc nieco ponad 4 centy za akr ziemi. Był to jeden z naj­ko­rzyst­niej­szych inte­re­sów w histo­rii han­dlu mię­dzy­na­ro­do­wego. W przy­szło­ści na tym tery­to­rium miało powstać 15 nowych sta­nów o obsza­rze sze­ścio­krot­nie więk­szym od obszaru 13 sta­nów-zało­ży­cieli Unii.

Jef­fer­son zda­wał sobie sprawę, że pod­jęta przez niego decy­zja zakupu Luizjany (Louisiana Pur­chase) prze­kra­czała jego upraw­nie­nia, kon­sty­tu­cja nie dawała bowiem wła­dzom fede­ral­nym prawa do podej­mo­wa­nia decy­zji w spra­wie zakupu nowych tery­to­riów. Wszel­kie opory ustę­po­wały jed­nak wobec szansy, którą nio­sła ze sobą Luizjana. Jef­fer­son, który wzro­kiem wizjo­nera się­gał dalej, ku wybrze­żom Pacy­fiku, pod­jął wszel­kie dzia­ła­nia, aby prze­ko­nać Kon­gres o słusz­no­ści swej decy­zji.

Jed­no­cze­śnie z dzia­ła­niami poli­tycz­nymi pre­zy­dent robił wszystko, aby jak naj­szyb­ciej wysłać na zachód eks­pe­dy­cję Lewisa. „Kapi­tan Lewis jest odważny, mądry i prze­zorny” – napi­sał o swoim pro­te­go­wa­nym na wio­snę 1803 roku. „Jest nawy­kły do lasów i zna oby­czaje i cha­rak­tery Indian. Nie ma wpraw­dzie regu­lar­nego wykształ­ce­nia, ale posiada nie­zwy­kły dar obser­wo­wa­nia natury i dla­tego chęt­nie zwróci uwagę na wszyst­kie jej nowe frag­menty, jakie napo­tka na swej dro­dze”3.

Pierw­szą rze­czą, jaką zro­bił Lewis było zapro­sze­nie do wzię­cia udziału w wypra­wie swego przy­ja­ciela z woj­ska, kpt. Wil­liama Clarka (1770–1838). Clark, genialny rudo­włosy Wir­giń­czyk, z wcze­śniej­szej służby w armii na zacho­dzie (wal­czył m.in. w słyn­nej bitwie z India­nami pod Fal­len Tim­bers w 1794 r.) wyniósł dosko­nałą zna­jo­mość pogra­ni­cza i Indian, a przy tym był zna­ko­mi­tym geo­gra­fem i miał duże doświad­cze­nie w nawi­ga­cji po wodach śród­lą­do­wych. Kiedy Lewis zwró­cił się do Clarka o uczest­nic­two, nie kry­jąc przed nim nie­bez­pie­czeństw i tru­dów, ten odpo­wie­dział mu z entu­zja­zmem: „Jest to olbrzy­mie przed­się­wzię­cie, (…) z licz­nymi trud­no­ściami, ale, mój Przy­ja­cielu, mogę Cię zapew­nić, że nie ma na świe­cie dru­giego, ja Ty czło­wieka, z któ­rym pra­gnął­bym pod­jąć i dzie­lić trudy takiej wyprawy”4.

Eks­pe­dy­cja została zapla­no­wana z dużą dokład­no­ścią. Lewis i Clark mieli się udać naj­pierw ku nie­zna­nym źró­dłom Mis­so­uri, prze­kro­czyć Góry Ska­li­ste i kon­ty­nen­talny dział wód, a następ­nie spły­nąć nur­tem pra­wie legen­dar­nej wów­czas Kolum­bii do wybrzeży Pacy­fiku. Po dro­dze mieli doko­ny­wać pomia­rów geo­gra­ficz­nych, badać naturę prze­mie­rza­nych obsza­rów, poznać ich miesz­kań­ców oraz wyty­czyć nowe szlaki i spo­rzą­dzić mapy nie­zna­nych do tej pory czę­ści kon­ty­nentu, które uła­twi­łyby przy­szłą eks­pan­sję i han­del.

Na począ­tek Lewis zle­cił budowę w Pit­ts­bur­ghu dużego, liczą­cego 55 stóp (17 m) statku rzecz­nego typu keel­boat (ame­ry­kań­ski rodzaj galara) z przy­bu­dówką w kształ­cie drew­nia­nej chaty, zaopa­trzo­nego w maszt z czwo­ro­kąt­nym żaglem i jede­na­ście par wio­seł. Uczył się jed­no­cze­śnie zasad doko­ny­wa­nia pomia­rów geo­gra­ficz­nych i prze­stu­dio­wał plany przy­go­to­wane na uży­tek eks­pe­dy­cji przez kar­to­grafa Nicho­lasa Kinga, który wyko­rzy­stał w tym celu angiel­skie mapy dol­nego biegu Kolum­bii opra­co­wane przez Bro­ugh­tona dla Geo­rge’a Van­co­uvera w 1792 roku. Miało to w poważny spo­sób wpły­nąć na czas trwa­nia i prze­bieg wyprawy, błęd­nie uznano bowiem, że po dotar­ciu do źró­deł Mis­so­uri wystar­czy prze­kro­czyć jedno pasmo gór­skie, by dotrzeć do zle­wi­ska Kolum­bii i spły­nąć nią do oce­anu.

Raty­fi­ka­cja trak­tatu z Fran­cją w spra­wie zakupu Luizjany i prze­pro­wa­dze­nie go przez Kon­gres zajęła Jef­fers­so­nowi kilka mie­sięcy. W końcu jed­nak Kon­gres zaak­cep­to­wał zakup i 4 lipca 1803 r. można było ogło­sić ofi­cjalną wia­do­mość o doko­na­nej trans­ak­cji.

31 sierp­nia Lewis opu­ścił Pit­ts­burgh i popły­nął w dół rzeki Ohio. W końcu paź­dzier­nika w Clark­sville, na Tery­to­rium Indiana, dołą­czył do niego Clark z kil­koma ludźmi. 7 grud­nia cała 19-oso­bowa załoga dopły­nęła w pobliże St. Louis, gdzie na lewym brzegu Mis­si­sipi, nieco powy­żej mia­sta, roz­bito obóz zimowy Camp Wood. Tutaj, w ciągu zimo­wych mie­sięcy na prze­ło­mie lat 1803/1804, kom­ple­to­wano skład eks­pe­dy­cji, przy­go­to­wy­wano sprzęt i zapasy, zbie­rano dodat­kowe infor­ma­cje przed dal­szą podróżą.

Dobie­ra­jąc uczest­ni­ków wyprawy Lewis szu­kał „dobrych myśli­wych, odważ­nych, zdro­wych, nie­żo­na­tych męż­czyzn, nawy­kłych do lasów i zdol­nych zno­sić nie­wy­gody w dosta­tecz­nym stop­niu”5. Osta­tecz­nie wybrał 14 żoł­nie­rzy-ochot­ni­ków, 9 tęgich drwali z Ken­tucky, dwóch fran­cu­skich prze­woź­ni­ków i pół­krwi fran­cu­skiego tra­pera, który miał słu­żyć jako tłu­macz, tro­pi­ciel i prze­wod­nik. Clark zabrał ze sobą swego murzyń­skiego słu­żą­cego, Yorka, a Lewis wiel­kiego czar­nego psa rasy nowo­fun­landz­kiej, który wabił się Scan­non. Razem z oby­dwoma dowód­cami wyprawa liczyła 45 osób.

Wio­sną 1804 r. wszystko było gotowe do drogi. W desz­czowy ponie­dzia­łek, 14 maja, mała flo­tylla, w skład któ­rej oprócz statku wcho­dziły dwie mniej­sze 13-metrowe łodzie wio­słowe, opu­ściła Camp Wood i popły­nęła na zachód w górę Mis­so­uri. Na pokła­dzie galara wie­ziono ponad 10 ton zapa­sów prze­zna­czo­nych dla uczest­ni­ków wyprawy i na pre­zenty dla Indian.

Żółte, zamu­lone wody Mis­so­uri prze­ra­żały nie­na­wy­kłych do dzi­kiej rzeki podróż­ni­ków. Po nie­daw­nych wio­sen­nych roz­to­pach Mis­so­uri pły­nęła sze­ro­kim nur­tem. Mętna woda zakry­wała przed wzro­kiem ludzi natu­ralne pułapki cza­jące się w głębi. Na każ­dym kroku roiło się od zdra­dli­wych dziur, mie­lizn i zakoli. Kapry­śna Mis­so­uri, która w pamięci uczest­ni­ków wyprawy zyskała sobie miano „dia­bel­skiej rzeki”, w wielu miej­scach zmie­niała swe koryto, tak, że nie­ła­two było natra­fić na główny nurt. Tylko dzięki pomocy fran­cu­skich prze­woź­ni­ków, któ­rzy dobrze znali oko­lice i doświad­cze­niu Clarka udało się unik­nąć poważ­niej­szych kło­po­tów. Naj­więk­sze pro­blemy spra­wiał wartki, trudny do prze­wi­dze­nia nurt, wio­senne burze i stale zmie­nia­jący się kie­ru­nek wia­tru. W tych warun­kach żagiel na statku nie na wiele mógł się przy­dać, a wio­seł można było uży­wać tylko na spo­koj­niej­szej wodzie. Podróż­nicy nie­jed­no­krot­nie musieli wysia­dać na brzeg i cią­gnąć sta­tek i łodzie na linach pod prąd. Nie było to łatwe. W wielu miej­scach woda two­rzyła zdra­dliwe wiry i wymy­wała w muli­stym dnie głę­bo­kie doły, w któ­rych zapa­dali się idący brze­giem ludzie. Gdzie indziej zato­pione drzewa two­rzyły nie­bez­pieczne pod­wodne zapory, które trzeba było obcho­dzić lub poko­ny­wać przy pomocy sie­kier. Postęp można było osią­gnąć tylko dzięki wyczer­pu­ją­cej pracy wszyst­kich uczest­ni­ków eks­pe­dy­cji. W takich warun­kach szyb­kość z jaką się poru­szano nie prze­kra­czała 9 mil (14,5 km) dzien­nie. Jakby nie dość kło­po­tów z rzeką, wkrótce ludzi dopadł letni skwar i roje koma­rów uno­szące się na wodą. Dopiero kiedy rzeka skrę­ciła na pół­noc połu­dniowy wiatr uła­twił dal­szą podróż. Szyb­kość wzro­sła do około 20 mil dzien­nie.

Pod­czas gdy Clark i więk­szość ludzi zajęci byli nawi­ga­cją, Lewis z towa­rzy­szą­cym mu Scan­no­nem podą­żał brze­giem doko­nu­jąc obser­wa­cji, polu­jąc, zbie­ra­jąc nie­znane okazy roślin i robiąc notatki w swoim dzien­niku.

Dzień 4 lipca podróż­nicy uczcili w pobliżu ujścia rzeki Platte wystrza­łem armat­nim i dodat­kową por­cją whi­sky. 30 lipca eks­pe­dy­cja napo­tkała pierw­szych Indian. Cztery dni póź­niej w miej­scu nazwa­nym przez odkryw­ców Coun­cil Bluffs (Iowa) Lewis i Clark odbyli pierw­szą naradę z wodzami ple­mion Oto i Mis­so­uri. Spo­tka­nie miało poko­jowy prze­bieg. Biali wrę­czyli India­nom zapro­sze­nie do Waszyng­tonu i obda­ro­wali ich meda­lami pokoju, ame­ry­kań­skimi fla­gami i innymi dro­bia­zgami6.

20 sierp­nia, koło dzi­siej­szego Sioux City w Iowa, wyprawa ponio­sła pierw­szą i jak się oka­zało, jedyną ofiarę. Praw­do­po­dob­nie w wyniku pęk­nię­cia wyrostka robacz­ko­wego zmarł sier­żant Char­les Floyd. Na jego cześć Lewis i Clark nazwali pobli­skie wzgó­rza Floyd’s Bluffs, a pły­nącą opo­dal rzekę Floyd’s River.

30 sierp­nia doszło do przy­ja­znego spo­tka­nia ze Sjuk­sami Yank­ton (Nakota)7. Kilka dni póź­niej Ame­ry­ka­nie po raz pierw­szy zoba­czyli pie­ski pre­riowe. Z wiel­kim tru­dem udało się schwy­tać jed­nego osob­nika, aby prze­słać go wraz z innymi nie­zna­nymi oka­zami fauny i flory pre­zy­den­towi Jef­fer­so­nowi.

25 wrze­śnia, w pobliżu ujścia rzeki Bad (Dakota Połu­dniowa) omal nie doszło do tra­gicz­nego w skut­kach star­cia z 1000-oso­bową grupą Sjuk­sów Teton (Lakota). „Dziel­nie wyglą­da­jący” – jak ich opi­sy­wał Lewis – pobra­tymcy Yank­to­nów nie chcieli zrazu prze­pu­ścić eks­pe­dy­cji przez swoje tery­to­rium, żąda­jąc odda­nia w zamian jed­nej łodzi. Tylko pew­ność sie­bie Lewisa, który nie dał się zastra­szyć agre­sywną postawą Indian, i deli­katne nego­cja­cje z wodzem Czar­nym Bizo­nem, poparte paru łykami whi­sky i drob­nymi pre­zen­tami, roz­ła­do­wały napię­cie. Ame­ry­ka­nie pozo­stali w obo­zie Sjuk­sów trzy dni, sta­ra­jąc się poznać ich zwy­czaje i nawią­zać pierw­sze kon­takty han­dlowe.

Przez kilka następ­nych tygo­dni wyprawa pły­nęła w górę Mis­so­uri przez pół­pu­stynne obszary Dakoty. 14 paź­dzier­nika prze­kro­czyła obecną gra­nicę Dakoty Połu­dnio­wej i Dakoty Pół­noc­nej. Dzie­sięć dni póź­niej napo­tkano wio­ski pro­wa­dzą­cych pół­osia­dły tryb życia ple­mion Man­dan i Hidatsa. W doli­nie Mis­so­uri, w sąsiedz­twie ujścia rzeki Knife leżało pięć dużych sta­łych osie­dli indiań­skich skła­da­ją­cych się z solid­nie zbu­do­wa­nych okrą­głych zie­mia­nek (budo­wano je w ten spo­sób, że rusz­to­wa­nie z drew­nia­nych bali pokry­wano grubą war­stwą ziemi). Dwa z owych osie­dli zamiesz­ki­wali Man­danowie, trzy pozo­stałe sprzy­mie­rzeni z nimi Hidat­so­wie.

Przy­ja­zne przy­ję­cie, jakie zgo­to­wali bia­łym podróż­ni­kom India­nie znad rzeki Knife spra­wiło, że 26 paź­dzier­nika, 1600 mil od punktu wyj­ścia, Lewis i Clark zde­cy­do­wali się roz­bić stały obóz i prze­cze­kać w nim nad­cho­dzącą zimę. Na miej­sce przy­szłego obo­zo­wi­ska wybrano plażę na wschod­nim brzegu Mis­so­uri, 5 lub 6 mil na połu­dnie od nale­żą­cej do Man­da­nów wio­ski Roophate i 2 do 3 mil od dru­giej wio­ski Man­da­nów, noszą­cej nazwę Mato­otonha, poło­żo­nej po prze­ciw­nej stro­nie rzeki.

Ame­ry­ka­nie czuli się bez­piecz­nie w sąsiedz­twie przy­ja­znych Man­da­nów i Hidat­sów, ich wio­ski czę­sto jed­nak odwie­dzali han­dlu­jący z nimi Sjuk­so­wie, Assi­ni­bo­ini, Sze­je­no­wie i Wrony, ludy bitne i wojow­ni­cze, przed któ­rymi nale­żało się mieć na bacz­no­ści. 3 listo­pada roz­po­częto więc prace nad budową umoc­nio­nego obozu, który nazwano Fort Man­dan. Po trzech tygo­dniach schro­nie­nie było gotowe. Była to pry­mi­tywna trój­kątna pali­sada o wyso­ko­ści 18 stóp (5,5 m) z dwoma rzę­dami drew­nia­nych cha­tek sty­ka­ją­cych się w jed­nym rogu i czymś w rodzaju bastionu naprze­ciwko bramy wej­ścio­wej.

Fort Man­dan stał na prze­cię­ciu waż­nych gra­nicz­nych szla­ków han­dlo­wych. Docie­rali tu przed­sta­wi­ciele licz­nych indiań­skich ple­mion z pół­noc­nych pre­rii, hisz­pań­scy i fran­cu­scy han­dla­rze z Luizjany, a także tra­pe­rzy i kupcy z kana­dyj­skich kom­pa­nii futrzar­skich. Mimo nie­sprzy­ja­ją­cej aury i odda­le­nia od cywi­li­za­cji przez całą zimę w for­cie Man­dan trwał oży­wiony ruch. Lewis i Clark pra­co­wi­cie nawią­zy­wali kon­takty ze wszyst­kimi przy­by­szami i skrzęt­nie zbie­rali wszyst­kie infor­ma­cje o zie­miach leżą­cych na zacho­dzie i zamiesz­ku­ją­cych je ple­mionach Indian.

Wśród wielu osób odwie­dza­ją­cych obóz Ame­ry­ka­nów naj­więk­sze zain­te­re­so­wa­nie Lewisa i Clarka wzbu­dził kana­dyj­ski tra­per i han­dlarz, Touis­sa­int Char­bon­neau, który zgo­dził się wziąć udział w dal­szej wypra­wie jako tłu­macz i znawca Indian. Char­bon­neau, poli­glota wła­da­jący kil­koma narze­czami indiań­skimi, od wielu lat han­dlo­wał z ple­mio­nami znad gór­nej Mis­so­uri i miał wśród nich wielu przy­ja­ciół. Na około rok przed przy­by­ciem Lewisa i Clarka odku­pił i zgod­nie z panu­ją­cym zwy­cza­jem poślu­bił dwie dziew­częta z ple­mie­nia Szo­szo­nów, znaj­du­jące się w nie­woli u Hidat­sów. Jed­nej z nich, zna­nej pod imie­niem Saka­ka­wea, czyli Kobieta Ptak, warto poświę­cić nieco wię­cej uwagi, stała się bowiem jedną z kilku India­nek, które prze­szły do histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Saka­ka­wea (Saca­ga­wea, Saca­ja­wea) uro­dziła się około 1787 r. w doli­nie Lehmi (Idaho) w jed­nej z grup wschod­niego odłamu ple­mie­nia Szo­szo­nów. Jako młoda dziew­czyna obo­zo­wała ze swoją grupą w miej­scu zwa­nym obec­nie Three Forks (Widły Trzech Rzek), gdzie trzy mniej­sze dopływy zbie­gają się dając począ­tek rzece Mis­so­uri. Latem 1799 lub 1800 r. obóz jej ple­mie­nia został napad­nięty przez wojow­ni­ków Hidatsa, któ­rzy najeż­dżali bliż­szych i dal­szych sąsia­dów w rejo­nie Gór Ska­li­stych. Saka­ka­wea, wraz z kil­koma innymi dziećmi Szo­szo­nów, została porwana, a potem adop­to­wana przez Hidat­sów. Przez kilka lat miesz­kała w jed­nej z ich osad nad górną Mis­so­uri, gdzie spo­tkał ją prze­by­wa­jący wśród Indian Char­bon­neau. Zimą 1803/1804 r. Saka­ka­wea, wraz z inną branką ze swego ple­mie­nia, Kobietą Wydrą, została żoną Char­bon­neau. Kiedy Kana­dyj­czyk, zachę­cony per­spek­tywą znacz­nego wyna­gro­dze­nia, zgo­dził się towa­rzy­szyć Lewi­sowi i Clar­kowi w dal­szej podróży na zachód, dziew­czyna zaofe­ro­wała swoją pomoc w dotar­ciu do kra­iny Szo­szo­nów i zna­le­zie­niu przej­ścia przez Góry Ska­li­ste. Mimo, że Saka­ka­wea była chora i spo­dzie­wała się dziecka, obaj odkrywcy uznali, że młoda Indianka może być bar­dzo przy­datna wypra­wie jako tłu­macz i gwa­ran­cja bez­pie­czeń­stwa wśród zachod­nich Indian (jak napi­sał Clark w swoim dzien­niku: „Kobieta w gru­pie męż­czyzn jest oznaką pokoju”). Tro­skli­wie leczona przez Clarka, 11 lutego 1805 r. Saka­ka­wea uro­dziła zdro­wego chłopca, któ­remu nadano imiona Jean Bap­ti­ste (Clark nazy­wał go piesz­czo­tli­wie Lit­tle Pomp – „Mały Waż­niak”).

W marcu lód na Mis­so­uri zaczął pusz­czać i rzeka znów stała się żeglowna. W pierw­szych dniach kwiet­nia Lewis i Clark ode­słali do St. Louis keel­boat z załogą. Na jego pokła­dzie, oprócz listów do rodzin, odpły­nęły prze­zna­czone dla pre­zy­denta Jef­fer­sona mapy, raporty, wyroby sztuki indiań­skiej oraz liczne egzem­pla­rze fauny i flory zebrane w dotych­cza­so­wej dro­dze8. 7 kwiet­nia pozo­stała część eks­pe­dy­cji w licz­bie 33 osób (obaj dowódcy, trzech sier­żan­tów, 23 sze­re­go­wych oraz pię­cioro cywili: Char­bon­neau, Saka­ka­wea, Jean Bap­ti­ste, York oraz myśliwy imie­niem Geo­rge Dro­uil­lard) wyru­szyła w dal­szą drogę na zachód w dwóch łodziach i sze­ściu czół­nach-dłu­ban­kach, wydrą­żo­nych pod­czas prze­rwy zimo­wej z wiel­kich pni ame­ry­kań­skiej topoli. Dopiero teraz zaczęła się praw­dziwa praca odkryw­cza. „Mie­li­śmy spe­ne­tro­wać kraj sze­roki na co naj­mniej 2000 mil, któ­rego nie tknęła ni­gdy stopa cywi­li­zo­wa­nego czło­wieka. Sami musie­li­śmy się prze­ko­nać, czy czeka nas tam dobre, czy złe (…)” – zano­to­wał w dzien­niku Lewis9.

27 kwiet­nia eks­pe­dy­cja prze­kro­czyła dzi­siej­szą gra­nicę Mon­tany. Lewis ze Scan­no­nem i Dro­uil­lard jak zwy­kle szli brze­giem szu­ka­jąc śla­dów Indian i zwie­rzyny. 29 kwiet­nia upo­lo­wali wiel­kiego niedź­wie­dzia griz­zli, liczą­cego 2,6 metra dłu­go­ści i 1,8 metra obwodu w pier­siach (potrzeba było aż 10 kul, żeby powa­lić ogromne zwie­rzę). Był to pierw­szy w histo­rii okaz tego zwie­rzęcia, jaki pod­dano bada­niom nauko­wym.

8 maja mała flo­tylla odkryw­ców minęła ujście rzeki Milk. Teren zaczął się wzno­sić utrud­nia­jąc nawi­ga­cję. Dowód­ców dez­orien­to­wały liczne dopływy Mis­so­uri pły­nące z róż­nych kie­run­ków. 2 czerwca wyprawa dotarła do zbiegu Mis­so­uri z rzeką Marias i zatrzy­mała się w roz­wi­dle­niu obu rzek, nie wie­dząc, która z nich sta­nowi dal­szą drogę do Pacy­fiku. Po tygo­dniu badań, kie­ru­jąc się bar­dziej wyczu­ciem niż pew­no­ścią, obaj dowódcy wybrali kurs na połu­dnie (jak się oka­zało była to trafna decy­zja pozwa­la­jąca dotrzeć do źró­deł Mis­so­uri). Chcąc zmniej­szyć obcią­że­nie przed wej­ściem w góry, przed wyru­sze­niem ukryto jedną z więk­szych łodzi wraz z czę­ścią zapa­sów na drogę powrotną.

Wła­ściwy kurs został potwier­dzony w poło­wie czerwca, kiedy wyprawa dotarła do wiel­kich wodo­spa­dów Great Falls na rzece Mis­so­uri, o któ­rych wspo­mi­nali India­nie we wio­skach Man­da­nów. Bada­jąc prze­szkodę Lewis odkrył, że za pierw­szym wodo­spa­dem znaj­duje się ciąg czte­rech mniej­szych kaskad wod­nych unie­moż­li­wia­ją­cych dal­szą nawi­ga­cję. Omi­nię­cie całego sze­regu wodo­spa­dów wyma­gało prze­trans­por­to­wa­nia łodzi i bagaży lądem na odcinku 18 mil. Pozo­sta­wiw­szy ciężką pirogę w ukry­ciu u stóp wiel­kiego wodo­spadu, pozo­stałe czółna i zapasy prze­wie­ziono na pry­mi­tyw­nie skle­co­nych wozach wyko­na­nych ze ścię­tych drzew (kiedy wiał sprzy­ja­jący wiatr, na masz­tach łódek prze­myśl­nie roz­pi­nano żagle, uła­twia­jąc w ten spo­sób pracę ludziom cią­gną­cym cięż­kie wozy). Budowa wozów i trans­port czó­łen zajęła człon­kom eks­pe­dy­cji cały mie­siąc. Pozwo­liła jed­nak myśli­wym zgro­ma­dzić dużą ilość pro­wiantu, na który skła­dały się głów­nie: suszone mięso, ryby i spo­rzą­dzony indiań­skim spo­so­bem pożywny pem­mi­kan, czyli sprosz­ko­wane mięso zmie­szane z tłusz­czem zwie­rzę­cym i suszo­nymi jago­dami.

13 lipca prze­wie­zione z tru­dem czółna ponow­nie spusz­czono na wodę tuż powy­żej ostat­niego wodo­spadu. Sześć dni póź­niej wyprawa dotarła do Gór Ska­li­stych, wpły­wa­jąc do gigan­tycz­nego skal­nego kanionu o stro­mych zbo­czach pię­trzą­cych się na wyso­kość 400 metrów, który Lewis nazwał Bramą w Góry Ska­li­ste. 20 lipca podróż­nicy dostrze­gli nad szczy­tami gór sygnały dymne, znak, że wyprawa została odkryta przez Indian, któ­rzy w ten spo­sób ostrze­gali się przed zbli­ża­niem obcych ludzi. Po dal­szych dwóch dniach podróży Saka­ka­wea po raz pierw­szy od opusz­cze­nia fortu Man­dan zaczęła roz­po­zna­wać oto­cze­nie. „Indianka poznaje kraj i zapew­nia nas, że to wody nad któ­rymi żyją jej pobra­tymcy i że nie­da­leko stąd już do roz­wi­dle­nia trzech rzek” – zano­to­wał tego dnia Lewis. „Ta wia­do­mość pod­nio­sła nas wszyst­kich na duchu (…)”10.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Michael John­son, The Real West, Octo­pus Books Ltd., Lon­don 1983, s. 7. [wróć]

2.Ibi­dem, s. 7. [wróć]

3.Ibi­dem, s. 10 [wróć]

4. Irena Prze­włocka, Czci­ciele kojota i kruka, Wydaw­nic­two Mor­skie, Gdy­nia 1968, s. 13. [wróć]

5. Michael John­son, op. cit., s. 10. [wróć]

6. 4 stycz­nia 1806 r. Jefer­son przy­jął w Waszyng­to­nie dele­ga­cję wodzów ple­mion Oto, Mis­so­uri, Ari­kara i Sjuk­sów Yank­ton, któ­rzy spo­tkali się z Lewi­sem i Clar­kiem pra­wie pół­tora roku wcze­śniej. [wróć]

7. Spo­pu­la­ry­zo­wana nazwa Sjuk­so­wie pocho­dzi od fran­cu­skiego słowa nado­ues­sioux (w skró­cie sioux), które jest prze­krę­coną wer­sją algon­kiń­skiego słowa nado­we­isi­weg („małe żmije”, w szer­szym zna­cze­niu „wro­go­wie”), jakim okre­ślali kon­fe­de­ra­cję Sjuk­sów ich zacie­kli wro­go­wie z ple­mie­nia Czi­pe­we­jów (Chip­pewa). Sami Sjuk­so­wie, któ­rzy dzie­lili się na trzy odłamy, San­tee, czyli wschodni, Yank­ton, czyli środ­kowi i Teton, czyli zachodni, nazy­wali sie­bie Dakota, co ozna­cza „sprzy­mie­rzeni”. W dia­lek­cie San­tee nazwę tę wyma­wiano Dakota, w narze­czu Yank­ton Nakota, a u Teto­nów Lakota. [wróć]

8. Prze­syłka wysłana na wschód z fortu Man­dan została dostar­czona do Waszyng­tonu 12 sierp­nia 1805 roku. [wróć]

9. Ken Rogers, Saka­ka­wea and the Fur Tra­ders; Facing the Unk­nown, „Bismarck Tri­bune”, Bismarck 1995, s. 2. [wróć]

10.The Jour­nals of Lewis and Clark, edi­ted by Ber­nard de Voto, Hough­ton Mif­fin Com­pany, Boston 1953, s. 22. [wróć]