Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka poświęcona historii indiańskiego plemienia Nez Perce (przekłutych nosów) i jego porywającej walce o prawo do wolności w wojnie ze Stanami Zjednoczonymi w 1877 r. Przez 70 lat, od czasu spotkania z uczestnikami słynnej wyprawy badawczej Lewisa i Clarka (1804-1806), Indianie Nez Perce żyli w pokoju z białymi, szczycąc się tym, że nie przelali krwi białego człowieka. W 1877 r. rząd Stanów Zjednoczonych próbował pozbawić to niewielkie, pokojowo nastawione plemię resztek ziem plemiennych i osiedlić je w rezerwacie w stanie Idaho. Wybuchła wojna, która przerodziła się w desperacki pochód blisko 800 Indian Nez Perce w kierunku granicy kanadyjskiej. Ścigane przez oddziały wojska i setki cywilnych ochotników plemię Nez Perce w ciągu trzech miesięcy przebyło 2500 kilometrów, odpierając kolejne ataki kawalerii. Przedzierając się przez w większości wrogie terytoria, bili na głowę dużo liczniejsze i lepiej uzbrojone siły wroga. Stoczyli 18 walk i potyczek, z których przegrali tylko jedną. Waleczny odwrót plemienia Nez Perce uznany został za arcydzieło strategii wojennej Indian północnoamerykańskich. Chociaż wojna plemienna Nez Perce zakończyła się klęską Indian, na zawsze weszła do annałów, stając się jednym z najsłynniejszych epizodów w historii Stanów Zjednoczonych. Obóz Nez Perce, złożony z 89 tipi, przypominał swym kształtem literę V. Namioty stały wzdłuż prawego brzegu rzeki Big Hole. Po drugiej stronie brzeg był podmokły. Porastały go gęste zarośla wiklinowe, za którymi rozpościerał się łagodny stok zalesionego wzgórza. Na łące, u jego podnóża, pasły się stada koni i bydło ocalałe po górskiej przeprawie. Znaczną część dobytku i tipi Nez Perce utracili na Clearwater, toteż w przepełnionych namiotach spało dużo więcej ludzi niż zwykle. Zwierciadło, czując się bezpiecznie z powodu przewagi, jaką Nez Perce osiągnęli nad Howardem, także i tej nocy nie zadbał o wystawienie straży.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
WSTĘP
Prawdopodobnie żadne z ludów tubylczych, które zetknęły się z ekspansją przybyszów z Europy, nie walczyły bardziej zawzięcie w obronie swojej ziemi i stylu życia, niż indiańskie plemiona Ameryki Północnej. Ostatecznie przewaga liczebna i techniczna białego człowieka pozwoliła podbić ziemie Indian, jednak odwaga i determinacja, z jaką rodowici mieszkańcy Ameryki bronili swej niezależności uczyniła z nich bohaterów, którzy, choć pokonani, zyskali sławę, nie mniejszą od swoich zwycięzców.
W warunkach Ameryki Północnej różnica dwóch kultur spowodowała, że teoria asymilacji różnych ras i narodów nie sprawdziła się. Wynikiem tego był długotrwały konflikt, przez polityków zwany „problemem indiańskim”, a przez historyków i wojskowych, „cyklem wojen indiańskich”. Jego terenem były zarówno lasy i pola wschodnich obszarów USA, jak i równiny, góry oraz pustynie Dzikiego Zachodu (Wild West).
„Zanim można było zasiedlić Zachód, trzeba go było najpierw zdobyć” – napisał na początku lat 90-tych XIX w. późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych, Theodore Roosevelt, nawiązując do ogłoszonego w 1890 r. przez amerykańskie Biuro Badania Ludności zakończenia okresu zasiedlania zachodnich połaci kraju. Słowa te, jak żadne inne, najtrafniej oddają rzeczywistość tamtych czasów.
Przez większą część XIX w. Indianie stanowili główną przeszkodę dla pochodu Amerykanów na tereny leżące za rzeką Missisipi. Wiele plemion toczyło desperackie wojny w obronie swych ziem przed wdzierającymi się na nie osadnikami, górnikami, łowcami bizonów i hodowcami bydła. Po olbrzymiej ilości walk, w których tysiące białych i czerwonoskórych straciło życie, zdobycie Zachodu stało się faktem.
Historia odnotowuje niewiele bardziej dramatycznych wydarzeń, niż starcia białych z Indianami na zachodzie Stanów Zjednoczonych w drugiej połowie XIX wieku. Teatr działań wojennych był ogromny i niezwykle zróżnicowany. Walki toczyły się na obszarach od Minnesoty do wybrzeży Oceany Spokojnego i od Kanady do granic Meksyku. Głównym narzędziem pochodu cywilizacji białego człowieka na zachód była armia. To właśnie wojsku zostawiono do wykonania brudną robotę, jaka pozostała po nieudolnych, a często wręcz nieuczciwych działaniach cywilów, przedstawicieli rządu, misjonarzy, osadników i poszukiwaczy złota.
W pewnym sensie scenariusz tych działań był z góry zaprogramowany. Rząd zawierał z poszczególnymi plemionami traktaty (w sumie USA zawarły ich ponad 370), w których przyrzekał zagwarantowanie prawa Indian do pewnego terytorium i utrzymanie z funduszy rządowych, w zamian zaś Indianie oddawali część swojej ziemi i przyrzekali powstrzymywać się od napadania na białych poza wyznaczonym obszarem. Stan względnego pokoju utrzymywał się do chwili, kiedy na terenach pozostawionych Indianom nie znaleziono bogactw naturalnych lub gwałtowny napływ imigrantów nie zmusił władz do przekazania ziemi Indian pod osadnictwo (chciwych i nietolerancyjnych cywilów trudno było przekonać, że jakiś teren nadający się do górnictwa lub zasiedlenia, nawet prawnie pozostawiony do wyłącznego użytku Indian, miałby leżeć odłogiem). Żądania górników i rosnąca liczba nowych osadników prowadziły do wywierania presji na Indian żeby w wyniku nowych traktatów rezygnowali ze swoich najlepszych ziem pozostawionych im we wcześniejszych porozumieniach z Wielkim Białym Ojcem (prezydentem) z Waszyngtonu.
Jawna niesprawiedliwość, nieuczciwe lub wręcz nieudolne działania ludzi odpowiedzialnych za sprawy indiańskie, brak funduszy na pomoc żywnościową dla Indian, wywoływały niezadowolenie plemion, które często przeradzało się w otwarty konflikt zbrojny. Wówczas do akcji wkraczała armia, co prawda nieliczna i źle wyszkolona, ale mająca wystarczające środki do walki przeciwko rolniczym i koczowniczym ludom żyjącym na etapie wspólnoty pierwotnej. Tylko w okresie od 1865 r. do 1891 r. (oficjalnie zakończony został wówczas okres wojen indiańskich), od Montany do Teksasu, i od Kansas po Kalifornię i Oregon, w wojnach z Indianami stoczono 1065 bitew i potyczek. Zginęło w nich i odniosło rany 2571 żołnierzy amerykańskich i cywilów ze służb pomocniczych (zwiadowców, taborytów, woźniców, poganiaczy mułów itd.) oraz ponad 5500 Indian.
Ostatnią większą wojną indiańską, która kosztowała armię Stanów Zjednoczonych więcej niż dziesiątą część wszystkich strat poniesionych w walkach toczonych z Indianami w drugiej połowie XIX w., była wojna z plemieniem Nez Perce (Przekłute Nosy). W 1877 r. to mało znane, pokojowe i postępowe plemię żyjące w Oregonie i Idaho, w odpowiedzi na złamanie traktatu i zamiar osiedlenia go w niegościnnym rezerwacie wkroczyło na ścieżkę wojenną.
Wojna z plemieniem Nez Perce była jedną z najsmutniejszych i najmniej potrzebnych ze wszystkich wojen indiańskich. Przez 70 lat, od czasu spotkania z uczestnikami słynnej wyprawy badawczej Lewisa i Clarka (1804–1806), Indianie Nez Perce żyli w pokoju z białymi i szczycili się tym, że nigdy nie przelali krwi białego człowieka. W latach 1855 i 1863 dwukrotnie zawierali z rządem amerykańskim traktaty, na mocy których oddali Stanom Zjednoczonym większość swych ziem plemiennych, zatrzymując sobie tylko niewielki rezerwat w Idaho i kilka urodzajnych dolin w dorzeczu rzeki Snake i Salmon w Oregonie i Idaho, gdzie obfitość trawy pozwalała wypasać stada bydła i koni. W 1875 r. administracja prezydenta Ulissesa S. Granta, pod naciskiem spragnionych nowych ziem mieszkańców Oregonu, pozbawiła plemię Nez Perce prawa do terenów, które znajdowały się poza obszarem rezerwatu. Dla Indian nie było w tym nic nowego. W przeszłości parokrotnie zmuszeni byli oddawać ziemię, robili to jednak w sposób pokojowy. Tym razem stało się inaczej. Kilku wodzów plemienia stanowczo odmówiło oddania reszty swej ziemi pod osadnictwo białych i postanowiło bronić praw do plemiennego terytorium, na którym spoczywały prochy ich przodków i pasły się stada zwierząt, jedynego bogactwa plemienia.
Dopóki w 1877 r. nie pokonano potężnych Sjuksów i ich sojuszników z północnych prerii, Szejenów i Arapahów, plemię Nez Perce pozostawiono w spokoju. Klęska 7 pułku kawalerii pod dowództwem ppłk. George’a Custera w słynnej bitwie na rzeką Little Bighorn w Montanie (25–26 czerwiec 1876 r.) wzburzyła amerykańską opinię publiczną, a dowództwo armii i mieszkańców Zachodu pozbawiła resztek sentymentów wobec Indian. Wkrótce potem armia otrzymała rozkaz aby otoczyć buntujących się Nez Perce i w razie potrzeby przesiedlić ich do rezerwatu siłą. W rezultacie doszło do wojny, która przerodziła się w desperacki pochód prawie 800 indiańskich mężczyzn, kobiet i dzieci w kierunku granicy kanadyjskiej. Ścigani przez oddziały wojska i setki cywilnych ochotników Indianie Nez Perce, plemienia piętnastokrotnie mniejszego od słynnych Sjuksów, w ciągu 3 miesięcy przebyli 2500 kilometrów. Przedzierając się przez w większości wrogie i niegościnne terytorium Idaho, Wyoming i Montany, odpierali i częstokroć bili na głowę dużo liczniejsze siły wroga uzbrojone w najnowocześniejszą broń i mające do dyspozycji nowoczesne środki techniczne.
Waleczny odwrót plemienia Nez Perce uznany został za arcydzieło strategii wojennej Indian północnoamerykańskich. Prasa amerykańska chętnie porównywała go do biblijnej ucieczki Żydów z Egiptu lub słynnego odwrotu 10 tysięcy zaciężnych Greków pod wodzą Ksenofonta po bitwie pod Kunaksą w 401 r. p.n.e. opisanego w dziele Anabasis. Nawet jeśli opinie te były przesadzone, przedsięwzięcie to nie może się równać z żadnym innym, nie tylko w historii wojen indiańskich, ale i w dziejach wszystkich wojen nowożytnych.
Choć wojna plemienia Nez Perce, tak jak większość walk toczonych przez czerwonoskórych z białymi, zakończyła się klęską Indian, cała Ameryka była pod wrażeniem ich postawy. Najwyżsi dowódcy amerykańscy, weterani wojny secesyjnej i licznych kampanii przeciwko Indianom, chwalili Nez Perce za umiejętność w walce i odwagę, opisując ich jako najodważniejszych ludzi i najlepszych strzelców ze wszystkich Indian. Znany z elokwencji i prawości charakteru wódz plemienia Nez Perce, Heinmot Tooyalaktet, zwany przez Amerykanów Wodzem Józefem (Chief Joseph), uznany został przez nieskorych przecież do wyrażania swej sympatii do Indian generałów amerykańskich, za jednego z najwybitniejszych wodzów w historii Ameryki. To zaszczytne miano pozwoliło Józefowi i innym wodzom Nez Perce, którzy prowadzili swój lud w wojnie 1877 r., wejść do grona najbardziej znanych przywódców indiańskich, a wydarzenia, których bohaterami się stali, uczynić jednym z najsłynniejszych epizodów w historii Stanów Zjednoczonych.
WYPRAWA LEWISA I CLARKA (1804–1806)
Wczesna historia Stanów Zjednoczonych jest przede wszystkim historią migracji Amerykanów na Zachód w poszukiwaniu ziemi i bogactw.
Termin „Zachód” w warunkach amerykańskich oznacza nie tylko geograficzną nazwę strony świata, ale cały złożony problem polityczno-społeczny związany z ekspansją i podbojem wnętrza kontynentu. Kolonizacja Zachodu różniła się w tym czasie od kolonizacji obszarów zamorskich przez inne wielkie mocarstwa. Główną siłą akcji kolonizacyjnej nie było wojsko, którego w istocie w Stanach Zjednoczonych było niewiele, lecz odkrywcy, traperzy, osadnicy i awanturnicy, a główną siła napędową ekspansji – miraż bogactwa i szczęścia na Zachodzie. Na tej pożywce zrodziła się legenda Dzikiego Zachodu. Jej początek sięga pierwszych lat XIX wieku.
Po zakończeniu wojny o niepodległość władze amerykańskie zaczęły się z całą bezwzględnością domagać od Indian mieszkających na terenach pomiędzy Appalachami a Missisipi, w większości sojuszników pokonanej Anglii, cesji tych ziem na rzecz zwycięskiej Unii. Prawną podstawę ekspansji poza granice Appalachów stworzyły trzy akty Kongresu z lat 1784, 1785 i 1787. Określały one zasady pomiarów i sprzedaży ziem leżących na zachodnich rubieżach kraju. Regulowały także podstawy organizacji politycznej nowych terytoriów i kryteria, po spełnieniu których mogły się one stać w przyszłości pełnoprawnymi stanami Unii. Głównym autorem tego systemu był wybitny polityk amerykański, faktyczny twórca Deklaracji Niepodległości i jeden z założycieli Stanów Zjednoczonych, Thomas Jefferson (1743–1826).
Stosując na przemian politykę siły i dyplomacji (tylko w latach 1784–1796 podpisano 15 traktatów oddających tereny indiańskie) około roku 1800 Stany Zjednoczone doprowadziły swą zachodnią granicę do Missisipi. Tam kończyła się cywilizacja, a zaczynała ogromna, dzika i niezbadana kraina zwana Luizjaną (Louisiana), przejęta swego czasu od Francji przez Hiszpanię. O krainie tej Amerykanie mieli bardzo mgliste wyobrażenie, nikt nie znał jej geografii, bogactw i występujących w niej zagrożeń. Tajemniczość terenów leżących na zachód od Missisipi rozpalała wyobraźnię pierwszych pionierów. Rozległe prerie i wznoszące się za nimi góry, zamieszkałe tylko przez bliżej nieznane plemiona Indian, stawały się przedmiotem spekulacji i mitów. „Te góry – pisał jeden z wczesnych entuzjastów Zachodu – przewyższają wszystko, co istnieje w innych częściach świata. W przyszłości może się okazać, że zawierają większe bogactwa niż Indie i pozostałe kraje Wschodu (…)”1. Oczami wyobraźni widziano tam bramę do ziem, które miały spełnić wymarzoną wizję Ameryki agrarnej, zasobnej i bezpiecznej. Ziem będących krainą szczęśliwości i azylem dla wszystkich, którzy szukają prawdziwej wolności, przygody, bogactwa i swobód religijnych. „Na zachód od tych gór będzie można znaleźć jeziora, rzeki i kraje pełne wszystkiego, co niezbędne do życia w luksusie, gdzie przyszłe pokolenia będą miały swój upragniony raj”2. Wszystkie te przepowiednie były oparte na spekulacjach, nikt bowiem nie znał prawdy o tych ziemiach.
Brak wiarygodnych informacji o ogromnych obszarach rozciągających się poza Missisipi był tylko jedną z przyczyn blokujących dalszą ekspansję na zachód. Drugą, znacznie poważniejszą, stanowił fakt, że pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a wybrzeżem Pacyfiku rozciągał się pas terytorium należących do obcego mocarstwa. Ziemie Unii były ograniczone do regionu położonego na wschód od Missisipi, a w szczególności do wybrzeży Atlantyku. Pośrodku kontynentu leżała Luizjana, niby wciąż należąca do Hiszpanii, ale będąca już z powrotem w posiadaniu Francji. Obejmowała ona ziemie położone na zachód w dorzeczu Missisipi, w tym niemal wszystkie środkowe równiny, aż po Góry Skaliste. Na południowy zachód od Luizjany rozciągały się tereny Kalifornii, Teksasu i Meksyku, pozostające pod władzą Hiszpanii od ponad dwóch wieków. Na północnym zachodzie, poza pasmem Gór Skalistych, leżała kraina zwana Oregonem, penetrowana przez białych łowców futer i handlarzy, ale zupełnie nie zasiedlona. Do tej deszczowej, skalistej i zalesionej krainy swoje pretensje zgłaszały Hiszpania, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone.
Pierwsze opisy ziem Oregonu pochodziły od europejskich żeglarzy, którzy docierali do zachodnich wybrzeży Ameryki Północnej pod koniec XVIII w. i od traperów z kanadyjskich kompanii futrzarskich. Hiszpański kapitan Don Juan Perez już w roku 1774 dopłynął do wyspy Vancouver i Królowej Charlotty. W 1788 r. słynny angielski żeglarz James Cook, odbywający wyprawę dookoła świata, z dwoma małymi statkami „Discovery” i „Resolution”, mocno uszkodzonymi podczas sztormu, zawinął do zatoki Nootka Sound, gdzie został gościnnie przyjęty przez Indian z plemienia Nutka.
W końcu XVIII w. obok Hiszpanów, Brytyjczyków, a także Rosjan z Alaski zaczęli się tu pojawiać i Amerykanie. 12 maja 1792 r. jeden z nich, kapitan Robert Gray, odkrył ujście wielkiej rzeki, której nadał miano Kolumbia, od nazwy dowodzonego przez siebie statku „Columbia”. Gray wpłynął około 20 mil w głąb Kolumbii, odbył kilka spotkań z mieszkającymi tam Indianami i sporządził pierwszą mapę ujścia rzeki do oceanu. Odpływając wziął symbolicznie odkryte ziemie w posiadanie Stanów Zjednoczonych.
W październiku 1792 r. u ujścia Kolumbii pojawił się angielski żeglarz George Vancouver (1758–1798), uczestnik wyprawy Jamesa Cooka dookoła świata w latach 1772–1774. Wyposażony w najnowocześniejsze przyrządy nawigacyjne, mając doskonale wyszkoloną załogę, Vancouver na statku „Discovery” przez trzy lata, od 1791 do 1794 r., badał północno-zachodnie wybrzeże Ameryki w poszukiwaniu drogi wodnej łączącej Pacyfik ze wschodnią częścią kontynentu. Wykorzystując kopię mapy Graya zdobytą w hiszpańskiej faktorii Nootka Sound w dzisiejszej Brytyjskiej Kolumbii, Vancouver wysłał jednego ze swoich oficerów, por. Williama R. Broughtona, w głąb Kolumbii na niewielkim statku „Chatham”. Broughton posunął się prawie 100 mil w głąb rzeki, aż do miejsca położonego naprzeciw dzisiejszego miasta Portland w Oregonie, które nazwał Point Vancouver. Na wschód od niego Anglicy dostrzegli majestatyczny szczyt, któremu nadali nazwę Mount Hood. Broughton błędnie ocenił, że pojedynczy łańcuch górski, z którego wyrastała Góra Hooda stanowi kontynentalny dział wód, za którym rozciągają się równiny Luizjany. Wynikiem wyprawy Vancouvera była wspaniała mapa północno-zachodniego wybrzeża Ameryki Płn. oraz praca p.t. „Wyprawa odkrywcza do Północnego Pacyfiku i dookoła świata”, która ukazała się drukiem w Anglii w 1798 roku.
W tym samym mniej więcej czasie podróż z głębi kontynentu do wybrzeży Pacyfiku odbył Szkot, Alexander Mackenzie (1763–1820). W latach 1788–1796 dowodził on placówką handlową w kanadyjskim forcie Chipewyan nad jeziorem Athabaska w dzisiejszej prowincji Alberta. Działając w imieniu Północno-Zachodniej Kompanii Futrzarskiej (North-West Fur Company) Mackenzie przeprowadził szlakami wytyczonymi przez Indian kilka wypraw badawczych w kierunku zachodniego wybrzeża. W 1789 r. dotarł do Oceanu Arktycznego, a cztery lata później przebił się przez wertepy górskie i 22 lipca 1793 r. w krainie Indian Bella Coola dotarł do Pacyfiku. W ten sposób, jako pierwszy Europejczyk, osiągnął wybrzeże Oceanu Spokojnego na północ od Meksyku, docierając tam ze wschodu. W 1801 r. Mackenzie powrócił do Anglii by opublikować swoje dzieło „Podróż z Montrealu, Rzeką Św. Wawrzyńca, przez kontynent północnoamerykański”, w którym z chronologiczną dokładnością opisał swoje osiągnięcia w eksploracji zachodniej Kanady. Już jako uznany odkrywca (za swoje zasługi otrzymał od króla Jerzego III tytuł szlachecki) i polityk stał się gorącym orędownikiem rozciągnięcia przez Wielką Brytanię kontroli nad północno-zachodnim wybrzeżem Oceanu Spokojnego.
Osiągnięcia Brytyjczyków w eksploracji zachodniego wybrzeża Pacyfiku poważnie zaniepokoiły Amerykanów. Thomas Jefferson, podówczas wiceprezydent USA, dowiedział się o wyprawie Mackenziego w 1797 r., choć skądinąd wiadomo, że zapoznał się dokładnie z jej przebiegiem dopiero w 1802 roku. Już wcześniej zelektryzowały Jeffersona raporty Vancouvera i Broughtona o możliwości nawigacji po wodach Kolumbii i o rzekomym dziale kontynentalnym. Kiedy w 1801 r. Jefferson został zaprzysiężony na prezydenta nikt lepiej od niego nie dostrzegał trudności w dalszej ekspansji na zachód. Nikt też bardziej od niego nie był zdecydowany by je pokonać.
Docierające do Waszyngtonu wieści o usilnych zabiegach Alexandra Mackenzie, który rekomendował rządowi brytyjskiemu podjęcie wysiłków w celu zapewnienia Anglii panowania nad zachodnią częścią kontynentu, skłoniły Jeffersona do działania. W końcu 1802 r. prezydent rozpoczął przygotowania do zorganizowania wyprawy badawczej na północny zachód. 18 stycznia 1803 r. Jefferson skierował do Kongresu tajny wniosek o wyasygnowanie 2500 dolarów na zorganizowanie ekspedycji. Kongres zaakceptował wniosek prezydenta i wyraził zgodę na powołanie Oddziału Odkrywców (Corps of Discovery) w składzie jeden oficer i 12 żołnierzy, którzy mieli stanowić trzon ekspedycji.
Na wiosnę 1803 r. Jefferson zwrócił się z prośbą do swojego osobistego sekretarza, kpt. Meriwethera Lewisa (1774–1809), o zorganizowanie wyprawy na zachód, której celem miało być znalezienie drogi wodnej ze wschodu do wybrzeża Pacyfiku i potwierdzenie prawa Stanów Zjednoczonych do Oregonu, z powołaniem się na roszczenia zgłoszone do tego terytorium przez kpt. Roberta Graya w 1792 roku. Szczęśliwie dla Jeffersona realizacji jego planów ekspansji pomogły nieoczekiwanie wydarzenia w Europie.
W 1762 r. Francja przekazała Luizjanę Hiszpanii, nie chcąc dopuścić do jej przejęcia przez Wielką Brytanię po zakończeniu wojny siedmioletniej (1756–1763). W październiku 1800 r. Luizjana powróciła do napoleońskiej Francji w wyniku tajnego traktatu zawartego w San Ildefonso. Wraz z Luizjaną wracał do Francji ważny port w Nowym Orleanie z bogatym zapleczem handlowym, nowe plany imperialne związane z Ameryką i nadzieje na odbicie Kanady z rąk Brytyjczyków. Gdy wiadomość o tym posunięciu dotarła do Waszyngtonu, Stany Zjednoczone uznały to za zagrożenie swoich żywotnych interesów handlowych (przez port w Nowym Orleanie wychodziło prawie 40 procent produkcji amerykańskiej). Administracja hiszpańska w Nowym Orleanie zapewniała Amerykanom strefę wolnocłową i wiele przywilejów. Francuzi nie ukrywali, że wolny handel amerykański przez Nowy Orlean nie będzie dłużej tolerowany. Znaczna część opinii publicznej w USA uznała to za dostateczny powód do walki o ujście Missisipi i zaczęła się domagać wojny.
Jefferson, chcąc uniknąć wojny z Francją, podjął kompromisową próbę wynegocjowania zakupu Nowego Orleanu od Francji. Skutek tych działań okazał się zupełnie niespodziewany. Amerykańscy negocjatorzy wysłani do Paryża dowiedzieli się, że wobec strat poniesionych przez armię francuską podczas tłumienia murzyńskiego powstania na Santo Domingo (Haiti), oraz wobec prawdopodobieństwa nowej wojny w Europie, Napoleon zdecydował się na rezygnację z planów imperialnych w Ameryce i postanowił sprzedać całą Luizjanę. Po dwóch tygodniach spierania się o cenę delegacja amerykańska podpisała traktat o kupnie Luizjany 30 kwietnia 1803 roku. Stany Zjednoczone miały zapłacić 15 milionów dolarów, pokryć zalegające roszczenia Amerykanów wobec Francji oraz przyznać mieszkańcom tych ziem obywatelstwo amerykańskie (w sumie koszt zakupu Luizjany wyniósł 23 213 567 dolarów). Za jednym pociągnięciem pióra USA powiększyły się o obszar liczący 2 145 000 km2 (828 000 mil2), płacąc nieco ponad 4 centy za akr ziemi. Był to jeden z najkorzystniejszych interesów w historii handlu międzynarodowego. W przyszłości na tym terytorium miało powstać 15 nowych stanów o obszarze sześciokrotnie większym od obszaru 13 stanów-założycieli Unii.
Jefferson zdawał sobie sprawę, że podjęta przez niego decyzja zakupu Luizjany (Louisiana Purchase) przekraczała jego uprawnienia, konstytucja nie dawała bowiem władzom federalnym prawa do podejmowania decyzji w sprawie zakupu nowych terytoriów. Wszelkie opory ustępowały jednak wobec szansy, którą niosła ze sobą Luizjana. Jefferson, który wzrokiem wizjonera sięgał dalej, ku wybrzeżom Pacyfiku, podjął wszelkie działania, aby przekonać Kongres o słuszności swej decyzji.
Jednocześnie z działaniami politycznymi prezydent robił wszystko, aby jak najszybciej wysłać na zachód ekspedycję Lewisa. „Kapitan Lewis jest odważny, mądry i przezorny” – napisał o swoim protegowanym na wiosnę 1803 roku. „Jest nawykły do lasów i zna obyczaje i charaktery Indian. Nie ma wprawdzie regularnego wykształcenia, ale posiada niezwykły dar obserwowania natury i dlatego chętnie zwróci uwagę na wszystkie jej nowe fragmenty, jakie napotka na swej drodze”3.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Lewis było zaproszenie do wzięcia udziału w wyprawie swego przyjaciela z wojska, kpt. Williama Clarka (1770–1838). Clark, genialny rudowłosy Wirgińczyk, z wcześniejszej służby w armii na zachodzie (walczył m.in. w słynnej bitwie z Indianami pod Fallen Timbers w 1794 r.) wyniósł doskonałą znajomość pogranicza i Indian, a przy tym był znakomitym geografem i miał duże doświadczenie w nawigacji po wodach śródlądowych. Kiedy Lewis zwrócił się do Clarka o uczestnictwo, nie kryjąc przed nim niebezpieczeństw i trudów, ten odpowiedział mu z entuzjazmem: „Jest to olbrzymie przedsięwzięcie, (…) z licznymi trudnościami, ale, mój Przyjacielu, mogę Cię zapewnić, że nie ma na świecie drugiego, ja Ty człowieka, z którym pragnąłbym podjąć i dzielić trudy takiej wyprawy”4.
Ekspedycja została zaplanowana z dużą dokładnością. Lewis i Clark mieli się udać najpierw ku nieznanym źródłom Missouri, przekroczyć Góry Skaliste i kontynentalny dział wód, a następnie spłynąć nurtem prawie legendarnej wówczas Kolumbii do wybrzeży Pacyfiku. Po drodze mieli dokonywać pomiarów geograficznych, badać naturę przemierzanych obszarów, poznać ich mieszkańców oraz wytyczyć nowe szlaki i sporządzić mapy nieznanych do tej pory części kontynentu, które ułatwiłyby przyszłą ekspansję i handel.
Na początek Lewis zlecił budowę w Pittsburghu dużego, liczącego 55 stóp (17 m) statku rzecznego typu keelboat (amerykański rodzaj galara) z przybudówką w kształcie drewnianej chaty, zaopatrzonego w maszt z czworokątnym żaglem i jedenaście par wioseł. Uczył się jednocześnie zasad dokonywania pomiarów geograficznych i przestudiował plany przygotowane na użytek ekspedycji przez kartografa Nicholasa Kinga, który wykorzystał w tym celu angielskie mapy dolnego biegu Kolumbii opracowane przez Broughtona dla George’a Vancouvera w 1792 roku. Miało to w poważny sposób wpłynąć na czas trwania i przebieg wyprawy, błędnie uznano bowiem, że po dotarciu do źródeł Missouri wystarczy przekroczyć jedno pasmo górskie, by dotrzeć do zlewiska Kolumbii i spłynąć nią do oceanu.
Ratyfikacja traktatu z Francją w sprawie zakupu Luizjany i przeprowadzenie go przez Kongres zajęła Jefferssonowi kilka miesięcy. W końcu jednak Kongres zaakceptował zakup i 4 lipca 1803 r. można było ogłosić oficjalną wiadomość o dokonanej transakcji.
31 sierpnia Lewis opuścił Pittsburgh i popłynął w dół rzeki Ohio. W końcu października w Clarksville, na Terytorium Indiana, dołączył do niego Clark z kilkoma ludźmi. 7 grudnia cała 19-osobowa załoga dopłynęła w pobliże St. Louis, gdzie na lewym brzegu Missisipi, nieco powyżej miasta, rozbito obóz zimowy Camp Wood. Tutaj, w ciągu zimowych miesięcy na przełomie lat 1803/1804, kompletowano skład ekspedycji, przygotowywano sprzęt i zapasy, zbierano dodatkowe informacje przed dalszą podróżą.
Dobierając uczestników wyprawy Lewis szukał „dobrych myśliwych, odważnych, zdrowych, nieżonatych mężczyzn, nawykłych do lasów i zdolnych znosić niewygody w dostatecznym stopniu”5. Ostatecznie wybrał 14 żołnierzy-ochotników, 9 tęgich drwali z Kentucky, dwóch francuskich przewoźników i półkrwi francuskiego trapera, który miał służyć jako tłumacz, tropiciel i przewodnik. Clark zabrał ze sobą swego murzyńskiego służącego, Yorka, a Lewis wielkiego czarnego psa rasy nowofunlandzkiej, który wabił się Scannon. Razem z obydwoma dowódcami wyprawa liczyła 45 osób.
Wiosną 1804 r. wszystko było gotowe do drogi. W deszczowy poniedziałek, 14 maja, mała flotylla, w skład której oprócz statku wchodziły dwie mniejsze 13-metrowe łodzie wiosłowe, opuściła Camp Wood i popłynęła na zachód w górę Missouri. Na pokładzie galara wieziono ponad 10 ton zapasów przeznaczonych dla uczestników wyprawy i na prezenty dla Indian.
Żółte, zamulone wody Missouri przerażały nienawykłych do dzikiej rzeki podróżników. Po niedawnych wiosennych roztopach Missouri płynęła szerokim nurtem. Mętna woda zakrywała przed wzrokiem ludzi naturalne pułapki czające się w głębi. Na każdym kroku roiło się od zdradliwych dziur, mielizn i zakoli. Kapryśna Missouri, która w pamięci uczestników wyprawy zyskała sobie miano „diabelskiej rzeki”, w wielu miejscach zmieniała swe koryto, tak, że niełatwo było natrafić na główny nurt. Tylko dzięki pomocy francuskich przewoźników, którzy dobrze znali okolice i doświadczeniu Clarka udało się uniknąć poważniejszych kłopotów. Największe problemy sprawiał wartki, trudny do przewidzenia nurt, wiosenne burze i stale zmieniający się kierunek wiatru. W tych warunkach żagiel na statku nie na wiele mógł się przydać, a wioseł można było używać tylko na spokojniejszej wodzie. Podróżnicy niejednokrotnie musieli wysiadać na brzeg i ciągnąć statek i łodzie na linach pod prąd. Nie było to łatwe. W wielu miejscach woda tworzyła zdradliwe wiry i wymywała w mulistym dnie głębokie doły, w których zapadali się idący brzegiem ludzie. Gdzie indziej zatopione drzewa tworzyły niebezpieczne podwodne zapory, które trzeba było obchodzić lub pokonywać przy pomocy siekier. Postęp można było osiągnąć tylko dzięki wyczerpującej pracy wszystkich uczestników ekspedycji. W takich warunkach szybkość z jaką się poruszano nie przekraczała 9 mil (14,5 km) dziennie. Jakby nie dość kłopotów z rzeką, wkrótce ludzi dopadł letni skwar i roje komarów unoszące się na wodą. Dopiero kiedy rzeka skręciła na północ południowy wiatr ułatwił dalszą podróż. Szybkość wzrosła do około 20 mil dziennie.
Podczas gdy Clark i większość ludzi zajęci byli nawigacją, Lewis z towarzyszącym mu Scannonem podążał brzegiem dokonując obserwacji, polując, zbierając nieznane okazy roślin i robiąc notatki w swoim dzienniku.
Dzień 4 lipca podróżnicy uczcili w pobliżu ujścia rzeki Platte wystrzałem armatnim i dodatkową porcją whisky. 30 lipca ekspedycja napotkała pierwszych Indian. Cztery dni później w miejscu nazwanym przez odkrywców Council Bluffs (Iowa) Lewis i Clark odbyli pierwszą naradę z wodzami plemion Oto i Missouri. Spotkanie miało pokojowy przebieg. Biali wręczyli Indianom zaproszenie do Waszyngtonu i obdarowali ich medalami pokoju, amerykańskimi flagami i innymi drobiazgami6.
20 sierpnia, koło dzisiejszego Sioux City w Iowa, wyprawa poniosła pierwszą i jak się okazało, jedyną ofiarę. Prawdopodobnie w wyniku pęknięcia wyrostka robaczkowego zmarł sierżant Charles Floyd. Na jego cześć Lewis i Clark nazwali pobliskie wzgórza Floyd’s Bluffs, a płynącą opodal rzekę Floyd’s River.
30 sierpnia doszło do przyjaznego spotkania ze Sjuksami Yankton (Nakota)7. Kilka dni później Amerykanie po raz pierwszy zobaczyli pieski preriowe. Z wielkim trudem udało się schwytać jednego osobnika, aby przesłać go wraz z innymi nieznanymi okazami fauny i flory prezydentowi Jeffersonowi.
25 września, w pobliżu ujścia rzeki Bad (Dakota Południowa) omal nie doszło do tragicznego w skutkach starcia z 1000-osobową grupą Sjuksów Teton (Lakota). „Dzielnie wyglądający” – jak ich opisywał Lewis – pobratymcy Yanktonów nie chcieli zrazu przepuścić ekspedycji przez swoje terytorium, żądając oddania w zamian jednej łodzi. Tylko pewność siebie Lewisa, który nie dał się zastraszyć agresywną postawą Indian, i delikatne negocjacje z wodzem Czarnym Bizonem, poparte paru łykami whisky i drobnymi prezentami, rozładowały napięcie. Amerykanie pozostali w obozie Sjuksów trzy dni, starając się poznać ich zwyczaje i nawiązać pierwsze kontakty handlowe.
Przez kilka następnych tygodni wyprawa płynęła w górę Missouri przez półpustynne obszary Dakoty. 14 października przekroczyła obecną granicę Dakoty Południowej i Dakoty Północnej. Dziesięć dni później napotkano wioski prowadzących półosiadły tryb życia plemion Mandan i Hidatsa. W dolinie Missouri, w sąsiedztwie ujścia rzeki Knife leżało pięć dużych stałych osiedli indiańskich składających się z solidnie zbudowanych okrągłych ziemianek (budowano je w ten sposób, że rusztowanie z drewnianych bali pokrywano grubą warstwą ziemi). Dwa z owych osiedli zamieszkiwali Mandanowie, trzy pozostałe sprzymierzeni z nimi Hidatsowie.
Przyjazne przyjęcie, jakie zgotowali białym podróżnikom Indianie znad rzeki Knife sprawiło, że 26 października, 1600 mil od punktu wyjścia, Lewis i Clark zdecydowali się rozbić stały obóz i przeczekać w nim nadchodzącą zimę. Na miejsce przyszłego obozowiska wybrano plażę na wschodnim brzegu Missouri, 5 lub 6 mil na południe od należącej do Mandanów wioski Roophate i 2 do 3 mil od drugiej wioski Mandanów, noszącej nazwę Matootonha, położonej po przeciwnej stronie rzeki.
Amerykanie czuli się bezpiecznie w sąsiedztwie przyjaznych Mandanów i Hidatsów, ich wioski często jednak odwiedzali handlujący z nimi Sjuksowie, Assiniboini, Szejenowie i Wrony, ludy bitne i wojownicze, przed którymi należało się mieć na baczności. 3 listopada rozpoczęto więc prace nad budową umocnionego obozu, który nazwano Fort Mandan. Po trzech tygodniach schronienie było gotowe. Była to prymitywna trójkątna palisada o wysokości 18 stóp (5,5 m) z dwoma rzędami drewnianych chatek stykających się w jednym rogu i czymś w rodzaju bastionu naprzeciwko bramy wejściowej.
Fort Mandan stał na przecięciu ważnych granicznych szlaków handlowych. Docierali tu przedstawiciele licznych indiańskich plemion z północnych prerii, hiszpańscy i francuscy handlarze z Luizjany, a także traperzy i kupcy z kanadyjskich kompanii futrzarskich. Mimo niesprzyjającej aury i oddalenia od cywilizacji przez całą zimę w forcie Mandan trwał ożywiony ruch. Lewis i Clark pracowicie nawiązywali kontakty ze wszystkimi przybyszami i skrzętnie zbierali wszystkie informacje o ziemiach leżących na zachodzie i zamieszkujących je plemionach Indian.
Wśród wielu osób odwiedzających obóz Amerykanów największe zainteresowanie Lewisa i Clarka wzbudził kanadyjski traper i handlarz, Touissaint Charbonneau, który zgodził się wziąć udział w dalszej wyprawie jako tłumacz i znawca Indian. Charbonneau, poliglota władający kilkoma narzeczami indiańskimi, od wielu lat handlował z plemionami znad górnej Missouri i miał wśród nich wielu przyjaciół. Na około rok przed przybyciem Lewisa i Clarka odkupił i zgodnie z panującym zwyczajem poślubił dwie dziewczęta z plemienia Szoszonów, znajdujące się w niewoli u Hidatsów. Jednej z nich, znanej pod imieniem Sakakawea, czyli Kobieta Ptak, warto poświęcić nieco więcej uwagi, stała się bowiem jedną z kilku Indianek, które przeszły do historii Stanów Zjednoczonych.
Sakakawea (Sacagawea, Sacajawea) urodziła się około 1787 r. w dolinie Lehmi (Idaho) w jednej z grup wschodniego odłamu plemienia Szoszonów. Jako młoda dziewczyna obozowała ze swoją grupą w miejscu zwanym obecnie Three Forks (Widły Trzech Rzek), gdzie trzy mniejsze dopływy zbiegają się dając początek rzece Missouri. Latem 1799 lub 1800 r. obóz jej plemienia został napadnięty przez wojowników Hidatsa, którzy najeżdżali bliższych i dalszych sąsiadów w rejonie Gór Skalistych. Sakakawea, wraz z kilkoma innymi dziećmi Szoszonów, została porwana, a potem adoptowana przez Hidatsów. Przez kilka lat mieszkała w jednej z ich osad nad górną Missouri, gdzie spotkał ją przebywający wśród Indian Charbonneau. Zimą 1803/1804 r. Sakakawea, wraz z inną branką ze swego plemienia, Kobietą Wydrą, została żoną Charbonneau. Kiedy Kanadyjczyk, zachęcony perspektywą znacznego wynagrodzenia, zgodził się towarzyszyć Lewisowi i Clarkowi w dalszej podróży na zachód, dziewczyna zaoferowała swoją pomoc w dotarciu do krainy Szoszonów i znalezieniu przejścia przez Góry Skaliste. Mimo, że Sakakawea była chora i spodziewała się dziecka, obaj odkrywcy uznali, że młoda Indianka może być bardzo przydatna wyprawie jako tłumacz i gwarancja bezpieczeństwa wśród zachodnich Indian (jak napisał Clark w swoim dzienniku: „Kobieta w grupie mężczyzn jest oznaką pokoju”). Troskliwie leczona przez Clarka, 11 lutego 1805 r. Sakakawea urodziła zdrowego chłopca, któremu nadano imiona Jean Baptiste (Clark nazywał go pieszczotliwie Little Pomp – „Mały Ważniak”).
W marcu lód na Missouri zaczął puszczać i rzeka znów stała się żeglowna. W pierwszych dniach kwietnia Lewis i Clark odesłali do St. Louis keelboat z załogą. Na jego pokładzie, oprócz listów do rodzin, odpłynęły przeznaczone dla prezydenta Jeffersona mapy, raporty, wyroby sztuki indiańskiej oraz liczne egzemplarze fauny i flory zebrane w dotychczasowej drodze8. 7 kwietnia pozostała część ekspedycji w liczbie 33 osób (obaj dowódcy, trzech sierżantów, 23 szeregowych oraz pięcioro cywili: Charbonneau, Sakakawea, Jean Baptiste, York oraz myśliwy imieniem George Drouillard) wyruszyła w dalszą drogę na zachód w dwóch łodziach i sześciu czółnach-dłubankach, wydrążonych podczas przerwy zimowej z wielkich pni amerykańskiej topoli. Dopiero teraz zaczęła się prawdziwa praca odkrywcza. „Mieliśmy spenetrować kraj szeroki na co najmniej 2000 mil, którego nie tknęła nigdy stopa cywilizowanego człowieka. Sami musieliśmy się przekonać, czy czeka nas tam dobre, czy złe (…)” – zanotował w dzienniku Lewis9.
27 kwietnia ekspedycja przekroczyła dzisiejszą granicę Montany. Lewis ze Scannonem i Drouillard jak zwykle szli brzegiem szukając śladów Indian i zwierzyny. 29 kwietnia upolowali wielkiego niedźwiedzia grizzli, liczącego 2,6 metra długości i 1,8 metra obwodu w piersiach (potrzeba było aż 10 kul, żeby powalić ogromne zwierzę). Był to pierwszy w historii okaz tego zwierzęcia, jaki poddano badaniom naukowym.
8 maja mała flotylla odkrywców minęła ujście rzeki Milk. Teren zaczął się wznosić utrudniając nawigację. Dowódców dezorientowały liczne dopływy Missouri płynące z różnych kierunków. 2 czerwca wyprawa dotarła do zbiegu Missouri z rzeką Marias i zatrzymała się w rozwidleniu obu rzek, nie wiedząc, która z nich stanowi dalszą drogę do Pacyfiku. Po tygodniu badań, kierując się bardziej wyczuciem niż pewnością, obaj dowódcy wybrali kurs na południe (jak się okazało była to trafna decyzja pozwalająca dotrzeć do źródeł Missouri). Chcąc zmniejszyć obciążenie przed wejściem w góry, przed wyruszeniem ukryto jedną z większych łodzi wraz z częścią zapasów na drogę powrotną.
Właściwy kurs został potwierdzony w połowie czerwca, kiedy wyprawa dotarła do wielkich wodospadów Great Falls na rzece Missouri, o których wspominali Indianie we wioskach Mandanów. Badając przeszkodę Lewis odkrył, że za pierwszym wodospadem znajduje się ciąg czterech mniejszych kaskad wodnych uniemożliwiających dalszą nawigację. Ominięcie całego szeregu wodospadów wymagało przetransportowania łodzi i bagaży lądem na odcinku 18 mil. Pozostawiwszy ciężką pirogę w ukryciu u stóp wielkiego wodospadu, pozostałe czółna i zapasy przewieziono na prymitywnie skleconych wozach wykonanych ze ściętych drzew (kiedy wiał sprzyjający wiatr, na masztach łódek przemyślnie rozpinano żagle, ułatwiając w ten sposób pracę ludziom ciągnącym ciężkie wozy). Budowa wozów i transport czółen zajęła członkom ekspedycji cały miesiąc. Pozwoliła jednak myśliwym zgromadzić dużą ilość prowiantu, na który składały się głównie: suszone mięso, ryby i sporządzony indiańskim sposobem pożywny pemmikan, czyli sproszkowane mięso zmieszane z tłuszczem zwierzęcym i suszonymi jagodami.
13 lipca przewiezione z trudem czółna ponownie spuszczono na wodę tuż powyżej ostatniego wodospadu. Sześć dni później wyprawa dotarła do Gór Skalistych, wpływając do gigantycznego skalnego kanionu o stromych zboczach piętrzących się na wysokość 400 metrów, który Lewis nazwał Bramą w Góry Skaliste. 20 lipca podróżnicy dostrzegli nad szczytami gór sygnały dymne, znak, że wyprawa została odkryta przez Indian, którzy w ten sposób ostrzegali się przed zbliżaniem obcych ludzi. Po dalszych dwóch dniach podróży Sakakawea po raz pierwszy od opuszczenia fortu Mandan zaczęła rozpoznawać otoczenie. „Indianka poznaje kraj i zapewnia nas, że to wody nad którymi żyją jej pobratymcy i że niedaleko stąd już do rozwidlenia trzech rzek” – zanotował tego dnia Lewis. „Ta wiadomość podniosła nas wszystkich na duchu (…)”10.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Michael Johnson, The Real West, Octopus Books Ltd., London 1983, s. 7. [wróć]
2.Ibidem, s. 7. [wróć]
3.Ibidem, s. 10 [wróć]
4. Irena Przewłocka, Czciciele kojota i kruka, Wydawnictwo Morskie, Gdynia 1968, s. 13. [wróć]
5. Michael Johnson, op. cit., s. 10. [wróć]
6. 4 stycznia 1806 r. Jeferson przyjął w Waszyngtonie delegację wodzów plemion Oto, Missouri, Arikara i Sjuksów Yankton, którzy spotkali się z Lewisem i Clarkiem prawie półtora roku wcześniej. [wróć]
7. Spopularyzowana nazwa Sjuksowie pochodzi od francuskiego słowa nadouessioux (w skrócie sioux), które jest przekręconą wersją algonkińskiego słowa nadoweisiweg („małe żmije”, w szerszym znaczeniu „wrogowie”), jakim określali konfederację Sjuksów ich zaciekli wrogowie z plemienia Czipewejów (Chippewa). Sami Sjuksowie, którzy dzielili się na trzy odłamy, Santee, czyli wschodni, Yankton, czyli środkowi i Teton, czyli zachodni, nazywali siebie Dakota, co oznacza „sprzymierzeni”. W dialekcie Santee nazwę tę wymawiano Dakota, w narzeczu Yankton Nakota, a u Tetonów Lakota. [wróć]
8. Przesyłka wysłana na wschód z fortu Mandan została dostarczona do Waszyngtonu 12 sierpnia 1805 roku. [wróć]
9. Ken Rogers, Sakakawea and the Fur Traders; Facing the Unknown, „Bismarck Tribune”, Bismarck 1995, s. 2. [wróć]
10.The Journals of Lewis and Clark, edited by Bernard de Voto, Houghton Miffin Company, Boston 1953, s. 22. [wróć]