Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rosnąca popularność tzw. niekonwencjonalnych czy alternatywnych metod leczenia onkologicznego i zastępowanie nimi medycyny opartej na dowodach naukowych staje się często źródłem ludzkich dramatów. Książka Bitwa z rakiem - Bożeny Stasiak przedstawia to zagadnienie w sposób przystępny i ilustrowany prawdziwymi historiami, zwracając uwagę na związane z nim zagrożenia. Pozycja ta stanowi doskonały przykład medycznej edukacji naszego społeczeństwa. Gorąco polecam ją chorym na nowotwory i ich rodzinom, ale także wszystkim osobom zainteresowanym tym ważnym problemem.
Prof. dr hab. med. Jacek Jassem - polski onkolog i nauczyciel akademicki, profesor nauk medycznych, profesor zwyczajny Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, Prezes Polskiej Ligii Walki z Rakiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Prof. dr hab. n. med. Maciej Krzakowski jest specjalistą w dziedzinie onkologii klinicznej i radioterapii nowotworów, kierownikiem Kliniki Nowotworów Płuca i Klatki Piersiowej Centrum Onkologii – Instytutu im. M. Skłodowskiej-Curie w Warszawie, konsultantem krajowym w dziedzinie onkologii klinicznej, przewodniczącym Krajowej Rady ds. Onkologii.
Współczesne postępowanie u chorych na nowotwory powinno być zgodne z wytycznymi, których podstawą są wyniki prawidłowo zaplanowanych i przeprowadzonych badań klinicznych. Medycyna oparta na naukowych faktach jest standardem. Stosowanie metod niekonwencjonalnych oznacza wykorzystywanie nietypowych metod postępowania, których wartość nie została potwierdzona odpowiednimi badaniami. Osoby propagujące stosowanie metod niekonwencjonalnych opierają się najczęściej na opisach pojedynczych przypadków, co nie uprawnia do uogólniania obserwacji i ma wartość anegdotyczną. Polska nie jest jedynym krajem, w którym podawane są do publicznej wiadomości informacje o niekonwencjonalnych metodach leczenia przeciwnowotworowego. Trudno jest porównać częstość popularyzowania i wykorzystywania metod niekonwencjonalnych w różnych krajach. Wydaje się, że ważniejsze jest przeciwdziałanie szerzeniu wiadomości i wykorzystywaniu metod niekonwencjonalnego postępowania przeciwnowotworowego. Najskuteczniejszymi sposobami przeciwdziałania jest edukowanie społeczeństwa w zakresie postaw prozdrowotnych oraz wspieranie osób chorych i ich rodzin za pomocą przystępnego – zrozumiałego i praktycznie wartościowego – poradnictwa dotyczącego charakteru chorób nowotworowych oraz rozpoznawania i leczenia oraz przestrzegania odpowiednich zasad codziennego postępowania podczas choroby. Znaczenie poradnictwa skierowanego do chorych zrozumiane zostało w wielu krajach (np. Stany Zjednoczone Ameryki lub wiele krajów Unii Europejskiej). W Polsce poradniki dla chorych są wydawane w ramach współpracy z Polskim Towarzystwem Onkologii Klinicznej. Drugim – niezwykle ważnym – elementem w zapobieganiu zjawisku korzystania z metod o niepotwierdzonej wartości jest stworzenie odpowiednich warunków funkcjonowania systemu opieki nad chorymi na nowotwory (np. skrócenie czasu oczekiwania na wykonanie kolejnych badań w okresie diagnostyki wstępnej oraz poprawienie dostępności do wszystkich metod leczenia).
Prof. dr hab. n. med. Jacek Jassem jest polskim onkologiem i nauczycielem akademickim, profesorem nauk medycznych, profesorem zwyczajnym Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, prezesem Polskiej Ligii Walki z Rakiem
Rosnąca popularność niekonwencjonalnych czy alternatywnych metod leczenia onkologicznego i zastępowanie nimi medycyny opartej na dowodach naukowych staje się często źródłem ludzkich dramatów. Książka „Bitwa z rakiem” Bożeny Stasiak przedstawia to zagadnienie w sposób przystępny i ilustrowany prawdziwymi historiami, zwracając uwagę na związane z nim zagrożenia. Pozycja ta stanowi doskonały przykład medycznej edukacji naszego społeczeństwa. Gorąco polecam ją chorym na nowotwory i ich rodzinom, ale także wszystkim osobom zainteresowanym tym ważnym problemem.
Dr n. med. Janusz Meder jest prezesem Polskiej Unii Onkologii, kierownikiem Oddziału Zachowawczego Kliniki Nowotworów Układu Chłonnego w Centrum Onkologii – Instytucie w Warszawie
Polecam tę książkę wszystkim, żeby wtedy, kiedy zachorują na nowotwór, nie stracili szansy na wyleczenie, sięgając po metody niemające nic wspólnego z medycyną, opartą na dowodach naukowych. Naiwne uwierzenie w skuteczność metod niekonwencjonalnych ZAMIAST szybkiego podjęcia leczenia zgodnego ze standardami światowych towarzystw naukowych doprowadza do progresji choroby i w rezultacie skrócenia życia chorego.
Aleksandra Rudnickajest rzecznikiem Polskiej Koalicji Pacjentów Onkologicznych
Jednym z ważniejszych problemów, z jakimi zmagają się obecnie organizacje pacjentów zajmujące się edukacją onkologiczną, jest dotarcie do chorych na nowotwory i ich bliskich z rzetelną, popartą badaniami naukowymi wiedzą. Jest nam coraz trudniej w naszych codziennych działaniach przebić się przez zalew medialnych informacji o suplementach i cudownych terapiach, konkurować naszymi bezpłatnymi warsztatami z udziałem ekspertów ze spotkaniami z uzdrowicielami, za które płaci się kilkaset złotych. Sytuacji nie ułatwia także zamęt semantyczny związany z takimi pojęciami jak medycyna: konwencjonalna i niekonwencjonalna, komplementarna i integralna czy wreszcie alternatywna. Gubią się w nim nie tylko pacjenci, lecz także i lekarze. Dlatego książka Bożeny Stasiak „Bitwa z rakiem” porządkująca naszą często fragmentaryczną wiedzę na ten temat jest strzałem w dziesiątkę, tym bardziej że nie jest to wcale problem marginalny, skoro aż 60 proc. pacjentów próbowało alternatywnych metod „leczenia” czy raczej szkodzenia sobie. W książce tej znajdziemy jasne, przekazane w atrakcyjny sposób i poparte aktualnymi wynikami badań klinicznych informacje z zakresu medycyny komplementarnej i integralnej. Dowiemy się też, dlaczego należy powiedzieć zdecydowane NIE medycynie alternatywnej. Jestem przekonana, że „Bitwa z rakiem” dostarczy cały arsenał argumentów , tak potrzebny w naszej codziennej walce z alternatywą w onkologii.
KONWENCJONALNY WSTĘP – dlaczego korzystamy z niekonwencjonalnych metod leczenia?
Kilkuletni chłopiec chory na białaczkę wbrew zaleceniom lekarzy został zabrany ze szpitala przez rodziców, którzy pojechali z nim do znachora. Ten zaaplikował dożylne wlewy z witaminy C, jakieś „cudowne” zioła, po których chłopiec miał całkowicie odzyskać zdrowie. Stało się inaczej. Z każdym dniem stan chłopca się pogarszał. Kiedy w końcu rodzice zdecydowali się powrócić do szpitala, na ratunek było już za późno. Chłopiec zmarł, choć białaczkę, na którą chorował, można było wyleczyć.
Czterdziestosiedmioletnia kobieta, u której zdiagnozowano raka jelita grubego, nie zgodziła się na żadną z proponowanych standardowych terapii. Od razu postanowiła, że będzie leczyła się metodami naturalnymi, o których naczytała się w internecie. Próbowała wielu naraz, licząc na skuteczniejszy efekt. Przeszła kilka zabiegów hipertermii, sprowadziła z zagranicy egzotyczne zioła, poddawała się zabiegom magneto- i elektroterapii. Dopiero kiedy zauważyła, że choroba dalej postępuje, zrozumiała, że wszystkie metody, jakie stosowała, były wielkim oszustwem. W ten sposób straciła nie tylko pieniądze (niemałe i z trudem zebrane), ale też szansę na życie.
Mężczyźnie z czerniakiem wykrytym w początkowym stadium onkolog dokładnie wyjaśnił przebieg zabiegu, w wyniku którego po raku nie zostanie ślad, a on będzie mógł się uważać za zdrowego, bo wcześnie wykryty i wcześnie zoperowany czerniak daje gwarancję wyleczenia. Mężczyzna się nie zgodził. Powiedział, że nie wierzy lekarzom, którzy są powiązani z przemysłem farmaceutycznym, że boi się noża i woli leczyć się metodami nieinwazyjnymi. Dowiedział się, że jest „lekarz”, który raka leczy okładami z czosnku, więc pójdzie do niego. Jak powiedział, tak zrobił. W ciągu kilku następnych miesięcy w jego organizmie pojawiło się tyle przerzutów, że lekarz, do którego ponownie trafił, mógł już tylko bezradnie rozłożyć ręce.
Inny, 59-letni, mężczyzna od kilku lat chorował na chłoniaka. Raz było lepiej, raz gorzej, ale żył z tym chłoniakiem jak z chorobą przewlekłą. Jednak w pewnym momencie, kiedy wydawało się, że choroba została ujarzmiona, doszło do nawrotu, co w nowotworach hematologicznych zdarza się nierzadko. Zaproponowano mu kolejną obiecującą linię leczenia i ustalano termin rozpoczęcia terapii. Zanim jednak do tego doszło, żona wybrała się z nim do terapeuty leczącego amigdaliną nazywaną witaminą B17 (słyszała, że leczy wszystkie rodzaje nowotworów, a zwłaszcza nowotwory krwi). Zakupiła kilka opakowań i faszerowała nimi męża nawet wówczas, gdy już rozpoczął terapię nową linią. Oczywiście lekarz nic o tym nie wiedział. Po pół roku mąż zmarł. Być może i tak doszłoby do zgonu, ale niewykluczone, że amigdalina go przyspieszyła.
Tego typu przypadki chorych, nie tylko na raka, zdarzają się często. Jednocześnie nie brak doniesień, że ktoś ciężko chory, komu medycyna akademicka nie pomogła, nagle cudownie ozdrowiał, stosując metody niekonwencjonalne. To pokazuje, że w medycynie wszystko zdarzyć się może. Medycyna akademicka obserwowane pozytywne efekty po zastosowaniu paramedycyny najczęściej tłumaczy działaniem placebo, regresji w kierunku średniej (w której poprawa i tak by nastąpiła) lub kombinacją innych działań opierających się chociażby na wierze w zjawiska nadprzyrodzone, kłamstwa, uleganie propagandzie i oszustwom. Jednak skala rozwoju medycyny niekonwencjonalnej, określanej również jako alternatywna albo naturalna (choć nie są to określenia jednoznaczne), znajdującej zastosowanie w diagnostyce i leczeniu nowotworów, jest na tyle duża, że może niepokoić. Onkolodzy nie ukrywają, że może stanowić zagrożenie dla chorych na raka. Po niekonwencjonalne metody sięga od 40 do 60 (może i więcej) proc. chorych na raka!
W Polsce, podobnie jak w wielu innych krajach, naukowe towarzystwa onkologiczne wydają oświadczenia, w których jasno prezentują swoje stanowisko: działalność „terapeutów” reklamujących niepotwierdzone naukowo metody leczenia nowotworów jako skuteczne i nieszkodliwe, podważające terapie oparte na wynikach wieloletnich badań klinicznych to niebezpieczna szarlataneria.
Bynajmniej nie jest tak, że medycyna akademicka oparta na konkretnych dowodach wylewa dziecko z kąpielą. Medycyna konwencjonalna nie w każdym przypadku staje przeciwko medycynie niekonwencjonalnej, ponieważ są i takie metody określane jako naturalne, które mogą być wobec tej akademickiej komplementarne i w pewnych przypadkach znakomicie ją uzupełniać oraz wspierać podstawową, standardową terapię. Nie może być jednak albo-albo, czyli zamiast standardowej chemio-, radio-, hormono- bądź immunoterapii jakaś inna niekonwencjonalna terapia. Uzupełnienie, wspomaganie – tak (i zawsze za zgodą lekarza prowadzącego), ale nie alternatywa.
W Polsce każdego roku ok. 160 tys. osób dowiaduje się, że choruje na raka, a ok. 100 tys. z tego powodu umiera. Prawdopodobnie ok. 30 tys. zgonów można by uniknąć – pozwala na to współczesna wiedza medyczna. Niestety, Polska to nie jest kraj dla chorych na raka. Skuteczność leczenia nowotworów w naszym kraju, w porównaniu nawet z innymi krajami Europy Wschodniej, jest dramatyczna. W ciągu pięciu lat po usłyszeniu diagnozy tylko niecałe 43 proc. z chorych nadal żyje, podczas gdy np. w Słowenii – 49 proc., w Czechach – 51 proc, na Słowacji – 47 proc. Skuteczność leczenia spada – alarmują onkolodzy. I mimo że w niektórych typach nowotworów dokonuje się rewolucja, powstają nowe terapie, polscy chorzy wciąż mają do nich ograniczony dostęp. Stąd tak duże zainteresowanie metodami niekonwencjonalnymi. Składa się na to jeszcze wiele innych czynników: łatwiejszy dostęp do praktykujących takie terapie, reklama zabiegów stwarzająca wrażenie, że są bardzo efektywne i bezpieczne, nawet powoływanie się na nieistniejące badania i podpieranie opiniami nieistniejących naukowców. Przede wszystkim jest to obiecywanie cudów, których medycyna akademicka nie gwarantuje, a ciężko chory takiej obietnicy chwyta się jak tonący brzytwy. Nadzieja, wiara w cud, bo a nuż się uda… Tej nadziei najczęściej się chwytają chorzy w stanie terminalnym, po kolejnej wyczerpującej terapii w szpitalu, która nic nie dała. Jeśli taki terapeuta obiecuje, że wyleczy, na dodatek szybko i bez bólu, i jest przekonujący, to trudno mu nie uwierzyć. A że cud się nie wydarzył? Wówczas taki „cudotwórca” mówi, że przecież on nie jest od cudów i widocznie chory jest sam sobie winien, bo pewnie nie przestrzegał jego zaleceń. Może też trzeba zmienić metodę i – oczywiście – proponuje inną, równie „cudowną” i za równie, a może i jeszcze większe, pieniądze.
W 2017 r. fundacja Polska Liga Walki z Rakiem na podstawie licencji amerykańskiego Narodowego Instytutu Raka uruchomiła edukacyjny serwis internetowy o alternatywnych i komplementarnych metodach stosowanych przez chorych na nowotwory (www.ligawalkizrakiem.pl/rak-niekonwencjonalnie). Serwis zawiera rzetelne i stale aktualizowane informacje oparte na wynikach badań publikowanych w uznanych czasopismach naukowych. Źródłem serwisu jest portal Complementary and Alternative Medicine (CAM) Narodowego Instytutu Raka (National Cancer Institute), amerykańskiej agencji federalnej, która Polskiej Lidze Walki z Rakiem udzieliła licencji na jego tłumaczenie i publikację. Część informacji została wykorzystana również w tej książce.
NOWOTWORY – wczoraj, dziś, jutro
Zobaczyć to, co niewidoczne w ludzkim organizmie, próbowano od tysiącleci. Zajmowała się tym i medycyna niekonwencjonalna, często określana jako paramedycyna, i medycyna akademicka. W głąb ludzkiego ciała zaglądali i naturoterapeuci (często jak najbardziej dosłownie, np. irydolodzy), i wyszkoleni diagnostycy. O ile tym pierwszym na ogół musiało wystarczyć własne „szkiełko i oko” (zwykle tylko oko), drugim w sukurs przychodziła coraz doskonalsza aparatura. Nowoczesne techniki obrazowania umożliwiały uzyskanie obrazu każdego narządu wewnętrznego bez konieczności przeprowadzania inwazyjnych zabiegów. Ultrasonografia, tomografia komputerowa, rezonans magnetyczny – to tylko niektóre z nich. Choć rutynowe badania laboratoryjne nadal są stosowane, to coraz większe znaczenie mają te oparte na osiągnięciach biologii molekularnej, ponieważ tylko one umożliwiają wejrzenie w najdrobniejszy fragment ludzkiego ciała – w jego DNA.
Od szeptuchy do molekuły
Wiejska stara chata, trochę jak z bajki, w niej tylko jedna, dość ciemna izba. Pośrodku krzesło, na którym siedzi starszy mężczyzna, a wokół niego drepcze babuleńka w chuście na głowie. Po kilka razy go obchodzi, raz w jedną, raz w drugą stronę, coś tam szepcząc pod nosem (czyżby magiczne zaklęcia?). W rękach trzyma szklankę, z której wyjmuje jakiś mocno aromatyczny susz i posypuje nim głowę mężczyzny.
To nie wypędzanie złego ducha, ale… wypędzanie choroby. Może trudno uwierzyć, ale to się dzieje naprawdę i całkiem współcześnie na Podlasiu. To głównie tam, na pograniczu trzech kultur – polskiej, rosyjskiej i białoruskiej – istnieją jeszcze szeptuchy, zwane niekiedy wiedźmami. O ile jednak wiedźmy kojarzą się raczej z czarną magią, one zajmują się wyłącznie białą, czyli dobrą magią. Wierzą, że mają tajemne umiejętności leczenia przekazywane im z pokolenia na pokolenie, znają formuły i zaklęcia, którymi „zaklinają” chorobę, by nigdy więcej nie powróciła. Uważają, że choroby biorą się z wiatru, przestrachu, uroku, nerwów. W swoich praktykach posługują się modlitwami, ale stosują też zioła, najczęściej w postaci popiołu, który poddają oględzinom i na podstawie jego wyglądu wyrokują o chorobie bądź skłonności do niej.
Niełatwo do nich dotrzeć, zwłaszcza że szeptuch jest coraz mniej. Być może niebawem pozostanie po nich tylko niewielka adnotacja w Wikipedii, krótkie wzmianki w opracowaniach antropologów i etnografów. I może jeszcze słowa słynnej szeptuchy Anastazji: „Szeptucha widzi to, co niewidoczne, i niesie pomoc w niewytłumaczalnej chorobie”.
Do czasu, kiedy nie było diagnostyki molekularnej, lekarze podejmowali decyzję o takiej lub innej terapii, kierując się swoją wiedzą i doświadczeniem, wykorzystując dostępne im środki. Teraz swoje decyzje mogą podeprzeć informacjami, wynikającymi ze zmian na poziomie genów. Dzięki diagnostyce molekularnej wiadomo, że nie ma jednej choroby: raka płuc lub raka piersi, bo może być ich wiele rodzajów, w zależności od mutacji genów. To dzięki tej diagnostyce Angelina Jolie zadecydowała o usunięciu piersi, a potem jajników, nie chcąc ryzykować zachorowania na nowotwór.
Naukowcy wciąż odkrywają kolejne geny, których mutacje mogą stwarzać ryzyko choroby nowotworowej. Dzięki diagnostyce molekularnej możliwy stał się rozwój medycyny spersonalizowanej i terapii celowanej. Taki rodzaj leczenia został już opracowany m.in. dla raka piersi, żołądka, jelita grubego, płuca, trzustki, czerniaka, mięsaka podścieliska przewodu pokarmowego. Terapia ukierunkowana molekularnie, czyli celowana, pozwala na zindywidualizowane podejście do leczenia chorego, na uderzenie bezpośrednio w zmutowany gen, co oznacza zwiększenie skuteczności terapii.
Coraz więcej leków jest tak skonstruowanych, że ich celem nie jest nowotwór, ale mobilizacja komórek układu odpornościowego, by ten mógł zwalczać komórki nowotworowe. To immunoterapia, kolejny przełom w leczeniu chorób nowotworowych.
Nad ekranem monitora pochylony patomorfolog. Wnikliwie wpatruje się w kolorowe, poskręcane nitki, przypominające spaghetti. To fragmenty DNA chorego z podejrzeniem raka prostaty. Materiał pobrany metodą biopsji gruboigłowej stanowi podstawę do stwierdzenia rodzaju nowotworu i terapii, którą należy zastosować. Jak wielką trzeba mieć wiedzę, żeby dokonać jednoznacznej oceny na podstawie takich obrazków, które choć śliczne, mogą być zwiastunem śmierci!
Nie można się pomylić. Gruntowna wiedza to podstawa, ale trzeba też mieć intuicję. Aby móc wdrożyć odpowiednią terapię, trzeba bardzo dokładnie przeanalizować materiał genetyczny, a do tego konieczna jest wiedza o biologii nowotworów i znajomość genetyki.
Szeptuchy chciały nieść pomoc w niewytłumaczalnych chorobach. Czy niosły? Na to pytanie mogliby odpowiedzieć tylko ci, którzy z ich pomocy korzystali. Dziś coraz więcej niewytłumaczalnych chorób staje się wytłumaczalnymi – dzięki nowoczesnym metodom diagnostycznym, wśród których na pierwszym miejscu znajduje się niewątpliwie diagnostyka molekularna. To ona zapoczątkowała indywidualizowane terapie. To ogromny postęp w medycynie, ale naukowcy nie mają wątpliwości, że na tym nie koniec, że otwiera się kolejny etap drogi prowadzącej do unicestwienia nowotworów.
Terapie szyte na miarę
Dzięki coraz nowocześniejszym metodom diagnostycznym i coraz skuteczniejszym lekom wiele nowotworów zmienia się z choroby śmiertelnej w chorobę przewlekłą, z którą chory może żyć długie lata, podobnie jak z dobrze kontrolowanym nadciśnieniem lub cukrzycą. Takie możliwości stwarza terapia szyta na miarę, czyli dopasowana indywidualnie, spersonalizowana.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nowotwory leczono trzema metodami – operacyjnie, chemio- i radioterapią. Dziś też są wykorzystywane, ale to już nie jest ten sam skalpel, ta sama chemia i ta sama radioterapia co wcześniej. Również i te klasyczne metody są nowocześniejsze. Chirurgia jest najczęściej ograniczona do ściśle wyznaczonych obszarów (np. często stosowana w przypadku raka piersi chirurgia oszczędzająca), chemioterapia jest mniej toksyczna, mniej obciążająca dla organizmu, a radioterapia, podobnie jak chirurgia, trafia głębiej i dokładniej.
Nierzadko poszczególne metody są ze sobą kojarzone, uzupełniają się, np. po chirurgii stosuje się chemio- lub radioterapię albo chemioterapia poprzedza operację chirurgiczną. Współczesna chemioterapia to nie tylko dożylne kroplówki, ale też tabletki do stosowania w domu.
Radioterapia w leczeniu nowotworów pojawiła się jako druga po chirurgii. Jej celem jest zniszczenie komórek nowotworowych za pomocą promieniowania jonizującego. Dziś też w niewielkim stopniu przypomina ona tę, jaką zaczęto stosować przed laty. Ponadto jest wiele odmian tej metody, np. radioterapia stereotaktyczna, która w wielu przypadkach może nawet zastąpić klasyczną chirurgię. Polega na wprowadzeniu, za pomocą odpowiednich igieł, promieniowania jonizującego bezpośrednio do nowotworu. Z takiej metody mogą skorzystać np. chorzy z nowotworem prostaty. Jeśli już doszło do przerzutów, dodatkowo można zastosować napromienianie z zewnątrz. Wówczas szanse na wyleczenie są bardzo duże. Schemat leczenia stereotaktycznego w przypadku tego nowotworu przewiduje trzy zabiegi przeprowadzane w znieczuleniu.
Stosunkowo nową metodą jest terapia protonowa (radioterapia protonowa), w której komórki rakowe są niszczone za pomocą wiązki protonów precyzyjnie wycelowanej w nowotwór. Wykorzystuje się ją szczególnie w przypadku nowotworów głowy i szyi.
Z kolei cyberknife (nóż cybernetyczny) jest rodzajem radiochirurgii – zabieg z wykorzystaniem tego urządzenia polega na uderzaniu w guza wiązkami promieniowania X wysyłanymi z przyspieszacza liniowego umieszczonego na ruchomym ramieniu robota. Nóż cybernetyczny najczęściej stosuje się w guzach litych. Z kolei nóż gamma (gamma knife) wykorzystujący promieniowanie gamma i również będący odmianą radiochirurgii, głównie stosuje się do usuwaniu guzów centralnego układu nerwowego i niektórych guzów przerzutowych ośrodkowego układu nerwowego.
Jedną z metod leczenia nowotworów jest także hormonoterapia stosowana wówczas, gdy rozwój raka jest związany z hormonami („napędzany” nimi). To nowotwory hormonozależne, głównie rak piersi i rak prostaty.
Hipertermia, którą w nieprawidłowy sposób zaanektowała medycyna niekonwencjonalna, może być stosowana w leczeniu onkologicznym jako dootrzewnowa chemioterapia, czyli HIPEC – Hyperthermic Intraperitoneal Chemotherapy. To w zasadzie chemioterapia, tylko że lek, który miałby być zastosowany w chemioterapii, zostaje przedtem podgrzany do temperatury ok. 40°C i przepuszczony przez jamę otrzewną jako wlew dootrzewnowy. Okazało się bowiem, że chemioterapia w połączeniu z hipertermią jest bardziej skuteczna. Natomiast sama hipertermia, którą proponują praktykujący medycynę niekonwencjonalną, raka nie wyleczy. Ta metoda jest wykorzystywana najczęściej w raku jajnika i jelita grubego.
Naukowcy wciąż pracują nad nowymi metodami leczenia nowotworów i nad unowocześnianiem już istniejących. Jedną z nich jest nanoterapia wykorzystująca nanotechnologie (nanocząsteczki). Na razie jest stosowana w niektórych typach nowotworów jako metoda wspomagająca chemioterapię. Dalszych badań wymagają terapie genowe, które pozwolą na modyfikacje materiału genetycznego tak, by nieprawidłowe komórki z powrotem stały się prawidłowymi.
Od kilkunastu lat w onkologii obserwuje się ogromny postęp. W terapii jednych typów nowotworów jest większy, w terapii innych mniejszy, ale bardzo wyraźny. Hematoonkolodzy na przykład nie mają wątpliwości, że w ich dziedzinie to już nie jest ewolucja, ale wręcz rewolucja. Przykładem może być immunoterapia CAR-T (chimeric antigen receptors T cells) uznana za przełomową metodę leczenia nowotworów krwi. To najbardziej zaawansowana i najbardziej spersonalizowana technologia stosowana w leczeniu hematoonkologicznym, stworzona w celu wykorzystania układu odpornościowego do walki z rakiem. Metoda ta, w największym skrócie, polega na tym, że najpierw izoluje się leukocyty, w tym limfocyty T (ich zadaniem jest rozpoznawanie i zwalczanie nieprawidłowych komórek), potem są one zamrażane i przekazywane do laboratorium, gdzie następuje ich modyfikacja genetyczna. Do DNA limfocytu T, za pomocą wirusa, wprowadza się gen, który koduje receptor rozpoznający antygen specyficzny dla nowotworu, z którym ta komórka ma walczyć. Tym sposobem wskazuje się komórkom obronnym organizmu, co ma być ich celem, jakie złe komórki ma rozpoznawać i jakie likwidować. Immunoterapia CAR-T dlatego została uznana za najbardziej spersonalizowaną terapię (przynajmniej do tej pory), że dla każdego pacjenta tworzy się jego własny lek z jego własnych limfocytów.
NIEWYJAŚNIONE WYLECZENIA – poza możliwościami poznania
Przypadki niezrozumiałych z punktu widzenia nauki wyzdrowień odnotowuje w swojej praktyce wielu lekarzy. To historie pacjentów, którzy nie mieli szans przeżyć operacji, albo takich, którzy nawet nie kwalifikowali się do operacji, a jednak żyli jeszcze przez wiele lat.
Cud czy złe rozpoznanie
W kwietniu 2011 r. prawniczka z Kostaryki, wówczas 47-letnia Floribeth Mory Diaz, dostała krwotocznego udaru mózgu. Karetka błyskawicznie przewiozła ją do szpitala, w którym neurochirurdzy zdiagnozowali tętniaka mózgu. Jednak na skutek niekorzystnej lokalizacji lekarze nie byli w stanie go usunąć. Oznajmili rodzinie, że kobieta będzie sparaliżowana i już nigdy nie odzyska sprawności, będzie mogła tylko leżeć w łóżku. Kilka tygodni później, już w domu, chora, oglądając transmisję z nabożeństwa beatyfikacyjnego Jana Pawła II, zaczęła się modlić o wstawiennictwo papieża, by zostać uleczoną. W pewnym momencie, jak potem wspominała, naraz usłyszała głos: „Podnieś się, nie lękaj się”. Ku zdumieniu rodziny wstała z łóżka! A wkrótce zaczęła chodzić.
W szpitalu, w którym poddano ją dokładnym badaniom, nie stwierdzono ani tętniaka, ani żadnych śladów, które mogłyby o nim świadczyć. Potwierdzili to także radiolodzy z polikliniki Gemelli w Rzymie. Porównali wyniki badań i autorytatywnie oznajmili, że na pierwszych wynikach badań obrazowych mózgu jest tętniak, a na kolejnych z pewnością go nie ma. Dlatego wyleczenie Floribeth Mory Diaz uznano za cud.
Wiele lat temu, kiedy już nieżyjący prof. Zbigniew Religa pracował w Szpitalu Wolskim w Warszawie, operował pacjenta z ogromnym guzem żołądka. Nowotwór był tak duży, że nie było możliwości usunięcia go w całości. Badania histopatologiczne wykazały, że nowotwór jest wyjątkowo złośliwy. Żonę pacjenta poinformowano, że mężowi zostało co najwyżej kilka miesięcy, może wręcz tygodni życia… Tymczasem mijały tygodnie, miesiące, lata, a mężczyzna nie tylko nie umierał, ale też cieszył się całkiem dobrym zdrowiem! Wyzdrowiał – i to bez chemio- lub radioterapii, jak również bez jakiegokolwiek innego leczenia. Wyzdrowiał, choć nie było ku temu żadnych medycznych przesłanek.
Podobnie jak np. pewien ksiądz, proboszcz jednej z niewielkich parafii na południu Polski. Kiedy udało mu się zebrać fundusze na remont zapuszczonego kościoła i kiedy prace już się rozpoczęły, zdiagnozowano u niego glejaka, niezwykle złośliwego guza mózgu, z którym nawet po leczeniu czas przeżycia jest dość krótki. Po operacji usunięcia guza i wdrożeniu terapii lekarze dawali mu co najwyżej kilkanaście miesięcy życia. Tymczasem ksiądz miał się coraz lepiej, a badania kontrolne nie wykazywały wznowy, nie mówiąc o przerzutach. Lekarze, podejrzewając, że może pierwotna diagnoza nie była prawidłowa, że to może wcale nie był glejak, wielokrotnie badali pacjenta pod tym kątem, jednak ostatecznie nie było żadnych wątpliwości – to był glejak.
Przypadek tego księdza zdaje się potwierdzać, jak wielką rolę w niektórych źle rokujących chorobach, nie tylko nowotworowych, odgrywa nastawienie pacjenta, jego siła życia i chęć walki z chorobą, motywacja i dążenie do tego, by jeszcze coś zrobić, czegoś dokonać. I dlatego nie można szykować się na spotkanie ze śmiercią. Ksiądz chciał dokończyć remont i zobaczyć jego efekt.
Znane są przypadki osób chorujących na raka, którym według opinii lekarzy niewiele już zostało, a jednak wbrew tym opiniom nadal żyły, ba, nawet czuły się coraz lepiej, ponieważ chciały uczestniczyć w Pierwszej Komunii Świętej swego dziecka lub wnuczka, pragnęły doczekać chwili, kiedy syn albo córka zdadzą egzamin maturalny, dostaną się na studia, wstąpią w związek małżeński.
U 68-letniego Bartłomieja J. zdiagnozowano chłoniaka w bardzo zaawansowanym stadium. Gdyby wcześniej poszedł do lekarza, terapia z pewnością nie byłaby tak obciążająca, jaką się okazała. Niestety, mężczyzna bagatelizował wcześniejsze objawy, kładąc je na karb wieku. Leczenie bardzo źle znosił, na dodatek pojawiła się ciężka postać depresji. Lekarze nawet się dziwili, że podjęta terapia, zamiast przynosić jakiekolwiek efekty, coraz bardziej obciąża jego organizm. A on po prostu nie chciał żyć. Kiedy jednak dowiedział się, że będzie miał pierwszego wnuka, nagle w cudowny sposób zaczął odzyskiwać siły. Lekarze podczas kolejnych badań kontrolnych przecierali oczy ze zdumienia. Dziwili się, że następuje poprawa – i to tak szybko. Uśmiechnięty i bez śladów depresji pacjent tak wyjaśniał swój stan: – No, przecież teraz to ja nie mogę umierać!
Podobnie mówiła jego sąsiadka chora na raka jelita grubego z przerzutami: – Nie umrę, póki nie zobaczę córki w białej sukni ślubnej… I zobaczyła. Zmarła dopiero rok później.
Bez względu na to, czy akceptują pewne niekonwencjonalne działania we wspomaganiu terapii przeciwnowotworowych, czy też nie, onkolodzy (opierając się na swoich doświadczeniach) przyznają, że podczas leczenia czynniki psychiczne odgrywają dużą rolę. Być może m.in. za ich sprawą dzieją się te wszystkie cuda.
Badania nad związkiem psychiki z nowotworami jako jeden z pierwszych i w sposób jak najbardziej naukowy zaczął prowadzić w latach 60. XX w. amerykański onkolog, dr Carl Simonton. Stworzył metodę, która od jego nazwiska jest znana i praktykowana w wielu krajach jako metoda simontonowska i jest stosowana w standardowym leczeniu onkologicznym. Simontona uznaje się za prekursora psychoonkologii będącej uzupełnieniem, dodatkiem do leczenia konwencjonalnego. Głównym celem tej metody jest obniżenie u chorego stresu, zmiana nastawienia do choroby, co nie tylko poprawia jakość życia, ale też zwiększa skuteczność leczenia i wpływa pozytywnie na jego efektywność. Osiąga się to głównie poprzez odpowiednie ćwiczenia relaksacyjne. Simonton chciał pokazać, że nawet w ciężkiej chorobie można wykształcić w sobie umiejętność czerpania radości z każdego dnia. Prowadzone przez niego badania były i nadal są kontynuowane w odniesieniu do konkretnych rodzajów nowotworów. Jednoznacznie wskazują, że samo aplikowanie leków, choćby najnowocześniejszych, to nie wszystko. Liczy się nie tylko soma, ale i psyche, obie w terapii stanowią całość.
Przekonują się o tym nieustannie lekarze różnych specjalności. Jeden ze znanych polskich kardiochirurgów, prof. Andrzej Bochenek, operował kiedyś chorego, który poza niewydolnym sercem miał liczne zmiany nowotworowe. Operacja była obarczona ogromnym ryzykiem, więc profesor ani jego współpracownicy nie liczyli na cud. Jednak cud się zdarzył. Pacjent przeżył i odzyskał zdrowie. Podobnie jak kobieta z zaawansowanym rakiem piersi, który zaatakował prawie wszystkie jej organy. Nie pomagały żadne dostępne terapie. Lekarze rozłożyli bezradnie ręce, a ponieważ kobieta chciała dokładnie wiedzieć, co ją czeka, poradzili jej, aby pozałatwiała wszystkie swoje sprawy i zaczęła żegnać się z bliskimi. Jakież było ich zdziwienie, kiedy po kilku tygodniach przyszła do szpitala – sama, o własnych siłach, chociaż nie tak dawno nie była już w stanie nawet siedzieć samodzielnie, nie mówiąc o chodzeniu! Dokładne badania wykazały, że przerzuty zaczęły znikać, nawet te w kręgosłupie.
Pewna 74-letnia Irlandka z zaawansowanym rakiem skóry (krwawiący guz na nodze) za namową sąsiadki wybrała się do jednego z miejsc uznanych za święte, gdzie zaopatrzyła się w relikwię. Przez cztery tygodnie, dzień w dzień, całowała ją, wymawiając przy tym słowa modlitwy. Po 20 miesiącach rak się cofnął, kobieta została uznana za wyleczoną. Jej przypadek może potwierdzać teorię, że ludzie wierzący lepiej radzą sobie z chorobą, co należy upatrywać nie tyle w samej religii, ile w charakterystycznych dla niej rytuałach, np. rytmicznym recytowaniu pewnych formuł (różaniec, mantra). Jest to więc rodzaj medytacji, stosowanej niekiedy jako metoda wspomagająca w terapii nowotworów.
Wyniki badań nad związkiem takich rytuałów z nowotworami zostały opisane m.in. w British Medical Journal w 2001 r. Profesor Mohammad Khasawneh z amerykańskiego Uniwersytetu Binghamton jako przykład podaje muzułmańską modlitwę salat (jest jednym z pięciu obowiązków każdego muzułmanina, stanowi tzw. filar wiary, a jej celem jest uzyskanie błogosławieństwa Allaha). Pokłony będące częścią tego rytuału mogą łagodzić bóle, także te towarzyszące nowotworom.
Poza porządkiem wszelkiego stworzenia
Nieoczekiwane wyzdrowienia zdarzają się, chociaż w literaturze medycznej niewiele jest udokumentowanych przypadków. W kardiologii od 1932 r. odnotowano zaledwie 32 w pełni potwierdzone przypadki ponownego podjęcia pracy przez serce (bez jakiejkolwiek interwencji medycznej) po wcześniejszym stwierdzeniu ustania czynności mięśnia sercowego. Z kolei kanadyjska lekarka, dr Jacalyn Mary Duffin zajmująca się historią medycyny, pisze, że w archiwach watykańskich znajduje się ok. 1400 doniesień dotyczących nieoczekiwanych, niewytłumaczalnych wyzdrowień, datowanych od XVII w., z czego 95 proc. określono jako nieoczekiwane wyzdrowienia.
Sporą część cudownych wyleczeń stanowią wyleczenia nowotworów niekiedy uznanych za wyjątkowo niepomyślnie rokujące, nieoperacyjne, z licznymi przerzutami. Jak u kobiety z pierwotnym agresywnym rakiem piersi, który szybko dał przerzuty do wątroby, płuc, jajników. Rak nagle zniknął, bez chemio- i radioterapii. Podobny przypadek miał miejsce u innej kobiety, u której wykryto raka w jamie brzusznej. Chora sama zrezygnowała z jakiegokolwiek leczenia, gdyż była w trzecim miesiącu ciąży i bardzo chciała dziecko urodzić. Ciążę donosiła, urodziła zdrowe dziecko, a badania wykonane kilka tygodni po porodzie nie wykazały śladu guza!
Przez 26 lat (1964–1990), jak donosi pismo Acta Oncologica, nieoczekiwane zniknięcie nowotworu złośliwego zaobserwowano u 174 chorych.
Niewyjaśnione wyleczenia, zwłaszcza nieoperacyjnych nowotworów to temat, któremu wiele uwagi poświęca chirurg, prof. Marek Rudnicki obecnie pracujący na Uniwersytecie Illinois w Chicago.
– Święty Tomasz z Akwinu mówił, że cudem jest coś, co dzieje się poza porządkiem wszelkiego stworzenia. W medycynie cudem można nazwać sytuację, kiedy po diagnozie rokującej tragicznie następuje nieoczekiwanie wyzdrowienie. W medycynie cud może oznaczać diagnozę niedającą choremu żadnej nadziei na wyleczenie, a mimo to wkrótce potem następuje niespodziewanie wyzdrowienie – wyjaśnia prof. Rudnicki. – Tylko czy istotnie są to cuda? Czy może mają w takich przypadkach miejsce mechanizmy, których jeszcze nie znamy albo z których nie zdajemy sobie sprawy? A może diagnoza była błędna?
– Wiele niewyjaśnionych wyleczeń, uznanych kiedyś za cuda dziś mieści się w pojęciu postępów naukowych. To badania naukowe pozwalają na wyjaśnienie nieoczekiwanych uzdrowień. Dlatego w medycynie coraz częściej będą zdarzały się cudowne uzdrowienia, a jednocześnie będzie coraz mniej miejsca na cuda – uważa prof. Rudnicki. Przykładem takiego cudu jest niewątpliwie pierwszy na świecie udany przeszczep węchowych komórek glejowych pobranych z mózgu pacjenta z przerwanym rdzeniem kręgowym, a wyczynu tego dokonał prof. Włodzimierz Jarmundowicz ze swoim zespołem. Cudu dokonała prof. Maria Siemionow, przeprowadzając udaną (wówczas czwartą na świecie, a pierwszą w USA) operację przeszczepienia twarzy. Była to pierwsza tak rozległa (80 proc.) operacja. O cudzie można też mówić w przypadku prof. Janusza Skalskiego, który wyprowadził chłopca z głębokiej hipotermii.
– Każdy, kto zajmuje się pracą naukową, przekonuje się, że jakiś duch przejawia się w prawach rządzących wszechświatem – duch znacznie potężniejszy od ludzkiej duszy – cytuje Einsteina prof. Rudnicki, jednocześnie dodając: – Ale zamiast w duchy lepiej wierzyć w osiągnięcia nauki.
Osobowość raka
Odpowiedzi na pytanie: dlaczego jedni, bez żadnego medycznego uzasadnienia zdrowieją, choć nic na to nie wskazywało, a inni, znajdujący się w podobnej sytuacji zdrowotnej umierają, szukało dwoje amerykańskich naukowców – dr Lydia Temoshok i Andrew Kneier z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco. Z ich badań wynikało (na co zresztą zwracano uwagę już wcześniej), że chorzy na raka mają określony typ osobowości. To ludzie z natury wycofujący się, rzadko wpadający w złość albo gniew, tłumiący swoje emocje. Uderzenie pięścią w stół lub rozbicie w emocjach talerza nie mieściłoby się im w głowie. Nie potrafią wyrażać swoich potrzeb, spychają je na dalszy plan. Zawsze starają się być dla wszystkich mili, zawsze skorzy do pomocy, po prostu święci. Często żyją w przekonaniu, że są niewiele warci i niezdolni do podejmowania większych zadań, nierzadko obarczeni jakąś traumą z dzieciństwa. Taka osobowość „przyciąga” raka, a kiedy już zachorują, szybko popadają w depresję, są zrezygnowani, nawet nie starają się walczyć z chorobą. Nawet jeśli ta walka sprowadzałaby się tylko do medytacji.
Zawsze skorą do pomocy, dobrą i miłą dla wszystkich była Katherine Collins, jedna z pacjentek Bristol Cancer Center w Anglii. Najpierw opiekowała się swoimi rodzicami, rezygnując ze swojego życia prywatnego, potem przez sześć lat ciężko chorym na raka mężem. Poświęciła mu się całkowicie, zapominając o swoich potrzebach, nawet tych najbardziej oczywistych, jak jedzenie. Wkrótce po jego śmierci zdiagnozowano u niej raka piersi, już w bardzo zaawansowanym stadium. Przypadkowo natrafiła na informacje o Centrum Pomocy Chorym w Bristolu reklamowanym jako to, w którym prowadzi się program „delikatnego obchodzenia się z rakiem” z wykorzystaniem metod holistycznych. Zgłosiła się tam bez większej nadziei, ale kiedy doświadczyła pierwszych efektów terapii, „zachłysnęła się (to jej słowa) życiem od nowa”. Zrozumiała, że musi się zmienić, przestała być miłą dla każdego, zadbała o swoje potrzeby. I – wyszła z choroby. Cud?
Placebo – nocebo
Cuda w medycynie przypisuje się także efektowi placebo (z łac. – „będę się podobał”). To też coś w rodzaju wiary. Mianem placebo określa się substancje lub działania (np. zabieg chirurgiczny) obojętne dla chorego, niemające wpływu na stan jego zdrowia, a podawane mu z sugestią, że mają pomóc. Placebo stosuje się również w badaniach nad skutecznością leków i terapii, w ślepych i podwójnie ślepych próbach. Jednak najczęściej placebo posługują się różne nurty medycyny niekonwencjonalnej. Mimo że badania naukowe nie potwierdziły jego skuteczności (np. w badaniu porównawczym efektów leczenia z efektami placebo przeprowadzonym w 2010 r. dla Cochrane Library nie stwierdzono istotnych efektów klinicznych), także medycyna alopatyczna niekiedy dostrzega pozytywne jego działanie. Chorzy na schorzenia kardiologiczne szybciej zdrowieją, kiedy podaje im się tabletki w kolorze białym i różowym, cierpiący na bezsenność i z zaburzeniami lękowymi lepiej reagują na leki i tabletki w kolorze zielonym i niebieskim, a za najskuteczniejsze placebo uważa się to w formie płynnej, które ma gorzki smak i kolor czerwony, żółty lub brązowy. Może więc czasami lepiej dać się w chorobie oszukać?
Odwrotnie działa nocebo – sugestia, że lek bądź terapia nie pomoże. Paradoksalnie, w pewnym sensie za nocebo można uznać mówienie choremu prawdy. I tu zaczynają się rozdźwięki między lekarzami – jedni uważają, że chory od samego początku powinien być poinformowany o stanie swojego zdrowia i rokowaniach, inni, że nie należy się spieszyć. Szczególnie ma to znaczenie w przypadku nowotworów, wciąż kojarzonych z chorobami śmiertelnymi. Decyzja dotycząca informacji o chorobie powinna być zawsze dostosowana do psychiki chorego, jego stanu emocjonalnego, najlepiej podjęta po konsultacji lekarza prowadzącego z psychoonkologiem.
Najpierw niekonwencjonalna diagnoza, potem niekonwencjonalne leczenie
Niektórzy chorzy, szukając pomocy u różnych uzdrowicieli, chcą też uzyskać potwierdzenie tego, czy diagnoza wystawiona przez onkologa była prawidłowa i czy słuszna była proponowana przez nich terapia. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że na ich raka może pomóc jedynie chemio- lub radioterapia i może wcale nie jest jeszcze tak źle. Część z nich w pierwszej kolejności trafia do irydologów, zajmujących się ocenianiem stanu zdrowia na podstawie wyglądu tęczówki.
W medycynie tybetańskiej jest powiedzenie: „Oczy są oknami we wnętrze organizmu”. Doskonale wiedzą o tym irydolodzy specjalizujący się w diagnozowaniu schorzeń na podstawie wyglądu oka, a konkretnie jego centralnego elementu – tęczówki (z łac. iris oznacza „tęczówkę”).