Bliźnięta z lodu - S.K. Tremayne - ebook

Bliźnięta z lodu ebook

S. K. Tremayne

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok po tym, jak w wypadku ginie jedna z bliźniaczek jednojajowych, Lydia, Angus i Sarah Moorcroft przeprowadzają się na maleńką szkocką wysepkę, którą Angus odziedziczył po babci. Liczą na to, że będą mogli tam podnieść się z traumy. Jednak gdy ich żyjąca córka, Kirstie, twierdzi, że pomylili jej tożsamość – i że w rzeczywistości jest Lydią – koszmar powraca. Zbliża się zima i Angus jest zmuszony opuścić wyspę, by podjąć pracę. Sarah czuje się odizolowana, a Kirstie (a może to Lydia) staje się coraz bardziej niespokojna. Gdy potężny sztorm odcina od świata Sarę i jej córeczkę, zmuszone są stawić czoła temu, co naprawdę wydarzyło się tamtego feralnego dnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 363

Oceny
4,2 (108 ocen)
47
38
18
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewab_62

Z braku laku…

Wynudziłam się, słaba
00
Piter_Czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągający thriller psychologiczny. Autorka umiejętnie buduje atmosferę grozy, łącząc tajemnice z rodzinnym dramatem.
00

Popularność




1

Nasze krze­sła stoją dokład­nie dwa metry od sie­bie. Oba przo­dem do wiel­kiego biurka, jak­by­śmy byli parą na tera­pii mał­żeń­skiej; uczu­cie, które znam aż za dobrze. W pokoju domi­nują dwa wyso­kie, osiem­na­sto­wieczne prze­suwne okna bez zasłon: bliź­nia­cze por­trety ciem­nego, zamglo­nego nieba nad Lon­dy­nem.

– Mogli­by­śmy włą­czyć świa­tło? – pyta mój mąż, a młody adwo­kat, Andy Wal­ker, pod­nosi wzrok znad papie­rów, może lekko ziry­to­wany.

– Oczy­wi­ście – mówi. – Prze­pra­szam. – Sięga do prze­łącz­nika, który ma za ple­cami, i dwie wyso­kie sto­jące lampy zale­wają pokój żół­tym świa­tłem, a impo­nu­jące okna czer­nieją.

Widzę teraz swoje odbi­cie w szy­bie: opa­no­wana, bierna, kolana razem. Kim jest ta kobieta?

Nie jest taka, jak była kie­dyś. Jej oczy są nie­bie­skie jak zawsze, ale smut­niej­sze. Twarz lekko zaokrą­glona i blada, szczu­plej­sza niż daw­niej. Wciąż jest dość ładną blon­dynką – ale spło­wiałą i jakby skur­czoną; trzy­dzie­sto­trzy­let­nia kobieta, w któ­rej nie pozo­stało nic z dziew­czyny.

A jej ubra­nie?

Dżinsy, które były modne rok temu. Buty, które były modne rok temu. Fio­le­towy swe­te­rek z kasz­miru, cał­kiem ładny, ale zno­szony: widać, że prze­szedł o jedno pra­nie za dużo. Krzy­wię się na widok swo­jego odbi­cia. Powin­nam się była ubrać bar­dziej ele­gancko. Ale po co mia­ła­bym to robić? Spo­ty­kamy się tylko z praw­ni­kiem. I cał­ko­wi­cie zmie­niamy swoje życie.

Na zewnątrz szmer ulicz­nego ruchu, jak głę­boki, ale nie­spo­kojny oddech śpią­cego part­nera. Zasta­na­wiam się, czy będę tęsk­nić za lon­dyń­skim ruchem, za tym nie­ustan­nym, pod­no­szą­cym na duchu szme­rem: jak te apli­ka­cje na tele­fon, które poma­gają zasnąć, naśla­du­jąc nie­prze­rwany szum krwi w łonie matki, odle­głe bicie jej serca.

Moje bliź­nięta na pewno sły­szały ten odgłos, gdy pocie­rały się we mnie noskami. Pamię­tam, jak widzia­łam je na USG. Wyglą­dały jak dwa heral­dyczne sym­bole w her­bie, iden­tyczne i prze­ciw­stawne. Jed­no­ro­żec i jed­no­ro­żec.

Testa­tor. Wyko­nawca testa­mentu. Zgodne z pra­wem. Uwie­rzy­tel­niony odpis…

Andrew Wal­ker zwraca się do nas, jak­by­śmy byli na sali wykła­do­wej i jakby był tro­chę roz­cza­ro­wa­nym swo­imi stu­den­tami pro­fe­so­rem.

Zapis w testa­men­cie. Zmarła. Spad­ko­bierca. Żyjące dzieci.

Mój mąż Angus wzdy­cha, tłumi znie­cier­pli­wie­nie; znam to wes­tchnie­nie. Jest znu­dzony, pew­nie roz­draż­niony. I rozu­miem to, ale żal mi też adwo­kata. Dla Wal­kera to nie może być łatwe. Musi sta­wić czoło wojow­ni­czemu ojcu i wciąż pogrą­żo­nej w żało­bie matce i pora­dzić sobie z pro­ble­ma­tycz­nym testa­men­tem: musimy być dla niego trud­nymi klien­tami. A więc jego sta­ranna, powolna, pre­cy­zyjna wymowa może być spo­so­bem, by się od tego wszyst­kiego zdy­stan­so­wać. Pora­dzić sobie z trudną mate­rią. Może to prawny odpo­wied­nik ter­mi­no­lo­gii medycz­nej. Krwiaki dwu­nast­nicy i uszko­dze­nie błony suro­wi­czej pro­wa­dzące do zapa­le­nia otrzew­nej u dziecka i do jego zgonu.

Ostry głos prze­cina powie­trze.

– Już to wszystko prze­ra­bia­li­śmy.

Czy Angus coś pił? W jego tonie sły­chać nie­mal złość. Jest zły, odkąd to się stało. I dużo pije. Ale dziś wydaje się dość przy­tomny i praw­do­po­dob­nie jest trzeźwy.

– Chcie­li­by­śmy to zała­twić, zanim na Ziemi zmieni się kli­mat, wie pan?

– Panie Moor­croft, jak już mówi­łem, Peter Ken­wood wyje­chał na urlop. Możemy pocze­kać na jego powrót, jeśli wolałby pan…

Angus kręci głową.

– Nie, chcemy to zała­twić teraz.

– W takim razie muszę jesz­cze raz przej­rzeć doku­menty i wszystko, co ma zwią­zek z tą sprawą. Dla mojego spo­koju. Poza tym Peter uważa… no cóż…

Obser­wuję ich. Adwo­kat się waha, w jego kolej­nych sło­wach sły­chać napię­cie. Są jesz­cze sta­ran­niej wywa­żone:

– Jak zapewne zdaje pan sobie sprawę, panie Moor­croft, Peter uważa się za sta­rego przy­ja­ciela rodziny. Nie tylko za doradcę praw­nego. Zna oko­licz­no­ści. Bar­dzo dobrze znał zmarłą panią Car­nan, pań­ską babkę. Dla­tego pro­sił mnie, bym się jesz­cze raz upew­nił, czy oboje pań­stwo wie­cie, w co się paku­je­cie.

– Wiemy, co robimy.

– Musi­cie sobie pań­stwo zda­wać sprawę, że wyspa led­wie się nadaje do zamiesz­ka­nia. – Wal­ker wzru­sza ramio­nami. Widać, że czuje się nie­swojo, jakby ten upa­dek był w jakiś spo­sób winą jego kan­ce­la­rii. Ale on zrobi wszystko, by unik­nąć pozwu. – Oba­wiam się, że chatę latar­nika zosta­wiono na pastwę żywio­łów. Nikt tam nie był od lat. Ale jest zabyt­kiem, więc nie może­cie pań­stwo jej cał­ko­wi­cie zbu­rzyć i zacząć od nowa.

– Tak. Wiem to wszystko. Czę­sto tam jeź­dzi­łem jako dzie­ciak. Bawi­łem się w base­nach pły­wo­wych.

– Ale czy na pewno zdaje pan sobie sprawę, jakie to wyzwa­nie, panie Moor­croft? To naprawdę ogromne przed­się­wzię­cie. Są pro­blemy z dostęp­no­ścią, przy­pływy, błoto, i oczy­wi­ście poważne pro­blemy z insta­la­cją wodno-kana­li­za­cyjną, ogrze­wa­niem i insta­la­cją elek­tryczną. Poza tym w testa­men­cie nie ma żad­nego zapisu o pie­nią­dzach, o niczym, co mogłoby…

– Świet­nie zda­jemy sobie sprawę z tego wszyst­kiego.

Chwila mil­cze­nia. Wal­ker zerka na mnie, potem znów na Angusa.

– Rozu­miem, że sprze­da­je­cie pań­stwo dom w Lon­dy­nie?

Angus wpa­truje się w niego. Unie­siony pod­bró­dek. Wyzy­wa­jące spoj­rze­nie.

– Słu­cham? A co to ma do rze­czy?

Adwo­kat kręci głową.

– Peter się mar­twi. Bo… no cóż… Bio­rąc pod uwagę pań­stwa tra­giczną stratę w ostat­nim cza­sie… chciałby mieć cał­ko­witą pew­ność.

Angus zerka na mnie. Wzru­szam ramio­nami, nie jestem pewna. Angus pochyla się do przodu.

– Dobra. Mniej­sza z tym. Tak. Sprze­da­jemy dom w Cam­den.

– I ta sprze­daż ozna­cza, że będą pań­stwo mieli wystar­cza­jący kapi­tał, by prze­pro­wa­dzić remont na Ell… – Wal­ker marsz­czy czoło. Wpa­truje się w to, co ma prze­czy­tać. – Nie jestem w sta­nie tego wymó­wić. Ell…?

– Eilean Tor­ran. To po gaelicku. To zna­czy Wyspa Pio­runa. Wyspa Tor­ran.

– Tak. Oczy­wi­ście. Na wyspie Tor­ran. A więc macie pań­stwo nadzieję uzy­skać dosta­teczne fun­du­sze ze sprze­daży swo­jego obec­nego domu, żeby odno­wić chatę latar­nika na wyspie Tor­ran?

Czuję, że powin­nam coś powie­dzieć. Na pewno muszę coś powie­dzieć. Angus odwala całą robotę. A jed­nak moje mil­cze­nie jest pocie­sza­jące, jest jak kokon. Otula mnie moja cisza. Jak zawsze. Taka jestem. Zawsze byłam cicha, o ile nie pełna rezerwy. Angusa drażni to od lat. O czym myślisz? Powiedz mi. Czemu zawsze to ja muszę mówić? I kiedy to mówi, zwy­kle wzru­szam ramio­nami i się odwra­cam, bo cza­sem mil­cze­nie mówi wszystko.

I oto znów mil­czę. Słu­cham swo­jego męża.

– Mamy już dwie hipo­teki obcią­ża­jące dom w Cam­den. Stra­ci­łem pracę, nie jest nam lekko. Ale tak, mam nadzieję, że zaro­bimy na tym parę fun­tów.

– Macie pań­stwo nabywcę?

– Aż się pali, żeby wypi­sać czek. – Angus w oczy­wi­sty spo­sób tłumi złość, ale cią­gnie dalej: – Niech pan posłu­cha: moja babka zapi­sała w testa­men­cie tę wyspę mnie i mojemu bratu, zga­dza się?

– Oczy­wi­ście.

– I mój brat bar­dzo wspa­nia­ło­myśl­nie twier­dzi, że jej nie chce. Zga­dza się? Moja matka jest w domu opieki. Tak? A więc wyspa należy do mnie, do mojej żony i mojej córki. Zga­dza się?

Córki. Liczba poje­dyn­cza.

– W rze­czy samej…

– I to by było na tyle. Prawda? Chcemy się wpro­wa­dzić. Naprawdę chcemy. Tak, dom jest w ruinie. Tak, wali się. Ale sobie pora­dzimy. Bądź co bądź – odchyla się do tyłu – prze­ży­li­śmy gor­sze rze­czy.

Patrzę w sku­pie­niu na swo­jego męża.

Gdy­bym go teraz poznała, wciąż wyda­wałby mi się bar­dzo atrak­cyjny. Wysoki, bystry facet po trzy­dzie­stce, z miłym dla oka trzy­dnio­wym zaro­stem. Ciem­no­oki, męski, zaradny.

Miał leciutki zarost, kiedy się pozna­li­śmy, i spodo­bało mi się to. Pod­kre­ślało to linię jego szczęki. Gdy sie­dział w tym dużym, gło­śnym barze tapas w Covent Gar­den, wyda­wał mi się jed­nym z tych nie­wielu męż­czyzn, o któ­rych powie­dzieć, że są przy­stojni, to za mało.

Sie­dział z grupką przy­ja­ciół przy wiel­kim stole i śmiał się gło­śno: wszy­scy mieli po dwa­dzie­ścia kilka lat. Ja i moje przy­ja­ciółki sie­dzia­ły­śmy przy sąsied­nim sto­liku. Tro­chę młod­sze, ale rów­nie wesołe. Wszy­scy pili dużo wina rioja.

I tak to się stało. Któ­ryś z nich rzu­cił do nas jakiś żart. Któ­raś mu dow­cip­nie odpo­wie­działa. A potem zesta­wi­li­śmy stoły: sie­dzie­li­śmy cia­sno, śmia­li­śmy się i żar­to­wa­li­śmy, i zaczę­li­śmy się sobie przed­sta­wiać: to jest Zoe, to jest Sacha, Alex, Imo­gen, Mere­dith…

A to jest Angus Moor­croft, a to jest Sarah Milver­ton. Angus jest ze Szko­cji i ma dwa­dzie­ścia sześć lat. Ona jest pół Angielką, pół Ame­ry­kanką i ma dwa­dzie­ścia trzy lata. A teraz spę­dzi­cie razem resztę życia.

Na zewnątrz godziny szczytu. Ruch staje się coraz gło­śniej­szy. Wyrywa mnie z zadumy. Andrew Wal­ker pod­suwa Angu­sowi do pod­pi­sa­nia kolejne doku­menty. Świet­nie znam tę pro­ce­durę: w tym roku pod­pi­sa­li­śmy tak wiele doku­men­tów. Papiery, które zawsze towa­rzy­szą kata­stro­fie.

Angus pochyla się nad biur­kiem, składa pod­pis. Pióro wydaje się w jego ręce zbyt małe. Odwra­cam się, wpa­truję się w obraz. Old Lon­don Bridge na poma­lo­wa­nej na żółto ścia­nie. Chcę jesz­cze tro­chę powspo­mi­nać, zająć czymś myśli. Chcę myśleć o Angu­sie i o sobie: o tym pierw­szym wie­czo­rze.

Pamię­tam wszystko bar­dzo wyraź­nie. Od muzyki – mek­sy­kań­ska salsa – aż po bar­dzo prze­ciętne tapas. Jaskrawo czer­wone pata­tas bra­vas, cierp­kie białe szpa­ragi. Pamię­tam, jak pozo­stali zaczęli się roz­cho­dzić – zdą­żyć na ostat­nie metro, tro­chę się prze­spać – jakby wszy­scy wyczuli, że do sie­bie pasu­jemy, że to coś waż­niej­szego niż zwy­kły piąt­kowy flirt.

Jak wszystko się łatwo zmie­nia. Jak by teraz wyglą­dało moje życie, gdy­by­śmy wybrały inny sto­lik, poszły do innego baru. Ale wybra­ły­śmy tam­ten bar, tam­ten wie­czór i tam­ten sto­lik. I przed pół­nocą sie­dzia­łam sama z tym wyso­kim face­tem: Angu­sem Moor­cro­ftem. Powie­dział mi, że jest archi­tek­tem. Powie­dział mi, że jest Szko­tem i sin­glem. A póź­niej opo­wie­dział mi inte­li­gentny dow­cip i zda­łam sobie sprawę, że to dow­cip, dopiero minutę póź­niej. Gdy się śmia­łam, zauwa­ży­łam, że na mnie patrzy: w sku­pie­niu, z pyta­niem w oczach.

Więc ja też na niego popa­trzy­łam. Jego oczy były brą­zowe, ciemne i poważne; włosy krę­cone, gęste i bar­dzo czarne; zęby lśniły bielą na tle czer­wieni ust i ciem­nego zaro­stu, i zna­łam już odpo­wiedź. Tak.

Dwie godziny póź­niej skra­dli­śmy sobie pierw­szy pijany poca­łu­nek pod patrzą­cym na nas z apro­batą księ­ży­cem na placu w Covent Gar­den. Pamię­tam lśniący od desz­czu bruk, gdy się obej­mo­wa­li­śmy: chłodna sło­dycz wie­czor­nego powie­trza. Spa­li­śmy ze sobą jesz­cze tej samej nocy.

Nie­cały rok póź­niej byli­śmy mał­żeń­stwem. Po nie­spełna dwóch latach uro­dziły się dziew­czynki: bliź­niaczki jed­no­ja­jowe. A teraz została tylko jedna.

Wzbiera we mnie ból: muszę przy­ci­snąć rękę do ust, by stłu­mić dreszcz. Kiedy prze­mi­nie? Może ni­gdy? Jest jak wojenna rana, jak szrap­nel tkwiący w ciele, przez lata wycho­dzący na powierzch­nię.

Więc może muszę coś powie­dzieć. By stłu­mić ból, by uci­szyć myśli. Sie­dzę tu od pół godziny, potulna i cicha jak jakaś pury­tań­ska żona. Zbyt czę­sto zdaję się na to, że Angus wszystko powie za nas oboje; że uzu­pełni mnie w tym, czego mi bra­kuje. Ale na razie mam dosyć swo­jego mil­cze­nia.

– Jeśli dopro­wa­dzimy wyspę do dobrego stanu, może być warta nawet milion.

Obaj odwra­cają się do mnie. Gwał­tow­nie. Ona mówi!

– Sam widok na cie­śninę Sound of Sleat – mówię – jest wart z milion. W stronę Knoy­dart.

Bar­dzo się sta­ram wymó­wić to popraw­nie. Odro­bi­łam lek­cje. Bez końca szu­ka­łam mate­ria­łów, wyszu­ki­wa­łam w Google zdję­cia i histo­rie.

Andrew uśmie­cha się uprzej­mie.

– I była tam pani, pani Moor­croft?

Rumie­nię się, ale się tym nie przej­muję.

– Nie. Ale widzia­łam zdję­cia, czy­ta­łam książki. To jeden z naj­słyn­niej­szych wido­ków w Szko­cji, a my będziemy mieli swoją wła­sną wyspę.

– Zga­dza się. Tak. Ale…

– Był taki dom we wsi Orn­say na sta­łym lądzie, kilo­metr od Tor­ran… – Zer­kam na notatkę w tele­fo­nie, choć świet­nie wszystko pamię­tam. – Sprze­dał się za sie­dem­set pięć­dzie­siąt tysięcy, pięt­na­stego stycz­nia tego roku. Dom z czte­rema poko­jami, ład­nym ogród­kiem i tara­sem. Bar­dzo ładny, choć trudno byłoby to nazwać rezy­den­cją. Ale miał spek­ta­ku­larny widok na cie­śninę, i za to wła­śnie ludzie płacą. Sie­dem­set pięć­dzie­siąt tysięcy.

Angus patrzy na mnie i kiwa głową, by mi dodać odwagi. Potem do mnie dołą­cza:

– Zga­dza się. I jeśli zro­bimy remont, możemy mieć pięć pokoi i ogró­dek. Chata jest na to dość duża. Bez pro­blemu może być warta milion.

– No cóż, tak, panie Moor­croft. W tej chwili jest warta led­wie pięć­dzie­siąt tysięcy, ale potwier­dzam, ma taki poten­cjał.

Uśmie­cha się. To fał­szywy uśmiech. Nara­sta we mnie cie­ka­wość: dla­czego tak bar­dzo nie chce, żeby­śmy się prze­pro­wa­dzili na Tor­ran? Co takiego wie? Dla­czego naprawdę zaan­ga­żo­wał się w to Peter Ken­wood? Może sami zamie­rzali zło­żyć ofertę? To by miało sens: Ken­wood od lat znał Tor­ran, znał babkę Angusa i mógł w pełni zda­wać sobie sprawę z poten­cjal­nej war­to­ści wyspy.

Tak to sobie zapla­no­wali? Jeśli tak, to byłoby to urze­ka­jąco pro­ste. Wystar­czyło odcze­kać, aż umrze babka Angusa. Potem przy­ci­snąć wnuki, a zwłasz­cza pogrą­żoną w żało­bie, wciąż oszo­ło­mioną parę. Wstrzą­śniętą śmier­cią dziecka, w nie­pew­nej sytu­acji finan­so­wej po tym, co się stało. Zapro­po­no­wać im sto tysięcy, dwu­krot­nie wię­cej, niż potrze­bują, być wspa­nia­ło­myśl­nym i peł­nym współ­czu­cia, cie­pło i smutno się uśmie­chać. To na pewno bar­dzo trudne, ale możemy pomóc, możemy zdjąć z pań­stwa bar­ków ten cię­żar. Pro­szę tylko pod­pi­sać tutaj…

A potem: spa­ce­rek. Wystar­czy wysłać na Skye auto­bus pełen pol­skich robot­ni­ków budow­la­nych. Zain­we­sto­wać dwie­ście tysięcy, pocze­kać rok, aż robota będzie skoń­czona.

Ta prze­piękna posia­dłość, poło­żona na wyspie nad słynną cie­śniną Sound of Sleat, jest na sprze­daż za milion dwie­ście pięć­dzie­siąt tysięcy fun­tów, cena do nego­cja­cji…

Taki mieli plan? Wal­ker wpa­truje się we mnie i zaczy­nam się czuć winna. Pew­nie jestem strasz­nie nie­spra­wie­dliwa dla Ken­wood & Part­ners. Ale bez względu na to, jaką mają moty­wa­cję, nie ma mowy, żebym zre­zy­gno­wała z tej wyspy: to moje wyj­ście awa­ryjne, ucieczka przed żałobą i wspo­mnie­niami… i przed dłu­gami i wąt­pli­wo­ściami.

Zbyt długo była moim marze­niem. Wpa­try­wa­łam się w zdję­cia lśniące na ekra­nie mojego lap­topa, w kuchni o trze­ciej nad ranem. Kiedy Kir­stie śpi w swoim pokoju, a Angus leży w łóżku, zamro­czony szkocką, wpa­truję się w kry­sta­liczne piękno. Eilean Tor­ran. Nad Sound of Sleat. Oto­czona pięk­nem Hebry­dów Wewnętrz­nych. Uro­cza posia­dłość poło­żona na osob­nej wyspie.

– A więc dobrze. Potrze­buję jesz­cze tylko kilku pod­pi­sów – mówi Wal­ker.

– I sprawa będzie zała­twiona?

Zna­cząca chwila mil­cze­nia.

– Tak.

Pięt­na­ście minut póź­niej Angus i ja opusz­czamy poma­lo­wany na żółto gabi­net, idziemy poma­lo­wanym na czer­wono kory­ta­rzem i wycho­dzimy na zewnątrz. Jest wil­gotny paź­dzier­ni­kowy wie­czór. Na Bed­ford Squ­are, w Blo­oms­bury.

Angus ma w ple­caku doku­menty. Wszystko skoń­czone. Stało się. Patrzę na inny świat i mój nastrój się popra­wia.

Wiel­kie czer­wone auto­busy toczą się Gower Street, z obu pię­ter spo­glą­dają puste twa­rze.

Angus kła­dzie mi dłoń na ramie­niu.

– Dobra robota.

– Co takiego?

– To, że się wtrą­ci­łaś. Nie­źle wybra­łaś moment. Już się mar­twi­łem, że będę musiał mu przy­ło­żyć.

– Ja też. – Spo­glą­damy na sie­bie. Poro­zu­mie­waw­czo i ze smut­kiem. – Ale udało nam się. Prawda?

Angus się uśmie­cha.

– Udało nam się, kocha­nie. Wszystko nam się udało. – Sta­wia koł­nierz płasz­cza, by się osło­nić przed desz­czem. – Ale, Saro… muszę cię zapy­tać jesz­cze raz: jesteś abso­lut­nie pewna?

Krzy­wię się. Angus dodaje szybko:

– Wiem, wiem. Tak. Ale wciąż myślisz, że to słuszna decy­zja? Naprawdę chcesz… – Sze­ro­kim gestem wska­zuje na żółte świa­tła lon­dyń­skich tak­só­wek lśniące w mżawce. – …naprawdę chcesz to wszystko zosta­wić? Zre­zy­gno­wać z tego? Skye to takie odlu­dzie.

– Kiedy czło­wiek jest zmę­czony Lon­dy­nem – mówię – to zna­czy, że ma dosyć desz­czu.

Angus się śmieje. Pochyla się nade mną. Jego brą­zowe oczy wpa­trują się w moje, może jego usta szu­kają moich ust. Deli­kat­nie głasz­czę go po pod­bródku i całuję w szorstki poli­czek, wdy­cham jego zapach – nie pach­nie whi­sky. Pach­nie Angu­sem. Mydłem i męsko­ścią. Czy­sty i zaradny, męż­czy­zna, któ­rego kocha­łam. Kocham. Zawsze będę kochać.

Może dziś prze­śpimy się ze sobą, po raz pierw­szy od wielu tygo­dni. Może przez to prze­brniemy. Ale czy w ogóle można kie­dyś przez to prze­brnąć?

Idziemy obok sie­bie ulicą. Angus ści­ska moc­niej moją dłoń. W tym roku czę­sto trzy­mał mnie za rękę: gdy leża­łam w łóżku i pła­ka­łam, bez­gło­śnie i bez końca, noc za nocą. Trzy­mał mnie za rękę od początku do końca potwor­nego pogrzebu Lydii, od Ja jestem zmar­twych­wsta­niem i życiem aż po Z nami wszyst­kimi na wieki wie­ków.

Amen.

– Metro czy auto­bus?

– Metro – odpo­wia­dam. – Będzie szyb­ciej. Chcę prze­ka­zać Kir­stie dobrą wia­do­mość.

– Mam nadzieję, że tak to odbie­rze.

Patrzę na niego. Nie.

Nie mogę sobie pozwo­lić na wąt­pli­wo­ści. Jeśli zacznę się zasta­na­wiać, ogarną mnie złe prze­czu­cia i utkniemy na zawsze.

Zapew­niam go szybko:

– Oczy­wi­ście, że tak, Angus. Prze­cież musi tak to ode­brać. Będziemy mieli wła­sną latar­nię, całe to świeże powie­trze, jele­nie, del­finy…

– Tak, ale pamię­taj, że widzia­łaś głów­nie zdję­cia robione latem. W słońcu. Nie zawsze tak jest. Zimą jest ciemno.

– No to zimą… jak to się mówi? Przy­cza­imy się i będziemy się bro­nić. To będzie przy­goda.

Jeste­śmy już pra­wie przy metrze. Czarny stru­mień ludzi wra­ca­ją­cych z pracy znika na scho­dach: rzeka poły­kana przez lon­dyń­skie metro. Odwra­cam się na chwilę i patrzę na zamgloną New Oxford Street. Jesienne mgły w Blo­oms­bury są jakby duchem – albo widocz­nym wspo­mnie­niem – śre­dnio­wiecz­nych bagien Blo­oms­bury. Czy­ta­łam gdzieś o tym.

Dużo czy­tam.

– No chodź.

Tym razem łapię go za rękę i ze sple­cio­nymi pal­cami scho­dzimy do metra. Wytrzy­mu­jemy trzy przy­stanki w tłoku godzin szczytu, przy­ci­śnięci do sie­bie. Potem wpy­chamy się do stu­ka­ją­cej windy na Mor­ning­ton Cre­scent i kiedy wynu­rzamy się na powierzch­nię, wła­ści­wie bie­gniemy.

– Hej! – Angus się śmieje. – To jakaś olim­piada czy co?

– Chcę powie­dzieć naszej córce!

I chcę, bar­dzo chcę. Chcę prze­ka­zać mojej żyją­cej córce jakąś dobrą wia­do­mość, choć raz powie­dzieć jej coś miłego. Coś, w czym jest szczę­ście i nadzieja. Dziś mija trzy­na­ście mie­sięcy od śmierci jej sio­stry Lydii – nie­na­wi­dzę tego, że wciąż tak dokład­nie pamię­tam datę, że z taką łatwo­ścią odmie­rzam czas – i ma za sobą ponad rok udręki, któ­rej nie potra­fię pojąć. Stra­ciła sio­strę bliź­niaczkę, swoją drugą duszę. Odizo­lo­wała się we wła­snej otchłani, zamknęła się w niej na trzy­na­ście mie­sięcy. Ale teraz mogę ją uwol­nić.

Świeże powie­trze, góry, nad­mor­skie fiordy. I widok przez cie­śninę na Knoy­dart.

Bie­gnę do drzwi wiel­kiego bia­łego domu, któ­rego ni­gdy nie powin­ni­śmy byli kupo­wać. Domu, na który już nas nie stać.

W drzwiach stoi Imo­gen. Dom pach­nie jedze­niem dla dziecka, pra­niem i świeżą kawą. Jest jasny. Będzie mi go bra­ko­wało. Może.

– Immy, dzię­kuję, że się nią zaję­łaś.

– Och, pro­szę cię! Daj spo­kój. Ale powiedz, wszystko się udało?

– Tak, mamy ją. Prze­pro­wa­dzamy się!

Imo­gen z zachwy­tem klasz­cze w dło­nie. Moja bystra, ciem­no­włosa, ele­gancka przy­ja­ciółka, która trwa przy mnie od cza­sów col­lege’u. Pochyla się i obej­muje mnie, ale z uśmie­chem odsu­wam ją od sie­bie.

– Muszę jej powie­dzieć. Ona nic nie wie.

Imo­gen uśmie­cha się sze­roko.

– Jest w swoim pokoju z Cwa­niacz­kiem.

– Co?

– Czyta tę książkę!

Prze­mie­rzam przed­po­kój, wcho­dzę na górę i przy­staję przy drzwiach, na któ­rych jest napi­sane: „Tu mieszka Kir­stie” i „Naj­pierw zapu­kaj”.

Nie­zdar­nie wycięte nożycz­kami z błysz­czą­cego papieru litery. Zgod­nie z instruk­cją pukam.

Sły­szę ciche: mmm-mmm. „Pro­szę” w wyko­na­niu mojej córki.

Otwie­ram drzwi i widzę moją sied­mio­let­nią dziew­czynkę. Sie­dzi po turecku na pod­ło­dze, w szkol­nym mun­durku: czarne spodnie, biała koszulka polo. Jej pie­go­waty nosek pochyla się nad książką: obraz nie­win­no­ści, ale też samot­no­ści. Pul­suje we mnie miłość i smu­tek. Tak bar­dzo chcę, by jej życie stało się lep­sze, by znów cała mogła być sobą.

– Kir­stie…

Nie odpo­wiada. Nie prze­staje czy­tać. Cza­sem tak robi. Gra w tę grę: „mmm­NIE chcę roz­ma­wiać”. Od roku robi to coraz czę­ściej.

– Kir­stie. Muminku. Kir­stu­siu.

Teraz patrzy na mnie tymi nie­bie­skimi oczami, które ma po mnie. Tyle że są bar­dziej nie­bie­skie niż moje. Błę­kit Hebry­dów. Jej blond włosy wydają się nie­mal białe.

– Mamu­siu.

– Mam dobrą wia­do­mość, Kir­stie. Dobrą wia­do­mość. Wspa­niałą wia­do­mość.

Sia­dam obok niej na pod­ło­dze, mię­dzy zabaw­kami – jej pin­gwin­kami, plu­szo­wym lam­par­ci­kiem, Jed­no­ręką Lalką – i mówię jej o wszyst­kim. Szybko, pra­wie jed­nym tchem. O tym, że prze­pro­wa­dzamy się w szcze­gólne miej­sce, w nowe miej­sce, gdzie zaczniemy od początku, piękne, wspa­niałe i świeże, na naszą wła­sną wyspę.

Kir­stie cały czas na mnie patrzy. Pra­wie nie mruga oczami. Chło­nie to wszystko. Nic nie mówi, nic nie robi, jakby była w tran­sie, oddaje mi moje wła­sne chwile mil­cze­nia. Kiwa głową i uśmie­cha się blado. Może jest zain­try­go­wana. W pokoju zapada cisza. Skoń­czyły mi się słowa.

– No więc – mówię – co o tym sądzisz? Wypro­wa­dzimy się na naszą wła­sną wyspę. Nie uwa­żasz, że będzie faj­nie?

Powoli kiwa głową. Spo­gląda na książkę, zamyka ją, potem znów na mnie patrzy i mówi:

– Mamu­siu, dla­czego cią­gle mówisz do mnie Kir­stie?

Nie odzy­wam się. Cisza dzwoni mi w uszach.

– Prze­pra­szam, kocha­nie – mówię. – Co takiego?

– Dla­czego cią­gle nazy­wasz mnie Kir­stie, mamu­siu? Kir­stie nie żyje. To K i r s t i e umarła. Ja jestem Lydia.

2

Wpa­truję się w Kir­stie. Pró­buję się uśmiech­nąć. Pró­buję nie oka­zać, że jestem głę­boko zanie­po­ko­jona.

Pew­nie w roz­wi­ja­ją­cym się umy­śle Kir­stie znów wynu­rza się na powierzch­nię ten drze­miący w niej smu­tek, jakieś poczu­cie zagu­bie­nia, typowe dla bliź­niąt, które stracą brata lub sio­strę, i jestem przy­zwy­cza­jona do tego, że moje córki… że moja córka jest inna.

Od czasu gdy moja matka w samym środku zimy po raz pierw­szy przy­je­chała z Devon do naszego miesz­kanka, do Hol­lo­way, od chwili gdy spoj­rzała na bliź­niaczki uło­żone obok sie­bie w łóżeczku, dwoje iden­tycz­nych maleń­kich malu­chów ssą­cych sobie nawza­jem kciuki, od chwili gdy moja matka, ocza­ro­wana i oszo­ło­miona, wybuch­nęła śmie­chem, a jej oczy roz­sze­rzyły się w szcze­rym zachwy­cie, wie­dzia­łam, że uro­dze­nie bliź­niąt to coś jesz­cze bar­dziej impo­nu­ją­cego niż zwy­kły cud zosta­nia rodzi­cem. Rodząc bliź­nięta – zwłasz­cza jed­no­ja­jowe – daje się życie gene­tycz­nym cele­bry­tom. Ludziom, któ­rzy są nie­zwy­kli tylko dla­tego, że ist­nieją.

Nie­zwy­kli i bar­dzo inni.

Mój tata wymy­ślił im nawet ksywkę – bliź­nięta z lodu. Bo uro­dziły się w naj­zim­niej­szy, naj­mroź­niej­szy dzień roku i miały lodo­wo­błę­kitne oczy i włosy jasne jak śnieg. Wyda­wała mi się tro­chę melan­cho­lijna, więc ni­gdy się tak naprawdę nie przy­jęła. A jed­nak nie mogłam zaprze­czyć, że w jakiś spo­sób to do nich paso­wało. Tacie udało się uchwy­cić ich nie­sa­mo­wi­tość.

I wła­śnie tak szcze­gólne potra­fią być bliź­nięta: miały nawet spe­cjalne imię, które ze sobą dzie­liły.

A teraz prze­szy­wa­jąco spo­kojne stwier­dze­nie Kir­stie: Mamu­siu, ja jestem Lydia, to K i r s t ie umarła, mogło być po pro­stu kolej­nym przy­kła­dem tej bliź­nię­co­ści, kolej­nym obja­wem ich uni­kal­no­ści. A mimo to usi­łuję nie pani­ko­wać, nie wybuch­nąć pła­czem. Bo Kir­stie przy­po­mina mi Lydię. I mar­twię się o nią.

Jakie potworne złu­dze­nie ją drę­czy, że mówi coś tak strasz­nego? Mamu­siu, ja jestem Lydia, to Kir­stie umarła. Dla­czego cią­gle nazy­wasz mnie Kir­stie?

– Kocha­nie – mówię do niej z umyśl­nie fał­szy­wym spo­ko­jem. – Nie­długo powin­naś iść do łóżka.

Spo­gląda na mnie tymi łagod­nymi nie­bie­skimi oczami, iden­tycz­nymi jak oczy jej sio­stry. Wypadł jej mle­czak u góry. Kolejny na dole się kiwa. To coś nowego. Do śmierci Lydii obie miały ide­alne uśmie­chy. Obie tak samo późno tra­ciły mleczne zęby.

Kir­stie unosi tro­chę książkę i mówi:

– Ale ten roz­dział ma jesz­cze tylko trzy strony. Wie­dzia­łaś o tym?

– Naprawdę?

– Tak, popatrz, mamu­siu, koń­czy się tutaj.

– No dobrze, to możemy prze­czy­tać jesz­cze te trzy strony, do końca roz­działu. Prze­czy­tasz mi je?

Kir­stie kiwa głową i pochyla się nad książką. Zaczyna czy­tać na głos.

– Musia­łem się owi­nąć papie­rem toa­le­to­wym, żeby nie dostać hipo… hi… po…

Pochy­lam się nad nią, wska­zuję pal­cem słowo i pró­buję pomóc.

– Hipot…

– Nie, mamu­siu. – Kir­stie śmieje się cicho. – Nie. Znam to. Umiem to powie­dzieć!

– Dobrze.

Przy­myka oczy. Robi to zawsze, kiedy inten­syw­nie myśli, a potem znów je otwiera i czyta:

– Żeby nie dostać hi-po-ter­mii.

Udało jej się. Dosyć trudne słowo. Ale nie dziwi mnie to. Od cał­kiem nie­dawna czyta znacz­nie lepiej. Co ozna­cza…

Odsu­wam od sie­bie tę myśl.

Sły­chać tylko głos czy­ta­ją­cej Kir­stie, poza tym w pokoju jest cicho. Zakła­dam, że Angus jest na dole z Imo­gen, gdzieś daleko w kuchni. Może otwie­rają butelkę wina, żeby uczcić dobre wie­ści. Czemu nie? Od trzy­na­stu mie­sięcy prze­ży­li­śmy zbyt wiele złych dni, zbyt wiele złych wie­ści.

– Tak spę­dzi­łem spory kawa­łek wa-kacji…

Kir­stie czyta, a ja wtu­lam się w jej ramionka i całuję jej mięk­kie jasne wło­ski. I czuję, że coś małego i ostrego wbija mi się w udo. Pró­buję nie prze­szka­dzać Kir­stie, nie myśleć o tym, co powie­działa, i się­gam po to.

To mała zabawka: minia­tu­rowy pla­sti­kowy smok, któ­rego kupi­li­śmy w lon­dyń­skim zoo. Ale kupi­li­śmy go dla Lydii. Uwiel­biała smoki i ali­ga­tory, wszyst­kie straszne gady i potworki. Kir­stie wolała – woli – lwy i lam­party, puszy­ste, zwinne, ładne stwo­rze­nia. To była jedna z rze­czy, które jedną od dru­giej odróż­niały.

– Gdy przy­sze­dłem dziś do szkoły… wszy-scy zacho­wy­wali się dziw­nie.

Oglą­dam pla­sti­ko­wego smoka, obra­cam go w dłoni. Dla­czego jest tutaj, dla­czego leży na pod­ło­dze? Kilka mie­sięcy po tym, co się stało, Angus i ja sta­ran­nie pocho­wa­li­śmy wszyst­kie zabawki Lydii do pude­łek. Nie byli­śmy w sta­nie ich wyrzu­cić. To by było zbyt osta­teczne, zbyt pry­mi­tywne. Więc wynie­śli­śmy wszystko – zabawki i ubranka, wszystko, co miało zwią­zek wyłącz­nie z Lydią – na strych. Psy­cho­lo­gicz­nie pocho­wa­li­śmy to w prze­strzeni nad nami.

– Prob-lem z Sero­wym Doty­kiem polega na tym, że go masz… do-póki nie prze­ka­żesz go ko-muś innemu…

Lydia uwiel­biała tego pla­sti­ko­wego smoka. Pamię­tam to popo­łu­dnie, kiedy go kupi­li­śmy. Pamię­tam, jak ska­kała na Regent’s Park Road, wyma­chi­wała nim w powie­trzu. Marzyła o praw­dzi­wym wła­snym smoczku. I wszy­scy się uśmie­cha­li­śmy. To wspo­mnie­nie prze­peł­nia mnie smut­kiem, więc dys­kret­nie wsu­wam smoka do kie­szeni dżin­sów i uspo­ka­jam się. Jesz­cze przez kilka minut słu­cham Kir­stie, póki nie skoń­czy roz­działu. Nie­chęt­nie zamyka książkę i spo­gląda na mnie: nie­win­nie, z ocze­ki­wa­niem.

– No dobrze, kocha­nie. Naj­wyż­sza pora iść do łóżka.

– Ale mamu­siu!

– Żad­nych „ale mamu­siu”. No chodź, Kir­stie.

Chwila mil­cze­nia. Po raz pierw­szy, odkąd powie­działa to, co powie­działa, uży­łam jej imie­nia. Spo­gląda na mnie zdzi­wiona i marsz­czy brwi. Znów wypo­wie te straszne słowa?

Mamu­siu, ja jestem Lydia, to Kir­stie umarła. Dla­czego cią­gle nazy­wasz mnie Kir­stie?

Moja córka kręci głową, jak­bym popeł­niała jakiś bar­dzo pod­sta­wowy błąd. A potem mówi:

– Dobrze, idziemy do łóżka.

Idziemy? I d z ie my? Co chce przez to powie­dzieć? W ciszy czuję prze­ra­ża­jący nie­po­kój, ale nie chcę się mar­twić. Mar­twię się. Ale mar­twię się o nic.

Idziemy?

– Dobrze. Dobra­noc, kocha­nie.

Do jutra to wszystko znik­nie. Na pewno. Musi tylko poło­żyć się spać i obu­dzić się rano, i wtedy to przy­kre poczu­cie zagu­bie­nia znik­nie, odej­dzie razem z jej snami.

– W porządku, mamu­siu. Możemy same wło­żyć piżamy.

Uśmie­cham się. Sta­ram się, by moje słowa brzmiały neu­tral­nie. Jeśli zauważę, że jest zagu­biona, mogę wszystko tylko pogor­szyć.

– Niech będzie, ale musimy się pośpie­szyć. Jest już bar­dzo późno, a ty masz jutro szkołę.

Z powagą kiwa głową. Patrzy na mnie.

Szkoła.

S z k o ła.

Kolejny powód do smutku.

Wiem – i to boli, i czuję się przez to winna – że Kir­stie nie lubi swo­jej szkoły. Już nie. Uwiel­biała ją, gdy cho­dziła do niej z sio­strą. Wtedy bliź­nięta z lodu były Psot­nymi Sio­strami. Codzien­nie rano przy­pi­na­łam je pasami na tyl­nym sie­dze­niu, ubrane w jed­no­ko­lo­rowe mun­durki, i jadąc Ken­tish Town Road pod bramę St. Luke’s, obser­wo­wa­łam je w lusterku: szep­tały i dawały sobie znaki, wska­zy­wały na ludzi za oknem i nagle wybu­chały śmie­chem z jakichś wła­snych dow­ci­pów, bliź­nię­cych dow­ci­pów, któ­rych ni­gdy nie potra­fi­łam pojąć.

Za każ­dym razem, kiedy to robi­ły­śmy – co rano – byłam dumna, czu­łam, że je kocham, i cza­sem byłam skon­ster­no­wana, bo były tak kom­plet­nie sobą pochło­nięte. Roz­ma­wiały we wła­snym bliź­nię­cym języku.

Trudno było nie czuć się tro­chę wyklu­czoną, mniej ważną w ich życiu niż ten ktoś iden­tyczny i prze­ciw­stawny, z kim codzien­nie spę­dzały każdą minutę. Uwiel­bia­łam je. Ubó­stwia­łam.

A teraz wszystko się skoń­czyło: teraz Kir­stie cho­dzi do szkoły sama, i robi to w mil­cze­niu. Sie­dzi na tyl­nym sie­dze­niu. Nie odzywa się. Wpa­truje się jak w tran­sie w smut­niej­szy świat. Wciąż ma w tej szkole przy­ja­ciół, ale nie zastą­pili jej Lydii. Nic ni­gdy nawet się do tego nie zbliży, nie zastąpi jej Lydii. Może to kolejny dobry powód, by opu­ścić Lon­dyn: nowa szkoła, nowi przy­ja­ciele, plac zabaw nie­na­wie­dzany przez ducha jej sio­stry bliź­niaczki, który chi­cho­cze i ją prze­drzeź­nia.

– Myłaś zęby?

– Immy­jen mi myła po pod­wie­czorku.

– W takim razie wska­kuj do łóżka. Chcesz, żebym cię przy­tu­liła?

– Nie. Mmm… Tak…

Prze­stała mówić m y. Czyżby to nie­mą­dre, ale nie­po­ko­jące poczu­cie zagu­bie­nia minęło? Wpełza do łóżka, kła­dzie głowę na poduszce i wydaje się bar­dzo malutka. Jakby znów była o kilka lat młod­sza.

Opa­dają jej powieki, przy­ci­ska do piersi Lam­par­cika – i pochy­lam się, by spraw­dzić świa­tło przy łóżku.

Robię to nie­mal co wie­czór od sze­ściu lat.

Od samego początku strasz­nie się bały cał­ko­wi­tej ciem­no­ści: prze­ra­żała je i wyda­wały dziwne okrzyki. Mniej wię­cej po roku zda­li­śmy sobie sprawę dla­czego: bo w ciem­no­ści się nie widziały. I dla­tego Angus i ja zawsze z nabożną sta­ran­no­ścią zosta­wia­li­śmy im jakieś świa­tło. Zawsze miały pod ręką jakieś lampki. Nawet gdy dostały osobne pokoje, wciąż chciały, by w nocy paliło się świa­tło, jakby się widziały przez ściany. Dopóki nie miały dość świa­tła.

Oczy­wi­ście zasta­na­wiam się, czy z cza­sem ta fobia zanik­nie – teraz jedna z bliź­nia­czek ode­szła na zawsze i Kir­stie już ni­gdy jej nie zoba­czy. Ale na razie trwa to dalej. Jak cho­roba, która powinna się już skoń­czyć.

Świa­tło w nocy jest w porządku.

Sta­wiam lampkę na sto­liku przy łóżku i odwra­cam się, żeby wyjść. Ale Kir­stie nagle otwiera oczy i wpa­truje się we mnie. Oskar­ży­ciel­sko. Ze zło­ścią? Nie. Nie ze zło­ścią. Ale z nie­po­ko­jem.

– O co cho­dzi? – pytam. – Co się stało? Kocha­nie, musisz już spać.

– Ale mamu­siu.

– Co się stało?

– Beany!

Pies. Saw­ney Bean. Nasz wielki spa­niel. Uwiel­bia go.

– Czy Beany poje­dzie z nami do Szko­cji?

– Kocha­nie, nie bądź głup­ta­skiem. Oczy­wi­ście! – zapew­niam. – Prze­cież byśmy go nie zosta­wili! Oczy­wi­ście, że jedzie z nami!

Kir­stie, udo­bru­chana, kiwa głową. Potem jej oczy się zamy­kają i moc­niej przy­tula Lam­par­cika. Całuję ją jesz­cze raz, nie mogę się powstrzy­mać. Teraz robię to bez prze­rwy: o wiele czę­ściej niż kie­dyś. Przed­tem to Angus je przy­tulał i cało­wał, a ja byłam orga­ni­za­torką, prak­tyczną matką. Wyra­ża­łam miłość, kar­miąc je i ubie­ra­jąc. A teraz całuję swoją żyjącą córkę, jakby to było jakieś żar­liwe, zabo­bonne zaklę­cie: spo­sób na odwró­ce­nie przy­szłych nie­szczęść.

Piegi na bla­dej skó­rze Kir­stie są jak odro­bina cyna­monu wysy­pa­nego na mleko. Gdy ją całuję, chłonę jej zapach: woń pasty do zębów, może cukro­wej kuku­ry­dzy, którą jadła na kola­cję. Pach­nie Kir­stie. Ale to ozna­cza rów­nież, że pach­nie Lydią. Zawsze pach­niały iden­tycz­nie. Bez względu na to, co robiły, zawsze pach­niały iden­tycz­nie.

Trzeci poca­łu­nek zapew­nia, że jest bez­pieczna. Szep­czę cicho dobra­noc. Ostroż­nie wycho­dzę z pokoju, w któ­rym mruga lampka. Ale gdy cicho zamy­kam za sobą drzwi, zaczyna mnie drę­czyć inna myśl. Pies.

Beany.

O co mi cho­dzi? Coś w tym psie nie daje mi spo­koju. Ale nie jestem pewna co. Ani dla­czego.

Stoję sama na pół­pię­trze i zasta­na­wiam się nad tym. Pró­buję się sku­pić.

Kupi­li­śmy Beany’ego trzy lata temu: peł­nego życia sprin­ger spa­niela. Wtedy mogli­śmy sobie pozwo­lić na rodo­wo­do­wego szcze­niaka.

To był pomysł Angusa: pies w naszym pierw­szym porząd­nym ogro­dzie. Pies pasu­jący do tego, że miesz­kamy w pobliżu Regent’s Park. Nazwa­li­śmy go Saw­ney Bean, po tym szkoc­kim kani­balu, bo zja­dał wszystko, zwłasz­cza krze­sła. Angus uwiel­biał Beany’ego, bliź­niaczki uwiel­biały Beany’ego – a ja uwiel­białam to, że tak wspa­niale się razem bawią. Kocha­łam też – wiem, że to płyt­kie – to, jak wyglą­dali: dwie iden­tyczne małe blon­dy­neczki uga­nia­jące się po Queen Mary’s Rose Gar­den ze szczę­śli­wym, zdy­sza­nym, brą­zo­wym jak mahoń spa­nie­lem.

Tury­ści poka­zy­wali ich sobie pal­cami i robili zdję­cia. Byłam matką małych gwiazd. Och, to ona ma te śliczne bliź­niaczki. I tego pięk­nego psa. No wiesz.

Opie­ram się o ścianę, przy­my­kam oczy i pró­buję myśleć jasno. Sły­szę odgłosy dobie­ga­jące z dołu, z kuchni: brzęk sztuć­ców na stole, a może ktoś wła­śnie chowa kor­ko­ciąg do szu­flady.

Co takiego w Beanym mi nie pasuje? Zde­cy­do­wa­nie koła­cze mi się po gło­wie jakaś udrę­czona myśl, i zde­cy­do­wa­nie cho­dzi o psa – a jed­nak nie potra­fię jej namie­rzyć, wyśle­dzić na manow­cach wspo­mnień i żałoby.

Na dole zatrza­skują się fron­towe drzwi. Ten odgłos prze­ła­muje zaklę­cie.

– Saro Moor­croft – mówię do sie­bie, otwie­ra­jąc oczy. – Weź się w garść.

Muszę zejść na dół, poroz­ma­wiać z Immy, wypić kie­li­szek wina, a potem pójść spać. A jutro Kir­stie – K ir s t i e – pój­dzie do szkoły ze swoim czer­wo­nym tor­ni­strem, ubrana w czarny weł­niany swe­ter. Ten z napi­sem na metce: Kir­stie Moor­croft.

Wcho­dzę do kuchni. Imo­gen sie­dzi przy bla­cie. Uśmie­cha się, jest tro­chę pod­chmie­lona. Tanina z czer­wo­nego wina zabar­wiła lekko jej ładne białe zęby.

– Gus wysko­czył do sklepu.

– Tak?

– Tak. Dostał małego ataku paniki, że skoń­czy się alko­hol. Macie tylko… – odwraca się i patrzy na sto­jak z winami przy lodówce – …sześć bute­lek. Poszedł do Sains­bury’s coś doku­pić. Zabrał Beany’ego.

Uśmie­cham się uprzej­mie i wysu­wam sobie sto­łek.

– Tak. To do niego podobne.

Nale­wam sobie pół kie­liszka czer­wo­nego wina z otwar­tej butelki sto­ją­cej na bla­cie i zer­kam na ety­kietkę. Tani chi­lij­ski mer­lot. Kie­dyś pija­li­śmy wytworne Barossa Shi­raz. Nie dbam o to.

Imo­gen obser­wuje mnie. Pyta:

– Wciąż pije tro­chę… no wiesz, za dużo?

– Ład­nie to uję­łaś, Immy: tro­chę za dużo. Stra­cił pracę, bo upił się tak, że przy­ło­żył sze­fowi. Zno­kau­to­wał go.

Imo­gen kiwa głową.

– Tak. Prze­pra­szam. Nic nie pora­dzę na to, że cią­gle uży­wam eufe­mi­zmów. Skrzy­wie­nie zawo­dowe. – Prze­chyla głowę i uśmie­cha się. – Ale jego szef był dup­kiem, prawda?

– Tak. Był abso­lut­nie obrzy­dliwy, ale to i tak nie­faj­nie, prawda? Zła­mać nos naj­bo­gat­szemu archi­tek­towi w Lon­dy­nie.

– Mhm… Jasne… – Imo­gen uśmie­cha się prze­bie­gle. – Ale wiesz, nie jest tak źle. To zna­czy… przy­naj­mniej potrafi przy­wa­lić. Jak praw­dziwy facet. Pamię­tasz tego Irland­czyka, z któ­rym byłam w zeszłym roku? Cho­dził w spodniach do jogi.

Uśmie­cha się do mnie krzywo. Zmu­szam się do pół­u­śmie­chu.

Jest dzien­ni­karką, tak jak ja, ale odnosi o wiele wię­cej suk­ce­sów. Jest zastępcą redak­tora w cza­so­pi­śmie plot­kar­skim dla kobiet, któ­remu jakimś cudem rośnie nakład. Ja led­wie coś dora­biam jako fre­elan­cerka. Mogła­bym być o to zazdro­sna, ale naszą przy­jaźń rów­no­waży, albo raczej rów­no­ważyło, to, że ja wyszłam za mąż i uro­dzi­łam dzieci. Ona jest sin­gielką i nie ma dzieci. Kie­dyś porów­ny­wa­ły­śmy swoje notatki: jakie mogłoby być moje życie.

Opie­ram się wygod­niej, trzy­mam non­sza­lancko kie­li­szek z winem: pró­buję się odprę­żyć.

– Wła­ści­wie to nie pije już tyle co kie­dyś.

– To dobrze.

– Ale i tak jest za późno. Żeby zro­bił karierę w Kim­ber­ley.

Imo­gen ze współ­czu­ciem kiwa głową i wypija łyk. Sączę wino. Wzdy­cham, jak­bym chciała powie­dzieć: i co można na to pora­dzić? I roz­glą­dam się po naszej wiel­kiej jasnej kuchni, patrzę na te wszyst­kie gra­ni­towe blaty i lśniącą stal, na eks­pres do kawy, czarny z pozła­ca­nymi ele­men­tami. Wszystko to aż krzy­czy: to kuch­nia zamoż­nej pary z klasy śred­niej!

I wszystko to jest kłam­stwem.

Byli­śmy przez jakiś czas zamożną parą z klasy śred­niej; Angus trzy razy awan­so­wał – w ciągu trzech lat. Długo wszystko wyglą­dało nie­ska­zi­tel­nie opty­mi­stycz­nie: Angus miał coraz więk­sze szanse, by zostać wspól­ni­kiem i naprawdę dobrze zara­biać, ja zaś byłam szczę­śliwa ze świa­do­mo­ścią, że to on utrzy­muje rodzinę, bo to pozwa­lało mi łączyć dzien­ni­kar­stwo z porządną opieką nad dziećmi. Mogłam odwo­zić je do szkoły, robić im zdrowe śnia­da­nia i eko­lo­giczne pesto z bazy­lii, kiedy bawiły się jed­nym z naszych iPa­dów. Przez pięć lat nie­mal nie­ustan­nie byli­śmy ide­alną rodziną z Cam­den.

A potem zgi­nęła Lydia. Spa­dła z bal­konu w domu moich rodzi­ców w Devon, i to było tak, jakby ktoś zrzu­cił Angusa z dużej wyso­ko­ści. Sto tysięcy kawał­ków Angusa ponie­wie­rało się teraz wszę­dzie. Jego żałoba była psy­cho­tyczna. Dzi­kie pło­mie­nie bólu, któ­rych nie mógł uga­sić, bez względu na to, jak bar­dzo pró­bo­wał, nawet z butelką whi­sky co wie­czór. W każdy wie­czór.

Firma dała mu czas, całe tygo­dnie wol­nego, ale to nie wystar­czyło. Nie dało się nad nim zapa­no­wać. Za wcze­śnie wró­cił do pracy i wda­wał się w kłót­nie, a potem w bójki. Odszedł sam, ina­czej zwol­niono by go godzinę póź­niej. Dzie­sięć godzin po tym, jak przy­ło­żył sze­fowi. I od tego czasu nie pra­co­wał, zro­bił tylko kilka drob­nych zle­ceń, które mu pod­su­nęli współ­czu­jący przy­ja­ciele.

– Pie­przyć to, Imo­gen – mówię. – Przy­naj­mniej się prze­pro­wa­dzamy. Wresz­cie.

– Tak! – Uśmie­cha się pro­mien­nie. – Do jaskini, tak? Na Sze­tlan­dach?

Dro­czy się ze mną. Nie mam nic prze­ciwko temu. Kie­dyś, przed wypad­kiem, nie­ustan­nie się dro­czy­ły­śmy.

Teraz jest jakoś sztyw­niej, ale sta­ramy się. Inne przy­jaź­nie cał­kiem się po śmierci Lydii urwały: zbyt wiele osób nie wie­działo, co powie­dzieć, więc nie powie­działy nic. A Imo­gen cią­gle pró­buje: pod­trzy­muje gasnący pło­mień naszej przy­jaźni.

Patrzę na nią i mówię:

– Wyspa Tor­ran, pamię­tasz? Poka­zy­wa­łam ci zdję­cia za każ­dym razem, jak tu przy­cho­dzi­łaś, przez cały ostatni mie­siąc.

– A tak. Tor­ran! Słynna ojczy­zna. Ale opo­wiedz mi jesz­cze raz, lubię to.

– Będzie wspa­niale, Immy. Jeśli nie zamar­z­niemy. Podobno są tam kró­liki, wydry i foki…

– Fan­ta­stycz­nie. Uwiel­biam foki.

– Naprawdę?

– O tak. Zwłasz­cza małe foczki. Możesz mi zała­twić futro?

Śmieję się – szcze­rze, ale z poczu­ciem winy. Imo­gen i ja mamy podobne poczu­cie humoru, ale ona jest tro­chę wred­niej­sza. Cią­gnie dalej:

– Więc to to miej­sce, Tor­ran. Przy­po­mnij mi. Wciąż tam nie byłaś?

– Nie.

– Saro. Jak możesz się prze­pro­wa­dzać gdzieś, gdzie ni­gdy nie byłaś?

Mil­cze­nie.

Dopi­jam mer­lota i dole­wam sobie jesz­cze.

– Mówi­łam ci. N i ec h c ę go oglą­dać.

Znowu cisza.

– Uhu?

– Immy, nie chcę go oglą­dać na wła­sne oczy, bo co będzie, jeśli mi się nie spodoba? – Wpa­truję się w jej roz­sze­rzone zie­lone oczy. – Hm? Co wtedy? Wtedy utknę tutaj, Imo­gen. Utknę tu ze wszyst­kim, ze wszyst­kimi wspo­mnie­niami, z pro­ble­mami z kasą, ze wszyst­kim. I tak jeste­śmy spłu­kani, więc musie­li­by­śmy się prze­pro­wa­dzić do jakie­goś głu­piego maleń­kiego miesz­kanka, tak jak wtedy, kiedy zaczy­na­li­śmy, i… co dalej? Będę musiała pójść do jakiejś pracy, Angu­sowi kom­plet­nie odbije i po pro­stu… po pro­stu, no wiesz… muszę się wydo­stać, musimy się stąd wydo­stać, i to jest wła­śnie to: droga ucieczki. A na zdję­ciach wygląda tak pięk­nie. Naprawdę: tak cho­ler­nie pięk­nie. To jak marze­nie, ale kogo to obcho­dzi? Chcę mieć marze­nia. W tej chwili wła­śnie tego chcę. Bo rze­czy­wi­stość j u ż   o dj a k i e g o ś   cz a s u   j e s t   na p r a w d ęp o je b a na.

W kuchni zapada cisza. Imo­gen unosi kie­li­szek, deli­kat­nie stuka nim w mój i mówi:

– Kocha­nie. Będzie wspa­niale. Tyle że będę za tobą tęsk­nić.

Przez krótką chwilę patrzymy sobie w oczy, a zaraz potem do kuchni wcho­dzi Angus. Na płasz­czu ma ślady zim­nego jesien­nego desz­czu. Nie­sie wino w podwój­nej poma­rań­czo­wej rekla­mówce i pro­wa­dzi na smy­czy mokrego psa. Ostroż­nie odsta­wia torby na pod­łogę, a potem odpina Beany’ego.

– No idź, pie­sku.

Spa­niel otrząsa się, macha ogo­nem i idzie pro­sto do swo­jego wikli­no­wego koszyka. Ja w tym cza­sie wyj­muję butelki i usta­wiam je na bla­cie, jak małych, ale waż­nych uczest­ni­ków parady.

– Cóż, to nam powinno wystar­czyć na jakąś godzinę – mówi Imo­gen, wpa­tru­jąc się w cały sze­reg bute­lek.

Angus sięga po jedną z nich i wyj­muje korek.

– Ach! Sains­bury’s to pobo­jo­wi­sko. Nie będę tęsk­nił za ćpu­nami z Cam­den, któ­rzy przy­cho­dzą kupo­wać swój cytry­nowy soczek.

Imo­gen cmoka.

– Pocze­kaj, aż się znaj­dziesz trzy­sta mil od naj­bliż­szego sklepu z ole­jem tru­flo­wym.

Angus wybu­cha śmie­chem – to dobry, natu­ralny śmiech. Jak z cza­sów przed wypad­kiem. I wresz­cie się odprę­żam. Choć pamię­tam też, że chcę go zapy­tać o tę zabawkę. O pla­sti­ko­wego smoka. Jak tra­fił do pokoju Kir­stie? Nale­żał do Lydii. Został zapa­ko­wany do pudła i scho­wany, jestem tego pewna.

Ale po co psuć ten nie­spo­dzie­wa­nie miły wie­czór jakimś prze­słu­cha­niem? To pyta­nie może zacze­kać do jutra. Albo na zawsze.

Dole­wamy sobie wina, sie­dzimy i roz­ma­wiamy. Impro­wi­zu­jemy, robimy w kuchni coś w rodzaju pik­niku: kawałki cia­batty maczane w oli­wie, grube kawałki tanich suszo­nych kieł­ba­sek. I godzinę albo dłu­żej roz­ma­wiamy, ser­decz­nie, zado­wo­leni, jak trójka sta­rych przy­ja­ciół, któ­rymi prze­cież jeste­śmy. Angus wyja­śnia, że jego miesz­ka­jący w Kali­for­nii brat wspa­nia­ło­myśl­nie zre­zy­gno­wał ze swo­jej czę­ści spadku.

– David zara­bia kupę kasy w Doli­nie Krze­mo­wej. Nie potrze­buje pie­nię­dzy ani tych wszyst­kich kło­po­tów. I wie, że my tego potrze­bujemy. – Prze­łyka kawa­łek kieł­ba­ski.

Imo­gen mu prze­rywa:

– Ale dalej nie rozu­miem, Gus, jak to się stało, że twoja bab­cia miała całą tę wyspę. To zna­czy – wkłada do ust oliwkę – nie obraź się, ale myśla­łam, że twój tata był chło­pem pańsz­czyź­nia­nym, a mama miesz­kała w wychodku. A tu nagle jakaś bab­cia z wła­sną wyspą.

Angus śmieje się cicho.

– To była babu­nia ze strony matki, ze Skye. Byli zwy­kłymi rol­ni­kami, o oczko wyżej od tych, któ­rzy musieli dzier­ża­wić zie­mię. Ale mieli małe gospo­dar­stwo i tak się składa, że na wyspie.

– No dobra…

– To się czę­sto zda­rza. Hebrydy to tysiące maleń­kich wyse­pek. Pięć­dzie­siąt lat temu poro­śnięta wodo­ro­stami wysepka nie­da­leko Orn­say była warta jakieś trzy funty, więc jej nie sprze­dali. Potem mama prze­pro­wa­dziła się do Glas­gow, bab­cia też tam wyje­chała, i Tor­ran stała się czymś w rodzaju miej­sca na waka­cyjne wypady. Dla mnie i mojego brata.

Dokań­czam histo­rię męża za niego, bo odcho­dzi od stołu, by przy­nieść wię­cej oliwy:

– Mama Angusa poznała jego ojca w Glas­gow. Była nauczy­cielką w szkole pod­sta­wo­wej, on pra­co­wał w dokach…

– On… uto­nął, prawda?

– Tak. Wypa­dek w dokach. Naprawdę tra­giczny.

Angus wraca do stołu i dodaje:

– Stary był moczy­mordą. I bił mamę. Nie jestem pewien, czy t r a g i c z ny to wła­ściwe słowo.

Wpa­tru­jemy się w ostat­nie trzy butelki wina na bla­cie. Imo­gen pyta:

– Ale mimo wszystko… jak się do tego ma latar­nia mor­ska i domek? Jak tam tra­fili? Skoro twoja rodzina była biedna?

– Zarząd Pół­nocny Latarni Mor­skich zarzą­dza wszyst­kimi latar­niami mor­skimi w Szko­cji – odpo­wiada Angus. – W zeszłym stu­le­ciu, kiedy musieli wybu­do­wać nową, ofe­ro­wali wła­ści­cie­lowi gruntu tro­chę pie­nię­dzy za dzier­żawę. Tak było z Tor­ran. Ale potem latar­nia została zauto­ma­ty­zo­wana. W latach sześć­dzie­sią­tych. Domek się zwol­nił i wró­cił do mojej rodziny.

– Łut szczę­ścia? – pyta Imo­gen.

– Jeśli spoj­rzeć wstecz, tak – odpo­wiada Angus. – Dosta­li­śmy duży, solid­nie zbu­do­wany domek. Za darmo.

Prze­rywa nam głos z góry:

– Mamu­siu?

To Kir­stie. Obu­dziła się. I woła mnie z pół­pię­tra. To się zda­rza dość czę­sto. Ale jej głos, zwłasz­cza gdy sły­szę go nie­spo­dzie­wa­nie, zawsze spra­wia, że na krótką chwilę ogar­nia mnie smu­tek. I zawsze sta­ram się go odpę­dzić. Bo mówi jak Lydia.

Chcia­ła­bym, żeby te uczu­cia prze­stały mnie zale­wać.

– M a m u s i u uu…

Angus i ja spo­glą­damy po sobie z rezy­gna­cją: oboje liczymy po cichu, kiedy ostatni raz coś takiego się stało. Jak dwoje mło­dych rodzi­ców sprze­cza­ją­cych się, czyja kolej nakar­mić dziecko o trze­ciej nad ranem.

– Ja pójdę – mówię. – Moja kolej.

I to się zga­dza: ostat­nim razem, kiedy się obu­dziła po jakimś kosz­ma­rze, zale­d­wie kilka dni temu, to Angus lojal­nie powlókł się na górę, by ją pocie­szyć.

Odsta­wiam kie­li­szek i idę na pię­tro. Beany z zapa­łem rusza za mną, jak­by­śmy się wybie­rali zapo­lo­wać na kró­liki. Ude­rza ogo­nem o nogi stołu.

Kir­stie stoi boso u szczytu scho­dów. Z tymi wiel­kimi nie­bie­skimi oczami i Lam­par­ci­kiem przy­ci­śnię­tym do piżamy wygląda jak obraz udrę­czo­nej nie­win­no­ści.

– On znów to zro­bił, mamu­siu. Ten sen.

– Chodź, muminku. To tylko zły sen.

Biorę ją na ręce – ostat­nio wydaje się pra­wie za ciężka – i niosę z powro­tem do pokoju. Wygląda na to, że nie jest jakoś strasz­nie zde­ner­wo­wana, ale chcia­ła­bym, żeby ten kosz­mar prze­stał wra­cać. Gdy kładę ją do łóżka i przy­kry­wam, ma już na wpół przy­mknięte oczy, ale mówi dalej:

– Wszystko było białe, mamu­siu, wszystko dookoła, nie mogłam wyjść z pokoju, wszę­dzie biało i wszyst­kie twa­rze gapiły się na mnie.

– Szzzz…

– Było biało, bałam się, nie mogłam się ruszyć, i wtedy… wtedy…

– Szzzz…

Głasz­czę jej lekko roz­pa­lone, nie­ska­zi­tel­nie gład­kie czoło. Powieki jej opa­dają. Ale sko­wyt za moimi ple­cami ją budzi.

Pies wszedł za mną do pokoju.

Kir­stie wpa­truje się we mnie, jakby chciała popro­sić o jakąś przy­sługę.

– Czy Beany może ze mną zostać, mamu­siu? Może dziś spać u mnie w pokoju?

Zwy­kle na to nie pozwa­lam. Ale dzi­siaj chcę po pro­stu zejść na dół i wypić jesz­cze kie­li­szek wina z Immy i z Angu­sem.

– W porządku, Saw­ney Bean może zostać, ale tylko ten jeden raz.

– Beany! – Kir­stie zsuwa się z poduszki, wyciąga rękę i głasz­cze psa po uszach.

Patrzę na moją córkę zna­cząco.

– No i?

– Dzię­kuję, mamu­siu.

– Dobrze. A teraz musisz zasnąć. Jutro masz szkołę.

Nie powie­działa o sobie m y, nie powie­działa, że jest Lydią. To wielka ulga. Gdy opiera głowę na chłod­nej poduszce, pod­cho­dzę do drzwi.

Wyco­fuję się i moje spoj­rze­nie pada na psa.

Leży przy jej łóżku, ma potul­nie prze­krzy­wioną głowę, wygląda, jakby zasy­piał.

I znów jestem prze­ra­żona. Bo roz­pra­co­wa­łam to. Już wiem, co nie dawało mi spo­koju. Pies. Pies zacho­wuje się ina­czej.

Od dnia, gdy przy­nie­śli­śmy Beany’ego do domu i przed­sta­wi­li­śmy naszym uszczę­śli­wio­nym dziew­czyn­kom, łączyło ich coś wyjąt­ko­wego – a jed­nak nie takiego samego. Może moje bliź­nięta były iden­tyczne, ale Saw­ney nie kochał ich iden­tycz­nie.

Przy Kir­stie, pierw­szej, peł­nej życia i pogod­nej, tej, która prze­żyła, chęt­nej do psot, dziew­czynce śpią­cej w tym łóżku, w tym pokoju, Beany jest eks­tra­wer­tyczny: ska­cze na nią, gdy wraca ze szkoły, goni ją po przed­po­koju, a ona krzy­czy z zachwytu, uda­jąc, że jest prze­ra­żona.

Przy Lydii, tej cich­szej, smut­niej­szej, tej, która potra­fiła sie­dzieć ze mną i czy­tać godzi­nami, która w zeszłym roku spa­dła i się zabiła, nasz spa­niel zawsze był łagodny, jakby wyczu­wał, że jest bar­dziej bez­bronna. Trą­cał ją nosem i kładł jej łapy na kola­nach: był pogodny i pełen cie­pła.

Lubił spać w pokoju Lydii, jeśli tylko miał taką moż­li­wość, choć zwy­kle go stam­tąd prze­ga­nia­li­śmy. A kiedy już wcho­dził do jej pokoju, leżał w nocy przy jej łóżku i potul­nie prze­krzy­wiał głowę.

Tak, jak teraz robi przy Kir­stie.

Wpa­truję się w swoje ręce. Tro­chę się trzęsą. Nie­po­kój jest jak mro­wie­nie.

Bo Beany nie jest już przy Kir­stie eks­tra­wer­ty­kiem. Zacho­wuje się przy niej dokład­nie tak jak kie­dyś przy Lydii.

Jest łagodny. Deli­katny. Trąca ją nosem.

Znów zaczy­nam zada­wać sobie pyta­nia. Kiedy zaczął się zacho­wy­wać ina­czej? Zaraz po śmierci Lydii? Póź­niej?

Sta­ram się, ale nie potra­fię sobie przy­po­mnieć. Ostatni rok zama­zuje mi się, jest jak jedno pasmo smutku. Tyle się zmie­niło, że nie zwra­ca­łam uwagi na psa. Więc co się stało? Czy to moż­liwe, by pies w jakiś spo­sób ją opła­ki­wał? Czy zwie­rzę może opła­ki­wać stratę? A może to coś innego, coś gor­szego?

Muszę to zba­dać. Nie mogę tego tak zosta­wić. Wycho­dzę z pokoju Kir­stie, zosta­wiam jej uspo­ka­ja­jące świa­tełko. Szyb­kim kro­kiem prze­mie­rzam pięć metrów do innych drzwi. Do daw­nego pokoju Lydii.

Zmie­ni­li­śmy jej pokój na biuro: bez powo­dze­nia pró­bo­wa­li­śmy zatrzeć wspo­mnie­nia pracą. Pod ścia­nami stoją regały z książ­kami, głów­nie moimi. I wiele z nich – przy­naj­mniej pół półki – doty­czy bliź­niąt.

Gdy byłam w ciąży, czy­ta­łam każdą książkę na ten temat, jaką tylko mogłam zdo­być. Tak naby­wam wie­dzę: czy­tam. Czy­ta­łam więc książki o pro­ble­mach zwią­za­nych z wcze­śniac­twem u bliź­niąt, książki o indy­wi­du­ali­za­cji bliź­niąt, książki, z któ­rych się dowie­dzia­łam, jak to się dzieje, że moje córki są bli­żej spo­krew­nione gene­tycz­nie ze sobą niż z nami, rodzi­cami, a nawet bli­żej, niż będą ze swo­imi dziećmi.

Czy­ta­łam też coś o bliź­nię­tach i psach. Jestem tego pewna.

Gorącz­kowo prze­szu­kuję regały. To ta? Nie. Ta? Tak. Zdej­muję z półki książkę: Wie­lo­raczki: prak­tyczny porad­nik – i szybko prze­rzu­cam strony, by zna­leźć indeks.

Psy, strona 187.

Jest tutaj. Ustęp, który zapa­mię­ta­łam.

Bliź­nięta jed­no­ja­jowe fizycz­nie bywają trudne do odróż­nie­nia aż do ukoń­cze­nia kil­ku­na­stu lat – zda­rza się, że nawet dla rodzi­ców. Ale, co cie­kawe, psy nie mają takich pro­ble­mów. Dzięki zmy­słowi węchu pies – na przy­kład domowy ulu­bie­niec – może już po kilku tygo­dniach odróż­niać jedno bliź­nię od dru­giego wyłącz­nie po zapa­chu.

Książka spo­czywa w moich rękach, ale oczy wpa­trują się w abso­lutną czerń za nie­za­sło­nię­tym oknem. Pró­buję poskła­dać dowody.

Kir­stie s ta ł a   s i ę w ostat­nim roku cich­sza, bar­dziej nie­śmiała, pod­cho­dzi do wszyst­kiego z więk­szą rezerwą. Bar­dziej jak Lydia. Do tej pory uwa­ża­łam, że to żałoba. Bądź co bądź przez ostatni rok wszy­scy się zmie­ni­li­śmy.

A co, jeśli popeł­ni­li­śmy potworny błąd? Naj­strasz­niej­szy błąd, jaki można sobie wyobra­zić? Jak mogło do tego dojść? Co mogli­śmy zro­bić? Co by to uczy­niło z nami wszyst­kimi? Jed­nej rze­czy jestem pewna: nie mogę o tym powie­dzieć mojemu zała­ma­nemu mężowi, nie mogę powie­dzieć nikomu. Nie ma sensu zrzu­cać tej bomby. Przy­naj­mniej dopóki nie będę pewna. Ale jak mam udo­wod­nić, że jest tak albo ina­czej?

Z zaschnię­tymi ustami, pełna nie­po­koju, scho­dzę na pół­pię­tro. Wpa­truję się w drzwi. I w te słowa z błysz­czą­cych, wycię­tych z papieru liter.

Tu mieszka Kir­stie.

3

Czy­ta­łam kie­dyś o bada­niach, które dowio­dły, że prze­pro­wadzka do nowego domu jest rów­nie trau­ma­tyczna jak roz­wód albo śmierć rodzica. Odczu­wam to zupeł­nie odwrot­nie: przez te dwa tygo­dnie, które upły­nęły od naszego spo­tka­nia z Wal­ke­rem – dwa tygo­dnie, odkąd Kir­stie powie­działa to, co powie­działa – jestem wście­kle z a d o wo l o na, że się prze­pro­wa­dzamy, bo to zna­czy, że się prze­pra­co­wuję i przy­naj­mniej cza­sami myślę o czymś innym.

Lubię to wywo­łu­jące pra­gnie­nie uczu­cie zmę­cze­nia, gdy wyj­muję pudła z wyso­kich sza­fek. Lubię cierpki posmak sta­rego kurzu w ustach, gdy opróż­niam i szo­ruję nie­koń­czące się regały.

Ale nie mogę cał­ko­wi­cie uci­szyć wąt­pli­wo­ści. Przy­naj­mniej raz dzien­nie ana­li­zuję histo­rię roz­woju bliź­niąt i szcze­góły zwią­zane ze śmier­cią Lydii. Czy to moż­liwe, że błęd­nie ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy córkę, którą utra­ci­li­śmy?

Nie wiem. Więc gram na zwłokę. Przez ostat­nie dwa tygo­dnie, gdy odwo­zi­łam Kir­stie do szkoły, mówi­łam do niej kocha­nie albo muminku, cokol­wiek, byle nie zwra­cać się do niej po imie­niu, bo bałam się, że się odwróci, spoj­rzy na mnie tymi zamy­ślo­nymi, obo­jęt­nymi, nie­bie­skimi oczami i powie: Jestem Lydia. Nie Kir­stie. Kir­stie nie żyje. Jedna z nas nie żyje. Jeste­śmy mar­twe. Ja żyję. Jestem Lydia. Jak mogłaś się tak pomy­lić, mamu­siu? Jak to zro­bi­łaś? Jak?

A potem zabie­ram się do pracy, żeby prze­stać myśleć.

Dziś zabie­ram się do tego, co naj­trud­niej­sze. Angus wyje­chał. Pole­ciał do Szko­cji, żeby wszystko przy­go­to­wać. Kir­stie – Kir­stie Jane Ker­rera Moor­croft – jest w szkole, a ja zamie­rzam zro­bić porzą­dek na stry­chu. Tam, gdzie trzy­mamy to, co nam zostało po Lydii. Lydii May Tane­rze Moor­croft.

Stoję pod drew­nianą klapą na zawia­sach, przy­su­wam sobie nie­po­ręcz­nie lekką alu­mi­niową dra­binkę i zasty­gam bez ruchu. Jestem bez­radna. Znowu myślę.

Zacznij od początku, Saro Moor­croft. Roz­gryź to.

Kir­stie i Lydia.

Dali­śmy bliź­niacz­kom różne, ale zwią­zane ze sobą imiona, bo chcie­li­śmy pod­kre­ślić ich indy­wi­du­al­ność, a rów­no­cze­śnie zaak­cen­to­wać ich uni­kalną bliź­nia­czość: tak jak radzono we wszyst­kich książ­kach i na stro­nach inter­ne­to­wych. Imię dla Kir­stie wybrał tata, i było to imię jego uko­cha­nej babci. Szkoc­kie, piękne i liryczne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki