Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok po tym, jak w wypadku ginie jedna z bliźniaczek jednojajowych, Lydia, Angus i Sarah Moorcroft przeprowadzają się na maleńką szkocką wysepkę, którą Angus odziedziczył po babci. Liczą na to, że będą mogli tam podnieść się z traumy. Jednak gdy ich żyjąca córka, Kirstie, twierdzi, że pomylili jej tożsamość – i że w rzeczywistości jest Lydią – koszmar powraca. Zbliża się zima i Angus jest zmuszony opuścić wyspę, by podjąć pracę. Sarah czuje się odizolowana, a Kirstie (a może to Lydia) staje się coraz bardziej niespokojna. Gdy potężny sztorm odcina od świata Sarę i jej córeczkę, zmuszone są stawić czoła temu, co naprawdę wydarzyło się tamtego feralnego dnia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Nasze krzesła stoją dokładnie dwa metry od siebie. Oba przodem do wielkiego biurka, jakbyśmy byli parą na terapii małżeńskiej; uczucie, które znam aż za dobrze. W pokoju dominują dwa wysokie, osiemnastowieczne przesuwne okna bez zasłon: bliźniacze portrety ciemnego, zamglonego nieba nad Londynem.
– Moglibyśmy włączyć światło? – pyta mój mąż, a młody adwokat, Andy Walker, podnosi wzrok znad papierów, może lekko zirytowany.
– Oczywiście – mówi. – Przepraszam. – Sięga do przełącznika, który ma za plecami, i dwie wysokie stojące lampy zalewają pokój żółtym światłem, a imponujące okna czernieją.
Widzę teraz swoje odbicie w szybie: opanowana, bierna, kolana razem. Kim jest ta kobieta?
Nie jest taka, jak była kiedyś. Jej oczy są niebieskie jak zawsze, ale smutniejsze. Twarz lekko zaokrąglona i blada, szczuplejsza niż dawniej. Wciąż jest dość ładną blondynką – ale spłowiałą i jakby skurczoną; trzydziestotrzyletnia kobieta, w której nie pozostało nic z dziewczyny.
A jej ubranie?
Dżinsy, które były modne rok temu. Buty, które były modne rok temu. Fioletowy sweterek z kaszmiru, całkiem ładny, ale znoszony: widać, że przeszedł o jedno pranie za dużo. Krzywię się na widok swojego odbicia. Powinnam się była ubrać bardziej elegancko. Ale po co miałabym to robić? Spotykamy się tylko z prawnikiem. I całkowicie zmieniamy swoje życie.
Na zewnątrz szmer ulicznego ruchu, jak głęboki, ale niespokojny oddech śpiącego partnera. Zastanawiam się, czy będę tęsknić za londyńskim ruchem, za tym nieustannym, podnoszącym na duchu szmerem: jak te aplikacje na telefon, które pomagają zasnąć, naśladując nieprzerwany szum krwi w łonie matki, odległe bicie jej serca.
Moje bliźnięta na pewno słyszały ten odgłos, gdy pocierały się we mnie noskami. Pamiętam, jak widziałam je na USG. Wyglądały jak dwa heraldyczne symbole w herbie, identyczne i przeciwstawne. Jednorożec i jednorożec.
Testator. Wykonawca testamentu. Zgodne z prawem. Uwierzytelniony odpis…
Andrew Walker zwraca się do nas, jakbyśmy byli na sali wykładowej i jakby był trochę rozczarowanym swoimi studentami profesorem.
Zapis w testamencie. Zmarła. Spadkobierca. Żyjące dzieci.
Mój mąż Angus wzdycha, tłumi zniecierpliwienie; znam to westchnienie. Jest znudzony, pewnie rozdrażniony. I rozumiem to, ale żal mi też adwokata. Dla Walkera to nie może być łatwe. Musi stawić czoło wojowniczemu ojcu i wciąż pogrążonej w żałobie matce i poradzić sobie z problematycznym testamentem: musimy być dla niego trudnymi klientami. A więc jego staranna, powolna, precyzyjna wymowa może być sposobem, by się od tego wszystkiego zdystansować. Poradzić sobie z trudną materią. Może to prawny odpowiednik terminologii medycznej. Krwiaki dwunastnicy i uszkodzenie błony surowiczej prowadzące do zapalenia otrzewnej u dziecka i do jego zgonu.
Ostry głos przecina powietrze.
– Już to wszystko przerabialiśmy.
Czy Angus coś pił? W jego tonie słychać niemal złość. Jest zły, odkąd to się stało. I dużo pije. Ale dziś wydaje się dość przytomny i prawdopodobnie jest trzeźwy.
– Chcielibyśmy to załatwić, zanim na Ziemi zmieni się klimat, wie pan?
– Panie Moorcroft, jak już mówiłem, Peter Kenwood wyjechał na urlop. Możemy poczekać na jego powrót, jeśli wolałby pan…
Angus kręci głową.
– Nie, chcemy to załatwić teraz.
– W takim razie muszę jeszcze raz przejrzeć dokumenty i wszystko, co ma związek z tą sprawą. Dla mojego spokoju. Poza tym Peter uważa… no cóż…
Obserwuję ich. Adwokat się waha, w jego kolejnych słowach słychać napięcie. Są jeszcze staranniej wyważone:
– Jak zapewne zdaje pan sobie sprawę, panie Moorcroft, Peter uważa się za starego przyjaciela rodziny. Nie tylko za doradcę prawnego. Zna okoliczności. Bardzo dobrze znał zmarłą panią Carnan, pańską babkę. Dlatego prosił mnie, bym się jeszcze raz upewnił, czy oboje państwo wiecie, w co się pakujecie.
– Wiemy, co robimy.
– Musicie sobie państwo zdawać sprawę, że wyspa ledwie się nadaje do zamieszkania. – Walker wzrusza ramionami. Widać, że czuje się nieswojo, jakby ten upadek był w jakiś sposób winą jego kancelarii. Ale on zrobi wszystko, by uniknąć pozwu. – Obawiam się, że chatę latarnika zostawiono na pastwę żywiołów. Nikt tam nie był od lat. Ale jest zabytkiem, więc nie możecie państwo jej całkowicie zburzyć i zacząć od nowa.
– Tak. Wiem to wszystko. Często tam jeździłem jako dzieciak. Bawiłem się w basenach pływowych.
– Ale czy na pewno zdaje pan sobie sprawę, jakie to wyzwanie, panie Moorcroft? To naprawdę ogromne przedsięwzięcie. Są problemy z dostępnością, przypływy, błoto, i oczywiście poważne problemy z instalacją wodno-kanalizacyjną, ogrzewaniem i instalacją elektryczną. Poza tym w testamencie nie ma żadnego zapisu o pieniądzach, o niczym, co mogłoby…
– Świetnie zdajemy sobie sprawę z tego wszystkiego.
Chwila milczenia. Walker zerka na mnie, potem znów na Angusa.
– Rozumiem, że sprzedajecie państwo dom w Londynie?
Angus wpatruje się w niego. Uniesiony podbródek. Wyzywające spojrzenie.
– Słucham? A co to ma do rzeczy?
Adwokat kręci głową.
– Peter się martwi. Bo… no cóż… Biorąc pod uwagę państwa tragiczną stratę w ostatnim czasie… chciałby mieć całkowitą pewność.
Angus zerka na mnie. Wzruszam ramionami, nie jestem pewna. Angus pochyla się do przodu.
– Dobra. Mniejsza z tym. Tak. Sprzedajemy dom w Camden.
– I ta sprzedaż oznacza, że będą państwo mieli wystarczający kapitał, by przeprowadzić remont na Ell… – Walker marszczy czoło. Wpatruje się w to, co ma przeczytać. – Nie jestem w stanie tego wymówić. Ell…?
– Eilean Torran. To po gaelicku. To znaczy Wyspa Pioruna. Wyspa Torran.
– Tak. Oczywiście. Na wyspie Torran. A więc macie państwo nadzieję uzyskać dostateczne fundusze ze sprzedaży swojego obecnego domu, żeby odnowić chatę latarnika na wyspie Torran?
Czuję, że powinnam coś powiedzieć. Na pewno muszę coś powiedzieć. Angus odwala całą robotę. A jednak moje milczenie jest pocieszające, jest jak kokon. Otula mnie moja cisza. Jak zawsze. Taka jestem. Zawsze byłam cicha, o ile nie pełna rezerwy. Angusa drażni to od lat. O czym myślisz? Powiedz mi. Czemu zawsze to ja muszę mówić? I kiedy to mówi, zwykle wzruszam ramionami i się odwracam, bo czasem milczenie mówi wszystko.
I oto znów milczę. Słucham swojego męża.
– Mamy już dwie hipoteki obciążające dom w Camden. Straciłem pracę, nie jest nam lekko. Ale tak, mam nadzieję, że zarobimy na tym parę funtów.
– Macie państwo nabywcę?
– Aż się pali, żeby wypisać czek. – Angus w oczywisty sposób tłumi złość, ale ciągnie dalej: – Niech pan posłucha: moja babka zapisała w testamencie tę wyspę mnie i mojemu bratu, zgadza się?
– Oczywiście.
– I mój brat bardzo wspaniałomyślnie twierdzi, że jej nie chce. Zgadza się? Moja matka jest w domu opieki. Tak? A więc wyspa należy do mnie, do mojej żony i mojej córki. Zgadza się?
Córki. Liczba pojedyncza.
– W rzeczy samej…
– I to by było na tyle. Prawda? Chcemy się wprowadzić. Naprawdę chcemy. Tak, dom jest w ruinie. Tak, wali się. Ale sobie poradzimy. Bądź co bądź – odchyla się do tyłu – przeżyliśmy gorsze rzeczy.
Patrzę w skupieniu na swojego męża.
Gdybym go teraz poznała, wciąż wydawałby mi się bardzo atrakcyjny. Wysoki, bystry facet po trzydziestce, z miłym dla oka trzydniowym zarostem. Ciemnooki, męski, zaradny.
Miał leciutki zarost, kiedy się poznaliśmy, i spodobało mi się to. Podkreślało to linię jego szczęki. Gdy siedział w tym dużym, głośnym barze tapas w Covent Garden, wydawał mi się jednym z tych niewielu mężczyzn, o których powiedzieć, że są przystojni, to za mało.
Siedział z grupką przyjaciół przy wielkim stole i śmiał się głośno: wszyscy mieli po dwadzieścia kilka lat. Ja i moje przyjaciółki siedziałyśmy przy sąsiednim stoliku. Trochę młodsze, ale równie wesołe. Wszyscy pili dużo wina rioja.
I tak to się stało. Któryś z nich rzucił do nas jakiś żart. Któraś mu dowcipnie odpowiedziała. A potem zestawiliśmy stoły: siedzieliśmy ciasno, śmialiśmy się i żartowaliśmy, i zaczęliśmy się sobie przedstawiać: to jest Zoe, to jest Sacha, Alex, Imogen, Meredith…
A to jest Angus Moorcroft, a to jest Sarah Milverton. Angus jest ze Szkocji i ma dwadzieścia sześć lat. Ona jest pół Angielką, pół Amerykanką i ma dwadzieścia trzy lata. A teraz spędzicie razem resztę życia.
Na zewnątrz godziny szczytu. Ruch staje się coraz głośniejszy. Wyrywa mnie z zadumy. Andrew Walker podsuwa Angusowi do podpisania kolejne dokumenty. Świetnie znam tę procedurę: w tym roku podpisaliśmy tak wiele dokumentów. Papiery, które zawsze towarzyszą katastrofie.
Angus pochyla się nad biurkiem, składa podpis. Pióro wydaje się w jego ręce zbyt małe. Odwracam się, wpatruję się w obraz. Old London Bridge na pomalowanej na żółto ścianie. Chcę jeszcze trochę powspominać, zająć czymś myśli. Chcę myśleć o Angusie i o sobie: o tym pierwszym wieczorze.
Pamiętam wszystko bardzo wyraźnie. Od muzyki – meksykańska salsa – aż po bardzo przeciętne tapas. Jaskrawo czerwone patatas bravas, cierpkie białe szparagi. Pamiętam, jak pozostali zaczęli się rozchodzić – zdążyć na ostatnie metro, trochę się przespać – jakby wszyscy wyczuli, że do siebie pasujemy, że to coś ważniejszego niż zwykły piątkowy flirt.
Jak wszystko się łatwo zmienia. Jak by teraz wyglądało moje życie, gdybyśmy wybrały inny stolik, poszły do innego baru. Ale wybrałyśmy tamten bar, tamten wieczór i tamten stolik. I przed północą siedziałam sama z tym wysokim facetem: Angusem Moorcroftem. Powiedział mi, że jest architektem. Powiedział mi, że jest Szkotem i singlem. A później opowiedział mi inteligentny dowcip i zdałam sobie sprawę, że to dowcip, dopiero minutę później. Gdy się śmiałam, zauważyłam, że na mnie patrzy: w skupieniu, z pytaniem w oczach.
Więc ja też na niego popatrzyłam. Jego oczy były brązowe, ciemne i poważne; włosy kręcone, gęste i bardzo czarne; zęby lśniły bielą na tle czerwieni ust i ciemnego zarostu, i znałam już odpowiedź. Tak.
Dwie godziny później skradliśmy sobie pierwszy pijany pocałunek pod patrzącym na nas z aprobatą księżycem na placu w Covent Garden. Pamiętam lśniący od deszczu bruk, gdy się obejmowaliśmy: chłodna słodycz wieczornego powietrza. Spaliśmy ze sobą jeszcze tej samej nocy.
Niecały rok później byliśmy małżeństwem. Po niespełna dwóch latach urodziły się dziewczynki: bliźniaczki jednojajowe. A teraz została tylko jedna.
Wzbiera we mnie ból: muszę przycisnąć rękę do ust, by stłumić dreszcz. Kiedy przeminie? Może nigdy? Jest jak wojenna rana, jak szrapnel tkwiący w ciele, przez lata wychodzący na powierzchnię.
Więc może muszę coś powiedzieć. By stłumić ból, by uciszyć myśli. Siedzę tu od pół godziny, potulna i cicha jak jakaś purytańska żona. Zbyt często zdaję się na to, że Angus wszystko powie za nas oboje; że uzupełni mnie w tym, czego mi brakuje. Ale na razie mam dosyć swojego milczenia.
– Jeśli doprowadzimy wyspę do dobrego stanu, może być warta nawet milion.
Obaj odwracają się do mnie. Gwałtownie. Ona mówi!
– Sam widok na cieśninę Sound of Sleat – mówię – jest wart z milion. W stronę Knoydart.
Bardzo się staram wymówić to poprawnie. Odrobiłam lekcje. Bez końca szukałam materiałów, wyszukiwałam w Google zdjęcia i historie.
Andrew uśmiecha się uprzejmie.
– I była tam pani, pani Moorcroft?
Rumienię się, ale się tym nie przejmuję.
– Nie. Ale widziałam zdjęcia, czytałam książki. To jeden z najsłynniejszych widoków w Szkocji, a my będziemy mieli swoją własną wyspę.
– Zgadza się. Tak. Ale…
– Był taki dom we wsi Ornsay na stałym lądzie, kilometr od Torran… – Zerkam na notatkę w telefonie, choć świetnie wszystko pamiętam. – Sprzedał się za siedemset pięćdziesiąt tysięcy, piętnastego stycznia tego roku. Dom z czterema pokojami, ładnym ogródkiem i tarasem. Bardzo ładny, choć trudno byłoby to nazwać rezydencją. Ale miał spektakularny widok na cieśninę, i za to właśnie ludzie płacą. Siedemset pięćdziesiąt tysięcy.
Angus patrzy na mnie i kiwa głową, by mi dodać odwagi. Potem do mnie dołącza:
– Zgadza się. I jeśli zrobimy remont, możemy mieć pięć pokoi i ogródek. Chata jest na to dość duża. Bez problemu może być warta milion.
– No cóż, tak, panie Moorcroft. W tej chwili jest warta ledwie pięćdziesiąt tysięcy, ale potwierdzam, ma taki potencjał.
Uśmiecha się. To fałszywy uśmiech. Narasta we mnie ciekawość: dlaczego tak bardzo nie chce, żebyśmy się przeprowadzili na Torran? Co takiego wie? Dlaczego naprawdę zaangażował się w to Peter Kenwood? Może sami zamierzali złożyć ofertę? To by miało sens: Kenwood od lat znał Torran, znał babkę Angusa i mógł w pełni zdawać sobie sprawę z potencjalnej wartości wyspy.
Tak to sobie zaplanowali? Jeśli tak, to byłoby to urzekająco proste. Wystarczyło odczekać, aż umrze babka Angusa. Potem przycisnąć wnuki, a zwłaszcza pogrążoną w żałobie, wciąż oszołomioną parę. Wstrząśniętą śmiercią dziecka, w niepewnej sytuacji finansowej po tym, co się stało. Zaproponować im sto tysięcy, dwukrotnie więcej, niż potrzebują, być wspaniałomyślnym i pełnym współczucia, ciepło i smutno się uśmiechać. To na pewno bardzo trudne, ale możemy pomóc, możemy zdjąć z państwa barków ten ciężar. Proszę tylko podpisać tutaj…
A potem: spacerek. Wystarczy wysłać na Skye autobus pełen polskich robotników budowlanych. Zainwestować dwieście tysięcy, poczekać rok, aż robota będzie skończona.
Ta przepiękna posiadłość, położona na wyspie nad słynną cieśniną Sound of Sleat, jest na sprzedaż za milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów, cena do negocjacji…
Taki mieli plan? Walker wpatruje się we mnie i zaczynam się czuć winna. Pewnie jestem strasznie niesprawiedliwa dla Kenwood & Partners. Ale bez względu na to, jaką mają motywację, nie ma mowy, żebym zrezygnowała z tej wyspy: to moje wyjście awaryjne, ucieczka przed żałobą i wspomnieniami… i przed długami i wątpliwościami.
Zbyt długo była moim marzeniem. Wpatrywałam się w zdjęcia lśniące na ekranie mojego laptopa, w kuchni o trzeciej nad ranem. Kiedy Kirstie śpi w swoim pokoju, a Angus leży w łóżku, zamroczony szkocką, wpatruję się w krystaliczne piękno. Eilean Torran. Nad Sound of Sleat. Otoczona pięknem Hebrydów Wewnętrznych. Urocza posiadłość położona na osobnej wyspie.
– A więc dobrze. Potrzebuję jeszcze tylko kilku podpisów – mówi Walker.
– I sprawa będzie załatwiona?
Znacząca chwila milczenia.
– Tak.
Piętnaście minut później Angus i ja opuszczamy pomalowany na żółto gabinet, idziemy pomalowanym na czerwono korytarzem i wychodzimy na zewnątrz. Jest wilgotny październikowy wieczór. Na Bedford Square, w Bloomsbury.
Angus ma w plecaku dokumenty. Wszystko skończone. Stało się. Patrzę na inny świat i mój nastrój się poprawia.
Wielkie czerwone autobusy toczą się Gower Street, z obu pięter spoglądają puste twarze.
Angus kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Dobra robota.
– Co takiego?
– To, że się wtrąciłaś. Nieźle wybrałaś moment. Już się martwiłem, że będę musiał mu przyłożyć.
– Ja też. – Spoglądamy na siebie. Porozumiewawczo i ze smutkiem. – Ale udało nam się. Prawda?
Angus się uśmiecha.
– Udało nam się, kochanie. Wszystko nam się udało. – Stawia kołnierz płaszcza, by się osłonić przed deszczem. – Ale, Saro… muszę cię zapytać jeszcze raz: jesteś absolutnie pewna?
Krzywię się. Angus dodaje szybko:
– Wiem, wiem. Tak. Ale wciąż myślisz, że to słuszna decyzja? Naprawdę chcesz… – Szerokim gestem wskazuje na żółte światła londyńskich taksówek lśniące w mżawce. – …naprawdę chcesz to wszystko zostawić? Zrezygnować z tego? Skye to takie odludzie.
– Kiedy człowiek jest zmęczony Londynem – mówię – to znaczy, że ma dosyć deszczu.
Angus się śmieje. Pochyla się nade mną. Jego brązowe oczy wpatrują się w moje, może jego usta szukają moich ust. Delikatnie głaszczę go po podbródku i całuję w szorstki policzek, wdycham jego zapach – nie pachnie whisky. Pachnie Angusem. Mydłem i męskością. Czysty i zaradny, mężczyzna, którego kochałam. Kocham. Zawsze będę kochać.
Może dziś prześpimy się ze sobą, po raz pierwszy od wielu tygodni. Może przez to przebrniemy. Ale czy w ogóle można kiedyś przez to przebrnąć?
Idziemy obok siebie ulicą. Angus ściska mocniej moją dłoń. W tym roku często trzymał mnie za rękę: gdy leżałam w łóżku i płakałam, bezgłośnie i bez końca, noc za nocą. Trzymał mnie za rękę od początku do końca potwornego pogrzebu Lydii, od Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem aż po Z nami wszystkimi na wieki wieków.
Amen.
– Metro czy autobus?
– Metro – odpowiadam. – Będzie szybciej. Chcę przekazać Kirstie dobrą wiadomość.
– Mam nadzieję, że tak to odbierze.
Patrzę na niego. Nie.
Nie mogę sobie pozwolić na wątpliwości. Jeśli zacznę się zastanawiać, ogarną mnie złe przeczucia i utkniemy na zawsze.
Zapewniam go szybko:
– Oczywiście, że tak, Angus. Przecież musi tak to odebrać. Będziemy mieli własną latarnię, całe to świeże powietrze, jelenie, delfiny…
– Tak, ale pamiętaj, że widziałaś głównie zdjęcia robione latem. W słońcu. Nie zawsze tak jest. Zimą jest ciemno.
– No to zimą… jak to się mówi? Przyczaimy się i będziemy się bronić. To będzie przygoda.
Jesteśmy już prawie przy metrze. Czarny strumień ludzi wracających z pracy znika na schodach: rzeka połykana przez londyńskie metro. Odwracam się na chwilę i patrzę na zamgloną New Oxford Street. Jesienne mgły w Bloomsbury są jakby duchem – albo widocznym wspomnieniem – średniowiecznych bagien Bloomsbury. Czytałam gdzieś o tym.
Dużo czytam.
– No chodź.
Tym razem łapię go za rękę i ze splecionymi palcami schodzimy do metra. Wytrzymujemy trzy przystanki w tłoku godzin szczytu, przyciśnięci do siebie. Potem wpychamy się do stukającej windy na Mornington Crescent i kiedy wynurzamy się na powierzchnię, właściwie biegniemy.
– Hej! – Angus się śmieje. – To jakaś olimpiada czy co?
– Chcę powiedzieć naszej córce!
I chcę, bardzo chcę. Chcę przekazać mojej żyjącej córce jakąś dobrą wiadomość, choć raz powiedzieć jej coś miłego. Coś, w czym jest szczęście i nadzieja. Dziś mija trzynaście miesięcy od śmierci jej siostry Lydii – nienawidzę tego, że wciąż tak dokładnie pamiętam datę, że z taką łatwością odmierzam czas – i ma za sobą ponad rok udręki, której nie potrafię pojąć. Straciła siostrę bliźniaczkę, swoją drugą duszę. Odizolowała się we własnej otchłani, zamknęła się w niej na trzynaście miesięcy. Ale teraz mogę ją uwolnić.
Świeże powietrze, góry, nadmorskie fiordy. I widok przez cieśninę na Knoydart.
Biegnę do drzwi wielkiego białego domu, którego nigdy nie powinniśmy byli kupować. Domu, na który już nas nie stać.
W drzwiach stoi Imogen. Dom pachnie jedzeniem dla dziecka, praniem i świeżą kawą. Jest jasny. Będzie mi go brakowało. Może.
– Immy, dziękuję, że się nią zajęłaś.
– Och, proszę cię! Daj spokój. Ale powiedz, wszystko się udało?
– Tak, mamy ją. Przeprowadzamy się!
Imogen z zachwytem klaszcze w dłonie. Moja bystra, ciemnowłosa, elegancka przyjaciółka, która trwa przy mnie od czasów college’u. Pochyla się i obejmuje mnie, ale z uśmiechem odsuwam ją od siebie.
– Muszę jej powiedzieć. Ona nic nie wie.
Imogen uśmiecha się szeroko.
– Jest w swoim pokoju z Cwaniaczkiem.
– Co?
– Czyta tę książkę!
Przemierzam przedpokój, wchodzę na górę i przystaję przy drzwiach, na których jest napisane: „Tu mieszka Kirstie” i „Najpierw zapukaj”.
Niezdarnie wycięte nożyczkami z błyszczącego papieru litery. Zgodnie z instrukcją pukam.
Słyszę ciche: mmm-mmm. „Proszę” w wykonaniu mojej córki.
Otwieram drzwi i widzę moją siedmioletnią dziewczynkę. Siedzi po turecku na podłodze, w szkolnym mundurku: czarne spodnie, biała koszulka polo. Jej piegowaty nosek pochyla się nad książką: obraz niewinności, ale też samotności. Pulsuje we mnie miłość i smutek. Tak bardzo chcę, by jej życie stało się lepsze, by znów cała mogła być sobą.
– Kirstie…
Nie odpowiada. Nie przestaje czytać. Czasem tak robi. Gra w tę grę: „mmmNIE chcę rozmawiać”. Od roku robi to coraz częściej.
– Kirstie. Muminku. Kirstusiu.
Teraz patrzy na mnie tymi niebieskimi oczami, które ma po mnie. Tyle że są bardziej niebieskie niż moje. Błękit Hebrydów. Jej blond włosy wydają się niemal białe.
– Mamusiu.
– Mam dobrą wiadomość, Kirstie. Dobrą wiadomość. Wspaniałą wiadomość.
Siadam obok niej na podłodze, między zabawkami – jej pingwinkami, pluszowym lamparcikiem, Jednoręką Lalką – i mówię jej o wszystkim. Szybko, prawie jednym tchem. O tym, że przeprowadzamy się w szczególne miejsce, w nowe miejsce, gdzie zaczniemy od początku, piękne, wspaniałe i świeże, na naszą własną wyspę.
Kirstie cały czas na mnie patrzy. Prawie nie mruga oczami. Chłonie to wszystko. Nic nie mówi, nic nie robi, jakby była w transie, oddaje mi moje własne chwile milczenia. Kiwa głową i uśmiecha się blado. Może jest zaintrygowana. W pokoju zapada cisza. Skończyły mi się słowa.
– No więc – mówię – co o tym sądzisz? Wyprowadzimy się na naszą własną wyspę. Nie uważasz, że będzie fajnie?
Powoli kiwa głową. Spogląda na książkę, zamyka ją, potem znów na mnie patrzy i mówi:
– Mamusiu, dlaczego ciągle mówisz do mnie Kirstie?
Nie odzywam się. Cisza dzwoni mi w uszach.
– Przepraszam, kochanie – mówię. – Co takiego?
– Dlaczego ciągle nazywasz mnie Kirstie, mamusiu? Kirstie nie żyje. To K i r s t i e umarła. Ja jestem Lydia.
Wpatruję się w Kirstie. Próbuję się uśmiechnąć. Próbuję nie okazać, że jestem głęboko zaniepokojona.
Pewnie w rozwijającym się umyśle Kirstie znów wynurza się na powierzchnię ten drzemiący w niej smutek, jakieś poczucie zagubienia, typowe dla bliźniąt, które stracą brata lub siostrę, i jestem przyzwyczajona do tego, że moje córki… że moja córka jest inna.
Od czasu gdy moja matka w samym środku zimy po raz pierwszy przyjechała z Devon do naszego mieszkanka, do Holloway, od chwili gdy spojrzała na bliźniaczki ułożone obok siebie w łóżeczku, dwoje identycznych maleńkich maluchów ssących sobie nawzajem kciuki, od chwili gdy moja matka, oczarowana i oszołomiona, wybuchnęła śmiechem, a jej oczy rozszerzyły się w szczerym zachwycie, wiedziałam, że urodzenie bliźniąt to coś jeszcze bardziej imponującego niż zwykły cud zostania rodzicem. Rodząc bliźnięta – zwłaszcza jednojajowe – daje się życie genetycznym celebrytom. Ludziom, którzy są niezwykli tylko dlatego, że istnieją.
Niezwykli i bardzo inni.
Mój tata wymyślił im nawet ksywkę – bliźnięta z lodu. Bo urodziły się w najzimniejszy, najmroźniejszy dzień roku i miały lodowobłękitne oczy i włosy jasne jak śnieg. Wydawała mi się trochę melancholijna, więc nigdy się tak naprawdę nie przyjęła. A jednak nie mogłam zaprzeczyć, że w jakiś sposób to do nich pasowało. Tacie udało się uchwycić ich niesamowitość.
I właśnie tak szczególne potrafią być bliźnięta: miały nawet specjalne imię, które ze sobą dzieliły.
A teraz przeszywająco spokojne stwierdzenie Kirstie: Mamusiu, ja jestem Lydia, to K i r s t ie umarła, mogło być po prostu kolejnym przykładem tej bliźnięcości, kolejnym objawem ich unikalności. A mimo to usiłuję nie panikować, nie wybuchnąć płaczem. Bo Kirstie przypomina mi Lydię. I martwię się o nią.
Jakie potworne złudzenie ją dręczy, że mówi coś tak strasznego? Mamusiu, ja jestem Lydia, to Kirstie umarła. Dlaczego ciągle nazywasz mnie Kirstie?
– Kochanie – mówię do niej z umyślnie fałszywym spokojem. – Niedługo powinnaś iść do łóżka.
Spogląda na mnie tymi łagodnymi niebieskimi oczami, identycznymi jak oczy jej siostry. Wypadł jej mleczak u góry. Kolejny na dole się kiwa. To coś nowego. Do śmierci Lydii obie miały idealne uśmiechy. Obie tak samo późno traciły mleczne zęby.
Kirstie unosi trochę książkę i mówi:
– Ale ten rozdział ma jeszcze tylko trzy strony. Wiedziałaś o tym?
– Naprawdę?
– Tak, popatrz, mamusiu, kończy się tutaj.
– No dobrze, to możemy przeczytać jeszcze te trzy strony, do końca rozdziału. Przeczytasz mi je?
Kirstie kiwa głową i pochyla się nad książką. Zaczyna czytać na głos.
– Musiałem się owinąć papierem toaletowym, żeby nie dostać hipo… hi… po…
Pochylam się nad nią, wskazuję palcem słowo i próbuję pomóc.
– Hipot…
– Nie, mamusiu. – Kirstie śmieje się cicho. – Nie. Znam to. Umiem to powiedzieć!
– Dobrze.
Przymyka oczy. Robi to zawsze, kiedy intensywnie myśli, a potem znów je otwiera i czyta:
– Żeby nie dostać hi-po-termii.
Udało jej się. Dosyć trudne słowo. Ale nie dziwi mnie to. Od całkiem niedawna czyta znacznie lepiej. Co oznacza…
Odsuwam od siebie tę myśl.
Słychać tylko głos czytającej Kirstie, poza tym w pokoju jest cicho. Zakładam, że Angus jest na dole z Imogen, gdzieś daleko w kuchni. Może otwierają butelkę wina, żeby uczcić dobre wieści. Czemu nie? Od trzynastu miesięcy przeżyliśmy zbyt wiele złych dni, zbyt wiele złych wieści.
– Tak spędziłem spory kawałek wa-kacji…
Kirstie czyta, a ja wtulam się w jej ramionka i całuję jej miękkie jasne włoski. I czuję, że coś małego i ostrego wbija mi się w udo. Próbuję nie przeszkadzać Kirstie, nie myśleć o tym, co powiedziała, i sięgam po to.
To mała zabawka: miniaturowy plastikowy smok, którego kupiliśmy w londyńskim zoo. Ale kupiliśmy go dla Lydii. Uwielbiała smoki i aligatory, wszystkie straszne gady i potworki. Kirstie wolała – woli – lwy i lamparty, puszyste, zwinne, ładne stworzenia. To była jedna z rzeczy, które jedną od drugiej odróżniały.
– Gdy przyszedłem dziś do szkoły… wszy-scy zachowywali się dziwnie.
Oglądam plastikowego smoka, obracam go w dłoni. Dlaczego jest tutaj, dlaczego leży na podłodze? Kilka miesięcy po tym, co się stało, Angus i ja starannie pochowaliśmy wszystkie zabawki Lydii do pudełek. Nie byliśmy w stanie ich wyrzucić. To by było zbyt ostateczne, zbyt prymitywne. Więc wynieśliśmy wszystko – zabawki i ubranka, wszystko, co miało związek wyłącznie z Lydią – na strych. Psychologicznie pochowaliśmy to w przestrzeni nad nami.
– Prob-lem z Serowym Dotykiem polega na tym, że go masz… do-póki nie przekażesz go ko-muś innemu…
Lydia uwielbiała tego plastikowego smoka. Pamiętam to popołudnie, kiedy go kupiliśmy. Pamiętam, jak skakała na Regent’s Park Road, wymachiwała nim w powietrzu. Marzyła o prawdziwym własnym smoczku. I wszyscy się uśmiechaliśmy. To wspomnienie przepełnia mnie smutkiem, więc dyskretnie wsuwam smoka do kieszeni dżinsów i uspokajam się. Jeszcze przez kilka minut słucham Kirstie, póki nie skończy rozdziału. Niechętnie zamyka książkę i spogląda na mnie: niewinnie, z oczekiwaniem.
– No dobrze, kochanie. Najwyższa pora iść do łóżka.
– Ale mamusiu!
– Żadnych „ale mamusiu”. No chodź, Kirstie.
Chwila milczenia. Po raz pierwszy, odkąd powiedziała to, co powiedziała, użyłam jej imienia. Spogląda na mnie zdziwiona i marszczy brwi. Znów wypowie te straszne słowa?
Mamusiu, ja jestem Lydia, to Kirstie umarła. Dlaczego ciągle nazywasz mnie Kirstie?
Moja córka kręci głową, jakbym popełniała jakiś bardzo podstawowy błąd. A potem mówi:
– Dobrze, idziemy do łóżka.
Idziemy? I d z ie my? Co chce przez to powiedzieć? W ciszy czuję przerażający niepokój, ale nie chcę się martwić. Martwię się. Ale martwię się o nic.
Idziemy?
– Dobrze. Dobranoc, kochanie.
Do jutra to wszystko zniknie. Na pewno. Musi tylko położyć się spać i obudzić się rano, i wtedy to przykre poczucie zagubienia zniknie, odejdzie razem z jej snami.
– W porządku, mamusiu. Możemy same włożyć piżamy.
Uśmiecham się. Staram się, by moje słowa brzmiały neutralnie. Jeśli zauważę, że jest zagubiona, mogę wszystko tylko pogorszyć.
– Niech będzie, ale musimy się pośpieszyć. Jest już bardzo późno, a ty masz jutro szkołę.
Z powagą kiwa głową. Patrzy na mnie.
Szkoła.
S z k o ła.
Kolejny powód do smutku.
Wiem – i to boli, i czuję się przez to winna – że Kirstie nie lubi swojej szkoły. Już nie. Uwielbiała ją, gdy chodziła do niej z siostrą. Wtedy bliźnięta z lodu były Psotnymi Siostrami. Codziennie rano przypinałam je pasami na tylnym siedzeniu, ubrane w jednokolorowe mundurki, i jadąc Kentish Town Road pod bramę St. Luke’s, obserwowałam je w lusterku: szeptały i dawały sobie znaki, wskazywały na ludzi za oknem i nagle wybuchały śmiechem z jakichś własnych dowcipów, bliźnięcych dowcipów, których nigdy nie potrafiłam pojąć.
Za każdym razem, kiedy to robiłyśmy – co rano – byłam dumna, czułam, że je kocham, i czasem byłam skonsternowana, bo były tak kompletnie sobą pochłonięte. Rozmawiały we własnym bliźnięcym języku.
Trudno było nie czuć się trochę wykluczoną, mniej ważną w ich życiu niż ten ktoś identyczny i przeciwstawny, z kim codziennie spędzały każdą minutę. Uwielbiałam je. Ubóstwiałam.
A teraz wszystko się skończyło: teraz Kirstie chodzi do szkoły sama, i robi to w milczeniu. Siedzi na tylnym siedzeniu. Nie odzywa się. Wpatruje się jak w transie w smutniejszy świat. Wciąż ma w tej szkole przyjaciół, ale nie zastąpili jej Lydii. Nic nigdy nawet się do tego nie zbliży, nie zastąpi jej Lydii. Może to kolejny dobry powód, by opuścić Londyn: nowa szkoła, nowi przyjaciele, plac zabaw nienawiedzany przez ducha jej siostry bliźniaczki, który chichocze i ją przedrzeźnia.
– Myłaś zęby?
– Immyjen mi myła po podwieczorku.
– W takim razie wskakuj do łóżka. Chcesz, żebym cię przytuliła?
– Nie. Mmm… Tak…
Przestała mówić m y. Czyżby to niemądre, ale niepokojące poczucie zagubienia minęło? Wpełza do łóżka, kładzie głowę na poduszce i wydaje się bardzo malutka. Jakby znów była o kilka lat młodsza.
Opadają jej powieki, przyciska do piersi Lamparcika – i pochylam się, by sprawdzić światło przy łóżku.
Robię to niemal co wieczór od sześciu lat.
Od samego początku strasznie się bały całkowitej ciemności: przerażała je i wydawały dziwne okrzyki. Mniej więcej po roku zdaliśmy sobie sprawę dlaczego: bo w ciemności się nie widziały. I dlatego Angus i ja zawsze z nabożną starannością zostawialiśmy im jakieś światło. Zawsze miały pod ręką jakieś lampki. Nawet gdy dostały osobne pokoje, wciąż chciały, by w nocy paliło się światło, jakby się widziały przez ściany. Dopóki nie miały dość światła.
Oczywiście zastanawiam się, czy z czasem ta fobia zaniknie – teraz jedna z bliźniaczek odeszła na zawsze i Kirstie już nigdy jej nie zobaczy. Ale na razie trwa to dalej. Jak choroba, która powinna się już skończyć.
Światło w nocy jest w porządku.
Stawiam lampkę na stoliku przy łóżku i odwracam się, żeby wyjść. Ale Kirstie nagle otwiera oczy i wpatruje się we mnie. Oskarżycielsko. Ze złością? Nie. Nie ze złością. Ale z niepokojem.
– O co chodzi? – pytam. – Co się stało? Kochanie, musisz już spać.
– Ale mamusiu.
– Co się stało?
– Beany!
Pies. Sawney Bean. Nasz wielki spaniel. Uwielbia go.
– Czy Beany pojedzie z nami do Szkocji?
– Kochanie, nie bądź głuptaskiem. Oczywiście! – zapewniam. – Przecież byśmy go nie zostawili! Oczywiście, że jedzie z nami!
Kirstie, udobruchana, kiwa głową. Potem jej oczy się zamykają i mocniej przytula Lamparcika. Całuję ją jeszcze raz, nie mogę się powstrzymać. Teraz robię to bez przerwy: o wiele częściej niż kiedyś. Przedtem to Angus je przytulał i całował, a ja byłam organizatorką, praktyczną matką. Wyrażałam miłość, karmiąc je i ubierając. A teraz całuję swoją żyjącą córkę, jakby to było jakieś żarliwe, zabobonne zaklęcie: sposób na odwrócenie przyszłych nieszczęść.
Piegi na bladej skórze Kirstie są jak odrobina cynamonu wysypanego na mleko. Gdy ją całuję, chłonę jej zapach: woń pasty do zębów, może cukrowej kukurydzy, którą jadła na kolację. Pachnie Kirstie. Ale to oznacza również, że pachnie Lydią. Zawsze pachniały identycznie. Bez względu na to, co robiły, zawsze pachniały identycznie.
Trzeci pocałunek zapewnia, że jest bezpieczna. Szepczę cicho dobranoc. Ostrożnie wychodzę z pokoju, w którym mruga lampka. Ale gdy cicho zamykam za sobą drzwi, zaczyna mnie dręczyć inna myśl. Pies.
Beany.
O co mi chodzi? Coś w tym psie nie daje mi spokoju. Ale nie jestem pewna co. Ani dlaczego.
Stoję sama na półpiętrze i zastanawiam się nad tym. Próbuję się skupić.
Kupiliśmy Beany’ego trzy lata temu: pełnego życia springer spaniela. Wtedy mogliśmy sobie pozwolić na rodowodowego szczeniaka.
To był pomysł Angusa: pies w naszym pierwszym porządnym ogrodzie. Pies pasujący do tego, że mieszkamy w pobliżu Regent’s Park. Nazwaliśmy go Sawney Bean, po tym szkockim kanibalu, bo zjadał wszystko, zwłaszcza krzesła. Angus uwielbiał Beany’ego, bliźniaczki uwielbiały Beany’ego – a ja uwielbiałam to, że tak wspaniale się razem bawią. Kochałam też – wiem, że to płytkie – to, jak wyglądali: dwie identyczne małe blondyneczki uganiające się po Queen Mary’s Rose Garden ze szczęśliwym, zdyszanym, brązowym jak mahoń spanielem.
Turyści pokazywali ich sobie palcami i robili zdjęcia. Byłam matką małych gwiazd. Och, to ona ma te śliczne bliźniaczki. I tego pięknego psa. No wiesz.
Opieram się o ścianę, przymykam oczy i próbuję myśleć jasno. Słyszę odgłosy dobiegające z dołu, z kuchni: brzęk sztućców na stole, a może ktoś właśnie chowa korkociąg do szuflady.
Co takiego w Beanym mi nie pasuje? Zdecydowanie kołacze mi się po głowie jakaś udręczona myśl, i zdecydowanie chodzi o psa – a jednak nie potrafię jej namierzyć, wyśledzić na manowcach wspomnień i żałoby.
Na dole zatrzaskują się frontowe drzwi. Ten odgłos przełamuje zaklęcie.
– Saro Moorcroft – mówię do siebie, otwierając oczy. – Weź się w garść.
Muszę zejść na dół, porozmawiać z Immy, wypić kieliszek wina, a potem pójść spać. A jutro Kirstie – K ir s t i e – pójdzie do szkoły ze swoim czerwonym tornistrem, ubrana w czarny wełniany sweter. Ten z napisem na metce: Kirstie Moorcroft.
Wchodzę do kuchni. Imogen siedzi przy blacie. Uśmiecha się, jest trochę podchmielona. Tanina z czerwonego wina zabarwiła lekko jej ładne białe zęby.
– Gus wyskoczył do sklepu.
– Tak?
– Tak. Dostał małego ataku paniki, że skończy się alkohol. Macie tylko… – odwraca się i patrzy na stojak z winami przy lodówce – …sześć butelek. Poszedł do Sainsbury’s coś dokupić. Zabrał Beany’ego.
Uśmiecham się uprzejmie i wysuwam sobie stołek.
– Tak. To do niego podobne.
Nalewam sobie pół kieliszka czerwonego wina z otwartej butelki stojącej na blacie i zerkam na etykietkę. Tani chilijski merlot. Kiedyś pijaliśmy wytworne Barossa Shiraz. Nie dbam o to.
Imogen obserwuje mnie. Pyta:
– Wciąż pije trochę… no wiesz, za dużo?
– Ładnie to ujęłaś, Immy: trochę za dużo. Stracił pracę, bo upił się tak, że przyłożył szefowi. Znokautował go.
Imogen kiwa głową.
– Tak. Przepraszam. Nic nie poradzę na to, że ciągle używam eufemizmów. Skrzywienie zawodowe. – Przechyla głowę i uśmiecha się. – Ale jego szef był dupkiem, prawda?
– Tak. Był absolutnie obrzydliwy, ale to i tak niefajnie, prawda? Złamać nos najbogatszemu architektowi w Londynie.
– Mhm… Jasne… – Imogen uśmiecha się przebiegle. – Ale wiesz, nie jest tak źle. To znaczy… przynajmniej potrafi przywalić. Jak prawdziwy facet. Pamiętasz tego Irlandczyka, z którym byłam w zeszłym roku? Chodził w spodniach do jogi.
Uśmiecha się do mnie krzywo. Zmuszam się do półuśmiechu.
Jest dziennikarką, tak jak ja, ale odnosi o wiele więcej sukcesów. Jest zastępcą redaktora w czasopiśmie plotkarskim dla kobiet, któremu jakimś cudem rośnie nakład. Ja ledwie coś dorabiam jako freelancerka. Mogłabym być o to zazdrosna, ale naszą przyjaźń równoważy, albo raczej równoważyło, to, że ja wyszłam za mąż i urodziłam dzieci. Ona jest singielką i nie ma dzieci. Kiedyś porównywałyśmy swoje notatki: jakie mogłoby być moje życie.
Opieram się wygodniej, trzymam nonszalancko kieliszek z winem: próbuję się odprężyć.
– Właściwie to nie pije już tyle co kiedyś.
– To dobrze.
– Ale i tak jest za późno. Żeby zrobił karierę w Kimberley.
Imogen ze współczuciem kiwa głową i wypija łyk. Sączę wino. Wzdycham, jakbym chciała powiedzieć: i co można na to poradzić? I rozglądam się po naszej wielkiej jasnej kuchni, patrzę na te wszystkie granitowe blaty i lśniącą stal, na ekspres do kawy, czarny z pozłacanymi elementami. Wszystko to aż krzyczy: to kuchnia zamożnej pary z klasy średniej!
I wszystko to jest kłamstwem.
Byliśmy przez jakiś czas zamożną parą z klasy średniej; Angus trzy razy awansował – w ciągu trzech lat. Długo wszystko wyglądało nieskazitelnie optymistycznie: Angus miał coraz większe szanse, by zostać wspólnikiem i naprawdę dobrze zarabiać, ja zaś byłam szczęśliwa ze świadomością, że to on utrzymuje rodzinę, bo to pozwalało mi łączyć dziennikarstwo z porządną opieką nad dziećmi. Mogłam odwozić je do szkoły, robić im zdrowe śniadania i ekologiczne pesto z bazylii, kiedy bawiły się jednym z naszych iPadów. Przez pięć lat niemal nieustannie byliśmy idealną rodziną z Camden.
A potem zginęła Lydia. Spadła z balkonu w domu moich rodziców w Devon, i to było tak, jakby ktoś zrzucił Angusa z dużej wysokości. Sto tysięcy kawałków Angusa poniewierało się teraz wszędzie. Jego żałoba była psychotyczna. Dzikie płomienie bólu, których nie mógł ugasić, bez względu na to, jak bardzo próbował, nawet z butelką whisky co wieczór. W każdy wieczór.
Firma dała mu czas, całe tygodnie wolnego, ale to nie wystarczyło. Nie dało się nad nim zapanować. Za wcześnie wrócił do pracy i wdawał się w kłótnie, a potem w bójki. Odszedł sam, inaczej zwolniono by go godzinę później. Dziesięć godzin po tym, jak przyłożył szefowi. I od tego czasu nie pracował, zrobił tylko kilka drobnych zleceń, które mu podsunęli współczujący przyjaciele.
– Pieprzyć to, Imogen – mówię. – Przynajmniej się przeprowadzamy. Wreszcie.
– Tak! – Uśmiecha się promiennie. – Do jaskini, tak? Na Szetlandach?
Droczy się ze mną. Nie mam nic przeciwko temu. Kiedyś, przed wypadkiem, nieustannie się droczyłyśmy.
Teraz jest jakoś sztywniej, ale staramy się. Inne przyjaźnie całkiem się po śmierci Lydii urwały: zbyt wiele osób nie wiedziało, co powiedzieć, więc nie powiedziały nic. A Imogen ciągle próbuje: podtrzymuje gasnący płomień naszej przyjaźni.
Patrzę na nią i mówię:
– Wyspa Torran, pamiętasz? Pokazywałam ci zdjęcia za każdym razem, jak tu przychodziłaś, przez cały ostatni miesiąc.
– A tak. Torran! Słynna ojczyzna. Ale opowiedz mi jeszcze raz, lubię to.
– Będzie wspaniale, Immy. Jeśli nie zamarzniemy. Podobno są tam króliki, wydry i foki…
– Fantastycznie. Uwielbiam foki.
– Naprawdę?
– O tak. Zwłaszcza małe foczki. Możesz mi załatwić futro?
Śmieję się – szczerze, ale z poczuciem winy. Imogen i ja mamy podobne poczucie humoru, ale ona jest trochę wredniejsza. Ciągnie dalej:
– Więc to to miejsce, Torran. Przypomnij mi. Wciąż tam nie byłaś?
– Nie.
– Saro. Jak możesz się przeprowadzać gdzieś, gdzie nigdy nie byłaś?
Milczenie.
Dopijam merlota i dolewam sobie jeszcze.
– Mówiłam ci. N i ec h c ę go oglądać.
Znowu cisza.
– Uhu?
– Immy, nie chcę go oglądać na własne oczy, bo co będzie, jeśli mi się nie spodoba? – Wpatruję się w jej rozszerzone zielone oczy. – Hm? Co wtedy? Wtedy utknę tutaj, Imogen. Utknę tu ze wszystkim, ze wszystkimi wspomnieniami, z problemami z kasą, ze wszystkim. I tak jesteśmy spłukani, więc musielibyśmy się przeprowadzić do jakiegoś głupiego maleńkiego mieszkanka, tak jak wtedy, kiedy zaczynaliśmy, i… co dalej? Będę musiała pójść do jakiejś pracy, Angusowi kompletnie odbije i po prostu… po prostu, no wiesz… muszę się wydostać, musimy się stąd wydostać, i to jest właśnie to: droga ucieczki. A na zdjęciach wygląda tak pięknie. Naprawdę: tak cholernie pięknie. To jak marzenie, ale kogo to obchodzi? Chcę mieć marzenia. W tej chwili właśnie tego chcę. Bo rzeczywistość j u ż o dj a k i e g o ś cz a s u j e s t na p r a w d ęp o je b a na.
W kuchni zapada cisza. Imogen unosi kieliszek, delikatnie stuka nim w mój i mówi:
– Kochanie. Będzie wspaniale. Tyle że będę za tobą tęsknić.
Przez krótką chwilę patrzymy sobie w oczy, a zaraz potem do kuchni wchodzi Angus. Na płaszczu ma ślady zimnego jesiennego deszczu. Niesie wino w podwójnej pomarańczowej reklamówce i prowadzi na smyczy mokrego psa. Ostrożnie odstawia torby na podłogę, a potem odpina Beany’ego.
– No idź, piesku.
Spaniel otrząsa się, macha ogonem i idzie prosto do swojego wiklinowego koszyka. Ja w tym czasie wyjmuję butelki i ustawiam je na blacie, jak małych, ale ważnych uczestników parady.
– Cóż, to nam powinno wystarczyć na jakąś godzinę – mówi Imogen, wpatrując się w cały szereg butelek.
Angus sięga po jedną z nich i wyjmuje korek.
– Ach! Sainsbury’s to pobojowisko. Nie będę tęsknił za ćpunami z Camden, którzy przychodzą kupować swój cytrynowy soczek.
Imogen cmoka.
– Poczekaj, aż się znajdziesz trzysta mil od najbliższego sklepu z olejem truflowym.
Angus wybucha śmiechem – to dobry, naturalny śmiech. Jak z czasów przed wypadkiem. I wreszcie się odprężam. Choć pamiętam też, że chcę go zapytać o tę zabawkę. O plastikowego smoka. Jak trafił do pokoju Kirstie? Należał do Lydii. Został zapakowany do pudła i schowany, jestem tego pewna.
Ale po co psuć ten niespodziewanie miły wieczór jakimś przesłuchaniem? To pytanie może zaczekać do jutra. Albo na zawsze.
Dolewamy sobie wina, siedzimy i rozmawiamy. Improwizujemy, robimy w kuchni coś w rodzaju pikniku: kawałki ciabatty maczane w oliwie, grube kawałki tanich suszonych kiełbasek. I godzinę albo dłużej rozmawiamy, serdecznie, zadowoleni, jak trójka starych przyjaciół, którymi przecież jesteśmy. Angus wyjaśnia, że jego mieszkający w Kalifornii brat wspaniałomyślnie zrezygnował ze swojej części spadku.
– David zarabia kupę kasy w Dolinie Krzemowej. Nie potrzebuje pieniędzy ani tych wszystkich kłopotów. I wie, że my tego potrzebujemy. – Przełyka kawałek kiełbaski.
Imogen mu przerywa:
– Ale dalej nie rozumiem, Gus, jak to się stało, że twoja babcia miała całą tę wyspę. To znaczy – wkłada do ust oliwkę – nie obraź się, ale myślałam, że twój tata był chłopem pańszczyźnianym, a mama mieszkała w wychodku. A tu nagle jakaś babcia z własną wyspą.
Angus śmieje się cicho.
– To była babunia ze strony matki, ze Skye. Byli zwykłymi rolnikami, o oczko wyżej od tych, którzy musieli dzierżawić ziemię. Ale mieli małe gospodarstwo i tak się składa, że na wyspie.
– No dobra…
– To się często zdarza. Hebrydy to tysiące maleńkich wysepek. Pięćdziesiąt lat temu porośnięta wodorostami wysepka niedaleko Ornsay była warta jakieś trzy funty, więc jej nie sprzedali. Potem mama przeprowadziła się do Glasgow, babcia też tam wyjechała, i Torran stała się czymś w rodzaju miejsca na wakacyjne wypady. Dla mnie i mojego brata.
Dokańczam historię męża za niego, bo odchodzi od stołu, by przynieść więcej oliwy:
– Mama Angusa poznała jego ojca w Glasgow. Była nauczycielką w szkole podstawowej, on pracował w dokach…
– On… utonął, prawda?
– Tak. Wypadek w dokach. Naprawdę tragiczny.
Angus wraca do stołu i dodaje:
– Stary był moczymordą. I bił mamę. Nie jestem pewien, czy t r a g i c z ny to właściwe słowo.
Wpatrujemy się w ostatnie trzy butelki wina na blacie. Imogen pyta:
– Ale mimo wszystko… jak się do tego ma latarnia morska i domek? Jak tam trafili? Skoro twoja rodzina była biedna?
– Zarząd Północny Latarni Morskich zarządza wszystkimi latarniami morskimi w Szkocji – odpowiada Angus. – W zeszłym stuleciu, kiedy musieli wybudować nową, oferowali właścicielowi gruntu trochę pieniędzy za dzierżawę. Tak było z Torran. Ale potem latarnia została zautomatyzowana. W latach sześćdziesiątych. Domek się zwolnił i wrócił do mojej rodziny.
– Łut szczęścia? – pyta Imogen.
– Jeśli spojrzeć wstecz, tak – odpowiada Angus. – Dostaliśmy duży, solidnie zbudowany domek. Za darmo.
Przerywa nam głos z góry:
– Mamusiu?
To Kirstie. Obudziła się. I woła mnie z półpiętra. To się zdarza dość często. Ale jej głos, zwłaszcza gdy słyszę go niespodziewanie, zawsze sprawia, że na krótką chwilę ogarnia mnie smutek. I zawsze staram się go odpędzić. Bo mówi jak Lydia.
Chciałabym, żeby te uczucia przestały mnie zalewać.
– M a m u s i u uu…
Angus i ja spoglądamy po sobie z rezygnacją: oboje liczymy po cichu, kiedy ostatni raz coś takiego się stało. Jak dwoje młodych rodziców sprzeczających się, czyja kolej nakarmić dziecko o trzeciej nad ranem.
– Ja pójdę – mówię. – Moja kolej.
I to się zgadza: ostatnim razem, kiedy się obudziła po jakimś koszmarze, zaledwie kilka dni temu, to Angus lojalnie powlókł się na górę, by ją pocieszyć.
Odstawiam kieliszek i idę na piętro. Beany z zapałem rusza za mną, jakbyśmy się wybierali zapolować na króliki. Uderza ogonem o nogi stołu.
Kirstie stoi boso u szczytu schodów. Z tymi wielkimi niebieskimi oczami i Lamparcikiem przyciśniętym do piżamy wygląda jak obraz udręczonej niewinności.
– On znów to zrobił, mamusiu. Ten sen.
– Chodź, muminku. To tylko zły sen.
Biorę ją na ręce – ostatnio wydaje się prawie za ciężka – i niosę z powrotem do pokoju. Wygląda na to, że nie jest jakoś strasznie zdenerwowana, ale chciałabym, żeby ten koszmar przestał wracać. Gdy kładę ją do łóżka i przykrywam, ma już na wpół przymknięte oczy, ale mówi dalej:
– Wszystko było białe, mamusiu, wszystko dookoła, nie mogłam wyjść z pokoju, wszędzie biało i wszystkie twarze gapiły się na mnie.
– Szzzz…
– Było biało, bałam się, nie mogłam się ruszyć, i wtedy… wtedy…
– Szzzz…
Głaszczę jej lekko rozpalone, nieskazitelnie gładkie czoło. Powieki jej opadają. Ale skowyt za moimi plecami ją budzi.
Pies wszedł za mną do pokoju.
Kirstie wpatruje się we mnie, jakby chciała poprosić o jakąś przysługę.
– Czy Beany może ze mną zostać, mamusiu? Może dziś spać u mnie w pokoju?
Zwykle na to nie pozwalam. Ale dzisiaj chcę po prostu zejść na dół i wypić jeszcze kieliszek wina z Immy i z Angusem.
– W porządku, Sawney Bean może zostać, ale tylko ten jeden raz.
– Beany! – Kirstie zsuwa się z poduszki, wyciąga rękę i głaszcze psa po uszach.
Patrzę na moją córkę znacząco.
– No i?
– Dziękuję, mamusiu.
– Dobrze. A teraz musisz zasnąć. Jutro masz szkołę.
Nie powiedziała o sobie m y, nie powiedziała, że jest Lydią. To wielka ulga. Gdy opiera głowę na chłodnej poduszce, podchodzę do drzwi.
Wycofuję się i moje spojrzenie pada na psa.
Leży przy jej łóżku, ma potulnie przekrzywioną głowę, wygląda, jakby zasypiał.
I znów jestem przerażona. Bo rozpracowałam to. Już wiem, co nie dawało mi spokoju. Pies. Pies zachowuje się inaczej.
Od dnia, gdy przynieśliśmy Beany’ego do domu i przedstawiliśmy naszym uszczęśliwionym dziewczynkom, łączyło ich coś wyjątkowego – a jednak nie takiego samego. Może moje bliźnięta były identyczne, ale Sawney nie kochał ich identycznie.
Przy Kirstie, pierwszej, pełnej życia i pogodnej, tej, która przeżyła, chętnej do psot, dziewczynce śpiącej w tym łóżku, w tym pokoju, Beany jest ekstrawertyczny: skacze na nią, gdy wraca ze szkoły, goni ją po przedpokoju, a ona krzyczy z zachwytu, udając, że jest przerażona.
Przy Lydii, tej cichszej, smutniejszej, tej, która potrafiła siedzieć ze mną i czytać godzinami, która w zeszłym roku spadła i się zabiła, nasz spaniel zawsze był łagodny, jakby wyczuwał, że jest bardziej bezbronna. Trącał ją nosem i kładł jej łapy na kolanach: był pogodny i pełen ciepła.
Lubił spać w pokoju Lydii, jeśli tylko miał taką możliwość, choć zwykle go stamtąd przeganialiśmy. A kiedy już wchodził do jej pokoju, leżał w nocy przy jej łóżku i potulnie przekrzywiał głowę.
Tak, jak teraz robi przy Kirstie.
Wpatruję się w swoje ręce. Trochę się trzęsą. Niepokój jest jak mrowienie.
Bo Beany nie jest już przy Kirstie ekstrawertykiem. Zachowuje się przy niej dokładnie tak jak kiedyś przy Lydii.
Jest łagodny. Delikatny. Trąca ją nosem.
Znów zaczynam zadawać sobie pytania. Kiedy zaczął się zachowywać inaczej? Zaraz po śmierci Lydii? Później?
Staram się, ale nie potrafię sobie przypomnieć. Ostatni rok zamazuje mi się, jest jak jedno pasmo smutku. Tyle się zmieniło, że nie zwracałam uwagi na psa. Więc co się stało? Czy to możliwe, by pies w jakiś sposób ją opłakiwał? Czy zwierzę może opłakiwać stratę? A może to coś innego, coś gorszego?
Muszę to zbadać. Nie mogę tego tak zostawić. Wychodzę z pokoju Kirstie, zostawiam jej uspokajające światełko. Szybkim krokiem przemierzam pięć metrów do innych drzwi. Do dawnego pokoju Lydii.
Zmieniliśmy jej pokój na biuro: bez powodzenia próbowaliśmy zatrzeć wspomnienia pracą. Pod ścianami stoją regały z książkami, głównie moimi. I wiele z nich – przynajmniej pół półki – dotyczy bliźniąt.
Gdy byłam w ciąży, czytałam każdą książkę na ten temat, jaką tylko mogłam zdobyć. Tak nabywam wiedzę: czytam. Czytałam więc książki o problemach związanych z wcześniactwem u bliźniąt, książki o indywidualizacji bliźniąt, książki, z których się dowiedziałam, jak to się dzieje, że moje córki są bliżej spokrewnione genetycznie ze sobą niż z nami, rodzicami, a nawet bliżej, niż będą ze swoimi dziećmi.
Czytałam też coś o bliźniętach i psach. Jestem tego pewna.
Gorączkowo przeszukuję regały. To ta? Nie. Ta? Tak. Zdejmuję z półki książkę: Wieloraczki: praktyczny poradnik – i szybko przerzucam strony, by znaleźć indeks.
Psy, strona 187.
Jest tutaj. Ustęp, który zapamiętałam.
Bliźnięta jednojajowe fizycznie bywają trudne do odróżnienia aż do ukończenia kilkunastu lat – zdarza się, że nawet dla rodziców. Ale, co ciekawe, psy nie mają takich problemów. Dzięki zmysłowi węchu pies – na przykład domowy ulubieniec – może już po kilku tygodniach odróżniać jedno bliźnię od drugiego wyłącznie po zapachu.
Książka spoczywa w moich rękach, ale oczy wpatrują się w absolutną czerń za niezasłoniętym oknem. Próbuję poskładać dowody.
Kirstie s ta ł a s i ę w ostatnim roku cichsza, bardziej nieśmiała, podchodzi do wszystkiego z większą rezerwą. Bardziej jak Lydia. Do tej pory uważałam, że to żałoba. Bądź co bądź przez ostatni rok wszyscy się zmieniliśmy.
A co, jeśli popełniliśmy potworny błąd? Najstraszniejszy błąd, jaki można sobie wyobrazić? Jak mogło do tego dojść? Co mogliśmy zrobić? Co by to uczyniło z nami wszystkimi? Jednej rzeczy jestem pewna: nie mogę o tym powiedzieć mojemu załamanemu mężowi, nie mogę powiedzieć nikomu. Nie ma sensu zrzucać tej bomby. Przynajmniej dopóki nie będę pewna. Ale jak mam udowodnić, że jest tak albo inaczej?
Z zaschniętymi ustami, pełna niepokoju, schodzę na półpiętro. Wpatruję się w drzwi. I w te słowa z błyszczących, wyciętych z papieru liter.
Tu mieszka Kirstie.
Czytałam kiedyś o badaniach, które dowiodły, że przeprowadzka do nowego domu jest równie traumatyczna jak rozwód albo śmierć rodzica. Odczuwam to zupełnie odwrotnie: przez te dwa tygodnie, które upłynęły od naszego spotkania z Walkerem – dwa tygodnie, odkąd Kirstie powiedziała to, co powiedziała – jestem wściekle z a d o wo l o na, że się przeprowadzamy, bo to znaczy, że się przepracowuję i przynajmniej czasami myślę o czymś innym.
Lubię to wywołujące pragnienie uczucie zmęczenia, gdy wyjmuję pudła z wysokich szafek. Lubię cierpki posmak starego kurzu w ustach, gdy opróżniam i szoruję niekończące się regały.
Ale nie mogę całkowicie uciszyć wątpliwości. Przynajmniej raz dziennie analizuję historię rozwoju bliźniąt i szczegóły związane ze śmiercią Lydii. Czy to możliwe, że błędnie zidentyfikowaliśmy córkę, którą utraciliśmy?
Nie wiem. Więc gram na zwłokę. Przez ostatnie dwa tygodnie, gdy odwoziłam Kirstie do szkoły, mówiłam do niej kochanie albo muminku, cokolwiek, byle nie zwracać się do niej po imieniu, bo bałam się, że się odwróci, spojrzy na mnie tymi zamyślonymi, obojętnymi, niebieskimi oczami i powie: Jestem Lydia. Nie Kirstie. Kirstie nie żyje. Jedna z nas nie żyje. Jesteśmy martwe. Ja żyję. Jestem Lydia. Jak mogłaś się tak pomylić, mamusiu? Jak to zrobiłaś? Jak?
A potem zabieram się do pracy, żeby przestać myśleć.
Dziś zabieram się do tego, co najtrudniejsze. Angus wyjechał. Poleciał do Szkocji, żeby wszystko przygotować. Kirstie – Kirstie Jane Kerrera Moorcroft – jest w szkole, a ja zamierzam zrobić porządek na strychu. Tam, gdzie trzymamy to, co nam zostało po Lydii. Lydii May Tanerze Moorcroft.
Stoję pod drewnianą klapą na zawiasach, przysuwam sobie nieporęcznie lekką aluminiową drabinkę i zastygam bez ruchu. Jestem bezradna. Znowu myślę.
Zacznij od początku, Saro Moorcroft. Rozgryź to.
Kirstie i Lydia.
Daliśmy bliźniaczkom różne, ale związane ze sobą imiona, bo chcieliśmy podkreślić ich indywidualność, a równocześnie zaakcentować ich unikalną bliźniaczość: tak jak radzono we wszystkich książkach i na stronach internetowych. Imię dla Kirstie wybrał tata, i było to imię jego ukochanej babci. Szkockie, piękne i liryczne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki