Zanim umarłam - S.K. Tremayne - ebook + książka

Zanim umarłam ebook

S. K. Tremayne

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przeżyła wypadek, ale prawdziwy koszmar miał się dopiero zacząć… Kath nie może się nadziwić swojemu szczęściu – z wypadku, którego nie powinna przeżyć, wyszła lekko poobijana i z tymczasową utratą pamięci. Rodzina nie podziela jej entuzjazmu. Mąż jest oziębły, a córka zachowuje się dziwnie. Kath wciąż zadaje sobie jedno pytanie: o czym jej nie mówią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 416

Oceny
4,1 (473 oceny)
212
139
92
19
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magii

Z braku laku…

Nie dobrnęłam do połowy..nudna, nieciekawa, nic się nie dzieje.
10
Maluska85

Całkiem niezła

Szczerze jestem zdziwiona, że "Zanim umarłam" została napisana przez mężczyznę. Mówi się, że to przecież kobiety są największymi gadułami. Pominę opisy wrzosowisk, budynków i pozostałych opisanych tutaj dóbr natury, książka nie jest w końcu zaklasyfikowana jako przewodnik turystyczny. Choć zadadki na taki ta książka zdecydowanie ma. Skupię się na tym co najbardziej interesuje mnie i zapewne Was też w książce mającej na okładce napis "thriller psychologiczny". Kath matkę i żonę poznajemy kilka tygodni po tym jak wjechała samochodem do zbiornika wodnego w wyniku czego straciła pamięć. Naprowadza nas to już na historię z którą będziemy się mierzyć, a mianowicie co lub kto przyczynił się do tego, że Kath targnęła się na swoje życie. A może jednak był to wypadek? Chciałabym napisać, że była to wciągająca, pełna emocji historia od której nie mogłam się oderwać. Niesety przez te rozwleczone opisy krajobrazów całość się bardzo dłużyła i mało tutaj momentów które trzymają w napięciu. Na szczę...
00
agibagi87

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
justyna_9292

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Macans

Z braku laku…

Strasznie się męczyłam. Nawet nie mam chęci tego uzasadniać..
00

Popularność




Od Autora

Chciał­bym podzię­ko­wać wszyst­kim, któ­rzy towa­rzy­szyli mi w moich poszu­ki­wa­niach w Parku Naro­do­wym Dart­moor, a szcze­gól­nie Timowi Cum­min­gowi – za inspi­ra­cje, i Loicowi Richowi – za towa­rzy­stwo. Jestem rów­nież nie­zmier­nie wdzięczny per­so­ne­lowi hoteli Two Brid­ges, White Hart i Gidle­igh Park, pro­du­cen­tom Ply­mo­uth Gin oraz wła­ści­cie­lom bro­waru Dart­moor Jail; a także moim redak­to­rom i redak­tor­kom z „The Times” i „The Sun­day Times Tra­vel Maga­zine” – Jane Kni­ght, Edowi Grenby’emu i Nic­kowi Red­ma­nowi.

Jak zawsze odczu­wam potrzebę podzię­ko­wa­nia Jane John­son, Euge­nie Fur­niss i Sarah Hodg­son za ich mądrość, rady i pro­fe­sjo­na­lizm.

W niniej­szej książce Czy­tel­nicy znajdą wiele odnie­sień do róż­nych miejsc na tere­nie Parku Naro­do­wego Dart­moor oraz nazw geo­gra­ficz­nych. Nie­które spo­śród nich zostały przeze mnie zmie­nione albo wymy­ślone, cho­ciaż mam nadzieję, że udało mi się wier­nie opi­sać nie­zwy­kłe piękno kra­jo­bra­zów Dart­moor. Biorę cał­ko­witą odpo­wie­dzial­ność za nie­za­mie­rzone nie­ści­sło­ści.

Chciał­bym podzię­ko­wać rów­nież Sethowi Lake­ma­nowi za zgodę na cyto­wa­nie frag­men­tów tek­stów jego pio­se­nek.

Gwieź­dzie nad Kes Tor

Biedna Kitty Jay,

taka pięk­ność porzu­cona na odlu­dziu,

cicha modli­twa miała przy­nieść jej uko­je­nie w gro­bie,

jed­nak coś zakłó­ciło ten sen.

Seth Lake­man, Kitty Jay

Huckerby Farm

Sobota rano

Mar­twe ptaki leżą sta­ran­nie uło­żone w rządku. Nie mam poję­cia, dla­czego są mar­twe. Może wymor­do­wał je jakiś kot – w ten okrutny, nie­okieł­znany koci spo­sób. Zabi­ja­nie dla zabawy. Jed­nak nie znam nikogo, kto ma kota, przy­naj­mniej w naj­bliż­szej oko­licy. My na pewno nie mamy kota. Adam woli psy – zwie­rzęta, które pra­cują, polują i apor­tują. Lojalne zwie­rzęta.

Bar­dziej praw­do­po­dobne jest to, że te małe ptaszki wyzio­nęły ducha z powodu mrozu i głodu – długa zima w Dart­moor w tym roku jest ciężka. W ciągu ostat­nich kilku tygo­dni mróz wgryzł się w kwa­śną glebę, zdarł korę z powy­krę­ca­nych drzew i zagnał ludzi do domów – od nie­wiel­kiego Chri­stow aż po Tavy Cle­ave – a wąskie dróżki pośród wrzo­so­wisk zamie­nił w śli­zgawki.

Drżę na tę wciąż powra­ca­jącą myśl, zaci­ska­jąc palce na kubku z gorącą kawą i wyglą­da­jąc przez kuchenne okno. Drogi, oblo­dzone od jakie­goś czasu, są nie­bez­pieczne. Tak, powin­nam była wtedy bar­dziej uwa­żać, ale czy to naprawdę moja wina? Na chwilę odwró­ci­łam wzrok, coś roz­pro­szyło moją uwagę. A potem to się stało, na ciem­nej dro­dze, która bie­gnie obok zalewu Bur­ra­tor.

Jedy­nie wąski oblo­dzony pasek… Wystar­czyło. Jecha­łam do domu w śli­ma­czym tem­pie i nagle stra­ci­łam pano­wa­nie nad kie­row­nicą, wpa­dłam w poślizg, bez­sku­tecz­nie wci­ska­łam w pod­łogę pedał hamulca i w chłod­nym gru­dnio­wym pół­mroku ześli­zgi­wa­łam się coraz szyb­ciej w kie­runku tafli wody. Pamię­tam jedy­nie to wszech­ogar­nia­jące poczu­cie nie­uchron­no­ści, prze­ko­na­nie, że w jakiś spo­sób było mi to pisane – nagła śmierć w wieku trzy­dzie­stu sied­miu lat.

Czarna woda na zawsze miała mnie pochło­nąć. Zamknięte drzwi auta na zawsze miały mnie uwię­zić. Lodo­waty płyn w moich płu­cach na zawsze miał pozba­wić mnie ostat­niego tchnie­nia w ten zimny, losowo wybrany gru­dniowy wie­czór, na skraju wrzo­so­wi­ska, gdzie kości­ste pagórki i obna­żone wzgó­rza zaczy­nają powoli opa­dać w kie­runku Ply­mo­uth.

A jed­nak nie zgi­nę­łam.

Wal­czy­łam i pły­nę­łam, zalana stru­mie­niami krwi. I prze­ży­łam. Jakimś spo­so­bem prze­ży­łam. Wspo­mnie­nia na­dal są frag­men­ta­ryczne, mgli­ste, ale powra­cają, a moje ciało docho­dzi do sie­bie. Siniaki już pra­wie zeszły z twa­rzy.

Prze­ży­łam ciężki wypa­dek, jakimś tylko cudem nie zgi­nę­łam, i teraz posta­na­wiam wyli­czyć wszyst­kie bło­go­sła­wień­stwa, jakie mnie w życiu spo­tkały, niczym mała dziew­czynka rachu­jąca coś na palusz­kach.

Pierw­sze bło­go­sła­wień­stwo: mam męża, któ­rego kocham. Adama Redwaya. On chyba też mnie kocha, i w wieku trzy­dzie­stu ośmiu lat wciąż jest bar­dzo przy­stojny – z tymi olśnie­wa­ją­cymi nie­bie­skimi oczami i kru­czo­czar­nymi wło­sami. Wiecz­nie młody, mógłby ucho­dzić za męż­czy­znę o dzie­sięć lat młod­szego nawet pomimo cięż­kiej pracy, jaką wyko­nuje. A może wła­śnie dzięki niej.

Nie zara­bia zbyt wiele jako straż­nik parku naro­do­wego, ale kocha te wrzo­so­wi­ska, gdzie się uro­dził, i kocha swoją pracę – począw­szy od napra­wia­nia pło­tów, żeby kuce z Dart­moor nie zapę­dziły się zbyt daleko, po zabie­ra­nie na wycieczki zastę­pów uczniów, by mogli obej­rzeć żon­kile, sto­jąc na Steps Bridge, opro­wa­dza­nie tury­stów, dla frajdy, przez cały wąwóz Lyd­ford i stra­sze­nie ich opo­wie­ściami o bani­tach, któ­rzy miesz­kali w jaski­niach, stali się kani­ba­lami i wymarli z powodu endo­ga­mii i sza­leń­stwa.

Adam uwiel­bia to wszystko – kocha baśnio­wość i suro­wość tych wrzo­so­wisk. Lubi ich nie­przy­stęp­ność i oso­bli­wość. Tutaj wyrósł. A wraz z upły­wem czasu pozwo­lił mi stać się czę­ścią swo­jego świata – two­rzymy szczę­śliwe mał­żeń­stwo, przy­naj­mniej szczę­śliw­sze niż wiele innych par. Oczy­wi­ście wkrada się w nie rutyna, zwy­czaj­ność, nawet prze­wi­dy­wal­ność. Podob­nie jest z sek­sem.

Jestem pewna, że moi zna­jomi z uni­werku wyśmia­liby tę bez­pre­ten­sjo­nal­ność, ale mnie daje to opar­cie. Świat się zmie­nia – cyklicz­nie i nie­uchron­nie. Pożą­dam i jestem pożą­dana. Nie kochamy się zbyt czę­sto od wypadku, ale wiem, że to powróci. Zawsze wraca.

Za cóż jesz­cze mogę podzię­ko­wać? Co jesz­cze spra­wia, że cie­szę się z tego, że żyję? Muszę obu­dzić w sobie wspo­mnie­nia. A te bywają nader bole­sne.

Dość czę­sto cier­pię na nagłe prze­ra­ża­jące bóle głowy – tak ostre, że aż wyję. Jakby coś zgrzy­tało mi w gło­wie, jakby kości ocie­rały się o moje nerwy.

Tak jak teraz. Krzy­wię się. Sta­wiam duży kubek kawy przy zle­wie, przy­kła­dam dłoń do czoła, do tego wraż­li­wego miej­sca, któ­rym musia­łam ude­rzyć o kie­row­nicę, roz­trza­sku­jąc na drobne kawałki kości, mózg i wspo­mnie­nia z całego ostat­niego tygo­dnia, a także taflę zimo­wego lodu na powierzchni sztucz­nego zbior­nika wod­nego na wrzo­so­wi­skach.

Głę­bo­kie odde­chy. Głę­bo­kie, dłu­gie odde­chy.

Skup się na pozy­tyw­nych aspek­tach, tak powie­dział dok­tor. Codzien­nie odczu­waj wdzięcz­ność. Dzięki temu szyb­ciej wró­cisz do zdro­wia. Szyb­ciej odzy­skasz pamięć.

Lubię moją pracę w biu­rze tury­stycz­nym Parku Naro­do­wego Dart­moor. Nie zosta­łam arche­olożką, tak jak pla­no­wa­łam, koń­cząc stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie w Exe­ter. Nie jest to szczyt moich marzeń. Poza tym nie­zbyt dobrze zara­biam. Ale piszę tek­sty ulo­tek, roz­ma­wiam o histo­rii, zara­żam entu­zja­zmem wyciecz­ko­wi­czów, a wła­dze parku pozwa­lają mi brać udział w wyko­pa­li­skach w sezo­nie let­nim, wko­py­wać się w torf i odkry­wać kur­hany z epoki brązu albo mega­li­tyczne groby skrzyn­kowe pełne cza­szek, kości udo­wych i krę­go­słu­pów z epoki neo­litu, szcząt­ków ludzi, któ­rzy zamiesz­ki­wali te tereny, kiedy były cie­plej­sze i such­sze. Bar­dziej przy­ja­zne do życia.

Nade wszystko jed­nak kocham dom z gra­nitu, w któ­rym miesz­kamy, osiem kilo­me­trów na połu­dnie od Prin­ce­town, zagu­biony pośród wysoko poło­żo­nych wrzo­so­wisk, odda­lony o pół­tora kilo­me­tra od naj­bliż­szego zamiesz­ka­nego domo­stwa, gospo­dar­stwa Spal­din­gów, i o jakieś trzy od naj­bliż­szej wio­ski, w któ­rej znaj­dują się pub i maleńki skle­pik, gdzie można kupić szynkę, bry­kiet drzewny i nie­wiele wię­cej.

Uwiel­biam to dzi­kie odosob­nie­nie, bez­miar gwieź­dzi­stego nieba i niczym nie­zmą­coną ciszę. Uwiel­biam te roz­ma­rzone, artre­tyczne, obro­śnięte mchem jarzę­biny, które rosną wzdłuż wąskich dró­żek. Podoba mi się, że miej­scowi nazy­wają je „wyszcze­rzo­nymi zębami” albo „zębami wiedźmy”. I uwiel­biam histo­rię tych tere­nów – pełną per­tur­ba­cji, nie­ustę­pli­wo­ści, nie­ugię­to­ści. Huc­kerby było kie­dyś dobrze pro­spe­ru­ją­cym gospo­dar­stwem, zresztą na­dal pozo­stały po nim sto­doły i budynki gospo­dar­cze, choć teraz, sma­gane lokal­nymi desz­czami, po któ­rych w środku lata strze­lają w górę cha­bry i fir­letki, popa­dają w ruinę. Jedy­nym budyn­kiem nie­nad­gry­zio­nym zębem czasu jest wła­śnie wynaj­mo­wany przez nas tra­dy­cyjny długi dom, tak cha­rak­te­ry­styczny dla oko­licy, który liczy jakieś sześć­set lat.

Kie­dyś pew­nie miesz­kała tutaj liczna rodzina: po jed­nej stro­nie domu ludzie, a po dru­giej – zwie­rzęta. Bydło dawało miesz­kań­com cie­pło pod tą strze­chą w hrab­stwie Devon. Teraz dom został prze­bu­do­wany, dach pokryty łup­kiem kamien­nym, a wnę­trze uno­wo­cze­śnione. Tak, trudno go ogrzać i na­dal nasiąka wil­go­cią, ale ma swój kli­mat. Miesz­kamy w nim razem z Ada­mem i naszą córką Lylą oraz dwoma psami, Feli­xem i Ran­da­lem.

Nazwa­łam psy imio­nami z jed­nego z wier­szy Gerarda Man­leya Hop­kinsa. Bo poezję też uwiel­biam: cza­sem piszę wier­sze, choć ni­gdy ich nikomu nie poka­zuję. Ukry­wam je przed świa­tem, rów­nie wsty­dli­wie jak moja córka skrywa wła­sne sekrety. Podo­ba­łoby mi się bycie poetką, tak jak bycie arche­olożką. Ale jest dobrze tak, jak jest: jestem szczę­śliwa, jak sądzę, a na pewno jestem szczę­śliwa, że żyję i miesz­kam w domu, który kocham, z męż­czy­zną, któ­rego kocham, i dwoma psami, które kocham, a naj­bar­dziej – że miesz­kam z córką, którą po pro­stu ubó­stwiam.

Lyla Redway. Dziew­czynka, która lubi ukła­dać mar­twe ptaszki w rzędy i okręgi.

Lyla Redway. Dzie­wię­cio­latka, która biega gdzieś po gospo­dar­stwie w nie­bie­skiej weł­nia­nej cza­peczce i gru­bym czar­nym ano­raku, bawi się sama – jak zawsze – albo z Feli­xem i Ran­da­lem, które zapewne woli od towa­rzy­stwa ludzi.

Nie mam nic prze­ciwko temu. Lyla nie jest typową dziew­czynką: jest sobą, bez­bronną, eks­cen­tryczną, zabawną, życz­liwą, roz­koszną sobą. Które dziecko spę­dzi­łoby mroźny stycz­niowy pora­nek na ukła­da­niu mar­twych ptasz­ków?

Cza­sem układa kamyczki albo gałązki, albo jasno­czer­wone borówki. Cza­sem Adam wraca do domu z pre­zen­tami, które znaj­duje na ska­li­stych wzgó­rzach, przed­mio­tami, które jego zda­niem spodo­bają się córce – minia­tu­ro­wymi różo­wymi muszel­kami śli­ma­ków i deli­kat­nymi kostecz­kami ptasz­ków czy bia­łymi jak płótno czasz­kami żmij – a ona póź­niej układa te dość maka­bryczne skarby wrzo­so­wisk w skom­pli­ko­wane wzory: man­dale, sze­ścio­kąty i znaki zodiaku, misterne sym­bole gra­ficzne zro­zu­miałe jedy­nie dla niej, które wpro­wa­dzają swego rodzaju poetycki porzą­dek do jej samot­nego świata na wrzo­so­wiskach; świata, w któ­rym sama nie­po­dziel­nie rzą­dzi.

A cza­sem nie robi nic. Stoi godzi­nami, słu­cha nie­sły­szal­nej muzyki, przy­gląda się temu, czego inni nie dostrze­gają, albo wspo­mina wyda­rze­nia z bar­dzo wcze­snego dzie­ciń­stwa. Prze­czy­ta­łam, że te oso­bliwe cechy – wyczu­lony słuch, zadzi­wia­jąca pamięć – sta­no­wią część jej cho­roby, a wła­ści­wie potwier­dze­nie jej cho­roby. Jed­nak odmó­wi­li­śmy pod­da­nia córki dia­gno­styce czy bada­niom lekar­skim poza oceną obja­wów widocz­nych gołym okiem.

Adam nie chce jej styg­ma­ty­zo­wać ani szu­flad­ko­wać, a ja raczej się z nim zga­dzam. Nie zamie­rzamy ogra­ni­czać córki, ponie­waż mimo swo­jego odosob­nie­nia, swo­jej samot­no­ści wydaje się szczę­śliwa.

A może dzi­siaj nie jest jed­nak taka szczę­śliwa?

Lyla spo­gląda na leżące ptaszki. Ani drgnie. To dla niej typowe – spra­wia wra­że­nie, jakby nie była zdolna wyko­nać naj­zwy­klej­szego ruchu. Stoi nie­ru­chomo niczym słup soli, tak jak teraz, albo znów tań­czy i kręci się w kółko, ska­cze po ska­li­stych wzgó­rzach wrzo­so­wisk, macha rącz­kami, koły­sze się i kiwa oraz mówi, mówi, mówi, traj­ko­cze niczym rzeczka Dart prze­pły­wa­jąca pod mostem Post­bridge, papla­jąc sama do sie­bie poto­kiem infor­ma­cji prze­cho­wy­wa­nych w mózgu, które pocho­dzą ze wszyst­kich prze­czy­ta­nych przez nią ksią­żek.

Hiper­lek­sja, tak się to nazywa. Kolejny objaw. Nad­mierne czy­ta­nie.

Jakim spo­so­bem to może sta­no­wić pro­blem? Nad­mierne czy­ta­nie? Pozwa­lam jej czy­tać, ile chce. Całe książki w ciągu jed­nego dnia, tysiące słów na godzinę. Kar­mie­nie wygłod­nia­łej duszy. Mam nadzieję, że to mój dar dla niej.

Odzie­dzi­czyła urodę po ojcu, pra­wie kru­czo­czarne włosy i prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, ale po mnie ma miłość do słów. Może pew­nego dnia zosta­nie poetką, którą ja ni­gdy nie byłam. Może zrobi karierę naukową, któ­rej pra­gnę­łam dla sie­bie. Cie­szę się, że odzie­dzi­czyła wygląd po tacie, a nie po mnie. Zawsze wyglą­da­łam roz­cza­ro­wu­jąco: brą­zowe włosy, brą­zowe oczy, prze­ciętny wzrost, prze­ciętna twarz, nie ma na czym oka zawie­sić, to tylko ja, Kath, kobieta poślu­biona przez Adama Redwaya, matka dzi­wacz­nej córki, robi coś tam dla parku naro­do­wego, mieszka gdzieś tam daleko na pust­ko­wiu, w pobliżu Hexwor­thy.

Fakt, że otar­łam się o śmierć w tam­tym zbior­niku wod­nym, to zapewne jedyna wyjąt­kowa rzecz, jaka mnie spo­tkała w życiu, jedyne wyda­rze­nie, które mogło spra­wić, że zosta­ła­bym zauwa­żona.

Tyle że ja nie chcę zostać zauwa­żona.

Otwo­rzyw­szy okno kuchenne na chłodne poranne powie­trze, wołam:

– Hej, skar­bie, wszystko w porządku? Na pewno jest ci cie­pło?

Lyla stoi nie­ru­chomo. Na­dal spo­gląda z mar­sową miną na mar­twe ptaszki, nie­które spo­śród nich uło­żone niczym rzędy rytu­al­nych gła­zów z epoki brązu na wrzo­so­wi­skach.

– Skar­bie – powta­rzam bez cie­nia znie­cier­pli­wie­nia. Jestem przy­zwy­cza­jona do tego, że muszę jej per­swa­do­wać różne rze­czy, powta­rzać dwa albo trzy razy, kiedy wpada w te swoje sil­niej­sze stany. – Lyla, Jagódko, chcę się upew­nić, że nie jest ci zimno, bo na zewnątrz jest mróz. Gdzie są pie­ski?

Na­dal bez odpo­wie­dzi. Mogła­bym wyjść na dwór, wziąć jej twa­rzyczkę w dło­nie i odwró­cić, żeby na mnie spoj­rzała, uświa­do­mić jej, że wła­śnie do niej mówię, że wcho­dzę z nią w kon­takt, że ktoś tu potrze­buje uzy­skać odpo­wiedź.

Otwie­ram drzwi wej­ściowe i pod­cho­dzę do mojej córki, spla­tam ramiona na pier­siach, osła­nia­jąc się przed lodo­wa­tym wia­trem.

– Cie­kawe, że one wszyst­kie są mar­twe, prawda, mamu­siu?

Spod błę­kit­nej cza­peczki spo­glą­dają nie­bie­skie oczy, po ojcu.

– Słu­cham, skar­bie?

– Wszyst­kie te ptaszki, tak wiele, wszyst­kie są mar­twe. Spraw­dzi­łam. Tak dużo, pew­nie ze dwa­dzie­ścia.

– Pew­nie przez tę zim­nicę, Lyla. Mamy srogą zimę, cięż­szą niż zwy­kle. – Obej­muję jej szczu­płe ramionka.

– Hmm. – Wzru­sza ramio­nami z roz­tar­gnie­niem, wpa­truje się w ptaszki.

Wędruję wzro­kiem za jej spoj­rze­niem, przy­glą­da­jąc się uważ­nie tym żało­snym drob­nym ciał­kom. Naj­wy­raź­niej zamar­zły – mają oszro­nione dzióbki. Nie wiem, jaki to gatu­nek. Chyba roz­po­znaję drozda i rudzika. Lyla na pewno wie: potrafi roz­po­znać każ­dego ptaka i ssaka, a także więk­szość kwia­tów na wrzo­so­wi­skach.

– Pomy­śla­łam sobie, że to smutne, mamu­siu, smutne, że one wszyst­kie nie żyją, więc uło­ży­łam je w spe­cjalny kształt, żeby mogły mieć razem pogrzeb i nie czuły się samotne.

Pochyla się i prze­suwa dwa spo­śród nich, deli­kat­nie je ukła­da­jąc. Kiedy widzę, jaka jest w tym dokładna, jaka pre­cy­zyjna, czuję nie­po­kój. Układa takie śliczne kształty, ale prze­cież to w końcu mar­twe ptaki. Skąd ona je wzięła?

– W porządku, już dobrze, już dobrze… Zjesz lunch?

– Zacze­kaj, zacze­kaj, mamu­siu. Już pra­wie skoń­czy­łam.

Ta misterna zabawa mnie prze­raża. Mar­twe ptaki uło­żone w kształt, któ­rego nie jestem w sta­nie do końca pojąć. Lodo­wate pta­sie ślepka, sze­reg bliź­nia­czych czar­nych guzicz­ków na zamar­z­nię­tym bło­cie.

Lyla prze­wraca zamar­z­nię­tego ptaszka to na jedną, to na drugą stronę.

– Lyla! Pro­szę, już dosyć.

Pro­stuje się i posyła mi uśmiech.

– Nie chcesz, żebym spę­dzała dzień na ukła­da­niu mar­twych ptasz­ków, tak? Chcesz powie­dzieć, że to nie­wła­ściwe zacho­wa­nie?

Nie wiem, co mam na to odpo­wie­dzieć, dopóki nie zdaję sobie sprawy, że moja córka żar­tuje, że naśmiewa się z moich lęków. Lyla miewa zdu­mie­wa­jące prze­bły­ski doro­słego poczu­cia humoru, wni­kli­wego i nieco sur­re­ali­stycz­nego, świad­czą­cego o tym, jak bar­dzo jest świa­doma samej sie­bie. Mię­dzy innymi dla­tego opie­ramy się dia­gno­zie.

– Nie. Uwa­żam, że dosko­nale jest ukła­dać całe sterty obrzy­dli­wych mar­twych pta­ków w rzędy i okręgi. – Śmieję się i znowu ją przy­tu­lam. – A tak w ogóle, co to za ptaki? I jaki wzór z nich ukła­dasz, czy to twarz?

Ale ona odwraca głowę i spo­gląda na drogę pro­wa­dzącą do gospo­dar­stwa, poza plan­ta­cję drzew igla­stych, poza las Hoba­job, jakby coś sły­szała. W oddali. Wiem, że potrafi usły­szeć dźwięk samo­chodu, na kilka minut nim ten nad­je­dzie, zanim kto­kol­wiek go usły­szy.

– Lyla?

Co ona sły­szy? Nad naszymi gło­wami roz­lega się kra­ka­nie kruka, który zata­cza koło po mato­wo­sza­rym nie­bie. Jed­nak Lyla wydaje się sku­piać na czymś innym, daleko stąd. Co ona wyczuwa, co zbliża się do nas od strony ska­li­stych wzgórz? Wspo­mnie­nia ranią. Czuję kłu­jący ból głowy.

– Lyla?

Nie odpo­wiada.

– Lyla, co to jest, co sły­szysz?

– Tego czło­wieka co zwy­kle, mamu­siu, czło­wieka na wrzo­so­wi­sku. To wszystko. – Na tym zim­nie jej słowa zamie­niają się w upiorne opary.

Ma roz­pięty ano­rak i dostrze­gam, że pod spód wło­żyła tylko pod­ko­szu­lek. Powinna być zmar­z­nięta, a jed­nak wydaje się, że ni­gdy nie jest jej zimno: lubi ostre zimy w Dart­moor, podob­nie jak jej ojciec. Oboje delek­tują się zim­nem. Śnie­giem. Soplami lodu, które zwi­sają z sypią­cej się gra­ni­to­wej ściany.

– Wiesz, mamu­siu, że kiedy widzisz mnó­stwo kru­ków, to są gaw­rony, ale sam gaw­ron należy do kru­ko­wa­tych? Wie­dzia­łaś o tym?

Wycią­gam do niej rękę raz jesz­cze.

– Lyla.

Wykręca się od mojego dotyku.

– Nie doty­kaj mnie, mamu­siu. Zostaw mnie.

War­czy. Lyla zacho­wuje się w taki spo­sób, kiedy jest zła, prze­ra­żona albo nad­mier­nie pod­eks­cy­to­wana. Wtedy war­czy, krzywi się i wyma­chuje rękami. Podob­nie robi w szkole: nie może się powstrzy­mać, choć przez to inne dzieci się z niej naśmie­wają albo jej się boją. Ma tak nie­wielu zna­jo­mych… I zapewne żad­nego praw­dzi­wego przy­ja­ciela.

– Lyla, prze­stań.

– Odejdź, wrr…

– Pro­szę…

– WRRR!

Jestem bez­radna. Odsu­wam się do tyłu i patrzę, jak moja córka bie­gnie do ogro­do­wej furtki, woła­jąc psy: sły­szę, jak szcze­kają, widzę nasze dwa ogromne mie­szańce charta z owczar­kiem szkoc­kim, które pędzą za nią.

Może jej nie być przez dwie godziny, a nawet przez pół dnia. Będzie bie­gać po polach, plą­sać po lesie Hoba­job i szu­kać tego krzyża sak­soń­skiego wyrzu­co­nego w pokrzy­wach przez nurt stru­mie­nia, z Feli­xem i Ran­da­lem po obu stro­nach. Adam zapewne kupił te psy dla Lyli, ale kocha je rów­nie mocno jak ona. Polują, jakby były dobrze wyszko­lone. Przy­no­szą mar­twe kró­liki ze skrę­co­nymi kar­kami i krwią kapiącą z pyszcz­ków. Adam lubi obdzie­rać ze skóry gorące, paru­jące jesz­cze zwłoki, i to na oczach Lyli, ucząc ją tra­dy­cyj­nych, miej­sco­wych zwy­cza­jów i ciska­jąc wygłod­nia­łym psom kawałki suro­wego mięsa.

– Zja­daj­cie do końca, zja­daj­cie wszystko do końca – mawia do nich.

Lyla maja­czy mi teraz gdzieś w oddali.

Cóż mogę zro­bić?

Pozwo­lić im się bawić, myślę sobie, puścić ich wolno. Lyla na­dal jest przy­gnę­biona moim wypad­kiem. Pró­bo­wa­li­śmy z nią o tym roz­ma­wiać, naj­ła­god­niej jak się dało. Powie­dzia­łam jej, że samo­chód wpadł w poślizg na lodzie i wje­cha­łam do głę­bo­kiej wody. Oszczę­dzi­li­śmy jej mnó­stwa szcze­gó­łów, ale z pew­no­ścią usły­szała swoje od dzie­cia­ków w szkole, dowie­działa się z gazet i z inter­netu. Powie­dzie­li­śmy rów­nież Lyli, że na razie mam mgli­ste wspo­mnie­nia, ale że one powrócą. Amne­zja wsteczna. Typowa po wypad­kach samo­cho­do­wych, wywo­łana obi­ja­niem się mózgu wewnątrz czaszki.

Wra­cam do kuchni, myję w zle­wie kubek po kawie i wyglą­dam przez okno. W oddali sły­szę szcze­ka­nie, które zbliża się coraz bar­dziej i jest coraz gło­śniej­sze. Potem wpa­dają przez drzwi uszczę­śli­wione, ogromne i war­czące. Lyla zatrzy­muje się w wej­ściu, naj­wy­raź­niej nie­czuła na prze­ni­kliwy wiatr, który wieje jej w plecy.

– Tata znowu jest na wrzo­so­wi­sku.

– Co?

Posyła mi jeden z tych pustych, nie­prze­nik­nio­nych uśmie­chów.

– Znowu tam stoi, jakby nas obser­wo­wał, mamu­siu. Ale tatuś ma taką pracę, prawda?

– Tak – odpo­wia­dam. – Jest straż­ni­kiem parku naro­do­wego. Musi patro­lo­wać całą oko­licę i wypa­try­wać ludzi.

Lyla kiwa głową i wzru­sza ramio­nami, a potem zaga­nia psy do salonu. Odpro­wa­dzam ją wzro­kiem i zasta­na­wiam się, jakim spo­so­bem widziała ojca. Miał pra­co­wać w swoim rewi­rze, kawał za Post­bridge. Co on tutaj robi? Może Lyla po pro­stu jest zdez­o­rien­to­wana albo przy­gnę­biona. I nie mogę obwi­niać jej o tę desta­bi­li­za­cję, o ten bez­gra­niczny zamęt.

W końcu jej matka nie­malże zgi­nęła. Mało bra­ko­wało, a zosta­wi­łaby ją samą. Na zawsze.

Princetown

Ponie­dzia­łek rano

Moja córka mil­czy, mój mąż też mil­czy jak grób, ale samo­chód wydaje z sie­bie okropny zgrzyt, kiedy Adam zmie­nia biegi. Nie obcho­dzi mnie to. Jestem szczę­śliwa. Zimowe niebo nad Prin­ce­town jest przej­rzy­ste, niczym nie­zmą­cone, a ja dzi­siaj odzy­skuję wol­ność.

Kupuję samo­chód, który zastąpi ten wciąż spo­czy­wa­jący na dnie Bur­ra­tora. Czuję ogromną ulgę. Miesz­ka­nie w Dart­moor – szcze­gól­nie w tak odle­głym miej­scu jak farma Huc­kerby – bez wła­snego środka trans­portu jest pra­wie nie­moż­liwe. Kur­suje tu nie­wiele auto­bu­sów. Tory kole­jowe zli­kwi­do­wano w latach sześć­dzie­sią­tych poprzed­niego wieku, a bywa, że zimą na mniej uczęsz­cza­nych dro­gach od jed­nego mroź­nego poranka do następ­nego nie poja­wia się żadne auto, więc nawet nie ma co liczyć na pod­wózkę.

W trak­cie mojej rekon­wa­le­scen­cji po wypadku Adam woził mnie swoim sta­rym, zde­ze­lo­wa­nym fir­mo­wym land rove­rem, pod­rzu­cał do pracy, poma­gał w robie­niu zaku­pów, i nie­raz stało się to przy­czyną nie­po­ro­zu­mień mię­dzy nami. Mówiąc oględ­nie, Adam bywa mało­mówny, ale kiedy musiał wieźć mnie kawał drogi do super­mar­ketu Aldi w Tavi­stock, wyczu­wa­łam w nim tłu­mioną złość.

Jed­nak dzi­siaj kupuję sobie uży­wa­nego forda od kuzyna Adama. Wysu­pła­li­śmy tro­chę gotówki, Bóg wie skąd, jak powie­dział Adam w roz­mo­wie z agen­tami ubez­pie­cze­nio­wymi. Mój mąż potrafi robić wszystko przy samo­cho­dach, sil­ni­kach, hydrau­lice i pie­cach, a mnie podoba się ten męski spo­sób, w jaki sobie z tym wszyst­kim radzi.

Odwra­cam się na sie­dze­niu pasa­żera i spo­glą­dam na Lylę w szaro-bia­łym szkol­nym mun­durku. Wpa­truje się przez okno w mono­tonną zabu­dowę przed­mieść Prin­ce­town.

– Hej, kotku. Znowu będę mogła zawo­zić cię do szkoły, faj­nie, prawda?

Ale ona się nie odzywa. Odwró­ciła twarz. Lekko bębni palusz­kami po szy­bie. Nie wiem, dla­czego to robi. Może to jeden z tych dźwię­ków, które lubi. Nazywa je dźwię­kami dzyń, dzyń. Grze­chot, szczęk, ciche meta­liczne brzmie­nia przy­po­mi­na­jące brzęk monet albo klu­czy.

Kie­dyś, gdy sta­ły­śmy na let­niej łące nad Buck­fast, córka powie­działa mi, że uwiel­bia odgłos skrzy­deł motyli.

Ist­nieją rów­nież takie dźwięki, któ­rych nie­na­wi­dzi. Odgłosy mia­sta. Ruchu ulicz­nego. Wycie syren. Roz­py­cha­nia się ludzi w tłu­mie. Dla­tego mię­dzy innymi prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do Huc­kerby, na to pust­ko­wie.

– Lyla?

Odwraca się, ma nie­bie­skie, sze­roko otwarte oczy. Nie­obecne.

– Mhm?

– Sły­sza­łaś, co powie­dzia­łam?

Potrząsa głową. Czę­stuje mnie powścią­gli­wym zmarsz­cze­niem brwi – jak­bym zro­biła coś złego, ale przez grzecz­ność mi tego nie mówi. Czuję ukłu­cie żalu. Moja córka jest dzie­wię­cio­let­nią dziew­czynką, ma swoje kło­poty, sprawy, marze­nia i śmiech, któ­rego cza­sem nie sły­szę. Dziew­czynką, która ma swoje nazwy na muchy, kamyczki i żaby, która zbiera dzi­kie lilie i drżące fiołki na Nine Maidens i Seven Lords’ Land, a potem suszy je mię­dzy kar­tami ksią­żek. Moja dziew­czynka, moja jedyna dziew­czynka. Sama myśl o tym, że mogłam zgi­nąć i zosta­wić ją, napawa mnie bez­brzeż­nym smut­kiem, który spra­wia, że łzy cisną mi się do oczu, jed­nak jakoś tłu­mię w sobie płacz.

Takie nagłe napady smutku albo zło­ści zda­rzają mi się od czasu wypadku, ale naprawdę coraz lepiej sobie z nimi radzę. A dzi­siaj jestem bez­sprzecz­nie szczę­śliwa. Może nawet wię­cej niż szczę­śliwa. Zde­cy­do­wana, żeby myśleć opty­mi­stycz­nie: ow­szem, mamy jesz­cze zimę, ale prze­cież zima zwia­stuje wio­snę.

Samo­chód war­czy.

– Kocha­nie, powie­dzia­łam, że dzi­siaj mamu­sia kupuje samo­chód, więc będzie nam łatwiej, a tatuś nie będzie już musiał sam cię odwo­zić – tłu­ma­czę, a potem zwra­cam się do męża: – Ode­tchniesz, prawda, Ada­mie? Wiem, że nuży cię już to woże­nie mnie wszę­dzie.

Adam kiwa głową bez słowa, sie­dzi na fotelu kie­rowcy i skręca w lewo, na główną drogę do Prin­ce­town, która opada w dół, dosłow­nie i w prze­no­śni, od przy­droż­nych hote­li­ków w stylu geo­r­giań­skim i lśnią­cej nowo­ścią sie­dziby władz parku naro­do­wego do ponu­rego, czar­nego zarysu wię­zie­nia, które nawet w pro­mie­niach ostrego słońca zło­wiesz­czo góruje nad oko­licą.

– Pro­szę bar­dzo. – Adam gwał­tow­nie hamuje i zatrzy­muje się przed szkołą. Odwraca się, igno­ru­jąc mnie, i odzywa się do Lyli: – Dobrze, Tatełe i Lylu­nia. Daj buziaka, zanim pój­dziesz.

Ale Lyla sie­dzi bez ruchu.

Adam podej­muje kolejną próbę:

– No dalej, skar­bie, daj tatu­siowi dużego buziaka.

Potrząsa głową i krzywi się. Nie­ty­powe dla niej zacho­wa­nie. Łączą ich bli­skie więzi; cza­sem zazdrosz­czę im tej rela­cji, wspól­nego odkry­wa­nia wrzo­so­wisk, obser­wo­wa­nia dra­pież­nych pta­ków szy­bu­ją­cych wraz z cie­płymi prą­dami powie­trza nad Black­slade.

Nagle Lyla otwiera drzwi. Kur­czowo przy­ci­ska rącz­kami do klatki pier­sio­wej swoje pudełko na lunch z moty­wem z Księgi dżun­gli i tor­ni­ster.

– Pójdę już – mówi, uni­ka­jąc naszego wzroku, jakby oznaj­miała to całemu światu, a nie nam.

– W porządku, skar­bie, możesz iść. Wie­czo­rem wypi­jemy spe­cjalną her­batkę. Z tymi cia­stecz­kami w kształ­cie rybek, które tak lubisz.

Z kamienną twa­rzą kiwa głową. Nawet na nas nie patrzy. Potem odwraca się i idzie w kie­runku zie­lo­nej bramy szkoły.

Adam chwyta za klu­czyk w sta­cyjce, gotów odje­chać, ale kładę dłoń na jego ręce.

– Nie, zacze­kaj. Chcę popa­trzeć.

– Na co popa­trzeć?

– No wiesz… jak to wygląda.

Wzdy­cha.

– Zawsze to samo… – Ale zdej­muje rękę z klu­czyka i oboje obser­wu­jemy, jak Lyla wcho­dzi przez bramę do szkoły.

Waha się przez mgnie­nie oka.

Widzia­łam już wcze­śniej tę scenę tak wiele razy… Pró­buje zacho­wy­wać się nor­mal­nie. Szy­kuje się na to, żeby wcho­dzić w rela­cje mię­dzy­ludz­kie naj­le­piej, jak potrafi. Może powoli jej stan się popra­wia? W końcu w samo­cho­dzie jeste­śmy tylko bez­sil­nymi obser­wa­to­rami.

Na szkol­nym podwórku jest pełno dzie­cia­ków pod­eks­cy­to­wa­nych pierw­szym dniem tygo­dnia w szkole. Bawią się i sprze­czają, chłopcy i dziew­czynki, ciemno- i jasno­włosi. Śmieją się, ganiają, witają się ze sobą, opo­wia­dają histo­ryjki i kawały.

W sam śro­dek tego tłumu wcho­dzi Lyla. Samotna, nie­zau­wa­żona. Przy­staje i roz­gląda się dookoła, a na jej ład­nej, bla­dej twa­rzyczce maluje się nie­pew­ność. Wiem, że chce do nich dołą­czyć, ale jest zbyt nie­śmiała, zbyt nie­przy­sto­so­wana spo­łecz­nie, by zacząć roz­mowę.

Poza tym nie rozu­mie spon­ta­nicz­nej zabawy.

Pod­nosi i spusz­cza wzrok, bawiąc się upo­rczy­wie guzi­kiem od roz­pi­na­nego swe­terka. Zapewne ma nadzieję, że ktoś po pro­stu do niej podej­dzie i coś powie. Jed­nak dzieci prze­bie­gają tuż obok i cał­ko­wi­cie ją igno­rują.

– Chry­ste – mówi cicho Adam.

Lyla podej­muje duży wysi­łek: wraca do bramy wej­ścio­wej i patrzy pro­sto i z nadzieją na jakąś wyż­szą dziew­czynkę, która się spóź­niła. Chyba ją roz­po­znaję. Becky Gre­enall. Lubiana, dobra w zaba­wach, w towa­rzy­stwie pewna sie­bie; ma wszystko to, czego bra­kuje Lyli.

Nara­sta we mnie żal i lęk. Nie uśmie­chaj się w ten spo­sób, myślę sobie. Pro­szę, nie uśmie­chaj się w ten spo­sób. Ale Lyla pod­cho­dzi bli­żej do Becky i na jej twa­rzy poja­wia się oczy­wi­ście ten uśmiech, ten dziwny zasty­gły gry­mas, ten szcze­gólny, bez­gło­śny małpi krzyk, który Lyla uważa za uśmiech, choć wcale nim nie jest. Poka­zuje Becky kciuk do góry.

Becky Gre­enall wpa­truje się w Lylę i zasła­nia dło­nią usta, pró­bu­jąc powstrzy­mać śmiech albo szy­der­czy uśmie­szek.

Lyla pró­buje raz jesz­cze. Ska­cze, macha rącz­kami niczym pta­szek.

Jestem jej matką, a mimo to nie mam poję­cia, co ona pró­buje zro­bić – udaje pustułkę?

Becky teraz otwar­cie zanosi się śmie­chem, już nie może się powstrzy­mać; potem odwraca przy­pad­kową osobę i już nie pamięta o mojej córce, tylko woła do jakichś dziew­czy­nek, które w odpo­wie­dzi machają do niej. Zaśmie­wa­jąc się, idą razem w kie­runku wej­ścia do szkoły.

Roz­po­czyna się kolejny dzień. Cała klasa pusz­cza się bie­giem do środka.

Z wyjąt­kiem Lyli, która jako jedyna zostaje na szkol­nym wybiegu.

Samotna i cicha, przy­gląda się, jak pozo­stałe dzieci zni­kają w drzwiach szkoły. Jedy­nie opusz­czone ramiona zdra­dzają jej emo­cje. Samot­ność.

Roz­pacz­li­wie chcę wybiec z samo­chodu i przy­tu­lić ją naj­moc­niej, jak potra­fię, żeby to wszystko napra­wić, ale nie jestem w sta­nie, zresztą nie widzę w tym sensu – i tak by mnie ode­pchnęła. Tym­cza­sem Lyla powoli idzie w kie­runku szkoły, a po chwili znika w drzwiach.

– Jezu – mówi Adam. – Jezu Chry­ste.

Dosko­nale wiem, co ma na myśli. Gdzieś w głębi serca czuję głę­boki smu­tek i nie znam żad­nego spo­sobu, żeby sobie z nim pora­dzić. Jestem w sta­nie dojść do sie­bie po wypadku samo­cho­do­wym, mój mózg może się zagoić, ale Lyli nic nie uzdrowi.

Mil­czymy. Adam odpala samo­chód, zawraca i jedzie z powro­tem jakieś trzy­sta metrów, w stronę sie­dziby parku naro­do­wego. Wyłą­cza sil­nik, jakby był gotów na roz­mowę. Jed­nak zanim zdąży coś powie­dzieć, to ja zaczy­nam mówić:

– Musimy coś z tym zro­bić. Nie może tak dalej być. Jest gorzej niż rok temu.

Adam patrzy przed sie­bie.

– Ale ona w domu się śmieje. Uwiel­bia wrzo­so­wi­ska. I uwiel­bia psy. Czuje się osa­mot­niona w szkole, tak, ale co z tego? Jest po pro­stu samot­niczką. Zda­rza się.

Widzę na jego twa­rzy ból. Wiem, że Lyla jest całym jego życiem. Zabiłby, żeby ją chro­nić. Chce dla niej dobrze. A ja zwy­kle go słu­cham i chcę wie­rzyć we wszystko, co mówi. Ale teraz przy­cho­dzi mi na myśl Lyla i jej nie­uf­ność w samo­cho­dzie, to samotne wej­ście do szkoły, to upo­ko­rze­nie na dzie­dzińcu. Wyobra­żam ją sobie, jak sie­dzi sama w ławce, w kla­sie, z nikim nie roz­ma­wia. Widzę ją w cza­sie przerw, jak sie­dzi pod ogro­dze­niem na placu zabaw; dziwna, eks­cen­tryczna dziew­czynka z upior­nym uśmie­chem, która mru­czy do sie­bie pod nosem o mrów­kach i trasz­kach, pod­czas gdy jej kole­dzy i kole­żanki roz­ma­wiają mię­dzy sobą o sel­fie i muzyce.

Nie potra­fię już dłu­żej uda­wać.

– Nie, Ada­mie. Nie możemy cią­gle myśleć, że to trzeba zaak­cep­to­wać, że ona jest po pro­stu dziwna, to nie tak.

Mię­śnie jego szczęki napi­nają się. Zgrzyta zębami.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Musimy zacząć dzia­łać, coś zro­bić. Bo moim zda­niem ona wcale nie jest szczę­śliwa, w każ­dym razie nie za bar­dzo. Któ­re­goś dnia zasta­łam ją przy ukła­da­niu mar­twych pta­ków w jakiś kształt. Ni­gdy wcze­śniej tego nie robiła. Wszyst­kie te mar­twe małe ptaszki… Dla­czego?

Adam patrzy przed sie­bie. Ma na sobie mun­dur straż­nika: zie­lony polar, zie­lone spodnie, buty trek­kin­gowe. Więk­szo­ści męż­czyzn nie byłoby do twa­rzy w tym uni­for­mie, ale on wygląda dobrze. Męsko.

Myślę o sek­sie, któ­rego od jakie­goś czasu nie upra­wiamy. Pra­gnę go znowu, chcę, żeby się odwró­cił i mnie poca­ło­wał. Cza­sami to robi, nagle mnie całuje, namięt­nie – nachy­la­jąc się w samo­cho­dzie albo kiedy spa­ce­ru­jemy po wrzo­so­wi­skach – a ja na­dal to uwiel­biam. Jed­nak teraz utkwił swoje prze­ni­kliwe nie­bie­skie oczy w odle­głym hory­zon­cie, jakby chciał się­gnąć wzro­kiem poza to potworne Prin­ce­town.

Wyczu­wam w nim gwał­towną tęsk­notę. Nie pra­gnie mnie – chce po pro­stu być gdzie indziej, sam na wzgó­rzach. Wspi­nać się na wznie­sie­nia pół­noc­nych wrzo­so­wisk – sta­nąć na Great Kne­eset, gapić się na High Wil­l­hays, Black Tor, Han­ging­stone Hill, Cut Hill, Fur Tor, Great Mis Tor, miej­sca, które kocha, miej­sca, które zna, odkąd był chłop­cem. Dziec­kiem wrzo­so­wisk, podob­nie jak jego córka. I w prze­ci­wień­stwie do mnie.

– Spójrz na te cho­lerne domy – mówi.

– Słu­cham?

Prze­chyla głowę na bok, patrząc na rząd sza­rych, ponu­rych budyn­ków komu­nal­nych – zakwa­te­ro­wa­nie dla straż­ni­ków wię­zien­nych.

– Mój tata posta­wił część tych budyn­ków, kiedy był mura­rzem. Pomyśl tylko… Wyobra­żasz sobie, że to byłoby dzieło two­jego życia? Zbu­do­wa­nie naj­brzyd­szych pie­przo­nych domów w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Nic dziw­nego, że zaczął zaglą­dać do kie­liszka.

Jego śmiech jest gorzki. Adam nie ma dobrych rela­cji z ojcem, który wda­wał się w bójki, pił alko­hol i uga­niał się za spód­nicz­kami, a jego kolejne dzieci wyra­stały jak grzyby po desz­czu – od Exe­ter po Oke­hamp­ton. Adam o wiele bar­dziej kocha swo­jego wujka, Eddiego Redwaya, dzier­żawcę ziemi nie­opo­dal Chag­ford. To tam, w nie­wiel­kim gospo­dar­stwie rol­nym wujka Eddiego, Adam tak naprawdę dora­stał, ucie­ka­jąc z domu przed pijac­kimi awan­tu­rami. To wła­śnie w tym uro­czym małym gospo­dar­stwie Adam pozna­wał i poko­chał wrzo­so­wi­ska, to tam ze swo­imi łobu­zu­ją­cymi kuzy­nami pod­kra­dali jabłka w Luscombe i łowili małe pstrągi w Teign.

Rodzina Redwayów mieszka na wrzo­so­wi­skach od wielu poko­leń. Pra­co­wali jako dzier­żawcy rolni, robot­nicy w kamie­nio­ło­mach i kopa­cze torfu, odkąd ist­niał kościół w She­ep­stor. Bydło o kudła­tej sier­ści i myszo­łowy są ich braćmi.

Cie­szę się, że moja córka prze­jęła to dzie­dzic­two. W prze­ci­wień­stwie do mnie może uzna­wać Dart­moor za swoje korze­nie. Jed­nak dzi­siaj to pocho­dze­nie nie ma zna­cze­nia – wła­śnie teraz moja córka potrze­buje nowo­cze­snej pomocy tera­peu­tycz­nej, a ja i Adam musimy poroz­ma­wiać na ten temat.

– Adam, pro­szę. Już naj­wyż­sza pora, żeby­śmy poszli z Lylą do leka­rza. Pozwo­lili wła­ści­wie ją zdia­gno­zo­wać. Jeśli to naprawdę zespół Asper­gera…

– Nie mam zamiaru przy­kle­jać jej cho­ler­nej ety­kietki. Już ci mówi­łem.

– Ale ja cały czas szu­kam infor­ma­cji, roz­ma­wiam z ludźmi, szpe­ram w inter­ne­cie. Piszą, że im wcze­śniej postawi się dia­gnozę, tym lepiej, im wcze­śniejsza inter­wen­cja, tym lep­sze efekty, ponie­waż można uzy­skać praw­dziwą pomoc, tera­pię umie­jęt­no­ści spo­łecz­nych.

Potrząsa głową.

– Nie powie­szę jej na szyi tabliczki: „Patrz­cie, to ja, Lyla Redway, bez­na­dziejny przy­pa­dek. Okaż­cie mi litość”. Do dia­bła z tym.

Pod­no­szę głos:

– Dzieci z zespo­łem Asper­gera to nie bez­na­dziejne przy­padki! Nie wolno ci tak mówić! To zabu­rze­nie ze spek­trum auty­zmu, u niej na tyle roz­wi­nięte, że potrze­buje pomocy. Prze­cież widzisz, że zacho­wuje się coraz dziw­niej… Naprawdę… te ptaszki… są nie­po­ko­jące. Adam! Posłu­chaj mnie, pro­szę. Jej stan się pogar­sza.

Adam pro­stuje ramiona i kła­dzie duże dło­nie na kie­row­nicy, jakby chciał w pośpie­chu odje­chać.

– A jak myślisz, Kath, dla­czego tak jest? Hmm?

– Słu­cham?

Teraz odwraca do mnie twarz – jego nie­bie­skie oczy płoną.

– Dla­czego, do cho­lery, uwa­żasz, że jej się pogar­sza?

– Nie rozu­miem… o co ci cho­dzi? – Plą­czę się, zasko­czona tą jawną wro­go­ścią. – Czy ty mnie oskar­żasz? Czyżby to była moja wina? Czy to moja wina, że jej się pogar­sza? – Teraz to ja czuję złość. – Na miłość boską, to był wypa­dek! Niczyja wina. Wpa­dłam w poślizg na lodzie. – Szu­kam współ­czu­cia na jego twa­rzy. – Nie rozu­miem cię, Ada­mie… Ty i Lyla powin­ni­ście być szczę­śliwi, że żyję… o mało nie umar­łam… Ale żyję! Poza tym roz­ma­wiamy o naszej córce, nie o mnie. Musimy myśleć o niej.

– O niczym innym nie myślę – odpo­wiada niskim, gniew­nym gło­sem. – A teraz muszę iść do pracy. Zaro­bić pie­nią­dze. Dla Lyli. – Bez słowa nachyla się i otwiera drzwi od mojej strony, dając mi do zro­zu­mie­nia, żebym wysia­dła.

Ma kil­ku­dniowy zarost, zaci­śnięte szczęki, posęp­nie zmarsz­czone brwi. Nie zmieni zda­nia. Patrzy na mnie w taki sam spo­sób, jak jesz­cze kilka chwil temu Lyla patrzyła na niego. Nie­ufny. Nie­obecny. Ostrożny. Mam poczu­cie, jakby w naszej kie­dyś tak pogod­nej rodzi­nie wszy­scy się nawza­jem podej­rze­wali, obwi­niali. I nie mam poję­cia, dla­czego tak się dzieje.

– Dobrze, Ada­mie, dobrze… Ale nie odpusz­czę. Nie tym razem.

Wysia­dam z samo­chodu z torebką prze­wie­szoną przez ramię i przy­glą­dam się, jak odjeż­dża ze zgrzy­tem skrzyni bie­gów. Kiedy odwra­cam się w kie­runku sie­dziby parku naro­do­wego, czuję, jak za ple­cami góruje nade mną ogromny budy­nek wię­zienny.

W Prin­ce­town to wię­zie­nie ni­gdy nie daje o sobie zapo­mnieć.

Ponie­dzia­łek po połu­dniu

Czter­na­sta? Wpa­truję się w zegar na ścia­nie poma­lo­wa­nego na kre­mowo biura parku naro­do­wego z poczu­ciem przy­krej nie­spo­dzianki.

Kiedy zle­ciał cały dzień?

Tracę poczu­cie czasu, kiedy praca mnie wciąga. Jeśli, powiedzmy, piszę nowe bro­szury o histo­rii wyko­pa­lisk w Parku Naro­do­wym Dart­moor, opi­suję nostal­giczny kamienny krąg na But­tern Hill, domek nad Bir­chy Lake, który zamiesz­ki­wały stare wiedźmy z tuzi­nem czar­nych kotów, słynny grób Kitty Jay, która popeł­niła samo­bój­stwo z miło­ści po tym, jak zaszła w ciążę z jakimś nik­czem­ni­kiem z wyż­szych sfer – ten grób, na któ­rym ludzie, wciąż poru­szeni, skła­dają kwiaty, te wspa­niałe opo­wie­ści potra­fią tak mnie pochło­nąć, że mogę z rado­ścią prze­ga­pić całe popo­łu­dnie.

Podob­nie dzieje się w ruchliwe let­nie dni w naszych cen­trach infor­ma­cji tury­stycz­nej w Hay­tor albo Post­bridge, gdzie nie możemy się ruszyć z powodu rubasz­nych nie­miec­kich wła­ści­cieli przy­czep kem­pin­go­wych i zde­ter­mi­no­wa­nych fran­cu­skich ama­to­rów wspi­naczki gór­skiej – wszy­scy szu­kają map, ubi­ka­cji, sygnału wi-fi, a wtedy godziny szybko upły­wają.

Ale teraz mamy śro­dek zimy. Nikt nie przy­jeż­dża na wrzo­so­wi­ska w stycz­niu. Połowa per­so­nelu parku naro­do­wego bie­rze w tym cza­sie urlop, ponie­waż nie ma zbyt wiele do roboty. Poza tym czym ja się wła­śnie teraz zaj­muję… To cią­głe popra­wia­nie tek­stów. Wpro­wa­dza­nie popra­wek w ofi­cjal­nych ulot­kach parku i na stro­nach inter­ne­to­wych. Aktu­ali­za­cja poli­tyki doty­czą­cej psów w her­ba­ciar­niach nale­żą­cych do parku naro­do­wego. Śmier­telne nudy. Zaję­cia, które w nor­mal­nych warun­kach spra­wi­łyby, że czas wlókłby się nie­mi­ło­sier­nie.

A jed­nak to zada­nie cał­ko­wi­cie mnie pochło­nęło.

– Co sły­chać, Kath? Czyż­byś aż za dobrze się bawiła?

To mój szef, Andy. Musiał sły­szeć, jak wes­tchnę­łam. Miły facet. Blon­dyn, młod­szy ode mnie, jesz­cze wciąż nowy, choć pra­cuje tutaj od dwóch lat. Zasta­na­wiam się cza­sami, czy powin­nam mieć mu za złe, że nie dosta­łam awansu. Ale nie mam. Lubię to moje bar­dziej zróż­ni­co­wane sta­no­wi­sko pracy. Zazwy­czaj.

– Prze­pra­szam, Andy. Pew­nie zbyt gło­śno wes­tchnę­łam?

– Można tak to nazwać.

– Cóż, wła­śnie aktu­ali­zuję infor­ma­cje doty­czące zasad korzy­sta­nia z samo­cho­dów kem­pin­go­wych na par­kin­gach poza sezo­nem. Czy może jestem zbyt pod­eks­cy­to­wana?

Sły­szę, jak chi­cho­cze. Poza mną jest dzi­siaj jedyną osobą w ogrom­nym biu­rze bez ścia­nek dzia­ło­wych. Stoi w obra­mo­wa­niu okna, przez które widać niebo nad Prin­ce­town, mroczne i posępne niczym gra­nit z Dart­moor. Zimowe słońce bywa tak bole­śnie blade.

– To nade mną powin­naś się lito­wać, Kath. Pra­cuję nad para­gra­fem dwie­ście jede­na­ście zarzą­dze­nia w spra­wie ochrony drzew, a to nie­mal lep­sze niż seks. – Klika w coś na ekra­nie swo­jego kom­pu­tera. – Jezu, nie­na­wi­dzę stycz­nia. Przy­dałby się jakiś poważny wypa­dek, żeby oży­wić atmos­ferę. Powiedzmy… jakiś auto­bus, który wje­chałby do jeziora, za Mel­don. To by na pewno pomo­gło… – Urywa i odwraca się w moim kie­runku. – Hej, prze­pra­szam… eh, Kath, ja…

– Nic się nie stało. Chcę, żeby ludzie o tym zapo­mnieli, Andy. Mam już dość bycia Tą Kobietą, Która Miała Ten Wypa­dek. – Słu­cha, więc kon­ty­nu­uję: – Wła­ści­wie to chcę wró­cić wkrótce do nor­mal­nej pracy, pra­co­wać w peł­nym wymia­rze tak jak przed­tem. Chcę przez to powie­dzieć, że to miło z two­jej strony, że dajesz mi połowę dniówki, pozwa­lasz pra­co­wać z domu, ale ja już się dobrze czuję. Czy możemy wró­cić do nor­mal­no­ści?

– Oczy-kurwa-wiście! Jeśli naprawdę czu­jesz, że dasz radę, to wspa­niale. W ciągu kilku tygo­dni wró­cisz do pracy w peł­nym wymia­rze.

Po czym znów zagłę­bia się w swoją pracę. Przy­glą­dam się, zbie­ram myśli.

Dla­czego nie pozwala mi wró­cić do moich obo­wiąz­ków już teraz? Cza­sem mam poczu­cie, jakby wszy­scy cho­dzili wokół mnie na palusz­kach, prze­ra­żeni, że mogła­bym się roz­sy­pać. Nie trak­tują mnie jak osoby powra­ca­ją­cej do zdro­wia, tylko jak dzi­wo­ląga. Wyjąt­kowo wątłego dzi­wo­ląga.

Wra­cam do pracy i prze­glą­dam tekst na ekra­nie kom­pu­tera. Ofi­cjalna strona inter­ne­towa oddziału Bry­tyj­skiej Orga­ni­za­cji Tury­styki w Dart­moor.

Dart­moor sta­nowi naj­więk­szy obszar gra­ni­to­wych wznie­sień w Wiel­kiej Bry­ta­nii, który roz­po­ściera się na prze­strzeni 932 kilo­me­trów kwa­dra­to­wych w środ­ko­wej czę­ści hrab­stwa Devon, two­rząc jedyne sku­pi­sko praw­dzi­wej dzi­kiej przy­rody w połu­dnio­wej Anglii. Więk­szość tego terenu zaj­mują bagni­ste tor­fo­wi­ska w postaci mokra­deł albo bagien. Wrzo­so­wi­ska są usiane wie­loma cha­rak­te­ry­stycz­nie kopu­la­stymi gra­ni­to­wymi wznie­sie­niami zwa­nymi torami (od cel­tyc­kiego słowa tor ozna­cza­ją­cego wieżę), które sta­no­wią zróż­ni­co­wane śro­do­wi­sko dla roz­woju fauny i flory. Cały obszar obfi­tuje w zna­le­zi­ska arche­olo­giczne dato­wane od neo­litu aż po epokę wik­to­riań­ską…

Chcę to zre­da­go­wać, spra­wić, żeby tekst pły­nął bar­dziej wartko, oży­wić go, ale słowa roz­ma­zują mi się przed oczami. Tor­fo­wiec… Kar­boń­ski… Kolę­do­wa­nie…

Nie­na­wi­dzę tego stanu cią­głego zamro­cze­nia umy­słu, oso­bli­wego wra­że­nia, które mam od czasu wypadku, że mój umysł stał się jedną z tych prze­past­nych szu­flad w sta­rej kuchni mojej matki, w dużym wik­to­riań­skim domu na wybrzeżu w Sal­combe. Szu­flady były zaku­rzone i zaba­ła­ga­nione, a moja matka, pozu­jąca na hipi­skę i nawie­dzona na punk­cie zdro­wej żyw­no­ści, co tydzień się­gała do nich i znaj­do­wała jakiś sło­iczek orga­nicz­nej musz­tardy albo miodu Manuka, o któ­rym kom­plet­nie zapo­mniała, i mówiła: „O rety! Zapo­mnia­łam, że to mamy”. Cza­sem musiała coś wyrzu­cić, mar­nu­jąc tym samym coraz bar­dziej top­nie­jącą for­tunę Kin­ner­sleyów, a cza­sem sło­iczek lądo­wał z powro­tem w szafce tylko po to, żeby znowu zostać zapo­mnia­nym, odszu­ka­nym i wyrzu­co­nym albo nie, i tak w kółko… I wła­śnie tak czuje się mój mózg od czasu wypadku. Nie wiem do końca, co tak naprawdę się w nim znaj­duje, bo kiedy umiesz­czam tam różne rze­czy, nie­kiedy prze­pa­dają bez wie­ści, a kiedy znowu je odnaj­duję, czę­sto oka­zują się bez­u­ży­teczne, z prze­kro­czoną datą przy­dat­no­ści do spo­ży­cia, mniej lub bar­dziej nad­psute.

Mój mózg ukrywa przede mną różne rze­czy.

Jest pięt­na­sta pięt­na­ście. Tak ciemno, że w biu­rze palą się świa­tła.

Pró­buję się zre­lak­so­wać. Może jestem dla sie­bie zbyt surowa. Stres zwią­zany z Lylą nie pomaga, podob­nie jak napię­cie mię­dzy mną i Ada­mem. Może wszy­scy potrze­bu­jemy wię­cej czasu. Tak od początku powta­rzali leka­rze: „Pro­szę być cier­pliwą, nie ocze­ki­wać natych­mia­sto­wych cudów. I pro­szę pamię­tać, że miała pani sporo szczę­ścia. Z cza­sem wróci pani do zdro­wia”. Zdia­gno­zo­wano u mnie „łagodne ura­zowe uszko­dze­nie mózgu”, nic gor­szego; naj­wy­raź­niej byłam nie­przy­tomna przez mniej niż sześć godzin. Zna­la­złam się w prze­dziale 13–15 punk­tów w skali Glas­gow1.

Gdy­bym dłu­żej była nie­przy­tomna, uzy­ska­ła­bym mniej punk­tów i ode­bra­liby mi prawo jazdy, przy­naj­mniej na rok. W pew­nym momen­cie, gdy stra­ci­łam przy­tom­ność, wła­ści­wie umar­łam, byłam w sta­nie śmierci kli­nicz­nej przez jakąś minutę, ale apa­ra­tura przy­wró­ciła mnie do życia. Dla­tego zosta­łam zakwa­li­fi­ko­wana do „łagod­nych”.

Łagodne ura­zowe uszko­dze­nie mózgu.

Jeśli cho­dzi o moją amne­zję wsteczną, to wszystko, czego nie pamię­tam sprzed wypadku, ma się poja­wić w ciągu naj­bliż­szych tygo­dni – zagu­bione wspo­mnie­nia powrócą niczym „wzgó­rza wyła­nia­jące się po powo­dzi”, jak to ujął jeden z psy­cho­lo­gów, aż w końcu cały kra­jo­braz odsłoni się, kiedy wody zale­wowe wsiąkną w zie­mię.

– Hej, czy to twój nowy samo­chód?

Wyrwana z zamy­śle­nia pod­no­szę wzrok. Andy gestem wska­zuje na okno: widzę kuzyna Adama, Harry’ego, który stoi obok nie­bie­skiego forda fie­sty zapar­ko­wa­nego tuż przed wej­ściem. Samo­chód jest nieco sfa­ty­go­wany, tu i tam pory­so­wany, ale to nic nie szko­dzi. Każdy samo­chód w Dart­moor jest nieco sfa­ty­go­wany i pory­so­wany. Podob­nie jak ja.

Harry macha do mnie. Jest podobny do rodziny Redwayów: przy­stojny, mło­dzień­czy. Wszy­scy oni tak wyglą­dają – kuzyni Redway­owie. Te oczy i te kości policz­kowe, tak bar­dzo cha­rak­te­ry­styczne. Harry pra­cuje doryw­czo, jeź­dzi po całej oko­licy, chyba że zarobi parę fun­cia­ków na sprze­daży samo­chodu. Nie­zły gaga­tek.

Ale da się lubić. Przy­po­mina mi młod­szą wer­sję Adama. Choć i sam Adam, kiedy jest w dobrym humo­rze, przy­po­mina mi młod­szego sie­bie. Dzi­siaj pra­gnę mojego męża tak bar­dzo jak tam­tego popo­łu­dnia, kiedy się pozna­li­śmy.

– Musisz być szczę­śliwa, że znowu masz cztery kółka. Nie wiem, jak ty sobie radzi­łaś bez samo­chodu… – Posyła mi uśmiech. – No dalej, Kath, idź do niego. Do zoba­cze­nia jutro.

Uprzejmy szef jesz­cze bar­dziej skraca mój i tak już skró­cony dzień pracy. Mogę wsiąść do swo­jego nowego samo­chodu, ode­brać Lylę ze szkoły i poje­chać do domu. Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze z moim mózgiem. Wszystko będzie dobrze z Lylą.

– Dzię­kuję – odpo­wia­dam. – Jesteś super­bo­ha­te­rem.

Biorę płaszcz prze­ciw­desz­czowy i wycho­dzę na chłodne popo­łu­dniowe powie­trze. Tro­chę się ocie­pliło, co ozna­cza, że zapewne będzie padał deszcz. Pod­pi­su­jemy z Har­rym doku­menty, po czym wrę­cza mi klu­czyki i mówi:

– Nie jest to fer­rari, ale posłuży ci dobre kilka lat.

Dzię­kuję mu, wsia­da­jąc do samo­chodu. A kiedy wol­nym kro­kiem odcho­dzi w kie­runku pubu, sie­dzę za kie­row­nicą, trzy­mam zimne twarde klu­czyki w dłoni i jestem prze­ra­żona. Zdaje mi się, że zapo­mnia­łam, jak się pro­wa­dzi. Nie robi­łam tego od czasu wypadku. Od czasu, gdy mroczne wody zalewu chciały mnie wcią­gnąć w swe błotne głę­biny.

Klu­czyk. Wkła­dasz klu­czyk do sta­cyjki. Prze­krę­casz. Włą­cza się sil­nik. Pamię­tasz? Daj spo­kój, Kath Redway, prze­cież robi­łaś to milion razy. Masz prawo jazdy od dzie­więt­na­stego roku życia. Robi­łaś to prak­tycz­nie codzien­nie przez osiem­na­ście lat. To się nazywa pro­wa­dze­nie samo­chodu.

Prze­krę­cam klu­czyk. Naci­skam stopą pedał. I jadę. Nie ude­rzam w pub Plume of Feathers. Nie roz­trza­skuję na kawałki okien z szyb­kami w oło­wia­nych ram­kach, nie wgnia­tam straż­ni­ków wię­zien­nych po służ­bie w stertę bar­wio­nego drewna i bute­lek po piwie. Pro­wa­dzę samo­chód.

Gdy mija lęk, jaki ogar­nął mnie tego popo­łu­dnia, popa­dam w coś na kształt eufo­rii. POTRA­FIĘ PRO­WA­DZIĆ AUTO. Kolejna zmiana nastroju. Teraz czę­sto mi się to zda­rza. Od czasu wypadku.

Uszczę­śli­wiona, a nawet lekko oszo­ło­miona, odbie­ram Lylę ze szkoły. Wygląda na nieco zbitą z tropu: sądziła, że pój­dzie na kółko poza­lek­cyjne, że będzie sama w cał­kiem nowym miej­scu, ale jest także zado­wo­lona, że poje­dzie wcze­śniej do domu, gdzie ludzie będą z nią roz­ma­wiać, gdzie będzie mogła poba­wić się z psami przy ogni­sku.

Albo uło­żyć tajem­ni­cze kształty z mar­twych ptasz­ków.

POTRA­FIĘ PRO­WA­DZIĆ AUTO!

Ale kiedy zbli­żamy się do skrętu, który pro­wa­dzi na otwarty teren wrzo­so­wisk, w dzi­kie pust­ko­wia, uświa­da­miam sobie, że zosta­wi­łam torbę w biu­rze. Byłam taka pod­eks­cy­to­wana nowym samo­cho­dem, że cał­ko­wi­cie o niej zapo­mnia­łam.

Pośpiesz­nie par­kuję raz jesz­cze przed sie­dzibą parku naro­do­wego. Dzień jest chłodny i mgli­sty, lekka mżawka pokrywa plam­kami przed­nią szybę.

A kiedy otwie­ram drzwi, Lyla odzywa się nie­wy­raź­nym gło­sem:

– Dokąd idziesz?

– Ni­gdzie, skar­bie. Tylko do biura. Zapo­mnia­łam torby.

– Nie! Nie idź!

– Lyla?

Odwra­cam się zasko­czona, nawet nieco zszo­ko­wana. Lyla trzę­sie się na tyl­nym sie­dze­niu.

– Mamu­siu, nie idź! Nie idź…

Dziwne. Lyla nie­po­koi się z powodu prze­róż­nych rze­czy: kształ­tów, dźwię­ków albo nie­wła­ści­wie dobra­nego gry­zą­cego pod­ko­szulka, ale rzadko reaguje lękiem, kiedy zostaje sama.

– Skar­bie…

– Nie! Mamu­siu! Możesz wię­cej nie wró­cić! Możesz już nie wró­cić!

– Lyla, to nie­do­rzeczne. Nie będzie mnie zale­d­wie przez chwilkę, naprawdę, obie­cuję.

Wycią­gam rękę, żeby ją uspo­koić, ale opę­dza się ode mnie, choć zacho­wuje się jakby nieco spo­koj­niej. Odwraca głowę, wpa­truje się w kro­ple desz­czu na szy­bie i czarny kształt wię­zie­nia.

Korzy­stam z oka­zji. Wyla­tuję jak strzała z samo­chodu, wpa­dam do biura, pędzę obok zasko­czo­nego szefa.

– Zapo­mnia­łam torebki!

Uśmie­cha się sze­roko.

– Aha.

Pory­wam torbę i pędzę z powro­tem w kie­runku samo­chodu, ale po dro­dze zauwa­żam coś na biurku Andy’ego. Rzą­dek okrą­głych sza­rych kamieni wiel­ko­ści dużych piłek gol­fo­wych albo dzi­kich jabłek. Pew­nie leżały tam przez cały dzień. W poło­wie zasło­nięte przez jego kom­pu­ter. I wszyst­kie one mają otwory.

Widzia­łam już kie­dyś takie same. Znam ten rodzaj kamieni. I wła­śnie to spra­wia, że prze­cho­dzą mnie ciarki.

– Słu­chaj – pytam, usi­łu­jąc zapa­no­wać nad drże­niem głosu – skąd je masz?

Andy pod­nosi na mnie wzrok, nie­bie­skawe świa­tło ekranu kom­pu­tera odbija się w jego oku­la­rach.

– Te kamyki? Ach… – Bie­rze do ręki jeden z nich i obraca go w świe­tle. – Ktoś je poukła­dał na gzym­sie okna, na zewnątrz, więc zabra­łem je do środka. Dziwne, co? Może jakiś tury­sta sobie nazbie­rał i zosta­wił je tutaj w nocy.

– Nie – odpo­wia­dam. – Nie sądzę…

W jego uśmie­chu poja­wiła się lekka kon­ster­na­cja.

– Słu­cham?

– Te nie są żadne stare kamie­nie.

Nachy­lam się i biorę do ręki jeden z więk­szych oka­zów. Zaska­ku­jąco ciężki: zapewne ma w środku jakąś rudę metalu. Otwór powstał na sku­tek wie­trze­nia skał, co ma klu­czowe zna­cze­nie dla okre­śle­nia źró­dła pocho­dze­nia danego kamie­nia. Ale Andy nie zna, oczy­wi­ście, ani źró­dła ich pocho­dze­nia, ani ich zna­cze­nia, ponie­waż nie zna folk­loru i mito­lo­gii Dart­moor. W końcu to ja się tym zaj­muję… To ja skoń­czy­łam arche­olo­gię, to ja prze­czy­ta­łam książki o folk­lo­rze i to ja piszę tek­sty do wszyst­kich bro­szur infor­ma­cyj­nych.

– To kamie­nie wiedźm.

Uśmiech znika z jego twa­rzy.

– Że co?

– Kamie­nie wiedźm.

Czuję nie­od­parte pra­gnie­nie, żeby pozbyć się tego przed­miotu z mojej dłoni. Zabrać je wszyst­kie i zako­pać daleko stąd… w Korn­wa­lii, Irlan­dii, Ame­ryce. Pró­buję ukryć swój irra­cjo­nalny lęk.

– Ludzie z wrzo­so­wisk kła­dli je na para­pe­tach okien albo wie­szali na sznur­kach nad drzwiami wej­ścio­wymi do domu. Na­dal można je zoba­czyć w nie­któ­rych gospo­dar­stwach w Dart­moor, na praw­dzi­wym pust­ko­wiu. Trak­tuje się je z przy­mru­że­niem oka, ale podej­rze­wam, że są jesz­cze tacy, któ­rzy w to wszystko wie­rzą.

Spo­gląda na mnie, marsz­cząc brwi.

– Wiedźmy? Stare kobiety?

Obra­cam kamień w dło­niach i uspo­ka­jam samą sie­bie.

– Nazy­wano je także kamie­niami od złego uroku. Uwa­żano, że mają apo­tro­pa­iczną moc. – Nie cze­kam, aż zada pyta­nie. – Apo­tro­pa­iczny ozna­cza, że mają odpę­dzać zło i odczy­niać czarną magię. Umiesz­czano je w pobliżu okien i drzwi, aby bro­nić dostępu wiedź­mom. – Odkła­dam kamień, bar­dzo ostroż­nie, obok jego braci i nie mogę się powstrzy­mać, żeby nie zer­k­nąć na moje biurko. – Albo… żeby nie pozwo­lić im uciec. Ktoś poukła­dał te kamie­nie w rządku na para­pe­cie naszego okna w nocy, tak? To musiało być celowe dzia­ła­nie.

Andy wpa­truje się w kamie­nie. Desz­czowy dzień na zewnątrz chyli się ku koń­cowi. Dostrze­gam Lylę na tyl­nym sie­dze­niu samo­chodu. Sie­dzi sztywno wypro­sto­wana. Wbija we mnie wzrok. I nawet nie mru­gnie okiem.

Lych Way

Wto­rek rano

Adam od dzie­się­ciu minut szedł drogą, pogrą­żony w swo­ich myślach, zanim uświa­do­mił sobie, że to Lych Way. Dawna droga zmar­łych. Jej nazwa pocho­dzi z cza­sów, gdy miesz­kańcy Dart­moor byli zmu­szeni nosić trumny ze zmar­łymi do kościoła para­fial­nego, który znaj­do­wał się dokład­nie po prze­ciw­nej stro­nie wrzo­so­wisk, w Lyd­ford.

Przy­sta­nął w miej­scu osło­nię­tym od prze­ni­kli­wego wia­tru, obok kępy ciem­nych sosen, i wyobra­ził sobie taką wła­śnie scenę – tuzin wie­śnia­ków w łach­ma­nach dźwiga drew­nianą trumnę z Bel­le­ver Tor przez potok Cow­sic, to wspi­na­jąc się, to znów scho­dząc po ponu­rych gołych wzgó­rzach Lynch Tor, Bag­ga­tor Clap­per, Cata­loo Steps.

A co robili, kiedy stan wody na wyso­ko­ści Cata­loo był wysoki? Musieli brnąć w lodo­wa­tej wodzie do pasa, trzy­ma­jąc trumnę nad gło­wami, zanim ruszyli wzdłuż Corpse Lane do Wil­l­swor­thy. Wszystko po to, żeby dostar­czyć zmar­łych do usta­lo­nego dekre­tem miej­sca wiecz­nego spo­czynku.

Nie­śli te ciała pra­wie dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Dwa­dzie­ścia potwor­nych kilo­me­trów.

Idąc dalej, Adam lustro­wał wzro­kiem hory­zont, wypa­try­wał dzi­kich zwie­rząt, szu­kał uko­je­nia w przy­ro­dzie. Kiedy wspiął się na wznie­sie­nie, jego wzrok przy­kuła pustułka, która zawi­sła w powie­trzu na tle bia­łego zimo­wego nieba. Zatrzy­mał się instynk­tow­nie, żeby podzi­wiać nie­sa­mo­wite umie­jęt­no­ści tego ptaka, deli­katne trze­po­ta­nie skrzy­dłami, nie­spo­ty­kane, kunsz­towne.

„Ujeż­dża­jące wiatr”, tak nazy­wał te ptaki jego wujek. Bo pustułki tak wła­śnie wyglą­dają, kiedy zawi­sają w powie­trzu – jakby ujeż­dżały wiatr, brały go w posia­da­nie, przej­mo­wały nad nim kon­trolę, uno­siły się na tym nagłym przy­pły­wie powie­trza – a potem nagle prze­ra­ża­jąco ostro pikują, dopa­da­jąc swoją ofiarę, po czym zni­kają.

Adam szedł dalej Lych Way, dawną drogą zmar­łych, przy­pusz­cza­jąc, że ten krzyż musi być gdzieś tutaj, nie­da­leko, w pobliżu osady z epoki żelaza.

– Widzie­li­śmy kamienny krzyż, który został zde­wa­sto­wany, przy dro­dze obok Sit­ta­ford.

Tak wła­śnie powie­dział tury­sta, który to zgło­sił.

Jed­nak trudno było Ada­mowi sku­pić się na pracy. Miał nastrój bar­dziej mroczny niż te sosny. Sta­rał się ze wszyst­kich sił, ale dzi­siaj nie był w sta­nie zatra­cić się w kra­jo­bra­zie Dart­moor. Miał wra­że­nie, że świat ludzi go osa­cza… I te nara­sta­jące, nie­po­ha­mo­wane emo­cje, jakie czuł wobec żony, urazę, którą pró­bo­wał ukryć w tro­sce o zdro­wie psy­chiczne, w tro­sce o córkę. Ale jak miał stłu­mić takie emo­cje? To, co zro­biła, co powie­działa i o czym niby przy­pad­kiem zapo­mniała… Jak miał sobie z tym pora­dzić i uda­wać, że to nie ma zna­cze­nia?

Pra­gnął jedy­nie żyć swoim życiem i kochać swoją rodzinę, być zado­wo­lony z pracy, doglą­dać wrzo­so­wisk, napra­wiać płoty, poma­gać tury­stom, obser­wo­wać myszo­łowy nad Sour­ton Down, i zazwy­czaj był szczę­śliwy. Wszy­scy byli tacy szczę­śliwi… Jed­nak teraz jego rodzina się roz­pa­dała.

Zbli­ża­jąc się do prze­łazu, Adam przy­sta­nął, prze­sko­czył go i zanim ruszył dalej, zosta­wia­jąc daleko w tyle kwa­dra­towe plan­ta­cje zie­lo­nych drzew igla­stych, wcią­gnął głę­boko chłodne powie­trze. Usi­ło­wał nie myśleć o swo­jej rodzi­nie, usi­ło­wał nie pod­dać się roz­pa­czy ani tej nara­sta­ją­cej nie­chęci pomie­sza­nej z poczu­ciem winy. Kochał swoją żonę, pożą­dał jej, a jed­nak czuł coraz bar­dziej wzbie­ra­jącą w nim wście­kłość.

Lyla.

Jaki wpływ to wszystko miało na Lylę?

Zamknął oczy, żeby ukoić nara­sta­jące emo­cje, po czym jesz­cze raz powiódł wzro­kiem po ota­cza­ją­cym go kra­jo­bra­zie.

Po lewej stro­nie zoba­czył szma­rag­do­wo­zie­lony torf mokra­dła, nikły poblask namok­nię­tej trawy, migo­czą­cej w prze­lot­nych pro­mie­niach zimo­wego słońca. Powró­ciły wspo­mnie­nia… Miał osiem, może dzie­więć lat, razem z wuj­kiem Eddiem zacza­ili się, żeby zoba­czyć bekasa, który wła­śnie w tym miej­scu odby­wał swoje tańce godowe. Ptak szybko i gwał­tow­nie szy­bo­wał w górę, po czym nagle piko­wał z roz­cza­pie­rzo­nymi pió­rami ogona, wibru­ją­cymi w powie­trzu. Kto raz usły­szał ten dźwięk, ni­gdy go nie zapo­mni.

Kiedy wra­cali do domu w te dni nauki o pta­kach, ska­łach i stru­mie­niach, wujek uczył go sta­rego języka wrzo­so­wisk:

Przy­ćmieni zna­czy zmierzch. Sowi mrok to ciem­niej­sza jego odmiana. Kopa – sterta kamieni. Śli­ma­czyć się – obi­jać się. Piju­sek – strzy­żyk. Galij­ski krą­żek – pier­ścień elfów.

Wysy­sacz jabłek to osa. Jakież to piękne słowa, prawda?

Desz­czo­wi­sko – wiatr i deszcz, które sza­leją na wznie­sie­niach. Suchota – łam­liwe drewno. Zmróz – cie­niutka war­stwa sre­brzy­stego lodu, która pokrywa szro­nem liście, gałązki i trawę, kiedy po zwod­ni­czej odwilży w Dart­moor nad­cho­dzi ostry mróz, przy­po­mi­na­jący burzę powo­du­jącą goło­ledź, tylko nieco łagod­niej­szy. Do tego stop­nia pre­cy­zyj­nie musieli wyra­żać się rol­nicy – potrze­bo­wali odpo­wied­nich słów, aby opi­sać naj­pięk­niej­sze i naj­bar­dziej nie­zwy­kłe posta­cie mrozu, odwilży i lodu. Nie mieli innego wyj­ścia, bo od tego zale­żało ich życie – musieli wie­dzieć, kiedy zago­nić bydło do zagrody, dać schro­nie­nie kucom, doglą­dać z tru­dem zdo­by­wa­nych plo­nów, zatrosz­czyć się o młode jagnięta, które ssą mleko matki.

Kolejny, tym razem więk­szy prze­łaz. Zanim go poko­nał, Adam zła­pał oddech, zatrzy­mał się i rzu­cił okiem na hory­zont.

Każdy cen­ty­metr, każdy kilo­metr kwa­dra­towy. Widział wszystko tyle razy, a na­dal wpra­wiało go to w zachwyt. Szkocka kuro­pa­twa nad jesien­nym Ste­eper­ton, żywiąca się wrzo­sem zwy­czaj­nym i czar­nymi jago­dami. Polany Deeper Marsh z kru­szyną pospo­litą, gdzie przy­la­tują na ucztę żółte motyle, obwiesz­cza­jąc począ­tek póź­nego dart­mo­or­skiego lata. Jaski­nie Cuc­koo Rock, w któ­rych prze­myt­nicy nie­gdyś ukry­wali swoją brandy. I bez­kre­sna pusta prze­strzeń Lang­combe, po któ­rej wędro­wał w let­nie dni: tam, gdzie można było sobie wyobra­zić, że jest się jedy­nym czło­wie­kiem na świe­cie, pośród nija­kich połaci powie­wa­ją­cych traw i turzycy, cią­gną­cej się kilo­metrami nico­ści, bez żywej duszy w pobliżu, bez niczego do roboty, pod­czas gdy żar lał się z nieba, a w powie­trzu sły­chać było tylko brzę­cze­nie i szmer owa­dów, a oprócz tego chmury cicho pły­nące po nie­bie i bicie wła­snego serca.

Były to chyba naj­szczę­śliw­sze chwile jego życia – poza tymi, które spę­dzał z Lylą, swoją małą córeczką, ucząc ją o kru­kach i niec­kach skal­nych, waż­kach rów­no­skrzy­dłych i pur­pu­ro­wych stor­czy­kach. Kochała wrzo­so­wi­ska rów­nie mocno jak swo­jego ojca. Spę­dzali razem dłu­gie sło­neczne godziny, cho­dzili po Abbot’s Way, w stronę Run­dle­stone, odnaj­dy­wali starą chatę dymar­ską w pobliżu King’s Oven albo szu­kali jeżyn przy Dun­stone i Shil­stone, z ustami i pal­cami ubru­dzo­nymi na czarno, zębami na jasno­ró­żowo, i zaśmie­wali się – a póź­niej, na słodko nużący koniec tych dni, wra­cali samo­cho­dem do Huc­kerby, odbie­rali Kath spod super­mar­ketu, po czym sia­dali szczę­śliwi razem w domu, przy her­ba­cie i tale­rzu z cia­stem owo­co­wym. Lyla two­rzyła wymyślne kształty z uro­czych płat­ków kwia­tów, które zbie­rała i ukła­dała na kuchen­nym stole. Piękne, misterne wzory, które tylko ona w pełni rozu­miała. Albo kształty, które two­rzyła spe­cjal­nie dla taty.

Kie­dyś byli tacy szczę­śliwi.

Teraz wszystko się zmie­niło. Lyla była spe­szona, zalęk­niona i smutna, a czę­sto nie pozwa­lała nawet jemu – swo­jemu tatu­siowi! – przy­tu­lić się tak jak daw­niej. Teraz Lyla cza­sem patrzyła na niego, jakby zro­bił coś złego. A wszystko przez Kath, przez rodzinę Kin­ner­sleyów. To ich wina. Jed­nak cza­sem zda­rzało się, że zanim Lyla poło­żyła się do łóżka, zanim poszła spać, przy­tu­lała się tak bar­dzo mocno, tak roz­pacz­li­wie mocno, jakby bała się, że on też znik­nie nocą – podob­nie jak jej matka.

Nie wyglą­dało to dobrze. Adam usi­ło­wał odpę­dzić od sie­bie coraz bar­dziej natrętne, nie­po­ko­jące myśli. Tak jakby ich wszyst­kich wcią­gnęły dart­mo­or­skie trzę­sa­wi­ska – Dead Lake, Fox Tor, Honey­pool. Im bar­dziej wal­czyli, żeby się z nich wydo­stać, tym bar­dziej pogrą­żali się we fru­stra­cji i w zło­ści. Naj­le­piej się uspo­koić. Nie pogar­szać sytu­acji. Nie podej­mo­wać żad­nych pochop­nych kro­ków.

Adam zoba­czył stary krzyż. Wysoki na metr, z pokry­tym nalo­tem i poro­stami zie­lon­ka­wo­sza­rym okrę­giem z gra­nitu na samym szczy­cie. Praw­do­po­dob­nie anglo-cel­tycki, zapewne tysiąc­letni albo i star­szy. Ktoś musiał w niego ude­rzyć, i to dość mocno, bo go prze­wró­cił, zapewne jakiś idiota w SUV-ie, pijany i naćpany, który jeź­dził po bez­dro­żach i miał ubaw. Płyta na krzyżu była popę­kana, znisz­czona. Prze­trwała tyle wie­ków, a teraz została uszko­dzona, być może nie­od­wra­cal­nie. War­to­ściowa rzecz prze­stała ist­nieć.

Adam uklęk­nął obok zabyt­ko­wej kamien­nej płyty, pogła­skał zimny gra­nit, jakby to była grzywa zra­nio­nego źre­baka. Czuł pod pal­cami szorst­kie nie­rów­no­ści poro­stów. Czuł wła­sną bez­rad­ność. Pró­bo­wał pozbyć się na zawsze tych bez­u­ży­tecz­nych emo­cji. Pró­bo­wał być prak­tyczny.

Pocie­ra­jąc szorst­kie dło­nie jedna o drugą, żeby tylko nie czuć zimo­wego chłodu, wstał i ruszył w kie­runku sto­ją­cego w oddali land rovera, a kiedy tak szedł, pod­jął decy­zję w spra­wie krzyża. Bez względu na trud­no­ści spró­bują go napra­wić. Na tym prze­cież pole­gała jego praca – miał zacho­wać dla potom­no­ści to cenne miej­sce, od zabyt­ków po kra­jo­braz i ćwier­ka­jące kwi­czoły w Sous­sons. Posta­no­wił ura­to­wać naj­wię­cej, jak to moż­liwe, i prze­ka­zać to dzie­dzic­two następ­nemu poko­le­niu… Lyli, jej dzie­ciom.

Zadzwoni na Wydział Arche­olo­gii Uni­wer­sy­tetu w Exe­ter i powie im, żeby przy­słali eks­perta. Tak. Ten krzyż da się ura­to­wać.

Gdyby można było to samo powie­dzieć o miło­ści, pomy­ślał, idąc dalej drogą zmar­łych. Gdyby tak można było miłość napra­wić, zbu­do­wać od nowa, przy­wró­cić. Jed­nak kiedy zdep­cze się lojal­ność, kocha­jąca rodzina prze­staje ist­nieć, tak to się dzieje, prawda? A co, jeśli miej­sce miło­ści zajęła podejrz­li­wość, nawet pogarda, co wtedy? Dokąd to pro­wa­dzi? W jakim ciem­nym, mrocz­nym lesie się obu­dzisz? Może ścieżka, którą wybra­łeś, powie­dzie cię w jesz­cze bar­dziej nie­prze­nik­nioną ciem­ność.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Skala Glas­gow, GCS (ang. Glas­gow Coma Scale), jest uży­wana w medy­cy­nie i ratow­nic­twie medycz­nym w celu oceny poziomu przy­tom­no­ści pacjenta (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]