Czarna woda - S.K. Tremayne - ebook + książka

Czarna woda ebook

S. K. Tremayne

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy porywający thriller psychologiczny autora bestsellerowej powieści Bliźnięta z lodu.

Hotel Stanhope mieści się na malowniczej i odludnej wyspie Dawzy otoczonej ujściem rzeki Blackwater. Rzeki, w której kryje się zabójcza pułapka. Podczas hucznej imprezy z okazji otwarcia hotelu dochodzi do tragedii. Beztroska kąpiel kończy się śmiercią pięciorga gości porwanych przez zdradliwy prąd – Czarną Wodę.

Hannah, która pracuje w hotelu, była świadkiem tego wypadku, przez co nabawiła się panicznego strachu przed wodą i nie może opuścić wyspy. Uwięziona na Dawzy próbuje dociec, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, i odkrywa mroczną tajemnicę. Okazuje się, że sama również nie jest bezpieczna…

Historia, która wywołuje gęsią skórkę. Znakomicie przedstawia walkę młodej kobiety z paraliżującym strachem.

„Daily Mail”

Klimatyczna sceneria, świetnie nakreślone postacie i trzymająca w napięciu akcja – niczego tu nie brakuje. Ta historia działa na wyobraźnię.

Alex Lake

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 396

Oceny
3,9 (164 oceny)
61
53
27
16
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Esclavo

Całkiem niezła

Duszna, mroczna jednak nie porywająca.
10
aplerr

Nie polecam

Tak wymuszonej, nudnej i bezsensownej książki nie czytałam już dawno, a głupota głównej bohaterki sprawiała wręcz fizyczny ból, kiedy biłam się w czoło za każdym jej durnym posunięciem. Ta książka była o niczym, a intryga wzięła się chyba z powietrza, albo autor pod koniec przypomniał sobie, że powinien umieścić w tej książce jakąś zagadkę. Jedynym plusem tej powieści jest tempo, w jakim potrafiła mnie uśpić z nudów. Wielkie rozczarowanie.
10
elakoza

Z braku laku…

Przekombinowana.
10
Soltysiuk

Nie oderwiesz się od lektury

idealna, pronikliwa, niesamowita historia
00
Iwklim

Całkiem niezła

Sięgnęłam po tę książkę skuszona entuzjastyczną opinią na którejś grupie czytelniczej. "Czarna woda" S.K. Tremayne jednak mnie zawiodła. Choć pomysł wydaje się niezły, to jakoś nie przekonała mnie ta opowieść. Nie kupuję historii o kobiecie, która wskutek fobii przed wodą nie może się wydostać z wyspy, gdzie utknęła w luksusowym hotelu, w którym pracuje. Nie może, bo niemal umiera, gdy tylko wejdzie do wody. Prom odpada, helikopter rzekomo nie ma gdzie wylądować. Naciągane to mocno. Gdyby pominąć jednak tę wiarygodność, to fabuła, która toczy się w dwóch płaszczyznach czasowych, może wciągnąć, choć zdarzają się i tu denerwujące dłużyzny. Końcówka całkiem dobra, ale to nie wystarczy, by ta powieść została mi na dłużej w pamięci.
00

Popularność




OD AUTORA

Wyspa Dawzy jest two­rem fik­cyj­nym, połą­cze­niem kilku auten­tycz­nych wysp przy malow­ni­czych odlud­nych wybrze­żach Essexu, Suf­folku i Nor­folku. Rzeka Blac­kwa­ter ist­nieje naprawdę wraz ze swo­imi łowi­skami ostryg, przy­sta­niami i rezer­wa­tami pta­ków. Pozwo­li­łem sobie jed­nak na pewną swo­bodę w odnie­sie­niu do jej topo­gra­fii, zmie­nia­jąc poło­że­nie i nazwy miej­sco­wo­ści oraz przy­pi­su­jąc jej zapo­ży­czone cechy. Mam nadzieję, że ci, któ­rzy mieli szczę­ście poznać ten wyjąt­kowy zaką­tek Anglii, potrak­tują mnie z pobłaż­li­wo­ścią.

Jak zawsze pra­gnę podzię­ko­wać moim nie­oce­nio­nym redak­tor­kom Jane John­son i Pho­ebe Mor­gan, a także mojej agentce Euge­nie Fur­niss, które przy­czy­niły się do powsta­nia tej książki i wspie­rały mnie pod­czas cięż­kiej próby lock­downu.

Dla Gwiazdy, wciąż

ROZDZIAŁ 1

HAN­NAH, teraz

Woda. To tylko woda.

Nic poza tym.

Więc nie dra­ma­ty­zuj.

Ale nawet kiedy to sobie powta­rzam, leżąc w ciem­nym pokoju ze wzro­kiem wle­pio­nym w sufit, w mojej gło­wie roz­lega się drugi głos. Tylko woda? Tylko?

Woda jest wszę­dzie. Moje ciało składa się z wody, z wody pocho­dzi życie i woda była tre­ścią mojego snu. Dora­sta­łam nad rzeką, która toczy swoje wody do morza. Jako dziew­czynka marzy­łam, że kie­dyś będę podró­żo­wać po świe­cie i żeglo­wać po bez­kre­snych wodach oce­anów.

Tylko woda? Uży­wamy wody codzien­nie do picia i przy­rzą­dza­nia posił­ków; myjemy się w niej, nur­ku­jemy i pły­wamy; żeglu­jemy po wod­nych szla­kach i osie­dlamy się nad wodą.

Toniemy w niej…

Obra­cam głowę na poduszce i zaci­skam powieki.

Bawimy się w wodzie, roz­bry­zgu­jemy ją, chla­piemy się i plu­skamy, taplamy się, opry­sku­jemy i pole­wamy. Seks to w głów­nej mie­rze woda – wil­gotne soki, fale gorą­cej krwi pod roz­pa­loną skórą, mokry ślad poca­łunku zasy­cha­jący na policzku.

Wsta­waj, Hanny.

Uno­szę powieki i spo­glą­dam na nie­wielki wyświe­tlacz zegara. Cyfry lśnią przy­ja­zną zie­loną poświatą. Jest 5.36.

Dla­czego cią­gle budzę się mię­dzy piątą a szó­stą nad ranem? Ta bar­ba­rzyń­ska pora stała się moją Godziną Prze­bu­dze­nia. I tak jest pra­wie codzien­nie, od kiedy TO się wyda­rzyło. Cza­sami, kiedy leżę w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu otu­lona koł­drą jak mumia i zaci­ska­jąc powieki, opę­dzam się od złych myśli, udaje mi się zapaść z powro­tem w coś podob­nego do snu. A wtedy nawie­dza mnie pstro­katy koro­wód maja­ków niczym nie­pro­szony cyrk przy­by­wa­jący do mia­sta – parada upior­nych klau­nów, zło­wro­gich kugla­rzy, nie­zdar­nych dzi­wo­lą­gów i olbrzy­mich ryczą­cych słoni. A wśród nich ja.

Czę­sto po pro­stu leżę i zasta­na­wiam się, czy powin­nam zwlec tyłek z łóżka, skoro naj­praw­do­po­dob­niej i tak nie zdo­łam już zasnąć. Jed­nak wiem, że jeśli wstanę i na dobre otwo­rzę oczy, zmar­nuję czas naj­więk­szej wydaj­no­ści mojego mózgu na bez­owocne roz­my­śla­nie i powtórne roz­grze­by­wa­nie wspo­mnień. Tym­cza­sem wielki budy­nek, w któ­rego wnę­trzu tkwię, zacznie budzić się do życia – ciszę poranka wypeł­nią stłu­mione chi­choty poko­jó­wek prze­my­ka­ją­cych w pośpie­chu kory­ta­rzem, pogwiz­dy­wa­nie kucha­rza i brzęk naczyń; poczuję woń sma­żo­nego bekonu i zapewne znów usły­szę, jak goście z pokoju numer czter­na­ście upra­wiają żywio­łowo seks na dzień dobry. Wtedy już naprawdę będę musiała wstać.

Odkręcę wodę, żeby wziąć prysz­nic. Zago­tuję wodę, żeby zapa­rzyć her­batę. Wypiję kawę, na którą zużyję moż­li­wie jak naj­mniej wody. Mocną i czarną jak wszyst­kie kolejne, bo sie­dząc w biu­rze nad recep­cją, będę potrze­bo­wała nie­jed­nej kawy, żeby poskro­mić zie­wa­nie, które jest ceną za przed­wcze­sną pobudkę.

Wsta­waj.

Tym razem posłusz­nie zrzu­cam z sie­bie koł­drę. Się­gam do lampki noc­nej, ale po chwili zasta­no­wie­nia cofam rękę. Lubię ciem­ność. W ciem­no­ści tyle rze­czy może się ukryć. Zresztą nie jest abso­lut­nie ciemno – zbliża się peł­nia i deli­katna sre­brzy­sta poświata prze­lewa się mię­dzy roz­chy­lo­nymi zasło­nami. Zasło­nami, które mają za zada­nie chro­nić mnie przed zatrwa­ża­ją­cym wido­kiem rzeki Blac­kwa­ter.

Gdy wycią­gam rękę w stronę drzwi, palce natra­fiają na miękki nie­bie­ski szla­frok. Jest cie­pły i miły w dotyku. I na pewno nie jest wiedźmą wiszącą na haku.

To prze­szy­wa­jące wspo­mnie­nie poja­wia się nie­ocze­ki­wa­nie.

Kiedy mia­łam sie­dem lat, obu­dzi­łam się pew­nej nocy i zoba­czy­łam swój długi zimowy płaszcz zawie­szony na drzwiach. Tylko że w pół­mroku ten nie­winny płaszcz wyglą­dał jak wiedźma ze skrę­co­nym kar­kiem dyn­da­jąca na sza­fo­cie, którą widzia­łam na obrazku w książce o wiedź­mach. Zaczę­łam krzy­czeć z prze­ra­że­nia i krzy­cza­łam tak długo, aż mama przy­bie­gła do mojej sypialni. Tuliła mnie, tak jak cie­pła woda otula miękki kora­lo­wiec, a jej oddech pach­niał winem i mię­tową pastą do zębów. Ale było w nim tyle miło­ści. Nawet teraz odór lekko prze­tra­wio­nego wina koja­rzy mi się z miło­ścią.

W te cudowne noce, kiedy taty nie było w domu, mama mówiła: „No dobra, Hanny, chodź”, a ja zry­wa­łam się rado­śnie i ści­ska­jąc wystrzę­pioną łapkę misia Tof­fee, drep­ta­łam za nią chłod­nym kory­ta­rzem do jej cie­płego łóżka, gdzie mogłam prze­spać resztę nocy bło­gim, wol­nym od kosz­ma­rów snem. Zapo­mi­na­łam o wszyst­kich wiedź­mach świata. Strach zni­kał bez śladu, moje serce ude­rzało wol­niej, a oddech był głę­boki i spo­kojny niczym morze w pogodny letni dzień. Zasy­pia­łam, wdy­cha­jąc zapach per­fum i mydła domo­wej roboty. Zapach mamy.

Puszy­sty szla­frok otula mnie i ogrzewa. Wsu­wam bose stopy w pan­to­fle. W basku księ­życa widzę czaj­nik i imbryk do her­baty… ale jakaś nie­prze­parta siła cią­gnie mnie do okna. Wiem, że to zro­bię. Muszę spoj­rzeć na Blac­kwa­ter.

Zawsze tak jest. W nie­które dni nie mogę znieść jej widoku; nie odsu­wam wtedy zasłon i ukry­wam się przed nią. Cza­sami nawet idąc na śnia­da­nie przez hote­lową jadal­nię, celowo odwra­cam wzrok od wyku­szo­wego okna, za któ­rym roz­ta­cza się słynna malow­ni­cza pano­rama. Czuję na sobie spoj­rze­nia gości i wyobra­żam sobie, że myślą: Dla­czego ona tak dziw­nie patrzy w bok.

Ale zda­rzają się rów­nież takie dni jak dzi­siaj, kiedy pod­daję się i patrzę na nią. Na mojego wroga. Moje życie. Mój dom i moje wię­zie­nie. Patrzę, jak Blac­kwa­ter, na wpół rzeka, na wpół morze, toczy swoje na wpół słod­kie, na wpół słone wody. Wszyst­kiego po poło­wie, ale sumą jest stu­pro­cen­towa groza.

Roz­chy­lam zasłony szyb­kim ruchem, jak­bym zdzie­rała pla­ster z rany. Rzeka wciąż jest na swoim miej­scu. Nie znik­nęła. Mroczny głę­boki nurt prze­ta­cza się obok hotelu z zachodu na wschód. Niebo jest bez­chmurne i odbi­cie księ­życa prze­cina ciemne fale niczym wybru­ko­wany sre­brem trakt. Na prze­ciw­le­głym brzegu czerni migocą smęt­nie poma­rań­czowe i czer­wone świa­tełka Gol­han­ger.

Chcę poczuć jej zapach. Muszę wcią­gnąć go w noz­drza, w prze­ciw­nym razie znowu zacznę się bać. Zgod­nie z zale­ce­niem tera­peuty wycho­dzę zmo­rom naprze­ciw.

W moim pokoju znaj­duje się solidne okno, które har­mo­ni­zuje z geo­r­giań­skim sty­lem budynku. Ma swoje lata, więc ciężko cho­dzi i trzeba sporo się namę­czyć, żeby je pod­nieść, ale mój wysi­łek zostaje nagro­dzony – przy­pływ musiał już się zacząć, bo nasy­cone ozo­nem powie­trze ma cudowną słod­kawo-słoną woń, a nie zala­tuje bło­tem i zgni­li­zną.

Wcią­gam głę­boki haust powie­trza przy wtó­rze nie­prze­rwa­nego jazgotu wod­nych pta­ków, które budzą się przed świ­tem. Wydaje mi się, że roz­po­znaję świ­stuny, ohary i kamusz­niki, ale ni­gdy nie jestem do końca pewna. Na wyspie żyje mnó­stwo gatun­ków ptac­twa i przez więk­szość dnia sły­szę ich głosy, a czę­sto rów­nież przez całą noc. Kiedy wytę­żam wzrok, widzę je w ciem­no­ści. Wystra­szone hała­sem otwie­ra­nego okna z trze­po­tem skrzy­deł ula­tują w noc niczym małe pło­chliwe duszki.

A cóż to takiego?

Mała, lecz ele­gancka moto­rówka koły­sze się na falach zacu­mo­wana przy pomo­ście. Nie wiem, do kogo należy. Widzę ją pierw­szy raz. Czyżby to była zapa­sowa łódź Freddy’ego? Cho­ciaż nie, nie byłaby aż tak zadbana. I wygląda na drogą. Może przy­pły­nął nią któ­ryś z gości. Nie­któ­rzy zja­wiają się tu dys­kret­nie. Czę­sto widuję tutaj łodzie, gdy tylko star­cza mi odwagi, żeby spoj­rzeć na rzekę.

Moje lęki zaczy­nają się kotło­wać.

Zro­bię to. Dam radę. Dla­czego nie? W tej chwili? Mogła­bym wsko­czyć na pokład, uru­cho­mić sil­nik i odpły­nąć. Bo prę­dzej czy póź­niej fala stra­chu w mojej gło­wie musi wresz­cie się cof­nąć. Wiem, że to tylko kwe­stia czasu. A może wła­śnie nad­szedł ten dzień? Nie­spo­dzie­wany, ale wycze­ki­wany?

Czy to może być już teraz?

Teraz!

Otwie­rają się drzwi. Nie mogę zmar­no­wać tego nagłego przy­pływu odwagi. Ukradnę łódź, ale co tam. Oddam ją na dru­gim brzegu. Wzbie­ra­jąca nadzieja przy­pra­wia mnie o mro­wie­nie, które jest wręcz nie do znie­sie­nia.

Ubie­ram się. Jestem gotowa. Uchy­lam drzwi i ostroż­nie wyglą­dam na zewnątrz, jak­bym zamie­rzała popeł­nić prze­stęp­stwo. Bo chyba wła­śnie tak jest.

Czuj­nik dymu patrzy na mnie czer­wo­nym owa­dzim okiem. Jest cicho jak makiem zasiał. Goście spod czter­nastki chyba jesz­cze śpią. Poko­jówki też. O tej porze nikt się tu nie kręci. Nic nie może mnie powstrzy­mać.

Ruszam truch­tem, ale w poło­wie kory­ta­rza skrę­cam w lewo. Nie chcę prze­cho­dzić przez główny hol, mimo że jest to naj­krót­sza droga. Ktoś mógłby mnie zoba­czyć, a dosyć już naro­bi­łam kło­po­tów.

Jesz­cze raz skrę­cam w lewo i docie­ram do wyj­ścia ewa­ku­acyj­nego. Wiem, że drzwi z poprzeczną listwą naci­skową nie są pod­łą­czone do alarmu. Wystar­czy je pchnąć. I wiem, że tuż za pro­giem zaczyna się stroma żwi­rowa plaża. Będę sły­szała chrzęst pod sto­pami, zbie­ga­jąc w dół. A potem odwiążę cumę, uru­cho­mię sil­nik i odpłynę. Ucieknę z mojego wię­zie­nia.

Wydaje mi się to tak nie­re­alne, że pocę się z ner­wów. Naci­skam alu­mi­niową listwę i drzwi otwie­rają się z gło­śnym skrzy­pie­niem, które ginie wśród pta­sich okrzy­ków. Ale gdy tylko robię parę kro­ków przed sie­bie, zaczyna się jazda.

No oczy­wi­ście. Wie­dzia­łam, że tak będzie. Kogo chcia­łam oszu­kać? Co ja sobie wyobra­ża­łam? Jaki to w ogóle ma sens?

Ogar­nia mnie strach przed samym napa­dem stra­chu.

Ber­ni­kle gęgają w ciem­no­ści, jakby naśmie­wały się z prze­ra­żo­nej idiotki, która stoi znie­ru­cho­miała w bla­sku księ­życa. Mój mózg zdaje się skwier­czeć niczym prze­cią­żona insta­la­cja elek­tryczna; mam wra­że­nie, że zacznie dymić jak stare prze­wody we wschod­nim skrzy­dle hotelu, gdzie na­dal trwa remont. Nie mogę zła­pać odde­chu, jakby ktoś zaci­skał mi dło­nie na szyi. Mam zawroty głowy, jakby w mojej czaszce prze­le­wała się woda, a świat staje się roz­myty. Cza­sami zda­rza się, że zupeł­nie nic nie widzę. Potem moje serce zaczyna wście­kle łomo­tać, a jego bole­sne ude­rze­nia roz­sa­dzają mi klatkę pier­siową. Wiem, jakie to nie­bez­pieczne, bo kilka razy zemdla­łam. Czy­ta­łam, że skrajna tachy­kar­dia wywo­łana paniką mogłaby nawet mnie zabić – takie przy­padki należą do rzad­ko­ści, ale się zda­rzają. Już na samą myśl o tym czuję się jesz­cze gorzej.

Mój strach sam w sobie spra­wia, że jesz­cze bar­dziej się boję. Czuję kłu­cie w piersi, jakby moje roz­sza­lałe serce pró­bo­wało poła­mać mi żebra. Tego już za wiele. Robi się naprawdę groź­nie.

Odwrót, odwrót! Roz­dy­go­tana z emo­cji szyb­kim kro­kiem wyco­fuję się do budynku, pozo­sta­wia­jąc rzekę w tyle. Wiem, że dzi­siaj już na nią nie spoj­rzę. Drzwi zatrza­skują się za moimi ple­cami i cisza bie­rze mnie w nie­wolę. Prze­gra­łam. Jak zwy­kle. Osu­wam się po ścia­nie na pod­łogę, zawsty­dzona wła­snym tchó­rzo­stwem.

Tętno zwal­nia, paniczny strach ustę­puje, ale teraz ogar­nia mnie smu­tek. Łzy ciekną mi po twa­rzy. Cie­pła słona woda. Dla­czego wycieka z nas aku­rat słona woda, kiedy jest nam smutno?

Ale to tylko woda, a mój orga­nizm wydziela jej całe mnó­stwo. Ska­puje z mojego pod­bródka i spływa mię­dzy bla­dymi pal­cami.

Och, Han­nah, mała Hanny, nie prze­sko­czysz tego.

ROZDZIAŁ 2

Moje łzy dawno wyschły. Mam na sobie czy­ste dżinsy i śnież­no­białą sta­ran­nie wypra­so­waną bluzkę, a różowy swe­te­rek z kasz­miru przy­daje mi szyku. Jest to nie­zbędny ele­ment mojego ubioru, bo cho­ciaż więk­szość czasu spę­dzam w biu­rze na zaple­czu, bądź co bądź pra­cuję w luk­su­so­wym hotelu. Nie muszę się stroić jak Leon, który jest por­tie­rem, czy Ali­stair, mene­dżer, jed­nak powin­nam wyglą­dać „god­nie”, kiedy prze­cho­dzę przez ogól­nie dostępne pomiesz­cze­nia.

Nato­miast nie powin­nam wymy­kać się na plażę bla­dym świ­tem i kraść moto­ró­wek. To nie jest „godne”. Nie powin­nam rów­nież kulić się na pod­ło­dze, szlo­cha­jąc z roz­pa­czy i stra­chu, gdy Helena, poko­jówka z Pol­ski, nad­cho­dzi wła­śnie kory­ta­rzem ze świeżą zmianą pościeli. Na szczę­ście zdo­ła­łam w porę odpeł­znąć w cień, gdzie pozo­sta­łam nie­zau­wa­żona.

Teraz znów widzę Helenę, która macha mi na powi­ta­nie, kiedy idę w stronę recep­cji. Pcha wózek wypeł­niony środ­kami czy­sto­ści, maleń­kimi ele­ganc­kimi mydeł­kami i bute­lecz­kami szam­ponu, saszet­kami Earl Greya i kap­suł­kami Nespresso. Potrafi dopro­wa­dzić pokój do ide­al­nego stanu w ciągu osiem­na­stu minut, za co dyrek­cja bar­dzo ją ceni.

– Miłego dnia! – pozdra­wiam ją, siląc się na pogodny ton.

Helena posyła mi prze­bie­gły uśmiech, po czym gestem daje do zro­zu­mie­nia, że chce się ze mną podzie­lić jakąś sen­sa­cyjną nowiną.

– Ci ludzie z pokoju czter­na­ście. Rany boskie, Han­nah!

– Czyżby tym razem naprawdę roz­wa­lili łóżko?

Helena pod­cho­dzi bli­żej, ale wtedy zauwa­żamy Owena, mło­dego kucha­rza o różo­wej cerze, który wła­śnie idzie w stronę kuchni, zapi­na­jąc guziki bia­łego far­tu­cha. Plot­ko­wa­nie o gościach nie jest mile widziane, w każ­dym razie nie wypada robić tego publicz­nie, więc odsu­wamy się od sie­bie skru­szone.

– Do zoba­cze­nia póź­niej! – szcze­bio­czę.

Helena uśmie­cha się sze­roko i wra­camy do swo­ich zajęć. W recep­cji witam się z Danielle, miej­scową trzy­dzie­sto­latką o suro­wej uro­dzie, tle­nio­nych wło­sach i moc­nym maki­jażu. Danielle jest inte­li­gentna i przy­ja­zna, ale zawsze odro­binę chłodna. Podobno sypia z Loga­nem Mac­kin­layem zwa­nym Macan­tem, naszym genial­nym sze­fem kuchni. A może sypiali ze sobą, ale już prze­stali? O per­so­nelu też krążą plotki i nie­które do mnie docie­rają.

Danielle sie­dzi ze wzro­kiem wle­pio­nym w Księgę.

Od dnia ponow­nego otwar­cia hotel Stan­hope pro­wa­dzi wytworną księgę gości w sta­rym stylu. Uży­wamy jej celowo, żeby przy­wo­łać ducha daw­nej świet­no­ści Stan­hope. To ja wpa­dłam na ten pomysł.

Mogli­by­śmy zała­twiać wszyst­kie for­mal­no­ści za pomocą tabletu, jed­nak uży­wamy sta­ro­mod­nej księgi opra­wio­nej w skórę z ozdob­nymi tło­cze­niami. Kupi­li­śmy nawet parę wiecz­nych piór Visconti do kom­pletu. To prze­sła­nie dla gości, któ­rzy widzą już na samym początku, że ten hotel pod­cho­dzi do swo­jej misji w spo­sób nie­ba­nalny i wytworny. Nale­gamy, aby każdy się wpi­sy­wał. Ta księga jest jak nasza rodzinna Biblia. Ni­gdy nie kła­mie i można w niej zna­leźć całą prawdę. Ile­kroć ją widzę, ogar­nia mnie duma.

Mój pomysł.

Wspi­nam się po wytwor­nych krę­tych scho­dach, które są chlubą tego budynku. Klatka scho­dowa prze­szła reno­wa­cję pod koniec ubie­głego roku i na ścia­nach pokry­tych biało-nie­bie­ską prąż­ko­waną tapetą w edwar­diań­skim stylu wiszą ory­gi­nalne obrazy przed­sta­wia­jące scenki ze wschod­niego wybrzeża Anglii – łodzie rybac­kie z czer­wo­nymi żaglami u ujścia Stour, połów ostryg przy brzegu Mer­sea.

Za każ­dym razem, gdy idę po tych scho­dach, też czuję lekki przy­pływ dumy, bo poma­ga­łam pro­jek­tan­tom wybrać tapetę – chcia­łam, żeby har­mo­ni­zo­wała z nie­bem, powie­trzem i wodą na zewnątrz. Prze­piękne obrazy i rysunki przy­niósł Oli­ver, który praw­do­po­dob­nie miał je od dawna i trzy­mał w jed­nym ze swo­ich licz­nych domów.

Wcho­dzę do biura. Pozba­wione ścia­nek dzia­ło­wych wnę­trze jest urzą­dzone nowo­cze­śnie, ale sty­lowo. Loz sie­dzi już przy biurku ze wzro­kiem wle­pio­nym w moni­tor. Asy­stentka mene­dżera. Czter­dzie­ści trzy lata. Roz­wie­dziona. Zabawna, ze skłon­no­ścią do iro­nii. Bru­netka. Pół­krwi Włoszka. Po nie­uda­nej przy­go­dzie z papie­ro­sem elek­tro­nicz­nym wró­ciła do pale­nia. Loz Devivo. Kiedy zaczę­łam tu pra­co­wać – nie­całe dwa lata temu, cho­ciaż wydaje się, że to było tak dawno – spy­ta­łam ją, skąd ma takie nie­po­spo­lite imię.

– Skar­bie – powie­działa. – Na chrzcie dali mi na imię Lola. Wyobra­żasz sobie, jak to jest nazy­wać się Lola Devivo? Wszy­scy myślą, że grasz w por­no­lach. A Lolly brzmia­łoby tak, jak­bym wystę­po­wała w kra­cia­stej minió­wie. Więc wybra­łam Loz.

Dzi­siaj Loz mil­czy – lekko roz­ko­ja­rzona układa wargi w bez­gło­śne powi­ta­nie, po czym wraca do pracy.

Roz­sia­dam się w jed­nym z foteli biu­ro­wych war­tych tysiąc fun­tów każdy i włą­czam kom­pu­ter. Na moni­to­rze poja­wia się moja tapeta – zdję­cie pustyni Ata­kama u pod­nóża Andów. Naj­such­sze miej­sce na ziemi. Ani kro­pli desz­czu od pię­ciu­set lat. Kli­kam ikonkę prze­glą­darki, żeby wejść na stronę, którą sama zało­ży­łam i zapro­jek­to­wa­łam.

Takie było jedno z moich głów­nych zadań, kiedy awan­so­wa­łam ze sta­no­wi­ska spe­cja­listki od PR-u i prze­nio­słam się tutaj z Male­di­wów. Zbu­do­wać markę. Stwo­rzyć stronę inter­ne­tową na naj­wyż­szym pozio­mie. Przy­wró­cić fir­mie blask. Oto co powie­dział mi Oli­ver z wyra­zem nie­cier­pli­wego zapału w oczach.

Tak też uczy­ni­łam. Pierw­szym moim zada­niem była zmiana nazwy. Uzna­łam, że ta uży­wana od lat – Stan­hope Park Island Hotel – jest zarówno odstra­sza­jąco długa, jak i myląca. Nie mamy malow­ni­czego parku, a jedy­nie zadbane traw­niki z altan­kami, a wyspa jest zde­cy­do­wa­nie za mała, by się nią afi­szo­wać. Zresztą dzie­więć­dzie­siąt osiem pro­cent jej powierzchni zaj­muje będący pod ści­słą ochroną pra­stary las, w któ­rym nie wolno zerwać nawet kwiatka; przed­miot szcze­gól­nego zain­te­re­so­wa­nia naukow­ców, pełen świę­tych drzew oraz rzad­kich gatun­ków fauny. Żyją tam wie­wiórki, popie­lice, zające i kuny. Jeste­śmy dumni z naszych kun. O wiele bar­dziej niż z naszego parku, który w grun­cie rze­czy nie wygląda jak park. Dla­tego wyrzu­ci­łam go z nazwy, którą osta­tecz­nie skró­ci­łam do samego Stan­hope. Od razu wie­dzia­łam, że to był strzał w dzie­siątkę. Zacho­wa­łam nawią­za­nie do tra­dy­cji i posmak luk­susu, uni­ka­jąc zbęd­nej wynio­sło­ści. Szare oczy Oli­vera roz­bły­sły, kiedy mu o tym powie­dzia­łam. To jest to!

Sie­dząc przy biurku, prze­glą­dam naszą stronę. Wciąż jestem z niej dumna. Wszyst­kie te prze­my­ślane w każ­dym szcze­góle zdję­cia! Poświę­ci­li­śmy na nie kilka mie­sięcy. Butelki wina usta­wione w oknie restau­ra­cji. Pro­mień słońca prze­nika szla­chetny rubi­nowy płyn, a w tle widać biały żagiel na rzece.

Nad tym jed­nym uję­ciem pra­co­wa­li­śmy dwa dni, zanim nabra­li­śmy prze­ko­na­nia, że oddaje dys­kretną i nie­wy­mu­szoną atmos­ferę luk­susu, ale bez prze­sad­nego blich­tru. Kiedy wkro­czy­li­śmy na rynek – strona inter­ne­towa, reklamy, zapro­sze­nia dla dzien­ni­ka­rzy – po mie­siącu liczba rezer­wa­cji wzro­sła dwu­krot­nie, a potem podwo­iła się jesz­cze raz. Oli­ver kupił nam wszyst­kim szam­pana.

Otwie­ram kolejne zdję­cie. Zro­bione na zewnątrz. W tle łagodny błę­kit rzeki. Na ską­pa­nym w słońcu pół­mi­sku lśnią ostrygi w otwar­tych musz­lach, a obok czer­wieni się sos sza­lot­kowy. Przy stole śliczna dziew­czyna w let­niej sukience trzyma para­sol. Pamię­tam, że w rze­czy­wi­sto­ści dygo­tała od jesien­nego chłodu i popę­dzała foto­grafa: Weźże się, kurna, zacznij ruszać, cym­bale.

Kolejne zdję­cie. Freddy Nix, prze­woź­nik, pozuje na pomo­ście. To zdję­cie miało poka­zać, jak wyjąt­ko­wym miej­scem jest Stan­hope, hotel odcięty od świata – sześć lat w tej branży nauczyło mnie, że goście to uwiel­biają – na swo­jej nie­po­wta­rzal­nej wyspie poro­śnię­tej lasem, w któ­rym żyją mun­dżaki. Kwin­te­sen­cja angiel­skiego odlu­dzia zapew­nia­ją­cego schro­nie­nie przed pro­ble­mami codzien­nego życia.

Marsz­czę czoło i pochy­lam się nad moni­to­rem. Na zdję­ciu widać wyraź­nie jakąś łódź. Czy jest to ta sama moto­rówka, którą widzia­łam w mroku tego ranka? Moż­liwe. Trudno powie­dzieć.

W opusz­kach pal­ców doty­ka­ją­cych kla­wia­tury czuję nie­spo­kojne mro­wie­nie, sil­niej­sze niż zwy­kle. Uno­szę głowę, żeby zapy­tać Loz, czy też widziała tę łódkę albo czy zna kogoś, kto taką ma. Oka­zuje się jed­nak, że jestem sama w biu­rze. Byłam tak zamy­ślona, że nie zauwa­ży­łam, jak Loz wyszła. Pew­nie na lunch.

Moja komórka wydaje dźwięczny sygnał. Dosta­łam wia­do­mość. Pan Roz­ma­rzony Narze­czony pisze. Ben!

Han, skar­bie, ale­śmy naroz­ra­biali.

Odpi­suję mu z uśmie­chem na twa­rzy. Ode­zwał się do mnie mój facet. Męż­czy­zna, któ­rego kocham. Szef kuchni w gastro­pu­bie ze swo­imi sek­sow­nymi tatu­ażami. Już sama wia­do­mość od niego daje mi do zro­zu­mie­nia, że życie wcale nie jest takie złe. Przede wszyst­kim mam jego.

Jak? Wysa­dzi­li­ście kuch­nię? Ostrze­ga­łam, że z szyb­ko­wa­rem trzeba ostroż­nie.

Ha, ha, dobre, ale nie zga­dłaś. Pierw­szy raz mamy pełną salę na lun­chu, 30 nakryć, wszy­scy przy­szli. A Kev mówi, że odstra­szamy klien­tów!

Mój uśmiech robi się jesz­cze szer­szy. Ben jest auten­tycz­nie pod­eks­cy­to­wany i trudno mu się dzi­wić. Budo­wa­nie renomy takiego lokalu jest trud­niej­sze, niż mogłoby się wyda­wać, przy­pusz­czal­nie dla­tego, że puby, które ser­wują dania restau­ra­cyjne, należą do rzad­ko­ści.

Rany! Kocha­nie, jestem z cie­bie dumna! Gdy­bym tylko była tam z tobą, mogli­by­śmy się wyką­pać w szam­pa­nie. Zasłu­ży­łeś. Tak ciężko pra­co­wa­łeś. Trzeba to uczcić.

Cze­kam. Odpo­wiedź przy­cho­dzi po chwili.

Uczcimy. Może wysko­czymy jutro na drinka. W końcu ruszysz się z tej prze­klę­tej wyspy. Wyniosę cię stam­tąd, jeśli będę musiał.

Oooch, jakiś ty męski. To mi się podoba. Jutro bar­dzo chęt­nie.

Dobra, muszę zni­kać. Mamy tu młyn, ale jest super xx

Odkła­dam tele­fon i prze­cią­gam się, wciąż z uśmie­chem na twa­rzy. Ben we mnie wie­rzy. Może słusz­nie? To byłoby cudowne, gdyby rze­czy­wi­ście prze­niósł mnie na rękach nad wodą. Jak pannę młodą nad pro­giem.

Wstaję, pod­cho­dzę do okna i prze­sy­cona pozy­tywną ener­gią mówię sobie, że powin­nam roz­ko­szo­wać się malow­ni­czym wido­kiem Blac­kwa­ter. Grunt to opty­mizm.

Wyglą­dam na zewnątrz. Przy pomo­ście już nie ma czar­nej moto­rówki. Przy­pły­nęła w ciem­no­ści, ale teraz jest już gdzieś daleko stąd. Pew­nie na dru­gim brzegu. Chyba nie powin­nam się dzi­wić. Cza­sami odwie­dzają nas bar­dzo bogaci goście, któ­rzy zawsze robią to, na co mają ochotę.

ROZDZIAŁ 3

Pusta butelka po winie musu­ją­cym leży na pod­ło­dze. Musie­li­śmy ją kop­nąć w pory­wie namięt­no­ści. Jeden z podłuż­nych kie­lisz­ków też się prze­wró­cił. W obu nie zostało ani kro­pli. Wciąż mam przy­spie­szone tętno. Ale takie koła­ta­nie serca jest cał­kiem przy­jemne.

Ben wstaje z łóżka i zaczyna się ubie­rać – wyrzeź­bione nogi rug­by­sty wbija w czarne dżinsy, musku­larne ramiona zni­kają w ręka­wach bia­łej koszuli. Naj­chęt­niej leża­ła­bym dalej i przy­glą­dała mu się z podzi­wem, ale chcę go odpro­wa­dzić na prom. W mojej samotni każda chwila spę­dzona z nim jest bez­cenna.

– Hej, zacze­kaj. Pójdę z tobą na pomost.

Ben zerka w moją stronę, zapi­na­jąc guziki koszuli.

– Nie musisz, kocha­nie.

Patrzę mu w oczy. Wymow­nie.

– Ow­szem, muszę – odpo­wia­dam. – Nawet nie wiesz, jak mi cie­bie tutaj bra­kuje.

Jego twarz łagod­nieje, przy­bie­ra­jąc wyraz chło­pię­cej życz­li­wo­ści. Wygląda teraz mło­dziej; wydaje się, że też ma dwa­dzie­ścia osiem lat jak ja, a nie trzy­dzie­ści cztery. Pochyla się i całuje mnie w usta, czule i deli­kat­nie; o wiele deli­kat­niej niż pół godziny temu. Potem roz­gląda się po pokoju, omia­ta­jąc wzro­kiem butelkę, kie­liszki i sko­tło­waną pościel.

– Wygląda, jakby tu bomba wybu­chła – mówi.

– Nie schle­biaj sobie. Gra­nat co naj­wy­żej.

Mój narze­czony par­ska rado­snym śmie­chem i przy­gląda mi się, gdy w pośpie­chu wcią­gam na sie­bie ubra­nie.

– No dawaj, kobieto. Szybko, szybko.

Ubie­ram się posłusz­nie i w końcu staję przed nim w trze­wi­kach i płasz­czu, cho­ciaż wie­czór jest cie­pły jak na koniec wrze­śnia. Trzy­mam go pod rękę, gdy idziemy kory­ta­rzem, mijamy recep­cję i po żwi­ro­wym zbo­czu scho­dzimy na pomost. Prom jest już nie­da­leko; jego jaskra­wo­czer­wony kadłub prze­cina rado­śnie fale Blac­kwa­ter. Wygląda jak sta­tek z książki dla dzieci. Taki, który mógłby roz­ma­wiać z pocią­gami.

Opie­ram głowę na masyw­nym ramie­niu Bena. Wciąż czuję się jesz­cze tro­chę roz­ma­rzona po chwi­lach namięt­no­ści. Zapada zmierzch. Ben mil­czy.

– Wszystko w porządku? – pytam, spo­glą­da­jąc na niego.

Ben stoi zwró­cony w stronę wyspy i patrzy w zadu­mie na okna pustych pokoi we wschod­nim skrzy­dle hotelu. Albo na ciemną ścianę lasu, który zaczyna się tuż za budyn­kiem. A może na nic nie patrzy, tylko po pro­stu roz­my­śla i snuje wspo­mnie­nia. Zda­rzają mu się takie nie­spo­dzie­wane chwile melan­cho­lii. W dzie­ciń­stwie stra­cił matkę, tak jak ja – jest to jedna z rze­czy, które zbli­żyły nas do sie­bie.

– Ben?

Mój narze­czony wyrywa się z zamy­śle­nia.

– Ach, wybacz, Han – mówi. – Fir­mowe sprawy. Zamó­wie­nia, VAT i takie tam…

Ści­skam jego masywną dłoń.

– Jestem z cie­bie dumna. Z tego, co osią­gną­łeś. Wszy­scy byli tacy scep­tyczni, no i pro­szę.

– Dzię­kuję, kocha­nie, ale… jesz­cze wiele przede mną. – Ben odwraca wzrok. – No dobra, prom już czeka. Muszę być na miej­scu, zanim Char­lie weź­mie się do robie­nia rolady. Mamy jesz­cze mnó­stwo rezer­wa­cji na dziś.

Szcze­rzy zęby w uśmie­chu, macha mi na poże­gna­nie, po czym wbiega na pomost i wska­kuje na pokład, na któ­rym jest pra­wie cał­kiem pusto. Przez chwilę przy­glą­dam się, jak prom odbija i zawraca w stronę lądu. Dla mnie to coś nie­osią­gal­nego.

Natych­miast ogar­nia mnie przy­gnę­bie­nie. Naprawdę jestem dumna z Bena. Mój uko­chany doko­nuje nie­sa­mo­wi­tych rze­czy. Przez pewien czas pra­co­wał jako szef kuchni, ale przed kil­koma tygo­dniami prze­jął cały pub. Dla­tego ten bły­ska­wiczny suk­ces jest takim obja­wie­niem.

A jeśli idzie mu zbyt dobrze? Jeśli praca pochło­nie go bez reszty? Wtedy będzie miał jesz­cze mniej czasu na spo­tka­nia ze mną.

A wtedy moja izo­la­cja sta­nie się jesz­cze bar­dziej uciąż­liwa.

ROZDZIAŁ 4

– Gdzie jesteś, Han?

– Zgad­nij.

Oprócz mil­cze­nia Kat sły­szę w tle gwar jakiejś lon­dyń­skiej restau­ra­cji albo baru. Jest trze­cia po połu­dniu, więc co to za oka­zja? Późny lunch, cało­dzienne uczto­wa­nie czy bar­dzo wcze­sny drink?

– No dobra, skoro mam zga­dy­wać… – Kat prze­ciąga samo­gło­ski i gdy barowe odgłosy na chwilę cichną, wyobra­żam ją sobie z zazdro­ścią, jak sięga po drinka, mie­sza zawar­tość szklanki i wyła­wia oliwkę. – Wiem! Jesteś w Buenos Aires. W tej słyn­nej restau­ra­cji, w któ­rej były­śmy razem przed stu­diami, tej nad morzem. Cabaña Las Lilas! Pamię­tasz? Znowu tam się wybra­łaś! O rany! Przy­jemne miej­sce. Cho­ciaż nie, cze­kaj, nie mogłam tam pójść. Wtedy zwia­ły­śmy bez pła­ce­nia. To był mój pomysł, nie? Sorki, prze­pra­sza­neczko, ale zero skru­chy.

Par­skam śmie­chem. Wła­śnie kro­czę zama­szy­ście wąską ścieżką prze­ci­na­jącą las, który pora­sta Dawzy. Ile­kroć wysu­szona gałązka pęka z gło­śnym trza­skiem pod moim butem, w koro­nach dębów skrze­czą spło­szone sroki. Podobno to od pta­sich gło­sów – wron, kawek i srok – pocho­dzi nazwa, którą nadano wyspie wiele setek lat temu. W tutej­szych lasach i na mokra­dłach żyje mnó­stwo pta­ków. Są wszę­dzie. Prze­krzy­kują się w zaro­ślach, grze­bią w bło­cie albo latają tuż nad powierzch­nią wody. Obser­wują nas. Patrzą na mnie.

Czy ktoś mnie obser­wuje?

Obra­cam się zanie­po­ko­jona i wytę­żam wzrok, pró­bu­jąc coś doj­rzeć mię­dzy krze­wami tar­niny. Wschod­nia część wyspy to cał­ko­wite odlu­dzie.

Nie widzę nikogo. Para­noja jest kolej­nym obja­wem mojej przy­pa­dło­ści. Muszę nad nią pano­wać.

– Han? – odzywa się moja sio­stra.

– To nie działa.

– Co takiego?

– Sorki, soren­cja w połą­cze­niu z prze­pra­sza­neczko.

– Kurde. No dobra, obie­cuję, że się popra­wię. Mój ty Robin­so­nie Cru­soe. Och… yhm. Jesz­cze raz mar­tini? A czemu nie? Dzięki. Szó­sta kolejka będzie aku­rat. Tja.

Nie mam poję­cia, z kim tak gawę­dzi lekko pod­chmie­lona. Praw­do­po­dob­nie z nowym nadzia­nym face­tem. Ma ich na pęczki. Bawi się nimi, a ich naj­wy­raź­niej to cie­szy. Jest mi miło, że mię­dzy drin­kami znaj­duje rów­nież czas na roz­mowy ze mną. Okrop­nie za nią tęsk­nię. Jed­nym z naj­gor­szych aspek­tów roli Robin­sona Cru­soe jest odle­głość dzie­ląca mnie od mojej sio­stry, która – oprócz Bena – jest mi naj­bliż­sza w moim życiu, w całym moim świe­cie, moim wszyst­kim.

Już w dzie­ciń­stwie łączyła nas bli­ska więź – zale­d­wie rok róż­nicy wieku i podobny wygląd spra­wiały, że były­śmy prak­tycz­nie jak bliź­niaczki. Tylko że jej przy­pa­dła rola tej ład­niej­szej i mądrzej­szej. Jak­bym ja była pro­to­ty­pem, a ona osta­teczną i dosko­nałą wer­sją.

Jej kości policz­kowe mają uro­kli­wie sko­śny kształt, moje nie robią szcze­gól­nego wra­że­nia. Jej drobny nos jest ide­al­nie wyrzeź­biony, mój two­rzy iry­tu­jący garb. Jej włosy zawsze są bujne i lśniące, moje wyglą­dają dobrze, jeżeli poświęcę godzinę na ich pie­lę­gna­cję.

Kiedy były­śmy małe, wszy­scy mówili, jakie ładne z nas dziew­czynki. Kiedy doro­sły­śmy, mnie już tak zostało – „cał­kiem” albo „dosyć” ładna. Za to moja uwiel­biana i roz­piesz­czana młod­sza sio­stra Kata­lina Lan­gley, Katty, Kat­ty­Kat albo po pro­stu Kat, wróży z tarota, obser­wuje gwiazdy i gubi torebki, a swo­imi dow­ci­pami potrafi roz­ba­wić ostat­niego ponu­raka; Kat, która włada kil­koma języ­kami, nosi mini­spód­niczki i zapo­mina o bie­liź­nie, pali trawkę, gra na uku­lele, śpiewa fran­cu­skie bal­lady i czyta runy; Kat, zbun­to­wana gwiazda liceum w Mal­don, była – i jest – piękna.

Wła­śnie to sły­sza­łam czę­sto od chło­pa­ków na impre­zach, kiedy były­śmy nasto­lat­kami. Przy­sia­dał się taki do mnie, jakby chciał zagad­nąć, ale tylko sączył piwo i patrzył tęsk­nie na śro­dek pokoju, gdzie moja sio­stra w ską­pych dżin­so­wych szor­tach albo czer­wo­nej spód­niczce che­er­le­aderki bawiła się oto­czona wia­nusz­kiem ado­ra­to­rów, któ­rzy rywa­li­zo­wali ze sobą, zabie­ga­jąc o jej uwagę jak głodne szcze­niaki. W końcu ten melan­cho­lijny amant ze szklanką piwa wzdy­chał, przy­su­wał się jesz­cze bli­żej i mówił:

– Wiesz, twoja sio­stra jest naprawdę piękna.

Potem wpa­try­wał się z posępną miną w swoją szklankę, by po chwili dodać pospiesz­nie:

– Och, prze­pra­szam cię, nie chcia­łem… no wiesz… ty też jesteś, hmmm… zna­czy też jesteś naprawdę piękna…

Cza­sami cało­wa­łam się z tymi kłam­cami, a z kil­koma nawet się prze­spa­łam. Byli jak okruszki, które zmia­ta­łam nie­po­strze­że­nie ze stołu Kat.

Ni­gdy mi to nie prze­szka­dzało. Abso­lut­nie. Kat już taka jest, ale ją uwiel­biam, a ona odwza­jem­nia całą moją miłość. Wszystko robimy razem. Jeste­śmy ser­decz­nymi przy­ja­ciół­kami, sio­strami, brat­nimi duszami, a cza­sem nawet kimś wię­cej. Cho­dzi­ły­śmy jesz­cze do przed­szkola, kiedy Kat zaczęła doda­wać do słów śmieszne koń­cówki. Taka nasza świń­ska łacina, tylko jesz­cze bar­dziej zwa­rio­wana. Rodzi­com tro­chę się udzie­liło, ale przede wszyst­kim był to nasz oso­bi­sty język, któ­rym posłu­gi­wa­ły­śmy się tylko we dwie, i cza­sem zaśmie­wa­ły­śmy się godzi­nami z naj­głup­szych i najbar­dziej bez­sen­sow­nie udziw­nio­nych słów.

Sorki, soren­cja. Prze­pra­sza­neczko.

Wła­ści­wie nie brzmi to naj­go­rzej.

– Kat? – mówię, ale odpo­wiada mi tylko barowy zgiełk. – Kat, ode­zwij się. Sie­dzę tu samotna na cho­ler­nej wyspie.

– Wybacz, Han. Pró­bo­wa­łam nauczyć tego bar­mana, jak się robi dirty mar­tini, ale się pogu­bił i dolał wermutu. Chyba mam już dość. Chcę wra­cać do domu i dzier­gać na dru­tach swe­terki dla psów. Śle­pych psów. Śle­pych psów dla prze­wod­ni­ków. To by była super­ak­cja dobro­czynna, nie? Albo kotów, które tań­czą na tyl­nych łapach. Pamię­tasz tego kota z twa­rzą Jane Witham? Ha, ha! Dobrze się czu­jesz?

– Tak, dobrze.

– Na pewno, skar­buś?

– Tak – potwier­dzam. – Nie jest mi tu lekko, ale daję radę.

– No dobrze, już dobrze. Obie­cuję, że cię odwie­dzę naj­szyb­ciej, jak się da. – Kat znów zawie­sza głos i zaszczyca kogoś per­li­stym śmie­chem. – A co u Bena? Jak się miewa Pan Roz­ma­rzony Narze­czony?

– Dobrze. Wręcz świet­nie. Pub hula aż miło.

W moim gło­sie pobrzmiewa rzewna nuta. Uża­lam się nad sobą. Przy­spie­szam kroku, pró­bu­jąc stłu­mić poczu­cie osa­mot­nie­nia. Las się koń­czy i po raz dzie­więt­na­sty tego dnia wycho­dzę na żwi­rową skarpę, która stromo opada ku morzu. Żebym przy­pad­kiem nie zapo­mniała, że jestem uwię­ziona na wyspie. Na ogro­mie bla­dego błę­kitu, który wisi nad Esse­xem, ści­gają się chmury gnane cie­płym wia­trem. Pogoda w sam raz na regaty.

Trwa wła­śnie odpływ; na końcu skarpy widzę ślady pta­ków – pew­nie sza­blo­dzio­bów i ostry­go­ja­dów – odci­śnięte w jasno­sza­rym błocku. Są takie deli­katne. Wyglą­dają jak poskrę­cane wstęgi japoń­skich liter, które ukła­dają się w dłu­gie smutne frazy.

Kat znowu zamil­kła, ale nie sły­szę też odgło­sów baru. Czyżby już wyszła?

– Gdzie jesteś, sio­stra?

– Na ulicy. Cze­kam na Ubera. Mam sesję tarota. Potem zamó­wię coś do jedze­nia, zro­bię sobie dobrze i pójdę spać. Za dużo dzi­siaj wypi­łam.

– Jesz­cze nawet nie ma czwar­tej!

– Wiem, Boże, wiem. Czy ja jestem pijaczką?

– Cał­kiem moż­liwe.

Par­skamy śmie­chem, ale po chwili prze­staję wtó­ro­wać sio­strze. Powraca to samo upo­rczywe pyta­nie. Dla­czego Kat wciąż odwleka wizytę, którą tyle razy mi obie­cy­wała? Wiem, że w Lon­dy­nie nie bra­kuje jej zajęć: wróży z tarota za pie­nią­dze, uma­wia się z zadu­rzo­nymi biz­nes­me­nami, któ­rzy kupują jej luk­su­sową bie­li­znę, jeden dzień w tygo­dniu pra­cuje w schro­ni­sku dla bez­dom­nych, wystę­puje w klu­bie bur­le­sko­wym – uczy­niła ze swo­jej dys­prak­sji formę sztuki ero­tycz­nej, wyko­nu­jąc nie­sko­or­dy­no­wane ruchy pod­czas tańca na rurze i przy­pad­kowo gubiąc biu­sto­nosz – ale jej har­mo­no­gram nie jest tak napięty, jakby doko­ny­wała prze­szcze­pów serca. Ma sporo wol­nego czasu i może wybie­rać, w które dni pra­cuje, a kiedy mówi sobie „pie­przyć wszystko” i wybiera się w podróż do Kerali.

A jed­nak nie przy­jeż­dża tutaj. Nie wsiada na prom Freddy’ego Nixa. Z Lon­dynu ma do mnie nie­całe dwie godziny jazdy samo­cho­dem. Mimo to nie widzia­łam jej całe wieki.

Myśl, która poja­wia się w mojej gło­wie, napeł­nia mnie smut­kiem i stra­chem. A jed­nak wiem, że się nie mylę.

– Powiedz mi, czemu tak naprawdę tutaj nie przy­jeż­dżasz?

Moja sio­stra mil­czy. Trza­skają drzwi samo­chodu.

– Kat, powiedz mi.

W słu­chawce roz­lega się cięż­kie prze­cią­głe wes­tchnie­nie.

– Han, skar­bie… ja po pro­stu…

– Cho­dzi o to, co się stało tam­tej nocy? O to cho­dzi, prawda?

Znów mil­cze­nie, tym razem krót­kie i pełne napię­cia.

– Oczy­wi­ście, że tak! – odpo­wiada Kat. – To mnie prze­śla­duje. Mam kosz­mary. Wiem, że cie­bie cała ta sprawa dotknęła jesz­cze moc­niej, ale… Boże, to było takie okropne. I wszystko stało się przeze mnie. Ja to zaczę­łam. Kąpiel na golasa? O pół­nocy? Świetny pomysł, Katty, po pro­stu genialny. Dla­czego jestem taką pie­przoną idiotką? Tak strasz­nie mi przy­kro…

– Nie możesz się obwi­niać. Nikogo nie zmu­sza­łaś. Wszy­scy byli pijani.

– Daj spo­kój, prze­stań mnie uspra­wie­dli­wiać.

– Kat?

– O ja pier­dolę, no to się popła­ka­łam. Tak bar­dzo za tobą tęsk­nię. Han. Jestem pijana, mam doła, a kie­rowca chyba się o mnie mar­twi, bo cią­gle zerka w lusterko. – Kat śmieje się i pociąga nosem. – Lepiej już kończmy, bo jesz­cze prze­sią­dzie się do tyłu i zacznie mnie pocie­szać. Dla­czego oni zawsze chcą mnie pocie­szać? Pa, skar­bie. Moja naj­droż­sza iskierko! Do zoba­cze­nia! Przy­jadę do cie­bie. Obie­cuję. Kocham cię. Przy­jadę.

Cho­wam komórkę do kie­szeni i wodzę wzro­kiem za sza­rym mor­skim pta­kiem, który zata­cza kręgi nad wodą. Jest taki dostojny i wolny.

Wzbiera we mnie poczu­cie winy, kiedy myślę o sło­wach Kat. Bo wła­ści­wie to nie była jej wina, nie tak cał­kiem, nie tam­tej nocy. Powin­nam była coś zro­bić. W końcu to ja zawsze ucho­dzi­łam za tę odpo­wie­dzialną jako star­sza sio­stra, która skoń­czyła stu­dia i miała nor­malną pracę. A tam­tej nocy rze­czy­wi­ście spo­czy­wała na mnie odpo­wie­dzial­ność, jako że repre­zen­to­wa­łam hotel. Mimo to nikogo nie powstrzy­ma­łam.

Co gor­sza, weszłam do wody ze wszyst­kimi, skwa­pli­wie i rado­śnie. Ni­gdy się do tego nie przy­zna­łam, nawet pod­czas śledz­twa, kiedy sąd w Col­che­ster prze­słu­chi­wał mnie w try­bie wide­okon­fe­ren­cji. Powie­dzia­łam tylko, że się o nich mar­twi­łam, dla­tego za nimi poszłam.

To było kłam­stwo. Musia­łam skła­mać. Jestem oszustką.

ROZDZIAŁ 5

Zapada wie­czór. Ściem­nia się wcze­śniej niż ostat­nim razem, kiedy spraw­dza­łam. Mój pokój tonie w mroku i muszę zapa­lić świa­tło w żało­snym akcie oporu prze­ciwko nie­po­wstrzy­ma­nym siłom jesieni.

Jaka będzie zima?

Sta­ram się o tym nie myśleć. Spo­glą­dam w stronę okna. Dzi­siaj zacią­gnę zasłony, ode­tnę się od tego opre­syj­nego widoku. Pie­przyć tera­peu­tyczną eks­po­zy­cję. Są pewne gra­nice.

A zatem pod­cho­dzę do okna i… nie zasu­wam zasłon. Wyglą­dam na zewnątrz i ogar­nia mnie tęsk­nota. Jesienny wie­czór jest roz­rzew­nia­jąco piękny. Zwiewna mgła snuje się nad powierzch­nią Blac­kwa­ter niczym wysmu­kły duch umie­ra­ją­cej rzeki. Na nie­bie poły­skują pierw­sze gwiazdy podobne do dia­men­tów roz­sy­pa­nych na nie­bieskim aksa­mi­cie. Wenus? Jowisz? Kat by wie­działa.

Mru­żąc oczy, przy­glą­dam się Freddy’emu Nixowi, który znowu przy­bił do pomo­stu i wpusz­cza ludzi na pokład. Nie­któ­rzy dźwi­gają wiel­kie walizki – to odjeż­dża­jący goście. Inni wska­kują na prom z lek­kim baga­żem albo z pustymi rękami – to pra­cow­nicy hotelu. Freddy obda­rza każ­dego z pasa­że­rów przy­ja­znym uśmie­chem. Ma pra­wie pięć­dzie­siątkę i chłop z niego jest jak się patrzy. Zna wszyst­kie puby nad estu­arium od Jay­wick po Hey­bridge i w każ­dym jest mile widziany. Mieszka w Gol­dhan­ger ze swoją naj­now­szą dziew­czyną, Geo­r­gią Quigley. Geo­r­gia ma dwa­dzie­ścia pięć lat i pra­cuje w West Mer­sea Seafood. To ona dostar­cza ryby do naszej kuchni.

Połowa per­so­nelu Stan­hope codzien­nie prze­pra­wia się do pracy pro­mem Freddy’ego. Pozo­stali miesz­kają na miej­scu, ale pły­wają na stały ląd w week­endy i święta. Sze­fo­stwo odwie­dza wyspę, kiedy ma na to ochotę. Tylko jedna osoba ni­gdy się stąd nie rusza. Ja. Robin­son Cru­soe. Żyję samot­nie na tym skrawku ziemi wśród kun i pusz­czy­ków. Wkrótce nie będę miała żad­nych przy­ja­ciół oprócz nich. Zacznę prze­sia­dy­wać w lesie i mam­ro­tać cza­ro­dziej­skie zaklę­cia. Roz­ma­wiać z drze­wami.

Dosyć. Nie wytrzy­mam kolej­nego wie­czoru w swoim pokoju; nie chcę znowu machi­nal­nie prze­wra­cać kar­tek – wybie­ra­jąc powie­ści, które czy­tam dla zabi­cia czasu, kie­ruję się głów­nie obję­to­ścią – albo snuć się apa­tycz­nie po ser­wi­sach spo­łecz­no­ścio­wych i goto­wać się z zazdro­ści na widok każ­dego, kto ma nor­malne życie.

A może by tak zadzwo­nić do Bena? Nie, nie mogę. Mój narze­czony ma teraz ręce pełne roboty. Jeżeli ktoś pro­wa­dzi gastro­pub i ma tylko dwóch ludzi do pomocy, o siód­mej wie­czo­rem nie znaj­dzie czasu na luźną poga­wędkę.

Zde­cy­do­wa­łam, że w takim razie pójdę się napić do Spi­na­kera, hote­lo­wego baru. Per­so­nel może rów­nież zama­wiać drinki w Ber­mu­dzie – hote­lo­wej restau­ra­cji – ale jest to miej­sce prze­zna­czone raczej dla gości i do spo­ży­wa­nia posił­ków.

Wystro­iłam się nawet na tę oka­zję – wło­ży­łam ład­niej­szy swe­ter i odpo­wied­niej­sze buty.

Bar mie­ści się w cen­tral­nej czę­ści hotelu, tuż obok recep­cji i naprze­ciwko restau­ra­cji. Jest to prze­stronne jasne wnę­trze o ele­ganc­kim wystroju z wido­kiem na miesz­czące się z tyłu budynku nie­wiel­kie patio, na któ­rym stoją ośmio­kątne stoły z grzej­ni­kami ogro­do­wymi. Na ścia­nach Spi­na­kera wiszą obrazy przed­sta­wia­jące oka­załe jachty, któ­rymi sto lat temu pły­wała ary­sto­kra­tyczna śmie­tanka towa­rzy­ska. Nie­które z nich na pewno przy­bi­jały do brzegu tej wyspy w cza­sach, gdy Stan­hope słu­żył za maison de pla­isance i odby­wały się tutaj słynne przy­ję­cia kok­taj­lowe.

Dzi­siej­szego wie­czoru w barze panuje gwar, ale nie jest cia­sno. To mi odpo­wiada. Nie szu­kam towa­rzy­stwa. Chyba już ni­gdy w życiu nie wkręcę się na żadną imprezę. Wybie­ram sobie miej­sce, po czym zer­kam przez okno na stoły, basen i ciem­nie­jącą w oddali ścianę lasu. Na tara­sie nikt nie sie­dzi, więc grzej­niki są wyłą­czone.

Odsu­wam sto­łek barowy i sia­da­jąc, uśmie­cham się do bar­mana.

– Sie­masz, Eddie – zaga­duję.

Eddie posyła mi przy­ja­zny uśmiech. Miły z niego facet. Austra­lij­czyk. Cał­kiem przy­stojny. Myślę, że sypia z jakąś poko­jówką. Tutaj każdy z kimś sypia. W dużych odcię­tych od świata hote­lach zawsze tak jest. Na Male­di­wach w wol­nym cza­sie mia­łam do wyboru dwie atrak­cje – nur­ko­wa­nie w morzu albo seks z kolegą z pracy. To pierw­sze było fan­ta­styczne, dru­gie nie zawsze.

– Hejka. To, co zawsze, Han­nah?

– Oczy­wi­sto­cyna.

Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Oczy­wi­sto­cyna? Stare powie­dzonko, które praw­do­po­dob­nie odzie­dzi­czy­łam po ojcu. Eddie zdaje się nie zwra­cać uwagi na dziwną odpo­wiedź. Robi swoje. Obser­wuję go. Zawsze cie­ka­wił mnie widok ludzi, któ­rzy z bie­gło­ścią wyko­nują swoją uko­chaną pracę. Naj­pierw Eddie odmie­rza obfitą por­cję ginu Mistley. Potem nabiera srebrną łopatką pokru­szony lód i napeł­nia nim po brzegi pękatą cza­szę kie­liszka. Następ­nie wpraw­nym ruchem dorzuca parę pla­ster­ków mary­no­wa­nej poma­rań­czy, garść owo­ców jałowca, kar­da­mon i szczyptę chilli, swój autor­ski doda­tek. Zwień­cze­niem jego dzieła jest spie­niony aro­ma­tyczny stru­mień toniku Fram­lin­gham.

Eddie pod­cho­dzi z powagą do przy­rzą­dza­nia drin­ków. Ja z nie mniej­szą powagą pod­cho­dzę do picia. Jest to dla mnie spo­sób na ucieczkę, namiastka promu do Gol­dhan­ger. Jako jedyna nie sypiam tutaj z nikim, nawet z narze­czo­nym, który ostat­nio coraz rza­dziej mnie odwie­dza.

Pod­no­szę szklankę i wdy­cham cierpką woń pęka­ją­cych bąbel­ków. Delek­tuję się już samym nie­cier­pli­wym wycze­ki­wa­niem. Eddie robi naj­lep­szy gin z toni­kiem na świe­cie.

– Na długo pani przy­je­chała?

O Boże. Gada­tliwy gość. Czę­sto z przy­jem­no­ścią wdaję się w poga­wędki z gośćmi, ale tego wie­czoru nie mam na to ochoty. Dzi­siaj chcę tylko upić się w spo­koju. Mimo to nie mogę sobie pozwo­lić na opry­skli­wość. Z przy­kle­jo­nym do twa­rzy pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem obra­cam się w stronę faceta, który sie­dzi na stołku obok. Ma około czter­dziestki, sty­lową mary­narkę i wel­we­towe moka­syny.

– Tak, zosta­łam… tro­chę dłu­żej. A pan?

– Jestem Ryan – mówi gość, wycią­ga­jąc rękę. – Świę­tu­jemy tutaj rocz­nicę ślubu z moją żoną Melissą! Dwa­na­ście lat! Dobry Boże! – Prze­rywa i śmieje się z wła­snych słów, jakby mał­żeń­stwo samo w sobie było żar­tem. – Ale tylko na jedną dobę. Mamy zare­zer­wo­wany sto­lik w Ber­mu­dzie. Rze­czy­wi­ście jest taka dobra, jak mówią?

– Tak – odpo­wia­dam. – Rze­czy­wi­ście.

Zachwa­la­nie hotelu należy do moich obo­wiąz­ków służ­bo­wych, ale tutej­szej restau­ra­cji nie trzeba zachwa­lać. Kupu­jąc Stan­hope, Oli­ver wie­dział, że potrzebna mu będzie dosko­nała restau­ra­cja z genial­nym sze­fem kuchni. Mamy tutaj nie­wielką siłow­nię, przy­tulne spa i ele­gancki pod­grze­wany basen, ale na tym koń­czą się atrak­cje. Goście, któ­rzy nie prze­pa­dają za żeglo­wa­niem, obser­wo­wa­niem pta­ków, spa­ce­ro­wa­niem po plaży albo słu­cha­niem legend o dziew­czę­tach porwa­nych przez pira­tów – nie mówiąc o obco­wa­niu z Leonem, naszym nie­po­spo­li­tym i nie­po­wścią­gli­wym por­tie­rem o szwaj­car­sko-nie­miec­kich korze­niach i zami­ło­wa­niu do wytwor­nych zegar­ków – nie mają zbyt wielu powo­dów, żeby nas odwie­dzać, zwłasz­cza poza sezo­nem, kiedy basen jest nie­czynny, a pogoda nie zachęca do spa­ce­rów. Dla­tego Oli­ver ofe­ruje naj­lep­sze jedze­nie i napoje w pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów.

– Nie sły­szał pan o tutej­szym sze­fie kuchni? – mówię entu­zja­stycz­nym tonem, roz­wi­ja­jąc temat. – To Logan Mac­kin­lay, Szkot, któ­rego ścią­gnę­li­śmy tu z Con­nau­ght w Lon­dy­nie. Mówią, że w przy­szłym mie­siącu dosta­nie swoją pierw­szą gwiazdkę Miche­lina. Nie żeby mu zale­żało. Jest ponad tym. Praw­dziwy geniusz.

Mój roz­mówca pro­mie­nieje z zado­wo­le­nia.

– Brzmi cał­kiem nie­źle. Sam nie jestem sma­ko­szem, ale moja żona lubi dobrze zjeść. Byle tylko jej się podo­bało! – Wzru­sza ramio­nami. – Swoją drogą to ona wybrała to miej­sce. Współ­pra­cuje z zarzą­dem hotelu, więc dosta­li­śmy zniżkę.

Ryan uśmie­cha się sze­roko i upija szam­pana. Przez chwilę pro­wa­dzimy jałową poga­wędkę, która ma na celu utwier­dzić mnie w prze­ko­na­niu, że mój roz­mówca naprawdę świet­nie sobie radzi w branży nie­ru­cho­mo­ści. Popi­jam gin z toni­kiem i zasta­na­wiam się nad jego sło­wami. Nad wzmianką o żonie. Melis­sie. Sły­sza­łam, jak kie­dyś Oli­ver wymie­niał to imię. Cho­dziło o finanse, chyba jakiś bank w Lon­dy­nie. Nie moja działka.

Ryan wychyla ostat­nie kro­ple szam­pana i zerka na mnie z kon­spi­ra­cyjną miną.

– Sły­szała pani, co się tutaj wyda­rzyło w lecie?

Zapada mil­cze­nie. Wła­śnie dla­tego spę­dza­łam każdy wie­czór w swoim pokoju, zamiast pójść na drinka do Spi­na­kera. Ze stra­chu, że ktoś zada mi to pyta­nie. I co mia­ła­bym odpo­wie­dzieć? O tak, byłam przy tym. To ja do tego wszyst­kiego dopro­wa­dzi­łam. A teraz pro­szę wezwać gliny.

– Nie. Cho­dzi o jakąś imprezę, która… źle się skoń­czyła?

Bar­dzo oględ­nie rzecz ujmu­jąc.

Ryan kręci głową.

– Mój przy­ja­ciel tu wtedy był. Na tej impre­zie. Opo­wia­dał mi, że to było sza­leń­stwo – mówi, rumie­niąc się lekko. – Dziew­czyny, wie pani… ach, nagie dziew­czyny. I jesz­cze te plotki!

Krążą jakieś plotki? Na jaki temat? Coś, o czym jesz­cze nie wiem?

Roz­pacz­li­wie pra­gnę je poznać, ale jed­no­cze­śnie się ich boję. A jeżeli doty­czą mnie? Albo Kat?

Ale chyba i tak ich nie poznam, bo Ryan zeska­kuje ze stołka.

– Ale to jesz­cze nic – cią­gnie pod­eks­cy­to­wany jak ktoś, kto ma w zana­drzu praw­dziwą sen­sa­cję. – Podobno jakaś kobieta tkwi tutaj uwię­ziona z powodu tego wypadku. Naba­wiła się lęku przed wodą. Pro­szę sobie wyobra­zić. Nie może się wydo­stać z tej prze­klę­tej wyspy.

Otwie­ram usta, żeby coś powie­dzieć, ale nic nie przy­cho­dzi mi do głowy. Jed­nak Ryan się tym nie zraża.

– Istne wariac­two, nie? – kon­ty­nu­uje z zapa­łem. – Ale to jesz­cze nie wszystko. Melissa sły­szała, że nie­któ­rzy w tym hotelu mają ser­decz­nie dosyć tej wariatki. Koniecz­nie chcą się jej pozbyć. Ale oczy­wi­ście nie mogą, bo utknęła tu na dobre.

Siada z powro­tem przy barze i przy­gląda mi się z zado­wo­loną miną, cie­kaw mojej reak­cji na tę dzi­waczną histo­rię.

Sta­ram się powstrzy­mać drże­nie. Byle tylko się nie zdra­dzić, nie poka­zać, że to ja jestem tą wariatką, o któ­rej mówił.

– Och! – Ryan zerka nad moim ramie­niem. – Jesteś, kocha­nie.

Obra­cam głowę, ukry­wa­jąc sza­leń­czy nie­po­kój. Do baru zbliża się wysoka, atrak­cyjna blon­dynka. Zauwa­żam, że nosi deli­katny naszyj­nik z pereł.

– Prze­pa­dłaś na całe wieki.

Kobieta siada na stołku z cięż­kim wes­tchnie­niem.

– Dzwo­niła nia­nia – wyja­śnia. – Louis zaczął roz­ra­biać, musia­łam zaśpie­wać mu pio­senkę.

Ryan chi­cho­cze. Jego spoj­rze­nie prze­ska­kuje z żony na mnie i z powro­tem.

– Wiesz, Mel, wła­śnie opo­wia­da­łem pani twoją histo­rię o tej wariatce, która nie może się stąd ruszyć.

Czuję bole­sne ukłu­cie w sercu. Zauwa­żam kątem oka, że Melissa przy­gląda mi się uważ­nie. Znam to spoj­rze­nie, widy­wa­łam takie wiele razy. Roz­po­znała mnie. Może prze­glą­dała zdję­cia w mediach spo­łecz­no­ścio­wych? Albo ktoś – może ten, komu tak bar­dzo tutaj prze­szka­dzam – zwró­cił na mnie jej uwagę.

Ta kobieta dobrze wie, kim jestem.

– Prze­cież to upiorne, że ona nie może się stąd wydo­stać – traj­ko­cze dalej Ryan. – Każdy może, a ona musi…

Melissa kopie sto­łek, na któ­rym sie­dzi jej mąż. Roz­lega się dźwięczny odgłos, gdy czu­bek jej dro­giego buta ude­rza w meta­lową nóżkę. Ryan zerka na nią zmie­szany, a ona prze­chyla głowę w moją stronę, siląc się na dys­kre­cję, ale z mar­nym skut­kiem. Jakby chciała powie­dzieć: to ona, ty gada­tliwy dur­niu. Zaró­żo­wiona twarz Ryana przy­biera inten­sywny odcień pur­pury.

– Już pra­wie ósma – odzywa się chłod­nym tonem Melissa. – Nie możemy się spóź­nić na kola­cję. Podają świeże ostrygi pro­sto z Bran­ca­ster.

Wciąż się rumie­niąc, Ryan wstaje, duka coś nie­zro­zu­mia­łego na poże­gna­nie i rusza dziar­sko w ślad za Melissą jak wierny pies.

Zostaję sama z moim ginem, chilli, jago­dami jałowca i ponu­rymi myślami.

„Koniecz­nie chcą się jej pozbyć”.

ROZDZIAŁ 6

KAT, wtedy

Kat Lan­gley kro­czyła dum­nie przez stocz­nię jach­tową w Gol­dhan­ger, nio­sąc prze­wie­szoną przez ramię wielką torbę z mięk­kiej skóry. Roz­ko­szo­wała się cie­płem czerw­co­wego słońca i pożą­dli­wymi spoj­rze­niami, które prze­śli­zgi­wały się po jej dłu­gich opa­lo­nych nogach. Dookoła męż­czyźni malo­wali łodzie, roz­wi­jali żagle i repe­ro­wali kadłuby, ale teraz co naj­mniej połowa z nich prze­rwała pracę, by gapić się z roz­dzia­wio­nymi ustami na młodą dziew­czynę idącą tanecz­nym kro­kiem po pomo­ście.

Pozwól im się napa­trzeć, pomy­ślała, bo nie będą tego robić zawsze. Miała dwa­dzie­ścia sześć lat i wciąż mogła ucho­dzić za dużo młod­szą, ale wie­działa, że pew­nego dnia prze­kro­czy tę gra­nicę, za którą przy­cią­ga­nie męskich spoj­rzeń nie przy­cho­dzi już z taką łatwo­ścią.

Taka była jej filo­zo­fia życiowa, którą przy­jęła dawno temu. Żyj, jak­byś uro­dziła się dziś rano i miała umrzeć wie­czo­rem. Chwy­taj każdy dzień jak wygłod­niały jedze­nie. Dla­tego szcze­gól­nie jej zale­żało, żeby dobrze się bawić na wiel­kiej impre­zie następ­nego dnia. Zamie­rzała świę­to­wać prze­si­le­nie let­nie w Stan­hope, hotelu na wyspie, który zyskał dru­gie życie po czę­ści dzięki jej bystrej i pra­co­wi­tej sio­strze. Dobra robota, Han. Zasłu­ży­łaś na uzna­nie. Wypi­jemy za twoją wyspę.

Ale gdzie jest ten prom? Mię­dzy dwiema żaglów­kami wycią­gnię­tymi na brzeg Kat widziała poły­sku­jącą sre­brzy­ście rzekę i zie­lony, lekko roz­myty kon­tur wyspy w oddali. Jed­nak nie­wielki pomost świe­cił pust­kami. Czy nie powinno się tu roić od gości z waliz­kami, a może rów­nież pra­cow­ni­ków hotelu? Zwłasz­cza w przed­dzień takiego wyda­rze­nia?

Może pomy­li­łam godzinę, pomy­ślała. Zbli­żało się połu­dnie. Nie, była pewna, że pora się zga­dza. Samo połu­dnie.

Kat opu­ściła torbę na zie­mię, przy­kuc­nęła i zaczęła szu­kać bez­cen­nego świstka papieru. Dla­czego nie zapi­sa­łam tego w tele­fo­nie?

Jej torba jak zwy­kle była wypchana po brzegi, a w środku pano­wał strasz­liwy bała­gan. Kat spa­ko­wała swoje ulu­bione uku­lele, dżin­sowe szorty, drumlę, mocno zużytą talię kart tarota, cudow­nie prze­świ­tu­jącą let­nią sukienkę, dwie pary butów, klapki, kostium kąpie­lowy, grubą książkę Ursuli Le Guin, kilka kamy­ków przy­wie­zio­nych z Ave­bury; śnież­no­białe pta­sie pióro, które wła­śnie zna­la­zła; trzy gramy trawki i wypa­lo­nego do połowy skręta; dwie karty kre­dy­towe, z czego jedną upać­kaną olej­kiem arga­no­wym, który wylał się ostat­niej nocy; tak, o wszyst­kim pamię­tała oprócz jed­nej rze­czy, któ­rej wła­śnie teraz potrze­bo­wała – kartki z zapi­sa­nymi godzi­nami kur­so­wa­nia promu.

– Psia­krew…

Pew­nie zosta­wiła ją u ojca tego ranka. Czę­sto razem wspo­mi­nali mamę, po któ­rej Kat odzie­dzi­czyła skłon­ność do roz­trze­pa­nia i zapo­mi­nal­stwa, ale rów­nież urodę i tem­pe­ra­ment. Ojciec, ile­kroć go odwie­dzała w zatę­chłym domu seniora, zawsze dawał jej do zro­zu­mie­nia na różne spo­soby – poprzez uśmie­chy, żarty, uści­ski i cia­steczka baka­liowe z bla­sza­nej puszki – że fawo­ry­zuje ją jako swoją uko­chaną i roz­piesz­czoną młod­szą córeczkę. Kat czuła się nie­zręcz­nie, kiedy to robił. Chciała, żeby prze­stał. „Nie mów mi takich rze­czy, tato. Pomyśl też o mojej sio­strze”.

Ale tak było, odkąd pamię­tała. Kiedy miała sie­dem lat i roz­biła szklankę, co zda­rzało się jej co naj­mniej raz w tygo­dniu, zby­wali wszystko śmie­chem i tłu­ma­czyli, że to przez dys­prak­sję. Jeżeli Han­nah zro­biła coś podob­nego, co zda­rzało się jej raz na rok, dosta­wała ochrzan.

„Hanny, tak mi przy­kro”.

Ostat­nia wizyta była szcze­gól­nie krę­pu­jąca, bo ojciec wyja­wił jej wresz­cie, co łączyło mamę z Dawzy. Opo­wie­dział jej, jak mama kochała tę świętą wyspę z jej lisami, kru­kami i magicz­nymi cisami, jak kochała ją złą, wyna­tu­rzoną i smutną miło­ścią. Miło­ścią o wielu obli­czach, która teraz dopro­wa­dziła nawet tatę do pła­czu.

Mru­żąc oczy w słońcu, Kat zasta­na­wiała się, czy powinna to wszystko powtó­rzyć sio­strze. Kie­dyś na pewno to zrobi, ale nie w ten week­end. To by mogło ją zdo­ło­wać. Po co psuć nastrój przed imprezą?

Żyj, jak­byś uro­dziła się dziś rano i miała umrzeć wie­czo­rem.

Jesz­cze raz prze­trzą­snęła torbę, ale niczego nie zna­la­zła. Kar­teczka prze­pa­dła jak kamień w wodę. Z prze­cią­głym wes­tchnie­niem Kat wyjęła tele­fon i zaczęła pisać wia­do­mość:

Hej, sio­stra, wybacz, dupa ze mnie straszna. Nie pamię­tam, o któ­rej mam prom. Zgu­bi­łam kartkę z roz­kła­dem.

Nie do wiary! Kat Lan­gley coś zgu­biła? Tego jesz­cze nie grali.

Dobra, dobra, Skarb­nico Mądro­ści. Lepiej mi powiedz, co mam teraz robić. Gdzie on jest? Zna­czy ten prze­woź­nik, Fran­kie, Fred, czy jakoś tak? Pamię­tam go z poprzed­niego razu. Odpływa w połu­dnie? Bo wła­śnie jest połu­dnie. I ja tu jestem. W samo połu­dnie!

Wła­śnie spraw­dzi­łam. Przy­kro mi, naj­bliż­szy prom masz dopiero o 4. Ale jutro będzie kur­so­wał co godzinę ze względu na imprezę.

Cho­lerka. Mam tu tkwić do 4? Prze­srane. Nie ma tutaj nic do roboty oprócz gapie­nia się na boje. Jesz­cze napa­to­czy się jakiś napa­lony szy­per i zacznie mnie naga­by­wać.

Cze­kaj, mam pomysł! Tutej­szy prze­woź­nik nazywa się Freddy Nix i zawsze prze­sia­duje w tym pubie koło przy­stani. Disco­very, koja­rzysz? Koło pięć­dzie­siątki, siwe włosy, typ roz­pust­nego wilka mor­skiego. Może da się namó­wić na pod­wózkę, jeśli ład­nie zatrze­po­czesz rzę­sami. Domy­ślam się, że masz dziś na sobie strój, który wię­cej odsła­nia, niż zasła­nia.

Zga­dłaś!:)

Ha, ha. Cała ty!

Naprawdę jestem taka prze­wi­dy­walna? <smu­te­czek> No to cała naprzód, siorka. Kocham cię. Do zoba­cze­nia wkrótce xxx

Ja cie­bie też xxx

Kat scho­wała komórkę do torby i poma­sze­ro­wała do pubu. Gdy tylko pchnęła drzwi, od razu roz­po­znała Freddy’ego Nixa, który sie­dział nad pra­wie pustym kuflem i gawę­dził leni­wie z bar­ma­nem. Jak się oka­zało, Han­nah miała rację. Kat nie musiała go długo prze­ko­ny­wać. Prze­woź­nik spoj­rzał na jej twarz, a potem omiótł wzro­kiem jej wyde­kol­to­waną bluzkę i nogi.

– Jasne, maleńka. Chwila moment i jesteś na Dawzy – powie­dział, gdy wyszli z pubu i zna­leźli się w bar­dziej zacisz­nej czę­ści przy­stani. – Pro­szę bar­dzo, oto twoja tak­sówka.

Kate spoj­rzała w dół na małą moto­rówkę o czar­nym wysmu­kłym kadłu­bie. Łódź wyglą­dała na drogą i była zaska­ku­jąco szy­kowna.

– Wska­kuj, kocha­niutka – dodał Freddy. – Sia­daj z przodu, a ja będę ste­ro­wał.

Weszli na pokład i gdy powoli wypły­wali z przy­stani, Kat od razu zdała sobie sprawę, że prze­woź­nik spe­cjal­nie posa­dził ją przed sobą, żeby mieć dobry widok na jej dekolt. Z czego korzy­stał, nie krę­pu­jąc się zbyt­nio.

– Piękna łódka.

Freddy uśmiech­nął się, a jego twarz przy­brała lubieżny wyraz.

– No, i cał­kiem szybka – odparł. – Ale dzi­siaj nie ma pośpie­chu, co? Mamy czasu pod dostat­kiem. Ciesz się słoń­cem.

Masz dosyć czasu, żeby się na mnie gapić, pomy­ślała Kat, ale nic nie powie­działa. Jego sam­cza ado­ra­cja, bez­radna i wygłod­niała, budziła w niej poli­to­wa­nie. Ale prze­prawa była naprawdę przy­jemna, a wiatr niósł orzeź­wia­jący zapach morza.

– Więc jesteś sio­strą Han­nah, tak? – zagad­nął ją znowu. – No pew­nie. Już cię tu kie­dyś widzia­łem.

– Yhm.

– Miła ta twoja sio­stra. Zro­biła tu wiele dobrego. Szef ją uwiel­bia. Jej narze­czony też sym­pa­tyczny. Pasują do sie­bie. Jest sze­fem kuchni w Mal­don. Ale pew­nie ty to wszystko wiesz.

Kat poki­wała głową, nie odry­wa­jąc wzroku od wody. Przez chwilę gawę­dziła od nie­chce­nia z Fred­dym przy wtó­rze piskli­wych okrzy­ków mew krą­żą­cych nad ich gło­wami. Wychy­liła się za burtę i zanu­rzyła dłoń w wodzie, która oka­zała się zaska­ku­jąco zimna mimo upału. Nagle poczuła, że jakaś siła gwał­tow­nie znosi moto­rówkę w lewo w kie­runku ujścia rzeki. Jakby sie­działa w samo­cho­dzie, w który ude­rzył silny podmuch wia­tru. Posłała Freddy’emu zdzi­wione spoj­rze­nie.

Prze­woź­nik poki­wał głową, krzy­wiąc się lekko.

– Tak, mamy tu takie dziwne prądy odpły­wowe. Nie­prze­wi­dy­walne. To dla­tego, że w tym miej­scu rzeka spo­tyka się z morzem. Aku­rat na wyso­ko­ści wysp. Jeden ma nawet swoją nazwę. Rybacy jej uży­wają. A w każ­dym razie kie­dyś uży­wali.

Kat spoj­rzała na niego, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg, on jed­nak mil­czał zapa­trzony w wodę, jakby dostrzegł w głębi coś albo kogoś. Przez chwilę trwał tak w zadu­mie, aż w końcu uniósł wzrok i wska­zał na inną wyspę, któ­rej niski zie­lony kon­tur maja­czył w oddali.

– Tam, nie­da­leko Stum­ble i Roy­den, z tam­tej strony, jest nie­bez­pieczny prąd, ale to już prze­szłość – ode­zwał się, a bruzdy na jego czole stały się jesz­cze głęb­sze.

– Bar­dzo nie­bez­pieczny?

– Nazy­wali go Czarną Wodą. Czę­sto poja­wia się w połu­dnie albo o pół­nocy, przy­naj­mniej tak sły­sza­łem. Oczy­wi­ście teraz już nikogo nie porywa, bo rzeka jest zbyt zimna na kąpiele, a nowo­cze­sne łodzie są za solidne, ale przed laty uto­nęło tutaj kilku ryba­ków. No i wła­ści­wie to wszystko, co wia­domo na ten temat. Ot, lokalna legenda i tyle, jak histo­rie o wiedź­mach czy pira­tach. – Freddy zachi­cho­tał, ale jego śmiech brzmiał nie­pew­nie. – W każ­dym razie jest taki prąd. Wiem o nim tylko dla­tego, że dzia­dek mi opo­wie­dział. Dzia­dek łowił dor­sza. A więk­szość tych mia­sto­wych żegla­rzy, co przy­jeż­dżają do Gol­dhan­ger, nie ma o niczym poję­cia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki