Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowy porywający thriller psychologiczny autora bestsellerowej powieści Bliźnięta z lodu.
Hotel Stanhope mieści się na malowniczej i odludnej wyspie Dawzy otoczonej ujściem rzeki Blackwater. Rzeki, w której kryje się zabójcza pułapka. Podczas hucznej imprezy z okazji otwarcia hotelu dochodzi do tragedii. Beztroska kąpiel kończy się śmiercią pięciorga gości porwanych przez zdradliwy prąd – Czarną Wodę.
Hannah, która pracuje w hotelu, była świadkiem tego wypadku, przez co nabawiła się panicznego strachu przed wodą i nie może opuścić wyspy. Uwięziona na Dawzy próbuje dociec, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, i odkrywa mroczną tajemnicę. Okazuje się, że sama również nie jest bezpieczna…
Historia, która wywołuje gęsią skórkę. Znakomicie przedstawia walkę młodej kobiety z paraliżującym strachem.
„Daily Mail”
Klimatyczna sceneria, świetnie nakreślone postacie i trzymająca w napięciu akcja – niczego tu nie brakuje. Ta historia działa na wyobraźnię.
Alex Lake
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Wyspa Dawzy jest tworem fikcyjnym, połączeniem kilku autentycznych wysp przy malowniczych odludnych wybrzeżach Essexu, Suffolku i Norfolku. Rzeka Blackwater istnieje naprawdę wraz ze swoimi łowiskami ostryg, przystaniami i rezerwatami ptaków. Pozwoliłem sobie jednak na pewną swobodę w odniesieniu do jej topografii, zmieniając położenie i nazwy miejscowości oraz przypisując jej zapożyczone cechy. Mam nadzieję, że ci, którzy mieli szczęście poznać ten wyjątkowy zakątek Anglii, potraktują mnie z pobłażliwością.
Jak zawsze pragnę podziękować moim nieocenionym redaktorkom Jane Johnson i Phoebe Morgan, a także mojej agentce Eugenie Furniss, które przyczyniły się do powstania tej książki i wspierały mnie podczas ciężkiej próby lockdownu.
Dla Gwiazdy, wciąż
HANNAH, teraz
Woda. To tylko woda.
Nic poza tym.
Więc nie dramatyzuj.
Ale nawet kiedy to sobie powtarzam, leżąc w ciemnym pokoju ze wzrokiem wlepionym w sufit, w mojej głowie rozlega się drugi głos. Tylko woda? Tylko?
Woda jest wszędzie. Moje ciało składa się z wody, z wody pochodzi życie i woda była treścią mojego snu. Dorastałam nad rzeką, która toczy swoje wody do morza. Jako dziewczynka marzyłam, że kiedyś będę podróżować po świecie i żeglować po bezkresnych wodach oceanów.
Tylko woda? Używamy wody codziennie do picia i przyrządzania posiłków; myjemy się w niej, nurkujemy i pływamy; żeglujemy po wodnych szlakach i osiedlamy się nad wodą.
Toniemy w niej…
Obracam głowę na poduszce i zaciskam powieki.
Bawimy się w wodzie, rozbryzgujemy ją, chlapiemy się i pluskamy, taplamy się, opryskujemy i polewamy. Seks to w głównej mierze woda – wilgotne soki, fale gorącej krwi pod rozpaloną skórą, mokry ślad pocałunku zasychający na policzku.
Wstawaj, Hanny.
Unoszę powieki i spoglądam na niewielki wyświetlacz zegara. Cyfry lśnią przyjazną zieloną poświatą. Jest 5.36.
Dlaczego ciągle budzę się między piątą a szóstą nad ranem? Ta barbarzyńska pora stała się moją Godziną Przebudzenia. I tak jest prawie codziennie, od kiedy TO się wydarzyło. Czasami, kiedy leżę w całkowitym bezruchu otulona kołdrą jak mumia i zaciskając powieki, opędzam się od złych myśli, udaje mi się zapaść z powrotem w coś podobnego do snu. A wtedy nawiedza mnie pstrokaty korowód majaków niczym nieproszony cyrk przybywający do miasta – parada upiornych klaunów, złowrogich kuglarzy, niezdarnych dziwolągów i olbrzymich ryczących słoni. A wśród nich ja.
Często po prostu leżę i zastanawiam się, czy powinnam zwlec tyłek z łóżka, skoro najprawdopodobniej i tak nie zdołam już zasnąć. Jednak wiem, że jeśli wstanę i na dobre otworzę oczy, zmarnuję czas największej wydajności mojego mózgu na bezowocne rozmyślanie i powtórne rozgrzebywanie wspomnień. Tymczasem wielki budynek, w którego wnętrzu tkwię, zacznie budzić się do życia – ciszę poranka wypełnią stłumione chichoty pokojówek przemykających w pośpiechu korytarzem, pogwizdywanie kucharza i brzęk naczyń; poczuję woń smażonego bekonu i zapewne znów usłyszę, jak goście z pokoju numer czternaście uprawiają żywiołowo seks na dzień dobry. Wtedy już naprawdę będę musiała wstać.
Odkręcę wodę, żeby wziąć prysznic. Zagotuję wodę, żeby zaparzyć herbatę. Wypiję kawę, na którą zużyję możliwie jak najmniej wody. Mocną i czarną jak wszystkie kolejne, bo siedząc w biurze nad recepcją, będę potrzebowała niejednej kawy, żeby poskromić ziewanie, które jest ceną za przedwczesną pobudkę.
Wstawaj.
Tym razem posłusznie zrzucam z siebie kołdrę. Sięgam do lampki nocnej, ale po chwili zastanowienia cofam rękę. Lubię ciemność. W ciemności tyle rzeczy może się ukryć. Zresztą nie jest absolutnie ciemno – zbliża się pełnia i delikatna srebrzysta poświata przelewa się między rozchylonymi zasłonami. Zasłonami, które mają za zadanie chronić mnie przed zatrważającym widokiem rzeki Blackwater.
Gdy wyciągam rękę w stronę drzwi, palce natrafiają na miękki niebieski szlafrok. Jest ciepły i miły w dotyku. I na pewno nie jest wiedźmą wiszącą na haku.
To przeszywające wspomnienie pojawia się nieoczekiwanie.
Kiedy miałam siedem lat, obudziłam się pewnej nocy i zobaczyłam swój długi zimowy płaszcz zawieszony na drzwiach. Tylko że w półmroku ten niewinny płaszcz wyglądał jak wiedźma ze skręconym karkiem dyndająca na szafocie, którą widziałam na obrazku w książce o wiedźmach. Zaczęłam krzyczeć z przerażenia i krzyczałam tak długo, aż mama przybiegła do mojej sypialni. Tuliła mnie, tak jak ciepła woda otula miękki koralowiec, a jej oddech pachniał winem i miętową pastą do zębów. Ale było w nim tyle miłości. Nawet teraz odór lekko przetrawionego wina kojarzy mi się z miłością.
W te cudowne noce, kiedy taty nie było w domu, mama mówiła: „No dobra, Hanny, chodź”, a ja zrywałam się radośnie i ściskając wystrzępioną łapkę misia Toffee, dreptałam za nią chłodnym korytarzem do jej ciepłego łóżka, gdzie mogłam przespać resztę nocy błogim, wolnym od koszmarów snem. Zapominałam o wszystkich wiedźmach świata. Strach znikał bez śladu, moje serce uderzało wolniej, a oddech był głęboki i spokojny niczym morze w pogodny letni dzień. Zasypiałam, wdychając zapach perfum i mydła domowej roboty. Zapach mamy.
Puszysty szlafrok otula mnie i ogrzewa. Wsuwam bose stopy w pantofle. W basku księżyca widzę czajnik i imbryk do herbaty… ale jakaś nieprzeparta siła ciągnie mnie do okna. Wiem, że to zrobię. Muszę spojrzeć na Blackwater.
Zawsze tak jest. W niektóre dni nie mogę znieść jej widoku; nie odsuwam wtedy zasłon i ukrywam się przed nią. Czasami nawet idąc na śniadanie przez hotelową jadalnię, celowo odwracam wzrok od wykuszowego okna, za którym roztacza się słynna malownicza panorama. Czuję na sobie spojrzenia gości i wyobrażam sobie, że myślą: Dlaczego ona tak dziwnie patrzy w bok.
Ale zdarzają się również takie dni jak dzisiaj, kiedy poddaję się i patrzę na nią. Na mojego wroga. Moje życie. Mój dom i moje więzienie. Patrzę, jak Blackwater, na wpół rzeka, na wpół morze, toczy swoje na wpół słodkie, na wpół słone wody. Wszystkiego po połowie, ale sumą jest stuprocentowa groza.
Rozchylam zasłony szybkim ruchem, jakbym zdzierała plaster z rany. Rzeka wciąż jest na swoim miejscu. Nie zniknęła. Mroczny głęboki nurt przetacza się obok hotelu z zachodu na wschód. Niebo jest bezchmurne i odbicie księżyca przecina ciemne fale niczym wybrukowany srebrem trakt. Na przeciwległym brzegu czerni migocą smętnie pomarańczowe i czerwone światełka Golhanger.
Chcę poczuć jej zapach. Muszę wciągnąć go w nozdrza, w przeciwnym razie znowu zacznę się bać. Zgodnie z zaleceniem terapeuty wychodzę zmorom naprzeciw.
W moim pokoju znajduje się solidne okno, które harmonizuje z georgiańskim stylem budynku. Ma swoje lata, więc ciężko chodzi i trzeba sporo się namęczyć, żeby je podnieść, ale mój wysiłek zostaje nagrodzony – przypływ musiał już się zacząć, bo nasycone ozonem powietrze ma cudowną słodkawo-słoną woń, a nie zalatuje błotem i zgnilizną.
Wciągam głęboki haust powietrza przy wtórze nieprzerwanego jazgotu wodnych ptaków, które budzą się przed świtem. Wydaje mi się, że rozpoznaję świstuny, ohary i kamuszniki, ale nigdy nie jestem do końca pewna. Na wyspie żyje mnóstwo gatunków ptactwa i przez większość dnia słyszę ich głosy, a często również przez całą noc. Kiedy wytężam wzrok, widzę je w ciemności. Wystraszone hałasem otwieranego okna z trzepotem skrzydeł ulatują w noc niczym małe płochliwe duszki.
A cóż to takiego?
Mała, lecz elegancka motorówka kołysze się na falach zacumowana przy pomoście. Nie wiem, do kogo należy. Widzę ją pierwszy raz. Czyżby to była zapasowa łódź Freddy’ego? Chociaż nie, nie byłaby aż tak zadbana. I wygląda na drogą. Może przypłynął nią któryś z gości. Niektórzy zjawiają się tu dyskretnie. Często widuję tutaj łodzie, gdy tylko starcza mi odwagi, żeby spojrzeć na rzekę.
Moje lęki zaczynają się kotłować.
Zrobię to. Dam radę. Dlaczego nie? W tej chwili? Mogłabym wskoczyć na pokład, uruchomić silnik i odpłynąć. Bo prędzej czy później fala strachu w mojej głowie musi wreszcie się cofnąć. Wiem, że to tylko kwestia czasu. A może właśnie nadszedł ten dzień? Niespodziewany, ale wyczekiwany?
Czy to może być już teraz?
Teraz!
Otwierają się drzwi. Nie mogę zmarnować tego nagłego przypływu odwagi. Ukradnę łódź, ale co tam. Oddam ją na drugim brzegu. Wzbierająca nadzieja przyprawia mnie o mrowienie, które jest wręcz nie do zniesienia.
Ubieram się. Jestem gotowa. Uchylam drzwi i ostrożnie wyglądam na zewnątrz, jakbym zamierzała popełnić przestępstwo. Bo chyba właśnie tak jest.
Czujnik dymu patrzy na mnie czerwonym owadzim okiem. Jest cicho jak makiem zasiał. Goście spod czternastki chyba jeszcze śpią. Pokojówki też. O tej porze nikt się tu nie kręci. Nic nie może mnie powstrzymać.
Ruszam truchtem, ale w połowie korytarza skręcam w lewo. Nie chcę przechodzić przez główny hol, mimo że jest to najkrótsza droga. Ktoś mógłby mnie zobaczyć, a dosyć już narobiłam kłopotów.
Jeszcze raz skręcam w lewo i docieram do wyjścia ewakuacyjnego. Wiem, że drzwi z poprzeczną listwą naciskową nie są podłączone do alarmu. Wystarczy je pchnąć. I wiem, że tuż za progiem zaczyna się stroma żwirowa plaża. Będę słyszała chrzęst pod stopami, zbiegając w dół. A potem odwiążę cumę, uruchomię silnik i odpłynę. Ucieknę z mojego więzienia.
Wydaje mi się to tak nierealne, że pocę się z nerwów. Naciskam aluminiową listwę i drzwi otwierają się z głośnym skrzypieniem, które ginie wśród ptasich okrzyków. Ale gdy tylko robię parę kroków przed siebie, zaczyna się jazda.
No oczywiście. Wiedziałam, że tak będzie. Kogo chciałam oszukać? Co ja sobie wyobrażałam? Jaki to w ogóle ma sens?
Ogarnia mnie strach przed samym napadem strachu.
Bernikle gęgają w ciemności, jakby naśmiewały się z przerażonej idiotki, która stoi znieruchomiała w blasku księżyca. Mój mózg zdaje się skwierczeć niczym przeciążona instalacja elektryczna; mam wrażenie, że zacznie dymić jak stare przewody we wschodnim skrzydle hotelu, gdzie nadal trwa remont. Nie mogę złapać oddechu, jakby ktoś zaciskał mi dłonie na szyi. Mam zawroty głowy, jakby w mojej czaszce przelewała się woda, a świat staje się rozmyty. Czasami zdarza się, że zupełnie nic nie widzę. Potem moje serce zaczyna wściekle łomotać, a jego bolesne uderzenia rozsadzają mi klatkę piersiową. Wiem, jakie to niebezpieczne, bo kilka razy zemdlałam. Czytałam, że skrajna tachykardia wywołana paniką mogłaby nawet mnie zabić – takie przypadki należą do rzadkości, ale się zdarzają. Już na samą myśl o tym czuję się jeszcze gorzej.
Mój strach sam w sobie sprawia, że jeszcze bardziej się boję. Czuję kłucie w piersi, jakby moje rozszalałe serce próbowało połamać mi żebra. Tego już za wiele. Robi się naprawdę groźnie.
Odwrót, odwrót! Rozdygotana z emocji szybkim krokiem wycofuję się do budynku, pozostawiając rzekę w tyle. Wiem, że dzisiaj już na nią nie spojrzę. Drzwi zatrzaskują się za moimi plecami i cisza bierze mnie w niewolę. Przegrałam. Jak zwykle. Osuwam się po ścianie na podłogę, zawstydzona własnym tchórzostwem.
Tętno zwalnia, paniczny strach ustępuje, ale teraz ogarnia mnie smutek. Łzy ciekną mi po twarzy. Ciepła słona woda. Dlaczego wycieka z nas akurat słona woda, kiedy jest nam smutno?
Ale to tylko woda, a mój organizm wydziela jej całe mnóstwo. Skapuje z mojego podbródka i spływa między bladymi palcami.
Och, Hannah, mała Hanny, nie przeskoczysz tego.
Moje łzy dawno wyschły. Mam na sobie czyste dżinsy i śnieżnobiałą starannie wyprasowaną bluzkę, a różowy sweterek z kaszmiru przydaje mi szyku. Jest to niezbędny element mojego ubioru, bo chociaż większość czasu spędzam w biurze na zapleczu, bądź co bądź pracuję w luksusowym hotelu. Nie muszę się stroić jak Leon, który jest portierem, czy Alistair, menedżer, jednak powinnam wyglądać „godnie”, kiedy przechodzę przez ogólnie dostępne pomieszczenia.
Natomiast nie powinnam wymykać się na plażę bladym świtem i kraść motorówek. To nie jest „godne”. Nie powinnam również kulić się na podłodze, szlochając z rozpaczy i strachu, gdy Helena, pokojówka z Polski, nadchodzi właśnie korytarzem ze świeżą zmianą pościeli. Na szczęście zdołałam w porę odpełznąć w cień, gdzie pozostałam niezauważona.
Teraz znów widzę Helenę, która macha mi na powitanie, kiedy idę w stronę recepcji. Pcha wózek wypełniony środkami czystości, maleńkimi eleganckimi mydełkami i buteleczkami szamponu, saszetkami Earl Greya i kapsułkami Nespresso. Potrafi doprowadzić pokój do idealnego stanu w ciągu osiemnastu minut, za co dyrekcja bardzo ją ceni.
– Miłego dnia! – pozdrawiam ją, siląc się na pogodny ton.
Helena posyła mi przebiegły uśmiech, po czym gestem daje do zrozumienia, że chce się ze mną podzielić jakąś sensacyjną nowiną.
– Ci ludzie z pokoju czternaście. Rany boskie, Hannah!
– Czyżby tym razem naprawdę rozwalili łóżko?
Helena podchodzi bliżej, ale wtedy zauważamy Owena, młodego kucharza o różowej cerze, który właśnie idzie w stronę kuchni, zapinając guziki białego fartucha. Plotkowanie o gościach nie jest mile widziane, w każdym razie nie wypada robić tego publicznie, więc odsuwamy się od siebie skruszone.
– Do zobaczenia później! – szczebioczę.
Helena uśmiecha się szeroko i wracamy do swoich zajęć. W recepcji witam się z Danielle, miejscową trzydziestolatką o surowej urodzie, tlenionych włosach i mocnym makijażu. Danielle jest inteligentna i przyjazna, ale zawsze odrobinę chłodna. Podobno sypia z Loganem Mackinlayem zwanym Macantem, naszym genialnym szefem kuchni. A może sypiali ze sobą, ale już przestali? O personelu też krążą plotki i niektóre do mnie docierają.
Danielle siedzi ze wzrokiem wlepionym w Księgę.
Od dnia ponownego otwarcia hotel Stanhope prowadzi wytworną księgę gości w starym stylu. Używamy jej celowo, żeby przywołać ducha dawnej świetności Stanhope. To ja wpadłam na ten pomysł.
Moglibyśmy załatwiać wszystkie formalności za pomocą tabletu, jednak używamy staromodnej księgi oprawionej w skórę z ozdobnymi tłoczeniami. Kupiliśmy nawet parę wiecznych piór Visconti do kompletu. To przesłanie dla gości, którzy widzą już na samym początku, że ten hotel podchodzi do swojej misji w sposób niebanalny i wytworny. Nalegamy, aby każdy się wpisywał. Ta księga jest jak nasza rodzinna Biblia. Nigdy nie kłamie i można w niej znaleźć całą prawdę. Ilekroć ją widzę, ogarnia mnie duma.
Mój pomysł.
Wspinam się po wytwornych krętych schodach, które są chlubą tego budynku. Klatka schodowa przeszła renowację pod koniec ubiegłego roku i na ścianach pokrytych biało-niebieską prążkowaną tapetą w edwardiańskim stylu wiszą oryginalne obrazy przedstawiające scenki ze wschodniego wybrzeża Anglii – łodzie rybackie z czerwonymi żaglami u ujścia Stour, połów ostryg przy brzegu Mersea.
Za każdym razem, gdy idę po tych schodach, też czuję lekki przypływ dumy, bo pomagałam projektantom wybrać tapetę – chciałam, żeby harmonizowała z niebem, powietrzem i wodą na zewnątrz. Przepiękne obrazy i rysunki przyniósł Oliver, który prawdopodobnie miał je od dawna i trzymał w jednym ze swoich licznych domów.
Wchodzę do biura. Pozbawione ścianek działowych wnętrze jest urządzone nowocześnie, ale stylowo. Loz siedzi już przy biurku ze wzrokiem wlepionym w monitor. Asystentka menedżera. Czterdzieści trzy lata. Rozwiedziona. Zabawna, ze skłonnością do ironii. Brunetka. Półkrwi Włoszka. Po nieudanej przygodzie z papierosem elektronicznym wróciła do palenia. Loz Devivo. Kiedy zaczęłam tu pracować – niecałe dwa lata temu, chociaż wydaje się, że to było tak dawno – spytałam ją, skąd ma takie niepospolite imię.
– Skarbie – powiedziała. – Na chrzcie dali mi na imię Lola. Wyobrażasz sobie, jak to jest nazywać się Lola Devivo? Wszyscy myślą, że grasz w pornolach. A Lolly brzmiałoby tak, jakbym występowała w kraciastej miniówie. Więc wybrałam Loz.
Dzisiaj Loz milczy – lekko rozkojarzona układa wargi w bezgłośne powitanie, po czym wraca do pracy.
Rozsiadam się w jednym z foteli biurowych wartych tysiąc funtów każdy i włączam komputer. Na monitorze pojawia się moja tapeta – zdjęcie pustyni Atakama u podnóża Andów. Najsuchsze miejsce na ziemi. Ani kropli deszczu od pięciuset lat. Klikam ikonkę przeglądarki, żeby wejść na stronę, którą sama założyłam i zaprojektowałam.
Takie było jedno z moich głównych zadań, kiedy awansowałam ze stanowiska specjalistki od PR-u i przeniosłam się tutaj z Malediwów. Zbudować markę. Stworzyć stronę internetową na najwyższym poziomie. Przywrócić firmie blask. Oto co powiedział mi Oliver z wyrazem niecierpliwego zapału w oczach.
Tak też uczyniłam. Pierwszym moim zadaniem była zmiana nazwy. Uznałam, że ta używana od lat – Stanhope Park Island Hotel – jest zarówno odstraszająco długa, jak i myląca. Nie mamy malowniczego parku, a jedynie zadbane trawniki z altankami, a wyspa jest zdecydowanie za mała, by się nią afiszować. Zresztą dziewięćdziesiąt osiem procent jej powierzchni zajmuje będący pod ścisłą ochroną prastary las, w którym nie wolno zerwać nawet kwiatka; przedmiot szczególnego zainteresowania naukowców, pełen świętych drzew oraz rzadkich gatunków fauny. Żyją tam wiewiórki, popielice, zające i kuny. Jesteśmy dumni z naszych kun. O wiele bardziej niż z naszego parku, który w gruncie rzeczy nie wygląda jak park. Dlatego wyrzuciłam go z nazwy, którą ostatecznie skróciłam do samego Stanhope. Od razu wiedziałam, że to był strzał w dziesiątkę. Zachowałam nawiązanie do tradycji i posmak luksusu, unikając zbędnej wyniosłości. Szare oczy Olivera rozbłysły, kiedy mu o tym powiedziałam. To jest to!
Siedząc przy biurku, przeglądam naszą stronę. Wciąż jestem z niej dumna. Wszystkie te przemyślane w każdym szczególe zdjęcia! Poświęciliśmy na nie kilka miesięcy. Butelki wina ustawione w oknie restauracji. Promień słońca przenika szlachetny rubinowy płyn, a w tle widać biały żagiel na rzece.
Nad tym jednym ujęciem pracowaliśmy dwa dni, zanim nabraliśmy przekonania, że oddaje dyskretną i niewymuszoną atmosferę luksusu, ale bez przesadnego blichtru. Kiedy wkroczyliśmy na rynek – strona internetowa, reklamy, zaproszenia dla dziennikarzy – po miesiącu liczba rezerwacji wzrosła dwukrotnie, a potem podwoiła się jeszcze raz. Oliver kupił nam wszystkim szampana.
Otwieram kolejne zdjęcie. Zrobione na zewnątrz. W tle łagodny błękit rzeki. Na skąpanym w słońcu półmisku lśnią ostrygi w otwartych muszlach, a obok czerwieni się sos szalotkowy. Przy stole śliczna dziewczyna w letniej sukience trzyma parasol. Pamiętam, że w rzeczywistości dygotała od jesiennego chłodu i popędzała fotografa: Weźże się, kurna, zacznij ruszać, cymbale.
Kolejne zdjęcie. Freddy Nix, przewoźnik, pozuje na pomoście. To zdjęcie miało pokazać, jak wyjątkowym miejscem jest Stanhope, hotel odcięty od świata – sześć lat w tej branży nauczyło mnie, że goście to uwielbiają – na swojej niepowtarzalnej wyspie porośniętej lasem, w którym żyją mundżaki. Kwintesencja angielskiego odludzia zapewniającego schronienie przed problemami codziennego życia.
Marszczę czoło i pochylam się nad monitorem. Na zdjęciu widać wyraźnie jakąś łódź. Czy jest to ta sama motorówka, którą widziałam w mroku tego ranka? Możliwe. Trudno powiedzieć.
W opuszkach palców dotykających klawiatury czuję niespokojne mrowienie, silniejsze niż zwykle. Unoszę głowę, żeby zapytać Loz, czy też widziała tę łódkę albo czy zna kogoś, kto taką ma. Okazuje się jednak, że jestem sama w biurze. Byłam tak zamyślona, że nie zauważyłam, jak Loz wyszła. Pewnie na lunch.
Moja komórka wydaje dźwięczny sygnał. Dostałam wiadomość. Pan Rozmarzony Narzeczony pisze. Ben!
Han, skarbie, aleśmy narozrabiali.
Odpisuję mu z uśmiechem na twarzy. Odezwał się do mnie mój facet. Mężczyzna, którego kocham. Szef kuchni w gastropubie ze swoimi seksownymi tatuażami. Już sama wiadomość od niego daje mi do zrozumienia, że życie wcale nie jest takie złe. Przede wszystkim mam jego.
Jak? Wysadziliście kuchnię? Ostrzegałam, że z szybkowarem trzeba ostrożnie.
Ha, ha, dobre, ale nie zgadłaś. Pierwszy raz mamy pełną salę na lunchu, 30 nakryć, wszyscy przyszli. A Kev mówi, że odstraszamy klientów!
Mój uśmiech robi się jeszcze szerszy. Ben jest autentycznie podekscytowany i trudno mu się dziwić. Budowanie renomy takiego lokalu jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać, przypuszczalnie dlatego, że puby, które serwują dania restauracyjne, należą do rzadkości.
Rany! Kochanie, jestem z ciebie dumna! Gdybym tylko była tam z tobą, moglibyśmy się wykąpać w szampanie. Zasłużyłeś. Tak ciężko pracowałeś. Trzeba to uczcić.
Czekam. Odpowiedź przychodzi po chwili.
Uczcimy. Może wyskoczymy jutro na drinka. W końcu ruszysz się z tej przeklętej wyspy. Wyniosę cię stamtąd, jeśli będę musiał.
Oooch, jakiś ty męski. To mi się podoba. Jutro bardzo chętnie.
Dobra, muszę znikać. Mamy tu młyn, ale jest super xx
Odkładam telefon i przeciągam się, wciąż z uśmiechem na twarzy. Ben we mnie wierzy. Może słusznie? To byłoby cudowne, gdyby rzeczywiście przeniósł mnie na rękach nad wodą. Jak pannę młodą nad progiem.
Wstaję, podchodzę do okna i przesycona pozytywną energią mówię sobie, że powinnam rozkoszować się malowniczym widokiem Blackwater. Grunt to optymizm.
Wyglądam na zewnątrz. Przy pomoście już nie ma czarnej motorówki. Przypłynęła w ciemności, ale teraz jest już gdzieś daleko stąd. Pewnie na drugim brzegu. Chyba nie powinnam się dziwić. Czasami odwiedzają nas bardzo bogaci goście, którzy zawsze robią to, na co mają ochotę.
Pusta butelka po winie musującym leży na podłodze. Musieliśmy ją kopnąć w porywie namiętności. Jeden z podłużnych kieliszków też się przewrócił. W obu nie zostało ani kropli. Wciąż mam przyspieszone tętno. Ale takie kołatanie serca jest całkiem przyjemne.
Ben wstaje z łóżka i zaczyna się ubierać – wyrzeźbione nogi rugbysty wbija w czarne dżinsy, muskularne ramiona znikają w rękawach białej koszuli. Najchętniej leżałabym dalej i przyglądała mu się z podziwem, ale chcę go odprowadzić na prom. W mojej samotni każda chwila spędzona z nim jest bezcenna.
– Hej, zaczekaj. Pójdę z tobą na pomost.
Ben zerka w moją stronę, zapinając guziki koszuli.
– Nie musisz, kochanie.
Patrzę mu w oczy. Wymownie.
– Owszem, muszę – odpowiadam. – Nawet nie wiesz, jak mi ciebie tutaj brakuje.
Jego twarz łagodnieje, przybierając wyraz chłopięcej życzliwości. Wygląda teraz młodziej; wydaje się, że też ma dwadzieścia osiem lat jak ja, a nie trzydzieści cztery. Pochyla się i całuje mnie w usta, czule i delikatnie; o wiele delikatniej niż pół godziny temu. Potem rozgląda się po pokoju, omiatając wzrokiem butelkę, kieliszki i skotłowaną pościel.
– Wygląda, jakby tu bomba wybuchła – mówi.
– Nie schlebiaj sobie. Granat co najwyżej.
Mój narzeczony parska radosnym śmiechem i przygląda mi się, gdy w pośpiechu wciągam na siebie ubranie.
– No dawaj, kobieto. Szybko, szybko.
Ubieram się posłusznie i w końcu staję przed nim w trzewikach i płaszczu, chociaż wieczór jest ciepły jak na koniec września. Trzymam go pod rękę, gdy idziemy korytarzem, mijamy recepcję i po żwirowym zboczu schodzimy na pomost. Prom jest już niedaleko; jego jaskrawoczerwony kadłub przecina radośnie fale Blackwater. Wygląda jak statek z książki dla dzieci. Taki, który mógłby rozmawiać z pociągami.
Opieram głowę na masywnym ramieniu Bena. Wciąż czuję się jeszcze trochę rozmarzona po chwilach namiętności. Zapada zmierzch. Ben milczy.
– Wszystko w porządku? – pytam, spoglądając na niego.
Ben stoi zwrócony w stronę wyspy i patrzy w zadumie na okna pustych pokoi we wschodnim skrzydle hotelu. Albo na ciemną ścianę lasu, który zaczyna się tuż za budynkiem. A może na nic nie patrzy, tylko po prostu rozmyśla i snuje wspomnienia. Zdarzają mu się takie niespodziewane chwile melancholii. W dzieciństwie stracił matkę, tak jak ja – jest to jedna z rzeczy, które zbliżyły nas do siebie.
– Ben?
Mój narzeczony wyrywa się z zamyślenia.
– Ach, wybacz, Han – mówi. – Firmowe sprawy. Zamówienia, VAT i takie tam…
Ściskam jego masywną dłoń.
– Jestem z ciebie dumna. Z tego, co osiągnąłeś. Wszyscy byli tacy sceptyczni, no i proszę.
– Dziękuję, kochanie, ale… jeszcze wiele przede mną. – Ben odwraca wzrok. – No dobra, prom już czeka. Muszę być na miejscu, zanim Charlie weźmie się do robienia rolady. Mamy jeszcze mnóstwo rezerwacji na dziś.
Szczerzy zęby w uśmiechu, macha mi na pożegnanie, po czym wbiega na pomost i wskakuje na pokład, na którym jest prawie całkiem pusto. Przez chwilę przyglądam się, jak prom odbija i zawraca w stronę lądu. Dla mnie to coś nieosiągalnego.
Natychmiast ogarnia mnie przygnębienie. Naprawdę jestem dumna z Bena. Mój ukochany dokonuje niesamowitych rzeczy. Przez pewien czas pracował jako szef kuchni, ale przed kilkoma tygodniami przejął cały pub. Dlatego ten błyskawiczny sukces jest takim objawieniem.
A jeśli idzie mu zbyt dobrze? Jeśli praca pochłonie go bez reszty? Wtedy będzie miał jeszcze mniej czasu na spotkania ze mną.
A wtedy moja izolacja stanie się jeszcze bardziej uciążliwa.
– Gdzie jesteś, Han?
– Zgadnij.
Oprócz milczenia Kat słyszę w tle gwar jakiejś londyńskiej restauracji albo baru. Jest trzecia po południu, więc co to za okazja? Późny lunch, całodzienne ucztowanie czy bardzo wczesny drink?
– No dobra, skoro mam zgadywać… – Kat przeciąga samogłoski i gdy barowe odgłosy na chwilę cichną, wyobrażam ją sobie z zazdrością, jak sięga po drinka, miesza zawartość szklanki i wyławia oliwkę. – Wiem! Jesteś w Buenos Aires. W tej słynnej restauracji, w której byłyśmy razem przed studiami, tej nad morzem. Cabaña Las Lilas! Pamiętasz? Znowu tam się wybrałaś! O rany! Przyjemne miejsce. Chociaż nie, czekaj, nie mogłam tam pójść. Wtedy zwiałyśmy bez płacenia. To był mój pomysł, nie? Sorki, przepraszaneczko, ale zero skruchy.
Parskam śmiechem. Właśnie kroczę zamaszyście wąską ścieżką przecinającą las, który porasta Dawzy. Ilekroć wysuszona gałązka pęka z głośnym trzaskiem pod moim butem, w koronach dębów skrzeczą spłoszone sroki. Podobno to od ptasich głosów – wron, kawek i srok – pochodzi nazwa, którą nadano wyspie wiele setek lat temu. W tutejszych lasach i na mokradłach żyje mnóstwo ptaków. Są wszędzie. Przekrzykują się w zaroślach, grzebią w błocie albo latają tuż nad powierzchnią wody. Obserwują nas. Patrzą na mnie.
Czy ktoś mnie obserwuje?
Obracam się zaniepokojona i wytężam wzrok, próbując coś dojrzeć między krzewami tarniny. Wschodnia część wyspy to całkowite odludzie.
Nie widzę nikogo. Paranoja jest kolejnym objawem mojej przypadłości. Muszę nad nią panować.
– Han? – odzywa się moja siostra.
– To nie działa.
– Co takiego?
– Sorki, sorencja w połączeniu z przepraszaneczko.
– Kurde. No dobra, obiecuję, że się poprawię. Mój ty Robinsonie Crusoe. Och… yhm. Jeszcze raz martini? A czemu nie? Dzięki. Szósta kolejka będzie akurat. Tja.
Nie mam pojęcia, z kim tak gawędzi lekko podchmielona. Prawdopodobnie z nowym nadzianym facetem. Ma ich na pęczki. Bawi się nimi, a ich najwyraźniej to cieszy. Jest mi miło, że między drinkami znajduje również czas na rozmowy ze mną. Okropnie za nią tęsknię. Jednym z najgorszych aspektów roli Robinsona Crusoe jest odległość dzieląca mnie od mojej siostry, która – oprócz Bena – jest mi najbliższa w moim życiu, w całym moim świecie, moim wszystkim.
Już w dzieciństwie łączyła nas bliska więź – zaledwie rok różnicy wieku i podobny wygląd sprawiały, że byłyśmy praktycznie jak bliźniaczki. Tylko że jej przypadła rola tej ładniejszej i mądrzejszej. Jakbym ja była prototypem, a ona ostateczną i doskonałą wersją.
Jej kości policzkowe mają urokliwie skośny kształt, moje nie robią szczególnego wrażenia. Jej drobny nos jest idealnie wyrzeźbiony, mój tworzy irytujący garb. Jej włosy zawsze są bujne i lśniące, moje wyglądają dobrze, jeżeli poświęcę godzinę na ich pielęgnację.
Kiedy byłyśmy małe, wszyscy mówili, jakie ładne z nas dziewczynki. Kiedy dorosłyśmy, mnie już tak zostało – „całkiem” albo „dosyć” ładna. Za to moja uwielbiana i rozpieszczana młodsza siostra Katalina Langley, Katty, KattyKat albo po prostu Kat, wróży z tarota, obserwuje gwiazdy i gubi torebki, a swoimi dowcipami potrafi rozbawić ostatniego ponuraka; Kat, która włada kilkoma językami, nosi minispódniczki i zapomina o bieliźnie, pali trawkę, gra na ukulele, śpiewa francuskie ballady i czyta runy; Kat, zbuntowana gwiazda liceum w Maldon, była – i jest – piękna.
Właśnie to słyszałam często od chłopaków na imprezach, kiedy byłyśmy nastolatkami. Przysiadał się taki do mnie, jakby chciał zagadnąć, ale tylko sączył piwo i patrzył tęsknie na środek pokoju, gdzie moja siostra w skąpych dżinsowych szortach albo czerwonej spódniczce cheerleaderki bawiła się otoczona wianuszkiem adoratorów, którzy rywalizowali ze sobą, zabiegając o jej uwagę jak głodne szczeniaki. W końcu ten melancholijny amant ze szklanką piwa wzdychał, przysuwał się jeszcze bliżej i mówił:
– Wiesz, twoja siostra jest naprawdę piękna.
Potem wpatrywał się z posępną miną w swoją szklankę, by po chwili dodać pospiesznie:
– Och, przepraszam cię, nie chciałem… no wiesz… ty też jesteś, hmmm… znaczy też jesteś naprawdę piękna…
Czasami całowałam się z tymi kłamcami, a z kilkoma nawet się przespałam. Byli jak okruszki, które zmiatałam niepostrzeżenie ze stołu Kat.
Nigdy mi to nie przeszkadzało. Absolutnie. Kat już taka jest, ale ją uwielbiam, a ona odwzajemnia całą moją miłość. Wszystko robimy razem. Jesteśmy serdecznymi przyjaciółkami, siostrami, bratnimi duszami, a czasem nawet kimś więcej. Chodziłyśmy jeszcze do przedszkola, kiedy Kat zaczęła dodawać do słów śmieszne końcówki. Taka nasza świńska łacina, tylko jeszcze bardziej zwariowana. Rodzicom trochę się udzieliło, ale przede wszystkim był to nasz osobisty język, którym posługiwałyśmy się tylko we dwie, i czasem zaśmiewałyśmy się godzinami z najgłupszych i najbardziej bezsensownie udziwnionych słów.
Sorki, sorencja. Przepraszaneczko.
Właściwie nie brzmi to najgorzej.
– Kat? – mówię, ale odpowiada mi tylko barowy zgiełk. – Kat, odezwij się. Siedzę tu samotna na cholernej wyspie.
– Wybacz, Han. Próbowałam nauczyć tego barmana, jak się robi dirty martini, ale się pogubił i dolał wermutu. Chyba mam już dość. Chcę wracać do domu i dziergać na drutach sweterki dla psów. Ślepych psów. Ślepych psów dla przewodników. To by była superakcja dobroczynna, nie? Albo kotów, które tańczą na tylnych łapach. Pamiętasz tego kota z twarzą Jane Witham? Ha, ha! Dobrze się czujesz?
– Tak, dobrze.
– Na pewno, skarbuś?
– Tak – potwierdzam. – Nie jest mi tu lekko, ale daję radę.
– No dobrze, już dobrze. Obiecuję, że cię odwiedzę najszybciej, jak się da. – Kat znów zawiesza głos i zaszczyca kogoś perlistym śmiechem. – A co u Bena? Jak się miewa Pan Rozmarzony Narzeczony?
– Dobrze. Wręcz świetnie. Pub hula aż miło.
W moim głosie pobrzmiewa rzewna nuta. Użalam się nad sobą. Przyspieszam kroku, próbując stłumić poczucie osamotnienia. Las się kończy i po raz dziewiętnasty tego dnia wychodzę na żwirową skarpę, która stromo opada ku morzu. Żebym przypadkiem nie zapomniała, że jestem uwięziona na wyspie. Na ogromie bladego błękitu, który wisi nad Essexem, ścigają się chmury gnane ciepłym wiatrem. Pogoda w sam raz na regaty.
Trwa właśnie odpływ; na końcu skarpy widzę ślady ptaków – pewnie szablodziobów i ostrygojadów – odciśnięte w jasnoszarym błocku. Są takie delikatne. Wyglądają jak poskręcane wstęgi japońskich liter, które układają się w długie smutne frazy.
Kat znowu zamilkła, ale nie słyszę też odgłosów baru. Czyżby już wyszła?
– Gdzie jesteś, siostra?
– Na ulicy. Czekam na Ubera. Mam sesję tarota. Potem zamówię coś do jedzenia, zrobię sobie dobrze i pójdę spać. Za dużo dzisiaj wypiłam.
– Jeszcze nawet nie ma czwartej!
– Wiem, Boże, wiem. Czy ja jestem pijaczką?
– Całkiem możliwe.
Parskamy śmiechem, ale po chwili przestaję wtórować siostrze. Powraca to samo uporczywe pytanie. Dlaczego Kat wciąż odwleka wizytę, którą tyle razy mi obiecywała? Wiem, że w Londynie nie brakuje jej zajęć: wróży z tarota za pieniądze, umawia się z zadurzonymi biznesmenami, którzy kupują jej luksusową bieliznę, jeden dzień w tygodniu pracuje w schronisku dla bezdomnych, występuje w klubie burleskowym – uczyniła ze swojej dyspraksji formę sztuki erotycznej, wykonując nieskoordynowane ruchy podczas tańca na rurze i przypadkowo gubiąc biustonosz – ale jej harmonogram nie jest tak napięty, jakby dokonywała przeszczepów serca. Ma sporo wolnego czasu i może wybierać, w które dni pracuje, a kiedy mówi sobie „pieprzyć wszystko” i wybiera się w podróż do Kerali.
A jednak nie przyjeżdża tutaj. Nie wsiada na prom Freddy’ego Nixa. Z Londynu ma do mnie niecałe dwie godziny jazdy samochodem. Mimo to nie widziałam jej całe wieki.
Myśl, która pojawia się w mojej głowie, napełnia mnie smutkiem i strachem. A jednak wiem, że się nie mylę.
– Powiedz mi, czemu tak naprawdę tutaj nie przyjeżdżasz?
Moja siostra milczy. Trzaskają drzwi samochodu.
– Kat, powiedz mi.
W słuchawce rozlega się ciężkie przeciągłe westchnienie.
– Han, skarbie… ja po prostu…
– Chodzi o to, co się stało tamtej nocy? O to chodzi, prawda?
Znów milczenie, tym razem krótkie i pełne napięcia.
– Oczywiście, że tak! – odpowiada Kat. – To mnie prześladuje. Mam koszmary. Wiem, że ciebie cała ta sprawa dotknęła jeszcze mocniej, ale… Boże, to było takie okropne. I wszystko stało się przeze mnie. Ja to zaczęłam. Kąpiel na golasa? O północy? Świetny pomysł, Katty, po prostu genialny. Dlaczego jestem taką pieprzoną idiotką? Tak strasznie mi przykro…
– Nie możesz się obwiniać. Nikogo nie zmuszałaś. Wszyscy byli pijani.
– Daj spokój, przestań mnie usprawiedliwiać.
– Kat?
– O ja pierdolę, no to się popłakałam. Tak bardzo za tobą tęsknię. Han. Jestem pijana, mam doła, a kierowca chyba się o mnie martwi, bo ciągle zerka w lusterko. – Kat śmieje się i pociąga nosem. – Lepiej już kończmy, bo jeszcze przesiądzie się do tyłu i zacznie mnie pocieszać. Dlaczego oni zawsze chcą mnie pocieszać? Pa, skarbie. Moja najdroższa iskierko! Do zobaczenia! Przyjadę do ciebie. Obiecuję. Kocham cię. Przyjadę.
Chowam komórkę do kieszeni i wodzę wzrokiem za szarym morskim ptakiem, który zatacza kręgi nad wodą. Jest taki dostojny i wolny.
Wzbiera we mnie poczucie winy, kiedy myślę o słowach Kat. Bo właściwie to nie była jej wina, nie tak całkiem, nie tamtej nocy. Powinnam była coś zrobić. W końcu to ja zawsze uchodziłam za tę odpowiedzialną jako starsza siostra, która skończyła studia i miała normalną pracę. A tamtej nocy rzeczywiście spoczywała na mnie odpowiedzialność, jako że reprezentowałam hotel. Mimo to nikogo nie powstrzymałam.
Co gorsza, weszłam do wody ze wszystkimi, skwapliwie i radośnie. Nigdy się do tego nie przyznałam, nawet podczas śledztwa, kiedy sąd w Colchester przesłuchiwał mnie w trybie wideokonferencji. Powiedziałam tylko, że się o nich martwiłam, dlatego za nimi poszłam.
To było kłamstwo. Musiałam skłamać. Jestem oszustką.
Zapada wieczór. Ściemnia się wcześniej niż ostatnim razem, kiedy sprawdzałam. Mój pokój tonie w mroku i muszę zapalić światło w żałosnym akcie oporu przeciwko niepowstrzymanym siłom jesieni.
Jaka będzie zima?
Staram się o tym nie myśleć. Spoglądam w stronę okna. Dzisiaj zaciągnę zasłony, odetnę się od tego opresyjnego widoku. Pieprzyć terapeutyczną ekspozycję. Są pewne granice.
A zatem podchodzę do okna i… nie zasuwam zasłon. Wyglądam na zewnątrz i ogarnia mnie tęsknota. Jesienny wieczór jest rozrzewniająco piękny. Zwiewna mgła snuje się nad powierzchnią Blackwater niczym wysmukły duch umierającej rzeki. Na niebie połyskują pierwsze gwiazdy podobne do diamentów rozsypanych na niebieskim aksamicie. Wenus? Jowisz? Kat by wiedziała.
Mrużąc oczy, przyglądam się Freddy’emu Nixowi, który znowu przybił do pomostu i wpuszcza ludzi na pokład. Niektórzy dźwigają wielkie walizki – to odjeżdżający goście. Inni wskakują na prom z lekkim bagażem albo z pustymi rękami – to pracownicy hotelu. Freddy obdarza każdego z pasażerów przyjaznym uśmiechem. Ma prawie pięćdziesiątkę i chłop z niego jest jak się patrzy. Zna wszystkie puby nad estuarium od Jaywick po Heybridge i w każdym jest mile widziany. Mieszka w Goldhanger ze swoją najnowszą dziewczyną, Georgią Quigley. Georgia ma dwadzieścia pięć lat i pracuje w West Mersea Seafood. To ona dostarcza ryby do naszej kuchni.
Połowa personelu Stanhope codziennie przeprawia się do pracy promem Freddy’ego. Pozostali mieszkają na miejscu, ale pływają na stały ląd w weekendy i święta. Szefostwo odwiedza wyspę, kiedy ma na to ochotę. Tylko jedna osoba nigdy się stąd nie rusza. Ja. Robinson Crusoe. Żyję samotnie na tym skrawku ziemi wśród kun i puszczyków. Wkrótce nie będę miała żadnych przyjaciół oprócz nich. Zacznę przesiadywać w lesie i mamrotać czarodziejskie zaklęcia. Rozmawiać z drzewami.
Dosyć. Nie wytrzymam kolejnego wieczoru w swoim pokoju; nie chcę znowu machinalnie przewracać kartek – wybierając powieści, które czytam dla zabicia czasu, kieruję się głównie objętością – albo snuć się apatycznie po serwisach społecznościowych i gotować się z zazdrości na widok każdego, kto ma normalne życie.
A może by tak zadzwonić do Bena? Nie, nie mogę. Mój narzeczony ma teraz ręce pełne roboty. Jeżeli ktoś prowadzi gastropub i ma tylko dwóch ludzi do pomocy, o siódmej wieczorem nie znajdzie czasu na luźną pogawędkę.
Zdecydowałam, że w takim razie pójdę się napić do Spinakera, hotelowego baru. Personel może również zamawiać drinki w Bermudzie – hotelowej restauracji – ale jest to miejsce przeznaczone raczej dla gości i do spożywania posiłków.
Wystroiłam się nawet na tę okazję – włożyłam ładniejszy sweter i odpowiedniejsze buty.
Bar mieści się w centralnej części hotelu, tuż obok recepcji i naprzeciwko restauracji. Jest to przestronne jasne wnętrze o eleganckim wystroju z widokiem na mieszczące się z tyłu budynku niewielkie patio, na którym stoją ośmiokątne stoły z grzejnikami ogrodowymi. Na ścianach Spinakera wiszą obrazy przedstawiające okazałe jachty, którymi sto lat temu pływała arystokratyczna śmietanka towarzyska. Niektóre z nich na pewno przybijały do brzegu tej wyspy w czasach, gdy Stanhope służył za maison de plaisance i odbywały się tutaj słynne przyjęcia koktajlowe.
Dzisiejszego wieczoru w barze panuje gwar, ale nie jest ciasno. To mi odpowiada. Nie szukam towarzystwa. Chyba już nigdy w życiu nie wkręcę się na żadną imprezę. Wybieram sobie miejsce, po czym zerkam przez okno na stoły, basen i ciemniejącą w oddali ścianę lasu. Na tarasie nikt nie siedzi, więc grzejniki są wyłączone.
Odsuwam stołek barowy i siadając, uśmiecham się do barmana.
– Siemasz, Eddie – zagaduję.
Eddie posyła mi przyjazny uśmiech. Miły z niego facet. Australijczyk. Całkiem przystojny. Myślę, że sypia z jakąś pokojówką. Tutaj każdy z kimś sypia. W dużych odciętych od świata hotelach zawsze tak jest. Na Malediwach w wolnym czasie miałam do wyboru dwie atrakcje – nurkowanie w morzu albo seks z kolegą z pracy. To pierwsze było fantastyczne, drugie nie zawsze.
– Hejka. To, co zawsze, Hannah?
– Oczywistocyna.
Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Oczywistocyna? Stare powiedzonko, które prawdopodobnie odziedziczyłam po ojcu. Eddie zdaje się nie zwracać uwagi na dziwną odpowiedź. Robi swoje. Obserwuję go. Zawsze ciekawił mnie widok ludzi, którzy z biegłością wykonują swoją ukochaną pracę. Najpierw Eddie odmierza obfitą porcję ginu Mistley. Potem nabiera srebrną łopatką pokruszony lód i napełnia nim po brzegi pękatą czaszę kieliszka. Następnie wprawnym ruchem dorzuca parę plasterków marynowanej pomarańczy, garść owoców jałowca, kardamon i szczyptę chilli, swój autorski dodatek. Zwieńczeniem jego dzieła jest spieniony aromatyczny strumień toniku Framlingham.
Eddie podchodzi z powagą do przyrządzania drinków. Ja z nie mniejszą powagą podchodzę do picia. Jest to dla mnie sposób na ucieczkę, namiastka promu do Goldhanger. Jako jedyna nie sypiam tutaj z nikim, nawet z narzeczonym, który ostatnio coraz rzadziej mnie odwiedza.
Podnoszę szklankę i wdycham cierpką woń pękających bąbelków. Delektuję się już samym niecierpliwym wyczekiwaniem. Eddie robi najlepszy gin z tonikiem na świecie.
– Na długo pani przyjechała?
O Boże. Gadatliwy gość. Często z przyjemnością wdaję się w pogawędki z gośćmi, ale tego wieczoru nie mam na to ochoty. Dzisiaj chcę tylko upić się w spokoju. Mimo to nie mogę sobie pozwolić na opryskliwość. Z przyklejonym do twarzy profesjonalnym uśmiechem obracam się w stronę faceta, który siedzi na stołku obok. Ma około czterdziestki, stylową marynarkę i welwetowe mokasyny.
– Tak, zostałam… trochę dłużej. A pan?
– Jestem Ryan – mówi gość, wyciągając rękę. – Świętujemy tutaj rocznicę ślubu z moją żoną Melissą! Dwanaście lat! Dobry Boże! – Przerywa i śmieje się z własnych słów, jakby małżeństwo samo w sobie było żartem. – Ale tylko na jedną dobę. Mamy zarezerwowany stolik w Bermudzie. Rzeczywiście jest taka dobra, jak mówią?
– Tak – odpowiadam. – Rzeczywiście.
Zachwalanie hotelu należy do moich obowiązków służbowych, ale tutejszej restauracji nie trzeba zachwalać. Kupując Stanhope, Oliver wiedział, że potrzebna mu będzie doskonała restauracja z genialnym szefem kuchni. Mamy tutaj niewielką siłownię, przytulne spa i elegancki podgrzewany basen, ale na tym kończą się atrakcje. Goście, którzy nie przepadają za żeglowaniem, obserwowaniem ptaków, spacerowaniem po plaży albo słuchaniem legend o dziewczętach porwanych przez piratów – nie mówiąc o obcowaniu z Leonem, naszym niepospolitym i niepowściągliwym portierem o szwajcarsko-niemieckich korzeniach i zamiłowaniu do wytwornych zegarków – nie mają zbyt wielu powodów, żeby nas odwiedzać, zwłaszcza poza sezonem, kiedy basen jest nieczynny, a pogoda nie zachęca do spacerów. Dlatego Oliver oferuje najlepsze jedzenie i napoje w promieniu pięćdziesięciu kilometrów.
– Nie słyszał pan o tutejszym szefie kuchni? – mówię entuzjastycznym tonem, rozwijając temat. – To Logan Mackinlay, Szkot, którego ściągnęliśmy tu z Connaught w Londynie. Mówią, że w przyszłym miesiącu dostanie swoją pierwszą gwiazdkę Michelina. Nie żeby mu zależało. Jest ponad tym. Prawdziwy geniusz.
Mój rozmówca promienieje z zadowolenia.
– Brzmi całkiem nieźle. Sam nie jestem smakoszem, ale moja żona lubi dobrze zjeść. Byle tylko jej się podobało! – Wzrusza ramionami. – Swoją drogą to ona wybrała to miejsce. Współpracuje z zarządem hotelu, więc dostaliśmy zniżkę.
Ryan uśmiecha się szeroko i upija szampana. Przez chwilę prowadzimy jałową pogawędkę, która ma na celu utwierdzić mnie w przekonaniu, że mój rozmówca naprawdę świetnie sobie radzi w branży nieruchomości. Popijam gin z tonikiem i zastanawiam się nad jego słowami. Nad wzmianką o żonie. Melissie. Słyszałam, jak kiedyś Oliver wymieniał to imię. Chodziło o finanse, chyba jakiś bank w Londynie. Nie moja działka.
Ryan wychyla ostatnie krople szampana i zerka na mnie z konspiracyjną miną.
– Słyszała pani, co się tutaj wydarzyło w lecie?
Zapada milczenie. Właśnie dlatego spędzałam każdy wieczór w swoim pokoju, zamiast pójść na drinka do Spinakera. Ze strachu, że ktoś zada mi to pytanie. I co miałabym odpowiedzieć? O tak, byłam przy tym. To ja do tego wszystkiego doprowadziłam. A teraz proszę wezwać gliny.
– Nie. Chodzi o jakąś imprezę, która… źle się skończyła?
Bardzo oględnie rzecz ujmując.
Ryan kręci głową.
– Mój przyjaciel tu wtedy był. Na tej imprezie. Opowiadał mi, że to było szaleństwo – mówi, rumieniąc się lekko. – Dziewczyny, wie pani… ach, nagie dziewczyny. I jeszcze te plotki!
Krążą jakieś plotki? Na jaki temat? Coś, o czym jeszcze nie wiem?
Rozpaczliwie pragnę je poznać, ale jednocześnie się ich boję. A jeżeli dotyczą mnie? Albo Kat?
Ale chyba i tak ich nie poznam, bo Ryan zeskakuje ze stołka.
– Ale to jeszcze nic – ciągnie podekscytowany jak ktoś, kto ma w zanadrzu prawdziwą sensację. – Podobno jakaś kobieta tkwi tutaj uwięziona z powodu tego wypadku. Nabawiła się lęku przed wodą. Proszę sobie wyobrazić. Nie może się wydostać z tej przeklętej wyspy.
Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Jednak Ryan się tym nie zraża.
– Istne wariactwo, nie? – kontynuuje z zapałem. – Ale to jeszcze nie wszystko. Melissa słyszała, że niektórzy w tym hotelu mają serdecznie dosyć tej wariatki. Koniecznie chcą się jej pozbyć. Ale oczywiście nie mogą, bo utknęła tu na dobre.
Siada z powrotem przy barze i przygląda mi się z zadowoloną miną, ciekaw mojej reakcji na tę dziwaczną historię.
Staram się powstrzymać drżenie. Byle tylko się nie zdradzić, nie pokazać, że to ja jestem tą wariatką, o której mówił.
– Och! – Ryan zerka nad moim ramieniem. – Jesteś, kochanie.
Obracam głowę, ukrywając szaleńczy niepokój. Do baru zbliża się wysoka, atrakcyjna blondynka. Zauważam, że nosi delikatny naszyjnik z pereł.
– Przepadłaś na całe wieki.
Kobieta siada na stołku z ciężkim westchnieniem.
– Dzwoniła niania – wyjaśnia. – Louis zaczął rozrabiać, musiałam zaśpiewać mu piosenkę.
Ryan chichocze. Jego spojrzenie przeskakuje z żony na mnie i z powrotem.
– Wiesz, Mel, właśnie opowiadałem pani twoją historię o tej wariatce, która nie może się stąd ruszyć.
Czuję bolesne ukłucie w sercu. Zauważam kątem oka, że Melissa przygląda mi się uważnie. Znam to spojrzenie, widywałam takie wiele razy. Rozpoznała mnie. Może przeglądała zdjęcia w mediach społecznościowych? Albo ktoś – może ten, komu tak bardzo tutaj przeszkadzam – zwrócił na mnie jej uwagę.
Ta kobieta dobrze wie, kim jestem.
– Przecież to upiorne, że ona nie może się stąd wydostać – trajkocze dalej Ryan. – Każdy może, a ona musi…
Melissa kopie stołek, na którym siedzi jej mąż. Rozlega się dźwięczny odgłos, gdy czubek jej drogiego buta uderza w metalową nóżkę. Ryan zerka na nią zmieszany, a ona przechyla głowę w moją stronę, siląc się na dyskrecję, ale z marnym skutkiem. Jakby chciała powiedzieć: to ona, ty gadatliwy durniu. Zaróżowiona twarz Ryana przybiera intensywny odcień purpury.
– Już prawie ósma – odzywa się chłodnym tonem Melissa. – Nie możemy się spóźnić na kolację. Podają świeże ostrygi prosto z Brancaster.
Wciąż się rumieniąc, Ryan wstaje, duka coś niezrozumiałego na pożegnanie i rusza dziarsko w ślad za Melissą jak wierny pies.
Zostaję sama z moim ginem, chilli, jagodami jałowca i ponurymi myślami.
„Koniecznie chcą się jej pozbyć”.
KAT, wtedy
Kat Langley kroczyła dumnie przez stocznię jachtową w Goldhanger, niosąc przewieszoną przez ramię wielką torbę z miękkiej skóry. Rozkoszowała się ciepłem czerwcowego słońca i pożądliwymi spojrzeniami, które prześlizgiwały się po jej długich opalonych nogach. Dookoła mężczyźni malowali łodzie, rozwijali żagle i reperowali kadłuby, ale teraz co najmniej połowa z nich przerwała pracę, by gapić się z rozdziawionymi ustami na młodą dziewczynę idącą tanecznym krokiem po pomoście.
Pozwól im się napatrzeć, pomyślała, bo nie będą tego robić zawsze. Miała dwadzieścia sześć lat i wciąż mogła uchodzić za dużo młodszą, ale wiedziała, że pewnego dnia przekroczy tę granicę, za którą przyciąganie męskich spojrzeń nie przychodzi już z taką łatwością.
Taka była jej filozofia życiowa, którą przyjęła dawno temu. Żyj, jakbyś urodziła się dziś rano i miała umrzeć wieczorem. Chwytaj każdy dzień jak wygłodniały jedzenie. Dlatego szczególnie jej zależało, żeby dobrze się bawić na wielkiej imprezie następnego dnia. Zamierzała świętować przesilenie letnie w Stanhope, hotelu na wyspie, który zyskał drugie życie po części dzięki jej bystrej i pracowitej siostrze. Dobra robota, Han. Zasłużyłaś na uznanie. Wypijemy za twoją wyspę.
Ale gdzie jest ten prom? Między dwiema żaglówkami wyciągniętymi na brzeg Kat widziała połyskującą srebrzyście rzekę i zielony, lekko rozmyty kontur wyspy w oddali. Jednak niewielki pomost świecił pustkami. Czy nie powinno się tu roić od gości z walizkami, a może również pracowników hotelu? Zwłaszcza w przeddzień takiego wydarzenia?
Może pomyliłam godzinę, pomyślała. Zbliżało się południe. Nie, była pewna, że pora się zgadza. Samo południe.
Kat opuściła torbę na ziemię, przykucnęła i zaczęła szukać bezcennego świstka papieru. Dlaczego nie zapisałam tego w telefonie?
Jej torba jak zwykle była wypchana po brzegi, a w środku panował straszliwy bałagan. Kat spakowała swoje ulubione ukulele, dżinsowe szorty, drumlę, mocno zużytą talię kart tarota, cudownie prześwitującą letnią sukienkę, dwie pary butów, klapki, kostium kąpielowy, grubą książkę Ursuli Le Guin, kilka kamyków przywiezionych z Avebury; śnieżnobiałe ptasie pióro, które właśnie znalazła; trzy gramy trawki i wypalonego do połowy skręta; dwie karty kredytowe, z czego jedną upaćkaną olejkiem arganowym, który wylał się ostatniej nocy; tak, o wszystkim pamiętała oprócz jednej rzeczy, której właśnie teraz potrzebowała – kartki z zapisanymi godzinami kursowania promu.
– Psiakrew…
Pewnie zostawiła ją u ojca tego ranka. Często razem wspominali mamę, po której Kat odziedziczyła skłonność do roztrzepania i zapominalstwa, ale również urodę i temperament. Ojciec, ilekroć go odwiedzała w zatęchłym domu seniora, zawsze dawał jej do zrozumienia na różne sposoby – poprzez uśmiechy, żarty, uściski i ciasteczka bakaliowe z blaszanej puszki – że faworyzuje ją jako swoją ukochaną i rozpieszczoną młodszą córeczkę. Kat czuła się niezręcznie, kiedy to robił. Chciała, żeby przestał. „Nie mów mi takich rzeczy, tato. Pomyśl też o mojej siostrze”.
Ale tak było, odkąd pamiętała. Kiedy miała siedem lat i rozbiła szklankę, co zdarzało się jej co najmniej raz w tygodniu, zbywali wszystko śmiechem i tłumaczyli, że to przez dyspraksję. Jeżeli Hannah zrobiła coś podobnego, co zdarzało się jej raz na rok, dostawała ochrzan.
„Hanny, tak mi przykro”.
Ostatnia wizyta była szczególnie krępująca, bo ojciec wyjawił jej wreszcie, co łączyło mamę z Dawzy. Opowiedział jej, jak mama kochała tę świętą wyspę z jej lisami, krukami i magicznymi cisami, jak kochała ją złą, wynaturzoną i smutną miłością. Miłością o wielu obliczach, która teraz doprowadziła nawet tatę do płaczu.
Mrużąc oczy w słońcu, Kat zastanawiała się, czy powinna to wszystko powtórzyć siostrze. Kiedyś na pewno to zrobi, ale nie w ten weekend. To by mogło ją zdołować. Po co psuć nastrój przed imprezą?
Żyj, jakbyś urodziła się dziś rano i miała umrzeć wieczorem.
Jeszcze raz przetrząsnęła torbę, ale niczego nie znalazła. Karteczka przepadła jak kamień w wodę. Z przeciągłym westchnieniem Kat wyjęła telefon i zaczęła pisać wiadomość:
Hej, siostra, wybacz, dupa ze mnie straszna. Nie pamiętam, o której mam prom. Zgubiłam kartkę z rozkładem.
…
Nie do wiary! Kat Langley coś zgubiła? Tego jeszcze nie grali.
Dobra, dobra, Skarbnico Mądrości. Lepiej mi powiedz, co mam teraz robić. Gdzie on jest? Znaczy ten przewoźnik, Frankie, Fred, czy jakoś tak? Pamiętam go z poprzedniego razu. Odpływa w południe? Bo właśnie jest południe. I ja tu jestem. W samo południe!
…
Właśnie sprawdziłam. Przykro mi, najbliższy prom masz dopiero o 4. Ale jutro będzie kursował co godzinę ze względu na imprezę.
Cholerka. Mam tu tkwić do 4? Przesrane. Nie ma tutaj nic do roboty oprócz gapienia się na boje. Jeszcze napatoczy się jakiś napalony szyper i zacznie mnie nagabywać.
Czekaj, mam pomysł! Tutejszy przewoźnik nazywa się Freddy Nix i zawsze przesiaduje w tym pubie koło przystani. Discovery, kojarzysz? Koło pięćdziesiątki, siwe włosy, typ rozpustnego wilka morskiego. Może da się namówić na podwózkę, jeśli ładnie zatrzepoczesz rzęsami. Domyślam się, że masz dziś na sobie strój, który więcej odsłania, niż zasłania.
Zgadłaś!:)
Ha, ha. Cała ty!
Naprawdę jestem taka przewidywalna? <smuteczek> No to cała naprzód, siorka. Kocham cię. Do zobaczenia wkrótce xxx
Ja ciebie też xxx
Kat schowała komórkę do torby i pomaszerowała do pubu. Gdy tylko pchnęła drzwi, od razu rozpoznała Freddy’ego Nixa, który siedział nad prawie pustym kuflem i gawędził leniwie z barmanem. Jak się okazało, Hannah miała rację. Kat nie musiała go długo przekonywać. Przewoźnik spojrzał na jej twarz, a potem omiótł wzrokiem jej wydekoltowaną bluzkę i nogi.
– Jasne, maleńka. Chwila moment i jesteś na Dawzy – powiedział, gdy wyszli z pubu i znaleźli się w bardziej zacisznej części przystani. – Proszę bardzo, oto twoja taksówka.
Kate spojrzała w dół na małą motorówkę o czarnym wysmukłym kadłubie. Łódź wyglądała na drogą i była zaskakująco szykowna.
– Wskakuj, kochaniutka – dodał Freddy. – Siadaj z przodu, a ja będę sterował.
Weszli na pokład i gdy powoli wypływali z przystani, Kat od razu zdała sobie sprawę, że przewoźnik specjalnie posadził ją przed sobą, żeby mieć dobry widok na jej dekolt. Z czego korzystał, nie krępując się zbytnio.
– Piękna łódka.
Freddy uśmiechnął się, a jego twarz przybrała lubieżny wyraz.
– No, i całkiem szybka – odparł. – Ale dzisiaj nie ma pośpiechu, co? Mamy czasu pod dostatkiem. Ciesz się słońcem.
Masz dosyć czasu, żeby się na mnie gapić, pomyślała Kat, ale nic nie powiedziała. Jego samcza adoracja, bezradna i wygłodniała, budziła w niej politowanie. Ale przeprawa była naprawdę przyjemna, a wiatr niósł orzeźwiający zapach morza.
– Więc jesteś siostrą Hannah, tak? – zagadnął ją znowu. – No pewnie. Już cię tu kiedyś widziałem.
– Yhm.
– Miła ta twoja siostra. Zrobiła tu wiele dobrego. Szef ją uwielbia. Jej narzeczony też sympatyczny. Pasują do siebie. Jest szefem kuchni w Maldon. Ale pewnie ty to wszystko wiesz.
Kat pokiwała głową, nie odrywając wzroku od wody. Przez chwilę gawędziła od niechcenia z Freddym przy wtórze piskliwych okrzyków mew krążących nad ich głowami. Wychyliła się za burtę i zanurzyła dłoń w wodzie, która okazała się zaskakująco zimna mimo upału. Nagle poczuła, że jakaś siła gwałtownie znosi motorówkę w lewo w kierunku ujścia rzeki. Jakby siedziała w samochodzie, w który uderzył silny podmuch wiatru. Posłała Freddy’emu zdziwione spojrzenie.
Przewoźnik pokiwał głową, krzywiąc się lekko.
– Tak, mamy tu takie dziwne prądy odpływowe. Nieprzewidywalne. To dlatego, że w tym miejscu rzeka spotyka się z morzem. Akurat na wysokości wysp. Jeden ma nawet swoją nazwę. Rybacy jej używają. A w każdym razie kiedyś używali.
Kat spojrzała na niego, czekając na dalszy ciąg, on jednak milczał zapatrzony w wodę, jakby dostrzegł w głębi coś albo kogoś. Przez chwilę trwał tak w zadumie, aż w końcu uniósł wzrok i wskazał na inną wyspę, której niski zielony kontur majaczył w oddali.
– Tam, niedaleko Stumble i Royden, z tamtej strony, jest niebezpieczny prąd, ale to już przeszłość – odezwał się, a bruzdy na jego czole stały się jeszcze głębsze.
– Bardzo niebezpieczny?
– Nazywali go Czarną Wodą. Często pojawia się w południe albo o północy, przynajmniej tak słyszałem. Oczywiście teraz już nikogo nie porywa, bo rzeka jest zbyt zimna na kąpiele, a nowoczesne łodzie są za solidne, ale przed laty utonęło tutaj kilku rybaków. No i właściwie to wszystko, co wiadomo na ten temat. Ot, lokalna legenda i tyle, jak historie o wiedźmach czy piratach. – Freddy zachichotał, ale jego śmiech brzmiał niepewnie. – W każdym razie jest taki prąd. Wiem o nim tylko dlatego, że dziadek mi opowiedział. Dziadek łowił dorsza. A większość tych miastowych żeglarzy, co przyjeżdżają do Goldhanger, nie ma o niczym pojęcia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki