39,99 zł
Bogowie bitcoina – historia geniuszu, zdrady i drugiej szansy
Ben Mezrich, autor bestsellera Miliarderzy z przypadku przedstawia Bogów bitcoina, fascynującą opowieść o ryzykownym zaangażowaniu się braci Tylera i Camerona Winklevossów w kryptowaluty oraz o niewyobrażalnych zyskach, jakie im to przyniosło.
Miliarderzy z przypadku Bena Mezricha to najsłynniejszy opis początków Facebooka. Na jego podstawie powstał scenariusz nagrodzonego Oscarami filmu The Social Network. Wśród bohaterów tamtej historii znalazło się dwóch studentów Harvardu, Tyler i Cameron Winklevossowie – bliźniacy, odnoszący sukcesy wioślarze i przeciwnicy Marka Zuckerberga.
Bogowie bitcoina to opowieść o tym, co zdarzyło się po ich batalii prawnej z Facebookiem.
Po starciu z Zuckerbergiem zamierzają rozpocząć karierę inwestorów, jednak szybko odkrywają, że nikt nie chce przyjąć od nich pieniędzy. Liżąc rany na Ibizie, spotykają ekscentrycznego biznesmena, który opowiada im o nowatorskiej idei kryptowaluty. Bracia zagłębiają się w zagmatwany, a nawet niebezpieczny świat bitcoina i szybko zdają sobie sprawę, że będzie on – by przywołać ich słowa – „albo czymś naprawdę wielkim, albo kompletną ściemą”.
26 listopada 2017 roku bracia Winklevossowie zostali pierwszymi w historii bitcoinowymi miliarderami. Dzieło Bena Mezrichato opowieść o tym, jak do tego doszło.
Prawa filmowe do książki zostały sprzedane, a za realizację odpowiadać będzie studio Stampede Ventures.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 406
Dla Ashera, Aryi, Tonyi i Bugsy’ego.
Hodlujcie. Życie jest przygodą i z dnia na dzień
dostarcza coraz więcej przyjemności.
Od autora
Bogowie bitcoina to pełna dramatyzmu zbeletryzowana opowieść oparta na dziesiątkach wywiadów, setkach źródeł i tysiącach stron dokumentów, w tym na aktach spraw sądowych. Istnieje wiele – nierzadko sprzecznych – wersji niektórych z przedstawionych tu wydarzeń. Poszczególne sceny odtworzyłem, na ile się dało, na podstawie informacji pozyskanych z dokumentów i rozmów. Niekiedy przedstawiają punkt widzenia uczestników wydarzeń, co nie oznacza jednak, że zgadzam się z ich poglądami. W pewnych przypadkach szczegóły związane z miejscem akcji i wyglądem bohaterów zostały zmienione lub zmyślone.
W 2010 roku opublikowałem książkę Miliarderzy z przypadku. Początki Facebooka, która niedługo potem została zekranizowana pod tytułem The Social Network. Nie przypuszczałem wtedy, że przyjdzie mi kiedyś wrócić do jej bohaterów – Tylera i Camerona Winklevossów, bliźniaków jednojajowych, którzy próbowali zakwestionować, że to Mark Zuckerberg był autorem pomysłu, z którego niedługo potem wyrosła jedna z najpotężniejszych firm na świecie.
Książka Miliarderzy z przypadku ukazała się w czasach, kiedy Facebook był największą rewolucją, a Mark Zuckerberg głównym rewolucjonistą próbującym zmienić porządek społeczny – to, jak ludzie wchodzą ze sobą w interakcje, poznają się, komunikują, zakochują i funkcjonują w świecie. Trudno wyobrazić sobie lepszych dla niego przeciwników niż bracia Winklevoss: modelowi „chłopcy z Harvardu”, sportowcy zaczynający życie z uprzywilejowanej pozycji, będący oczywistym uosobieniem „establishmentu”.
Dziś sytuacja wygląda inaczej. Mark Zuckerberg to powszechnie znana osobistość. Wszechobecny Facebook dominuje w znacznych obszarach internetu (nawet jeśli wydaje się nieustannie zamieszany w jakieś skandale: od wycieku danych osobowych po publikowanie fałszywych informacji i zapewnianie platformy do porozumiewania się ruchom siejącym zamęt społeczny). Tymczasem bracia Tyler i Cameron Winklevossowie pojawili się ponownie w mediach – tym razem w nieoczekiwanej roli liderów cyfrowej rewolucji zupełnie nowego rodzaju.
Mam świadomość ironii losu, który odwrócił role Zuckerberga i Winklevossów jako buntowników i przedstawicieli Imperium Zła. Zdaję sobie również sprawę z tego, że moja książka i nakręcony na jej podstawie film przyczyniły się do utrwalenia określonego wizerunku Tylera i Camerona i że ten wizerunek wymaga korekty. W mojej ocenie bowiem bracia Winklevoss nieprzypadkowo znaleźli się – dwukrotnie – we właściwym miejscu o właściwym czasie.
W życiu rzadko pojawia się szansa na drugi akt. Postaram się jednak wykazać, że drugi akt braci Winklevoss ma wszelkie szanse przyćmić pierwszy. Bitcoin i stojąca za nim technologia mogą wywrócić internet do góry nogami. Facebook powstał po to, żeby umożliwić ludziom przeniesienie sieci społecznych z fizycznego świata do internetu. Kryptowaluty, do których należy bitcoin, stworzono na potrzeby świata finansów, który w obecnej chwili funkcjonuje głównie w sieci. Technologia, na jakiej opiera się bitcoin, nie jest jednorazowym wybrykiem, bańką spekulacyjną ani oszustwem, ale fundamentalną zmianą paradygmatu, która prędzej czy później postawi wszystko na głowie.
Akt pierwszy
Rany natury moralnej mają to do siebie, że mogą się zabliźnić, ale nigdy nie zagoją się zupełnie. Pozostają wciąż żywe, bolą, jątrzą się i krwawią przy byle dotknięciu.
Aleksander Dumas, Hrabia Monte Christo[1]
1
W klatce lwa
Dwudziesty drugi lutego 2008 roku.
Dwudzieste drugie piętro biurowca na obrzeżach dzielnicy finansowej San Francisco.
Szkło, stal i beton pocięte na jasno oświetlone sześciany, wypełnione powietrzem zbyt schłodzonym przez klimatyzację. Białożółte ściany i jasnobeżowe wykładziny. Pasy fluorescencyjnych lamp dzielące podwieszane sufity w ogromną planszę do gry w kółko i krzyżyk. Pękate automaty z wodą, stoły konferencyjne o chromowanych krawędziach, fotele obrotowe ze sztucznej skóry.
Było niewiele po piętnastej w piątkowe popołudnie, gdy Tyler Winklevoss stał przy panoramicznym oknie, z którego rozciągał się widok na kopułę podobnych biurowców wyłaniającą się z popołudniowej mgły. Popijał wodę z cieniutkiego jednorazowego kubka, starając się za wszelką cenę nie oblać sobie krawata. Nawet jeśli po tylu dniach, miesiącach – do diabła, latach! – krawat wydawał mu się zupełnie zbędny. Istniało ryzyko, że jeśli sprawa nadal będzie się przeciągać, Tyler przyjdzie na kolejne spotkanie w swojej olimpijskiej kurtce wioślarskiej.
Ledwo udało mu się upić łyk, a kubek zgiął się do wewnątrz pod naciskiem palców. Strumyki wody ominęły krawat, ale przemoczyły mankiet eleganckiej koszuli. Wrzucił kubek do kosza stojącego pod oknem i zaczął otrząsać mokry nadgarstek.
– Kolejna rzecz, którą powinno się dodać do listy. Papierowe kubki w kształcie rożka na lody. Co za sadysta wpadł na coś takiego?
– Może ten sam gość, który wynalazł to oświetlenie. Odkąd tkwimy na tym piętrze, wyglądam, jakbym chodził regularnie do solarium. Idę o zakład, że w czyśćcu zamiast dołów z ogniem są rzędy fluorescencyjnych świetlówek.
Cameron, brat Tylera, siedział na drugim końcu pomieszczenia wyciągnięty na dwóch fotelach ze sztucznej skóry; długie nogi oparł na narożniku prostokątnego stołu konferencyjnego. Był ubrany w marynarkę bez krawata. Jeden z jego butów w rozmiarze czterdzieści osiem spoczywał niebezpiecznie blisko podniesionego ekranu laptopa Tylera, ale ten postanowił tego nie komentować. I tak mieli już za sobą długi dzień.
Tyler wiedział, że bezczynność nie była przypadkiem. Mediacja przebiega inaczej niż proces sądowy. Ten drugi jest zaciekłą bitwą, w której obie strony walczą o zwycięstwo w (jak powiedzieliby matematycy i ekonomiści) grze o sumie zerowej. Owszem, w procesie sądowym również występują okresy spokoju, niemniej pod powierzchnią zawsze buzuje ta pierwotna energia – proces sądowy przypomina w swej istocie wojnę. Mediacja przebiega inaczej. Kiedy przeprowadzi się ją w odpowiedni sposób, nie ma zwycięzców ani pokonanych, a jedynie dwie strony, które znalazły kompromisowe rozwiązanie. Mediacja przypomina nie wojnę, ale raczej długą podróż autobusem, która kończy się dopiero wtedy, kiedy wszyscy pasażerowie znudzą się podziwianiem widoków tak bardzo, że są w stanie ustalić wspólny cel podróży.
– Tyle tylko – powiedział Tyler, odwracając się z powrotem do okna i szarzyzny północnokalifornijskiego popołudnia – że to nie my tkwimy w czyśćcu.
Ilekroć prawnicy opuszczali pomieszczenie, Tyler i Cameron starali się nie roztrząsać sprawy. Poświęcili na to już wcześniej dostatecznie dużo czasu. Przepełniały ich tak wielki gniew i tak silne poczucie krzywdy, że w zasadzie nie potrafili myśleć o niczym innym. Kiedy jednak tygodnie przerodziły się w miesiące, doszli do wniosku, że dłuższe podsycanie tych emocji mogłoby doprowadzić ich do obłędu. Jak powtarzali prawnicy, bracia musieli zaufać systemowi. Dlatego kiedy zostawali sami, starali się rozmawiać o wszystkim, tylko nie o tym, co sprowadziło ich w to miejsce.
Fakt, że zeszli na temat literatury średniowiecznej, a konkretnie koncepcji kręgów piekła Dantego, świadczył o słabnącej skuteczności przyjętej strategii. Wyglądało na to, że przez ufność w wymiar sprawiedliwości stali się więźniami jednego z miejsc wymyślonych przez Dantego. Tak czy inaczej, był to jakiś temat, na którym mogli się skupić. Kiedy jako nastolatkowie dorastali w Connecticut, Tyler i Cameron mieli obsesję na punkcie łaciny. Ponieważ w ostatniej klasie szkoły średniej nie zostały im już do zaliczenia żadne przedmioty, poprosili dyrektora o zgodę na stworzenie seminarium łaciny średniowiecznej z jezuitą, który kierował w szkole nauczaniem tego języka. Bliźniacy i zakonnik tłumaczyli razem Wyznania św. Augustyna z Hippony oraz średniowieczne prace naukowe. Choć Dante nie napisał swojego największego dzieła po łacinie, obaj znali włoski na tyle dobrze, żeby móc się teraz bawić w uaktualnianie wystroju piekła: dystrybutory wody, fluorescencyjne oświetlenie, tablice... prawnicy.
– Gdybyśmy chcieli być precyzyjni, powinniśmy powiedzieć, że przebywamy w otchłani – zauważył Tyler. – W czyśćcu znajduje się on. Nie zrobiliśmy nic złego.
Rozległo się pukanie do drzwi. Jako pierwszy do pokoju wszedł jeden z ich prawników, Peter Calamari. Rzednące włosy otaczały wystające czoło i obwisły podbródek. Hawajska koszula w palmy była niedbale wepchnięta za pasek niebieskich dżinsów, tak ogromnych, że mężczyzna wyglądał zabawnie, kiedy szedł. Tyler nie zdziwiłby się, gdyby wciąż wisiała na nich metka. Co najgorsze, Calamari miał na nogach sandały. Prawdopodobnie nabył je w tym samym sklepie, w którym zaopatrzył się w dżinsy.
Za prawnikiem do pokoju wkroczył mediator. Antonio „Tony” Piazza prezentował się znacznie poważniej. Był tak szczupły, że wyglądał niemal na wymizerowanego. Miał na sobie niezwykle elegancki garnitur i krawat. Jego przyprószone siwizną włosy były krótko przystrzyżone i uczesane w stosowny sposób, policzki pokrywała nieprzesadna opalenizna. Prasa nazywała Piazzę „mistrzem mediacji” – rozwiązał z powodzeniem ponad cztery tysiące skomplikowanych sporów i rzekomo dysponował pamięcią fotograficzną. Poza tym był specjalistą od sztuk walki i żywił przekonanie, że trenowanie aikido uczy go przekierowywać agresję na coś bardziej produktywnego. Piazza był niezmordowany. W teorii idealnie nadawałby się na kierowcę autobusu w niekończącej się podróży.
Zanim drzwi zamknęły się za oboma prawnikami, Cameron zdążył zdjąć nogi ze stołu.
– Zgodził się?
Pytanie skierował do Piazzy. Bracia zaczynali podejrzewać, że Calamari, jeden ze wspólników zadufanej w sobie, nadętej kancelarii adwokackiej Quinn Emanuel, odgrywa zaledwie rolę posłańca między nimi a mistrzem aikido. Cameron uważał, że jeśli ktoś za pomocą obszernych dżinsów i sandałów próbuje przypodobać się przedstawicielom Doliny Krzemowej, to należy go uznać raczej za pozera niż prawnika.
Tak naprawdę nie powinno go tam w ogóle być. Calamari zastąpił Ricka Werdera juniora, głównego mecenasa prowadzącego ich sprawę, kiedy ten w ostatniej chwili odwołał swoją obecność, aby reprezentować inną firmę w sprawie o bankructwo związane z długami sięgającymi dwóch miliardów dolarów. Mimo że los sprawy bliźniaków spoczywał całkowicie w jego rękach, Werder nie pojawił się na spotkaniu, które miało wszystko rozstrzygnąć. Bracia Winklevoss domyślali się, że wybrał większy, smakowitszy dla siebie kąsek.
Pomysł wzmocnienia zespołu swoich prawników przyszedł bliźniakom do głowy pod koniec fazy przygotowawczej postępowania, w obliczu zbliżającego się procesu. Prawnicy kancelarii założonej w 1986 roku przez Johna B. Quinna uchodzili za twardzieli i zajmowali się wyłącznie sprawami sądowymi oraz arbitrażem. Ich kancelaria była również pierwszą, w której nie obowiązywał dress code – rzecz nie do pomyślenia w świecie renomowanych firm prawniczych. Właśnie na karb tej innowacji należało zrzucić nieudany ekscentryzm Calamariego.
– Nie mówi nie – powiedział Piazza. – Niemniej ma pewne wątpliwości.
Tyler spojrzał na brata. Wniosek, który złożyli, był pomysłem Camerona. Spędzili już tyle czasu na dyskusjach z prawnikami – a od niedawna z Piazzą, srebrnowłosym sfinksem nieustannie poszukującym płaszczyzny porozumienia – że Cameron zaczął szukać sposobu szybszego zakończenia tego całego cyrku. Do licha, przecież oni i Mark Zuckerberg niewiele wcześniej poznali się w uniwersyteckiej stołówce. Może mogliby ponownie usiąść razem przy stole, tym razem bez prawników, i po prostu przegadać sprawę?
– Jakiego rodzaju wątpliwości? – zapytał Cameron.
Piazza milczał przez chwilę.
– Chodzi o kwestie bezpieczeństwa.
Tyler nie zrozumiał w pierwszej chwili sensu słów mężczyzny. Jego brat poderwał się z krzesła.
– Uważa, że mu przywalimy? – zapytał Cameron. – Serio?
Tyler poczuł, że czerwienieją mu policzki.
– Chyba pan żartuje.
Ich prawnik zrobił krok w przód i próbował załagodzić sytuację.
– Co najistotniejsze, jest otwarty na propozycje. Pomijając kwestię bezpieczeństwa.
– Zaraz, zaraz, chciałbym dobrze to zrozumieć – powiedział Tyler. – Czy on naprawdę uważa, że go pobijemy? W trakcie mediacji? W biurze mediatora?
Twarz Piazzy nie zmieniła wyrazu, niemniej wypowiadając następnie zdania, obniżył głos. Teraz jego słowa miały niesamowicie kojące, niemal usypiające brzmienie.
– Starajmy się nie zbaczać z głównego wątku. Teoretycznie jest gotów na spotkanie. Pozostaje tylko ustalić szczegóły.
– A może przykuje nas pan do dystrybutora wody? – zapytał Cameron. – Czy wtedy on poczuje się bezpieczniej?
– Nie będzie takiej potrzeby. Na końcu korytarza znajduje się przeszklona salka konferencyjna. Możemy zorganizować w niej spotkanie. Jeden z was wejdzie do środka i porozmawia z nim w cztery oczy. My będziemy siedzieli na zewnątrz i obserwowali.
Sytuacja była całkowicie absurdalna. Tyler miał poczucie, że są traktowani jak dzikie zwierzęta. Kwestie bezpieczeństwa. No tak, to pewnie były jego słowa. Brzmiały dokładnie tak, jak coś, co on mógłby powiedzieć albo nawet pomyśleć. A może to jakiś podstęp? Myśl, że w towarzystwie tylko jednego z nich nie czułby się zagrożony fizycznie, była niemal równie niedorzeczna jak to, że oni mogliby go pobić. Czy przypadkiem nie sądził, że rozmowa tylko z jednym z nich zapewni mu jakiegoś rodzaju intelektualną przewagę? Bracia mieli poczucie, że od samego początku przygląda im się oceniająco z powodu ich wyglądu. Dla niego byli po prostu popularnymi chłopakami z kampusu, głupimi sportowcami, którzy nawet nie potrafią programować i muszą zatrudnić nerda, żeby zbudował ich stronę – stronę, którą to on, mały geniusz, mógłby, a raczej powinien był, wymyślić. Przecież gdyby byli wynalazcami, sami by ją wynaleźli. No tak, jeśli posługiwać się taką logiką, to rzeczywiście mogliby chcieć go znokautować, gdyby znaleźli się z nim sam na sam.
Tyler zamknął na chwilę oczy. Potem wzruszył ramionami.
– Pójdzie Cameron.
Jego brat zawsze zachowywał się w sposób nieco bardziej opanowany, nie był aż takim samcem alfa, przez co był gotów na ustępstwa w sytuacji, w której stanowiłoby to jedyne rozwiązanie. A Tyler nie miał wątpliwości, że to jedna z takich sytuacji.
– Niczym tygrys w klatce – powiedział Cameron, kiedy wychodzili za Piazzą i swoim prawnikiem na korytarz. – Przygotujcie karabin z nabojami usypiającymi. Gdybym rzucił mu się do gardła, celujcie, proszę, w marynarkę. Należy do brata.
Ani prawnik, ani mediator nie zareagowali na te słowa nawet cieniem uśmiechu.
Wchodząc czterdzieści minut później do tego swoistego akwarium, Cameron Winklevoss zrozumiał, że jest to jeden z najbardziej surrealistycznych momentów jego życia.
Mark Zuckerberg siedział już przy długim, prostokątnym stole pośrodku pomieszczenia. Cameron odniósł wrażenie, że jego oponent, mający metr siedemdziesiąt wzrostu, spoczywa na wyjątkowo grubej poduszce położonej na krześle – na swego rodzaju dziecięcym foteliku miliardera. Cameron z pewnym skrępowaniem zamknął za sobą szklane drzwi. Widział Tylera i Calamariego zajmujących miejsca dokładnie za nim po drugiej stronie szyby. W dalszej części korytarza znajdował się Piazza, a za nim siedzieli prawnicy Zuckerberga – armia mężczyzn w garniturach. Większość rozpoznawał. Bez wątpienia nie mógłby zapomnieć Neela Chatterjee z kancelarii Orrick Herrington & Sutcliffe LLP, człowieka do tego stopnia przejmującego się dobrem swojego klienta (oraz tym, co bliźniacy mówią na jego temat), że kiedy w 2008 roku Winklevossowie zostali zaproszeni do wzięcia udziału w konferencji internetowej, Chatterjee pojawił się na widowni zapewne tylko po to, żeby monitorować ich wypowiedzi. Chatterjee i pozostali prawnicy wyciągnęli żółte notatniki, choć Cameron nie miał pojęcia, co mieliby w nich zapisywać. Przeszklona sala konferencyjna wydawała się dźwiękoszczelna, a o ile wiedział, żaden z prawników nie potrafił czytać z ruchu warg. Rozmowa miała się toczyć między nim a Zuckerbergiem – bez mediatora, bez prawników, bez udziału osób postronnych. Nikt nie mógł im jej zakłócić.
Zuckerberg nie podniósł wzroku, kiedy Cameron zbliżał się do drugiego końca stołu. Ciarki, które przeszły Cameronowi po plecach, miały niewiele wspólnego z nadmiernie podkręconą klimatyzacją. Z byłym kolegą z Harvardu nie widzieli się od czterech lat.
Cameron poznał Zuckerberga w jadalni akademika Kirklanda w październiku 2003 roku, kiedy on, Tyler i ich przyjaciel Divya Narendra spotkali się z Markiem, żeby porozmawiać o sieci społecznościowej, którą budowali od roku. W ciągu kolejnych trzech miesięcy widzieli się we czwórkę jeszcze kilka razy w pokoju Zuckerberga, poza tym wymienili ponad pięćdziesiąt e-maili. Bliźniacy i Narendra nie wiedzieli wtedy, że Zuckerberg zaczął w tajemnicy pracować nad inną siecią społecznościową. Domenę thefacebook.com wykupił 11 stycznia 2004 roku, cztery dni przed ich trzecim spotkaniem.
Trzy tygodnie później, 4 lutego, Zuckerberg uruchomił stronę thefacebook.com. Cameron, Tyler i Divya dowiedzieli się o tym niewiele później z uniwersyteckiej gazety „Harvard Crimson”. Zaraz potem Cameron napisał do Marka oskarżycielski e-mail, na co tamten odpowiedział: „Jeżeli chcesz się spotkać i omówić tę sprawę, jestem gotów porozmawiać z tobą w cztery oczy. Daj mi znać...”. Cameron nie zdecydował się na to, ponieważ miał poczucie, że doszło do nieodwracalnej utraty zaufania. Co dobrego mogło wyniknąć z rozmowy z osobą, która postąpiła w taki sposób? W ocenie Camerona na tym etapie pozostało im tylko zaufać systemowi: najpierw składając wniosek do władz Harvardu i jego rektora Larry’ego Summersa, aby wymógł na Zuckerbergu podporządkowanie się wyraźnie opisanym w sylabusie regułom honorowym, które odnosiły się do relacji między studentami, a następnie – kiedy nic w ten sposób nie uzyskali – kierując sprawę do sądu. W ten właśnie sposób trafili w to miejsce – cztery lata później...
Kiedy Cameron podszedł do stołu i posadził swoje ogromne ciało na jednym z krzeseł, on w końcu podniósł wzrok. W kącikach ust błąkał mu się ledwie zauważalny cień zakłopotanego uśmiechu. Niezwykle trudno było wyczytać cokolwiek z twarzy osoby niemal pozbawionej mimiki, mimo to Cameronowi wydawało się, że dostrzegł pewną nerwowość w zachowaniu Zuckerberga, gdy ten zakołysał się do przodu, z nogami pod stołem skrzyżowanymi w kostkach – przebłysk ludzkich emocji. O dziwo, Zuckerberg nie miał na sobie firmowej szarej bluzy z kapturem; być może w końcu zaczął podchodzić do sprawy poważnie. Skinął głową w stronę Camerona, mamrocząc jakieś powitanie.
Przez następnych dziesięć minut mówił głównie Cameron. Zaczął od podania gałązki oliwnej. Pogratulował Markowi tego, jak w kilka lat po opuszczeniu Harvardu przeobraził thefacebook.com – uczelnianą sieć społecznościową będącą początkowo skromnym portalem, z którego mogli korzystać wyłącznie studenci Harvardu – w Facebooka, ogólnoświatowy fenomen, który rozszerzył swoją działalność na kolejne uczelnie, a potem na kolejne państwa, przyciągając najpierw miliony, a później miliardy użytkowników – ostatecznie jedną piątą mieszkańców Ziemi – dobrowolnie i regularnie dzielących się tym, jacy są, co lubią, kogo kochają i jak żyją. A to wszystko w sieci, która wydawała się nieustannie rozwijać.
Cameron powstrzymał się od stwierdzenia oczywistości: on, Tyler i Divya uważali – byli wręcz o tym głęboko przekonani – że Facebook wyrósł z ich własnego pomysłu: strony o nazwie Harvard Connection (później przemianowanej na ConnectU), będącej siecią społecznościową, która również miała pomagać studentom łączyć się ze sobą za pośrednictwem internetu. Cameron, Tyler i Divya wpadli na pomysł stworzenia Harvard Connection sfrustrowani tym, jak bardzo ograniczone stały się ich kontakty towarzyskie na kampusie. Pierwszy rok przypominał wielki tygiel. Do licha, przecież już w pierwszym tygodniu Divya przypadkowo poznał Camerona i zaprosił go do swojego pokoju w akademiku, żeby pograć na gitarze elektrycznej. Szybko się zaprzyjaźnili. Rzecz w tym, że z czasem takie nieoczekiwane spotkania zdarzały się coraz rzadziej, ponieważ wszyscy byli coraz bardziej zajęci studiami. Trudno było poszerzyć grupę znajomych poza osoby ze swojego akademika, swojej dyscypliny sportowej, swojego kierunku. Bliźniacy i Divya ubolewali nad tym i postanowili temu zaradzić. Harvard Connection – ConnectU – czyli wirtualny kampus, miał odtworzyć studenckie życie w sieci, omijając fizyczne bariery i zamknięte kręgi towarzyskie istniejące w analogowym świecie. Dałoby to możliwość przywrócenia warunków z pierwszego roku, tyle że tym razem wszyscy byliby mądrzejsi. Gdyby młodość wiedziała...
Wiosną 2003 roku kod źródłowy był niemal gotowy, ale ich pierwszy programista Sanjay Mavinkurve kończył studia i wyjeżdżał do Mountain View w Kalifornii do pracy w Google’u. Bliźniacy i Divya musieli znaleźć inną osobę, która pomogłaby im sfinalizować projekt. Przez wakacje zajmował się tym Victor Gao, ale ponieważ w nadchodzącym roku musiał poświęcić dużo czasu na przygotowanie pracy magisterskiej, po rozpoczęciu roku akademickiego zrezygnował z zajmowania się stroną. Przedstawił im studenta informatyki z drugiego roku, który sprawiał wrażenie zainteresowanego tego rodzaju komercyjnymi projektami.
Na tym etapie kod źródłowy Harvard Connection, ConnectU, został skonstruowany w ten sposób, że miał porządkować użytkowników według domeny ich adresu e-mailowego. Gdyby ktoś zarejestrował się za pomocą adresu z serwera harvard.edu, byłby automatycznie przyporządkowany do sieci Harvardu. Takie rozwiązanie miało pozwolić na opanowanie chaosu, który powstałby, gdyby wszyscy zostali wrzuceni do jednego wielkiego worka. ConnectU byłby, niczym matrioszka, siecią mniejszych sieci, które same składałyby się z jeszcze mniejszych sieci – i tak dalej aż do pojedynczego użytkownika.
Divya i bliźniacy postanowili zaprojektować ConnectU właśnie w taki sposób, kiedy uświadomili sobie, że adres e-mailowy może służyć nie tylko do potwierdzenia tożsamości użytkownika, ale również do przybliżenia jego sieci społecznej z realnego świata – można go było uznać za swego rodzaju wirtualny paszport. Dziekanat Harvardu przydzielał studentom wyłącznie adresy z końcówką @harvard.edu. Goldman Sachs tworzył dla swoich pracowników adresy z rozszerzeniem @goldmansachs.com. Istniało duże prawdopodobieństwo, że jeśli ktoś posługuje się tego rodzaju końcówką, to w realnym świecie należy do wskazanej przez nią sieci społecznej. Taka konstrukcja zapewniałaby ConnectU uporządkowanie, którego brakowało w sieciach społecznościowych typu Friendster czy MySpace. Organizowałaby użytkowników w sposób pozwalający im łatwiej się odnajdywać i nawiązywać sensowniejsze kontakty. Tak się składało, że właśnie ten model miał wkrótce pozwolić zatrudnionemu przez nich studentowi informatyki drugiego roku zdobyć światową sławę i zdominować internet.
W opinii bliźniaków jedynymi sieciami, o których Zuckerberg cokolwiek wiedział, były sieci komputerowe. Z rozmów z nim wynikało niezbicie, że Mark czuje się znacznie swobodniej, gdy komunikuje się z maszynami niż z ludźmi, dlatego wydawało im się bardziej sensowne, że największa na świecie sieć społecznościowa zrodziła się z nietypowego związku między bliźniakami a Zuckerbergiem, a nie była wytworem samego Zuckerberga. Samotny geniusz odpowiedzialny w całości za powstanie jakiegoś genialnego dzieła to raczej postać z filmu, z hollywoodzkiego mitu. W rzeczywistości największe firmy na świecie zostały założone przez dynamiczne duety: Jobsa i Wozniaka, Brina i Page’a, Gatesa i Allena. Przykładów nie brakowało, a Cameron uważał, że na tej liście powinni się znaleźć Zuckerberg i Winklevossowie. Albo Winklevossowie i Zuckerberg.
Cameron musiał przyznać, że Zuckerberg dokonał czegoś niezwykle imponującego. Niezależnie od tego, jak dużą część pomysłu przejął od nich, udało mu się go rozwinąć w prawdziwą rewolucję. Jakimś cudem ten drobny chłopak o bladej karnacji i fryzurze z najtańszego salonu fryzjerskiego zmienił świat. Siedząc teraz przy stole konferencyjnym, Cameron postanowił podzielić się tymi przemyśleniami na głos. Powiedział Zuckerbergowi, że ten stworzył coś doprawdy niezwykłego, innowację, która zdarza się najwyżej raz na pokolenie.
Kiedy Cameron przerwał, Zuckerberg również złożył mu gratulacje. Sprawiał wrażenie autentycznie poruszonego tym, że Cameron i Tyler zdobyli jako studenci Harvardu mistrzostwo kraju w wioślarstwie, a teraz mieli szansę zakwalifikować się do reprezentacji Stanów Zjednoczonych na igrzyska olimpijskie w Pekinie. Co osobliwe, przypominał w tej chwili Cameronowi tamtego nieśmiałego chłopaka, którego kilka lat wcześniej poznali w jadalni na Harvardzie – społecznie nieprzystosowanego komputerowca, który zyskał możliwość wkroczenia, choćby na chwilę, do ich świata.
Słuchając komplementów, Cameron starał się za wszelką cenę odpędzić złe myśli: starał się nie pamiętać, co poczuł, kiedy po raz pierwszy dowiedział się o istnieniu serwisu Zuckerberga z „Harvard Connection”. Mark Zuckerberg napisał kiedyś w notce o sobie na facebook.com: „Założyciel, Pan i Władca [oraz] Wróg Publiczny”. „Zapomniał dopisać: »Złodziej«”, uznał wtedy Cameron.
Ale tego rodzaju myśli nie mogły go doprowadzić do niczego dobrego.
Wszystko to było już bez znaczenia.
Zerkając na brata i pozostałych mężczyzn siedzących na zewnątrz szklanej klatki – wszystkich tych prawników kurczowo trzymających notatniki – Cameron pozostawał w pełni opanowany.
– Mark, zakopmy topór wojenny. Co było, to było. Nie twierdzimy, że stworzyliśmy Facebooka.
– Przynajmniej w czymś się zgadzamy.
Czy to była próba żartu? Cameron nie miał pewności, ale nie dał się zbić z tropu.
– Nie twierdzimy, że należy nam się sto procent. Uważamy po prostu, że należy nam się więcej niż zero procent.
Zuckerberg skinął głową.
– Czy naprawdę możesz powiedzieć, że siedziałbyś tu dziś, gdybyśmy wtedy nie zwrócili się do ciebie?
– Siedzę tu dziś, ponieważ mnie pozwaliście.
– Wiesz, co miałem na myśli.
– Wiem, co według ciebie miałeś na myśli.
– Przyszliśmy do ciebie z naszym pomysłem. Daliśmy ci nieograniczony dostęp do naszego kodu. Widziałem, jak w głowie zapala ci się lampka.
– Ani wy, ani ja nie byliśmy pierwszymi osobami na świecie, które wpadły na pomysł stworzenia sieci społecznościowej. Friendster i MySpace istniały przed Facebookiem, a o ile mi wiadomo, Tom z MySpace nie złożył przeciwko mnie żadnego pozwu.
Ależ to było wyczerpujące. Cameron przycisnął pokryte odciskami palce do blatu dzielącego ich stołu. Wyobraził sobie zanurzanie wiosła w wodzie, wykonywanie pociągnięcia za pociągnięciem.
– Możemy się tak przerzucać bez końca, ale żadnemu z nas to nie pomoże. Ja jestem człowiekiem i ty jesteś człowiekiem. Ty powinieneś się zajmować prowadzeniem firmy, a my zdobywaniem kwalifikacji do reprezentacji olimpijskiej.
– I w tym możemy się zgodzić.
– Życie jest za krótkie, żeby tracić w ten sposób czas.
Zuckerberg milczał, następnie wskazał na prawników siedzących za szybą.
– Oni pewnie myślą inaczej.
– Znajdźmy płaszczyznę porozumienia, uściśnijmy sobie dłonie i zajmijmy się na spokojnie tym wszystkim, czego zamierzamy dokonać.
Zuckerberg wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. Wydawało się, że zamierza coś powiedzieć, zamiast tego wzdrygnął się i ponownie przez moment próbował się uśmiechnąć.
Następnie, w sposób, który można określić wyłącznie jako mechaniczny, nachylił się nad stołem i wyciągnął niezdarnie rękę, jakby do uścisku dłoni.
Cameron poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Czy to się naprawdę dzieje? Rozmowa nie wydawała się prowadzić donikąd – mimo to kątem oka zobaczył, jak prawnicy Zuckerberga podnoszą się z krzeseł.
Cameron uścisnął dłoń Zuckerberga.
Dyrektor generalny Facebooka poderwał się bez słowa z krzesła i ruszył w stronę drzwi. Cameron nie miał pojęcia, co dzieje się w nieprzeniknionym umyśle Zuckerberga. Może w jakiś sposób go przekonał i Mark postanowił w końcu dać braciom Winklevoss to, co według nich im się należało.
A może Zuckerberg wróci do salki konferencyjnej, gdzie w czasie mediacji obradował ze swoimi prawnikami, żeby podzielić się z nimi jakimś nowym pomysłem?
– Jak poszło? – zapyta może Zuckerberga jego prawnik Neel Chatterjee.
– Dobrze.
– W sensie...?
– W sensie, że chuj im w dupę...
Przypisy