Bolesław Chrobry. Rozdroża II - Antoni Gołubiew - ebook

Bolesław Chrobry. Rozdroża II ebook

Gołubiew Antoni

4,7

Opis

Szósty tom monumentalnego dzieła o początkach polskiej państwowości. Powieść historyczna z czasów Mieszka I i początków panowania Bolesława Chrobrego.

Pąć wyruszy jesienią, ale już w lecie zbiera się księstwo w Krakowie i czeka, i pije, i grzeszy.

Biskupy grzmią, piwo się leje, gęśle gędzą. Nikt nie wie, ku czemu ta wędrówka…

Wreszcie ruszają, Kyrie Elejson rozbrzmiewa coraz głośniej, coraz większe przyłączają się kręgi, idzie pąć przez kraj od Krakowa do Międzyrzecza. Po co w niej idą, dlaczego dźwigają pokutne kamienie, sami sobie się dziwują… ale idą… ze strachu, z ducha, z grzechu… nie wywiedziesz…

Na końcu drogi czeka sąd, Bugaja będą sądzić, roba i mordercę, co pięciu braci eremowych siekierą rozdziakał…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 838

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (10 ocen)
7
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Już ranne górą jutrznie, dzień się na ziemi pocznie, światła uderzą włócznie, przepadnie wszystko mroczne. Niech strach się nocny skrywa, wina w niepamięć spływa i wszystko, czym w ciemności grzeszyła noc straszliwa. By świt, którego z ziemi czekamy – pochyleni – ze światłem wzeszedł rannym, z śpiewaniem nieustannym. ANONIM Z IX WIEKU Przekład Jadwigi Gamskiej-Łempickiej

Część czwarta TRUD PRZEBACZENIA

1. Święty Dzierbołek

Łagiewnik Borsuk wygotował Dzierbołkowi pięć wielkich cebrów do słodzenia piwa a dziesięć stągwi z dębowych klepek – zrazu radował się piwowar z przybytku, później żal go ogarniał i złość: nie będzie wielkiego zjazdu w Gniezdnie, na marne dał roczną ciołkę sąsiadowi, opędziłby się na razie starym sprzętem. Próżno mu Jaszko gadał: „Cóż się smęcicie, abo to kadzie żrą, abo to wyzdychają?” – Dzierbołek ilekroć wchodził do kleci, gdzie równo jedno na drugim ustawione naczynia błyszczały świeżym drewnem, zawsze patrzył na nie markotny, tarł nos, pomrukiwał: „Nie mogła to pąć z Gniezdna ruszyć, zjechałaby się ćma luda, kiej za czasów Ottona – wiadomo, jak jest przy każdym weselu: piwo rzeką płynie. A nynie…” – machał ręką ze zniechęceniem, wzdychając, zamykał kleć, zasępiony wracał do domu. Już ta pąć wświdrowała mu się w dumki, rady sobie dać nie mógł: nie było dla niego nic milszego nad dobry spiech, nad tarżenie, nad ruch i gwar, czuł wówczas podniecenie i radość, życie. Dobrze piwowarom krakowskim – jeśli tamok są tacy, co piwo warzą, a tarżą onym – nie nadążą ze słodzeniem. A on… tfu! mór by zadławił tych, co Kraków księdzu naraili.

Aż raz w czasie tych niekończących się dumek stanął, po łbie się pacnął, długo patrzył na zawartą kleć z Borsukowymi łagwiami, strzelił w palce, sam do siebie zagadał:

– Stary dureń z ciebie, Dzierbołek, koziołki ci skaczą po łbie, nic jeno koziołki. Ty sobie głupie dumki wybij z głowy, po staremu warz piwo, a grodowym przedawaj za ziarno abo co inszego… – Splunął, zrobił parę kroków, znów stanął, całkiem niespodzianie zachichotał.

Przez trzy dni chodził nieswój, niespodzianie kazał zięciowi wozy opatrzeć a wysmarować, kiej do długiej drogi. Jaszko nawet nie pytał o nic, wiedział: teraz Dzierbołek słowa nie piśnie, już go cosik żre w wątpiach, nie uspokoi się teść, dopóki nie nasyci swej chuci. Bez słowa zabrał się do roboty. Dzierbołek kręcił się po obejściu, miejsca sobie znaleźć nie mógł, pomrukiwał, chichotał; czasem klął.

W końcu klepnął po plecach pochylonego nad kołem Jaszka, wyrwało mu się:

– Um trzeba mieć, ot co! Z Krakowa pójdzie pąć?… a gdzie Kraków, za górami? Nie zbutwieją mi stągwie a kadzie, przydadzą się w dobry czas. – Jaszko, siedząc w kucki z garnczkiem dziegciu w ręku, spojrzał podejrzliwie na teścia.

– Cóżeście znowu umyślili?

– Mój um, kupiecki um, kupieckie moje dumki. Ty wozy oporządź, a koniom owsa nie żałuj, słyszysz? – Jaszko ruszył ramionami, nie naciskał bolej: i tak Dzierbołek długo nie utrzyma tajemnicy, dość nań popatrzeć – aż rozpiera go, aż ponosi. Zgodnie z nakazem załadował oba wozy cebrami a wszelakim piwowarskim statkiem, wyjechali ze świtem. Minęli ostatnie chaty, przed nimi wiła się pusta droga. Dzierbołek zakręcił się, zeskoczył z wozu, przesiadł się do zięcia. Milczał, Jaszko takoż: ani du du… Teść kosił oczy, nadymał policzki, zaczął ważnie, przez nos:

– Radowali my się na zjazd w Gniezdnie, zrobili nam w Krakowie zjazd, ot, jaka dula! A tyś zaraz nos zwiesił: całkiem zając spłakany. Aniś pomyślał, durniu, że kto kupcem chce ostać, takiemu w jednym miejscu nie siedzieć, by grzybowi w boru: kiej kucnął w mchu, kroku nie zrobi, chyba ji dziewka do krobi włoży a k’sobie przyniesie, chi chi chi… A on brodacz z Kijowa, bacz na onego… Wieleż mu dni jechać, by wóz czerwiu wytarżyć, a choćby i dwa. Mnogo dni. Bo um kupiecki taki: trza kupcowi tam być, gdzie spor można znaleźć, w Gniezdnie, abo w Krakowie, wszytko jedno. Toć i świnia chodzi od dębu do dębu żołędzi szukać i tamok pójdzie, gdzie co dobrego poczuje. Abo to ja gorszy od świni, powiedz, Jaszko i cięgiem wokół jednego dębu mam się kręcić? Nie gorszym. I bacz jeszcze, mój zięciu: dla mnie księstwo to jak dla świni las, a grody, by dęby: pod jednym dębem wyżarłem, pod drugi dyrdam. Widzisz, jaki kupiecki um, cudze kupce to pojmują i lazą k’nam: możeć tu jaką żołędź najdą. A ja co? Kiej żołędzi brak, to mi jeno ryj zadrzeć i płakać: chru chru a chru chru? Nie będę ja do góry chrukać, jeno cebry na wóz i do Krakowa jadę, chi chi chi… – Dzierbołek był rad z siebie, jak nigdy.

W Krakowie zrazu widać: zjazd, jak się patrzy. Gdzie nie spojrzeć – rycerski łańcuch świeci, ledwo krok zrobisz – na wielmożę się natkniesz; świątków chmara, napłodzilo się tego tyle, by much w lato. Wszyscy jeno o pąci gadają – a nikt dobrze nie wie, czemu ma służyć owa pąć, kogo pognają w długą drogę aż kajś pod Międzyrzecz. Pytlowania było, że ślina ludziom w gębie gęstniała. Pewnie z dziesięć nakazów przysłał już ksiądz do Sulisława – a to przysposobić, a tamto, a ogłosić nakaz biskupa Poppona o mirze pokutnym. Włodarze na Wawelu i na podgrodziu krzyczeli na całe gardło: „…a przed pącią i w czasie pąci pokutny mir nakazuje ksiądz: nie lza ani mieczem, ani toporem, ani sulicą czy strzałą dochodzić swego, abo mścić; a wróżda karana będzie, by zwykła napaść. A jeśliby kto nie uczcił pokutnego miru, sulicą pchnął, abo z łuku ustrzelił, brać tego w dyby, w jamę sadzać, choćby wielmożnego był rodu. Taka wola księdza waszego i pana, Bolka Mieszkowica…” – ludzie słuchali gromadnie, kiwali głowami.

Kazano miejsca dla gości nagotować – na wielki zjazd z całego księstwa. Goniec stał przed Sulisławem, tłumaczył, jak mu powiedziano, grododzierżca od czasu do czasu pomrukiwał do komornika grodowego, Tomisława: „Słuchajże, uważaj…” – Komornik ruszał ostro wąsami, zająkał się, wyrywał:

– Pąć… ja wiem! – Sulisław obracał nań roztargnione wejrzenie, huczał:

– Co tam ty wiesz, stary capie? – Tomisław jeszcze szybciej ruszał wąsami.

– Ja wiem… – I zacinał się. Sulisław prychał.

– Już ty jeno w gębie takiś chwat. Wżdy czy nam mus wiedzieć? Nie nasz um, księdza um. A kazał nam ksiądz miejsce zrobić na zjazd, trza je zrobić. I tyle. Mus i na podgrodzie zajrzeć, niech się pocisną ździebko, gościnę gotują.

– Już ja im dam – podrywał się Tomisław – ja ich pocisnę, ja wiem… I na podgrodziu, jakże: podgrodzie takoż ma pąci służyć. Wraz włodarzy poślę, niech obwołają wolę księdza. Ja wiem…

Ale na podgrodziu już było pełno – wszystko ciągnęło do Krakowa, by pszczoły do barci. Dzierbołek ledwo rozejrzał się w tym rojowisku, ręce zacierał, o jęczmień się rozpytywał, o chmiel. Wziął stan u kołodzieja Grudy, wyłożył konie, zasypał owies, wszedł ze swym zięciem, kulawym Jaszkiem, do chaty; kołodziejówny nakryły stół, przygotowały gościnę. Dzierbołek chwalił jadło, spróbował piwa, zachichotał; rzekł ważnie do gospodzina:

– Czekajcie i ja was uczęstuję piwem, moje piwo dobre, jeszczeście takiego piwa nie pili. – Gruda ciekaw był, co to za jeden z onego gościa, czyli na pąć przyjechał, pokutować jako ich Jakub uczył; wżdy nie będziesz gościa wypytywał. Ale ów się rozgadał niepytany, długo prawił o sobie i swym bogactwie, o pokrewieństwie z grododzierżcą gniezdnieńskim i o zięciu swoim, Jarosławie Białowąsowicu, iże jest żupanem Śliźni, grodu znacznego. Gruda tylko dolewał do kubka, mieszał się coraz bardziej: nie lada jaki człek doń zajechał.

Na palenisku trzaskał ogień, wieczory były już chłodne, Dzierbołek grzał się, gęba się mu nie zamykała; widział: gospodniu a jego córom aż uszy odstają z dziwu nad jego ważnością i znaczeniem. Powiódł dokoła oczyma, zagadnął:

– A z pącią pójdziecie?

– My?… z pącią?… – Tylko usta otwarli w zdumieniu; zapomnieli już, co prezbiter Jakub krzyczał do nich zimą w cyrkwi.

– Noo… – nadął się Dzierbołek – nie każdemu smardowi iść z pącią, cześć oddawać świętym truchłom. Ważne one truchła, niezwyczajne. Dwóch mężów przyszło do nas z kraju wielkiego… z Italii. A dwóch z Krakowa, znałem onych, piwem gościłem.

– Dyć to Żuraw a Dudek – krzyknęła starsza kołodziejówna, wraz pochyliła się ze sromu, przykryła pokraśniałą twarz. Ale Dzierbołek głową kiwnął.

– Nno… tako ich tu wołano, z prosta. A w eremie uczcili onych dobrym imieniem: na jednego wołali Izaak, na wtórego Matej. A kto na świętych mężów po staremu woła, język takiemu w parchy pójdzie z Krystusowego nakazu. A wyście znali onych?

– Jakże… Wżdy niedaleczko żyje wdowa jednego w dawnej chacie Żurawiowej i siostry obu; a Dudków syn, Ważyk, cięgiem tu siedzi, gędzi a śpiewa, do Raduchny się zaleca. – Dziewczyna pisnęła cichutko: „tata”, zerwała się, by uciec. Gruda pokiwał głową, mruknął:

– Siadaj, głupia, czego się płoszysz? Całe podgrodzie wie, po co tu otrok łazi. Może bym dał córę onemu, choć nogę za sobą ciąga, co mu ją Niemiec przebił; wżdy leń jeno gędzi, ucieszne gadki prawi, a kładziwo mu śmierdzi.

Dzierbołek zamyślił się głęboko, aż się pochylił nad ogniem; dotąd Żuraw i Dudek byli dlań niby dwa stoliny z baśni – cudnie o nich słuchać w czas wieczornych gadek, wżdy każdy wie: zza siedmiu rzek ta drużyna, zza siedmiu lasów i gór. Prawda: byli owi mężowie w Gniezdnie, wżdy nie zasiedli się tam, nie wkorzenili – przeszli, jak chmura, jak wiatr; i to prawda: żyli ponoć przedtem w Krakowie, aleć Kraków dla gniezdnieńskich by góra lodowa z baśni, daleki gród, jeno z imienia znany. A nynie do tegoż dalekiego Krakowa przyjechało się z zięciem Jaszkiem, iżby piwo tu po zwyczajnemu warzyć i oto siedzą sobie z Żurawiowym sąsiadem, a niedaleczko stoi chata wdowy po świętym męczenniku. Dzierbołek poderwał się ostro, jął wypytywać:

– Gdzie?… Gdzie ona chata?… A Dudków syn?… – Kazał sobie opowiadać o Żurawiu i Dudku, o Sławce i Ważyku, o obu siostrach. Teraz Gruda zaczął bajać – czego nie pomniał dobrze, córek pytał: rozjazgotała się izba w niekończącej się gadaninie. Późno w noc zaczęli się zbierać do snu – Dzierbołek był zafrasowany, milczący, aż zwróciło to uwagę Jaszka.

– Co to wam? Umorzyliście się? – Teść nic nie odpowiedział, odsznurowywał skórznie, potem długo siedział z onucą w ręku. Byli sami w izbie, kołodziej poszedł spać do Maka, Grudówny wdrapały się na wyżki, na siano. Dzierbołek mościł się na odstąpionym posłaniu, potem leżał bez ruchu, zadumany. Aż w pewnej chwili trącił w bok Jaszka.

– Nie śpisz?

– Uhm…

– Bo widzisz… klina mi w łeb zapędziło. Sam jeno nie wiem, jak to zrobić, wżdy nie szkodziłoby… hm! Skoro nogi w końcu wyciągnę, może by i mnie mogli tak uczcić, widzisz: ksiądz, świątki, wielmoże. Kiej kowalów… Już tam Dudek na krok nie odchodził od Gaudentego i ksiądz był mu rad, wiem. Wżdy cóż to, kowal lepszy od piwowara? A ja Wojciechowi dwie świece ulałem, nikt takich grubych nie ulał i jeszcze uleję. Zasłużę się Kyryi Krysti a Wojciechowi, ugodzę księdzu a świątkom… hm! Prawda, Dudek im krzyż wykuł na podgrodziu krakowskim, wżdy ja piwa zaniosę, dobrego piwa… może by i mnie uczcili? Nie mołwię, żeby wraz pącią, aleć mogliby cosik wymyślić, jak ci się widzi? W kutą trumnę włożyć, śpiewać w cyrkwi a dymić.

– Dajcie spać. Kości nie czuję – zamruczał Jaszko.

– Bo widzisz, mnie wtedy będzie za jedno. A wam nie za jedno i wnęczkom… Wojciechowi a Wartkowi. I twoja już chodzi z brzuchem, a jeszcze nie wieczór. Piwa by nikt ci nie wzbraniał nosić do grodu, a każdy by cześć wam oddał po świętym Dzierbołku, lekcej by się wam żyło. Niełatwa to rzecz, wżdy warto się pomozolić, słuchajże…

– Wpierw trza by wam siekierą łeb rozszczepić – warknął już rozeźlony zięć.

– Tako mołwisz? – Dzierbołek podrapał się po sierści na piersiach, sapnął. – Siekierą, mołwisz? Prawda i Wojciecha włócznią przebili. Wszelako… – Ale zięć obrócił się na drugi bok, nie słuchał dłużej, zachrapał. Piwowar wiercił się jeszcze, wkrótce i on zaczął poświstywać przez nos – zdrożony był tą pośpieszną jazdą do Krakowa.

Lecz myśl musiała utkwić w upartym łbie, bo rankiem rzekł do Jaszka:

– Trza się wszystkiego wywiedzieć o tym Żurawiu a Dudku. Żuraw godny ptak i wiosną pięknie na niebie gulgocze, wżdy Dudek?… Jeno mu pióra na łbie sterczą i długi dziób na nosie; a kiej żuka chce połknąć, mus mu ji wprzódy w górę podrzucić, inaczej nie da rady robakowi. Wżdy nynie, widzisz: wysoko zaleciały dwa ptaszki, niemałą, widno, można mieć korzyść ze świętych trucheł; próżno ci zawżdy gadam: umem się dochodzi do bogactwa. Kiej taki ład przyszedł, że truchła nynie w lik idą, trza wiedzieć o nich wszytko co i jak. Pójdę do onej wdowy, a tam obaczym: może całkiem się k’niej przeniesiem. Już jej słowo bolej będzie znaczyć niźli grododzierżcy, wiem to. Ty o jęczmień dalej pytaj a o chmiel, ja k’Żurawiowej dunę, Dudkowego syna obaczę: przygodzi się w dobry czas ich poręka, dziesięć stągwi piwa może wartać. – Dzierbołek aż się zasapał w pośpiesznej gadaninie, przepasał się, poszedł. Jaszko ruszył ramionami – nigdy się dość nie mógł nadziwić, skąd teściowi zamysły spadają; całkiem gruszki do podstawionej czapy.

Gdy Dzierbołek znalazł się przed Żurawiową chatą, stanął zdumiony, oczyma mrugał, aż gębę otworzył. Czyliż to owa chata? – ta niska kleć z zapadłym dachem i zbutwiałymi węgłami, z jatą wspartą na czterech słupach, pod którą ledwo się trzech ludzi pomieści? Jakże to tak? – prawda, Żuraw a Dudek byli kowalami… krakowskiego podgrodzia, wżdy ich stan widział się Dzierbołkowi wielmożny, wielki; nie zdawał sobie sprawy piwowar, że w oczach nosi zwid własnego obejścia, ważnego obejścia, kupieckiego. A ta kleć, ta wyparszywiała strzecha, ta plugawa nora?… – nie mogło się widziane pomieścić w głowie. Jeżeli takich czczą, w takiej chacie żyjących… to jego – kupca, piwowara, Dzierbołka… „Dzierbołka!…” – piwowar sapnął, nosem ważnie pociągnął, wydął wargi: teraz dopiero pojął, kim jest, jak wysoko się wspiął. Raz jeszcze powiódł zmrużonymi ślepiami po Żurawiowej chałupie, wszedł do zasmolonej izby, zapytał, myśląc, że może się jednak pomylił, źle trafił:

– Tu-li stan świętego męża, Izaaka?

Przy ogniu siedziała białka – niemłoda już, biednie odziana; mieszała w garnku. Powiedziała niepewnie:

– Tu chata Żurawiowa.

Niemało przeszło już przez tę chatę ciekawych – wielmożów, świątków, wojów, sama księżna otwarła ten korowód – a Sławka wciąż nie mogła przyzwyczaić się do tych gości, nie wiedziała, jak do nich gadać; z jej wyblakłych oczu zawsze wyglądała bojaźń, ilekroć obcy wparł się do izby, rozglądał się dokoła z nieskrywanym zdziwieniem i szyderstwem. A każdy pytał nieodmiennie: „To-li jest chata Żurawiowa? ta kleć?” – nieproszony siadał na ławie: „a co? a jak? czy długo Żuraw tu żył? a skąd przyszedł? a czemu do eremu uciekł?…” – i tak bez końca. Poniektóry jawnie się naśmiewał: „Nie lada bogacz był z Żurawia, widzim to nynie, nie miał czego żałować. A w puszczę dunął… rzeknijcie no… wasze imię jak? Sławka?… pewnieście mu wałkiem wszy biły w kołtunie, to i zabrał się od was. A nynie mnie nakazali…” – gość zamyślał się, patrzył na nierówne klepisko, potem wodził raz jeszcze po czarnych od sadzy ścianach, odchodził bez pożegnania; nierzadko z drwiącym słowem; czasem spluwał z obrzydzeniem, ledwo przestąpił próg. Sławka przewodziła gościa wzrokiem, nie zasłaniała twarzy rękoma, nie wydawała głosu, jeno po policzkach nieodmiennie spływało jej parę łez. „Widzisz, jakiej to doczekałeś się sławy, Żuraw, widzisz jako cię czczą…” – A jednak i ksiądz… i świątki… Wciąż nic nie mogła pojąć z zawiłej, niezwyczajnej sprawy Żurawiowej.

Ten niski, pękaty gość był inny. Wprawdzie i on powiódł ze zdziwieniem oczyma, i on siadł nieproszony, ale wraz rozsypał się w gładkich słowach, strasznie chwalił Żurawia i Dudka – i o sobie nie zapomniał; Sławka słyszała wprzódy, że jej chłop w eremie jeno wodę pił, a ten bajał, jak ji piwem częstował, dobrym, chmielonym piwem. Na moment ścisnął białkę żal, oto wali się jakowaś baśń o jej chłopie, o tamtym dalekim, niepojętym życiu, ale wraz poczuła wdzięczność do gościa, że dał Żurawiowi chwilę uciechy – kowal lubił piwo, zdarzało się, że podpity ucieszne gadki bajał, abo śpiewał wesoło, nie słyszała odeń nigdy złego słowa, gdy był pijany; bo na trzeźwo różnie bywało, wiadomo – jak to w życiu.

Na te niekończące się gawędy przyszedł Ważyk; stanął w progu, stał, słuchał. Dzierbołek dojrzał go, urwał w pół słowa, skinął ręką.

– A to pewno i jest syn męczennika Mateja? Pódź no bliżej… – Chłopak zrobił nieufnie parę kroków i on nie lubił tych odwiedzin, a drwiące słowa księżnej piekły go potąd rozpalonym żelazem. Wżdy tłusty gość uśmiechnął się wesoło, sięgnął do sakwy u boku.

– Przyniosłem wam – zachichotał, oczy mu wesoło błyszczały – godne dary dla uczczenia świętych mężów. Dla was, Sławka… – wydobył szary płat wełny w brunatne pasy – to sukno, dobre sukno. A dla Matejowego syna oną skrzynkę – podał oniemiałemu Ważykowi niewielką szkatułkę, obijaną mosiądzem – abyście pamiętali piwowara Dzierbołka. Dzierbołka! – powtórzył z naciskiem; zmrużył oczy, radowało go zdumienie gospodzinów. Zaraz też gawęda potoczyła się swobodnie, wesoło – Ważyk oczarowany wpatrywał się w gościa, na jego prośbę skoczył po gęśle, zagrał najskoczniejszą, jaką umiał, śpiewkę. Dzierbołek lekko klaskał w tłuste dłonie do taktu, chichotał; dookoła palca owinął oboje, wdowę po Izaaku i Matejowego synka, nynie łatwiej mu będzie wcisnąć się między tych, co świętych mężów uczcili.

Tak, nie lada jaki um miał Dzierbołek, kupiecki um, piwowarski. Rad był z siebie i z całej krakowskiej wyprawy, widział już nynie: dobry spiech go tu czeka, przybytek i bogactwo. A uda się, to i po śmierci swojaki będą mieć z niego pożytek, poważanie i cześć: warto się ździebko potrudzić i jaką taką ponieść utratę – opłaci się ta utrata. Wiedział dobrze: skąpy niedaleko zajedzie.

2. Duma rodu Sławnikowiców

Bolko Rudy ciskał się po swej nieobszernej komorze – obijał się o ściany. Dopiero co wyszedł odeń Gaudenty – jeszcze słychać nierówny stukot jego trepów. Ślepcem wstrząsały drgania – jakby szlochu; ale były to wstrząsy wściekłości. Ach, tego odeń żądają? – i w dodatku przysłali Radzyma, Sławnikowica, którego braci on to przecie – na czele Wrszowców – wymordował w Libicach w sam dzień świętego Wacława. Wszystko mu zabrali i tego jeszcze żądają ku ostatecznemu pohańbieniu, dla okrutnej drwiny. Rudy przyciskał pięści do pustych oczodołów, kiwał się do przodu i w tył, wciąż do przodu i w tył, z gardła się mu wydobywało charczenie: – Księstwo zabrał, wolę zabrał, ze światłem świat zabrał, a nynie… Niechże mi odda wprzódy, co wziął chytrością a gwałtem, w on czas obejmę go jak brata… gadzinę. A Slawnikowica?… – w piersi mu rzęziło, wciąż się miotał. Lecz przecie przed chwilą dopiero wyrzekł – wydarli odeń, ciemnego, te słowa: „Niechaj przyjdzie…” – tak, powiedział to. Teraz miota się w komorze – oszalały z wściekłości i żalu. – „Niechaj przyjdzie, jeżeli go stać, by spojrzeć w moje jamy po oczach…” – Urwał, zarechotał:

– He he he… Nie spodziewałem się, że i ja msty jeszcze zażyję.

Wtedy Gaudenty go objął – i nim wstrząsały dreszcze. Za cały swój żywot nie miał straszniejszej walki, jak z tym opętanym ślepcem. Tyle już czasu doń mówił, chciał słowami przekonać, ujednać i zmiękczyć tę ślepą nienawiść i zaciekłość. Opowiadał:

– Bolesław pokutuje jak prawy chrześcijanin. Pości o chlebie i wodzie dni czterdzieści, leżąc wytrwale na ziemi w popiele i ukorzeniu, z ludźmi gada tyle jeno, co sprawy księstwa wymagają, ma ziemię za stół, garść słomy z posłania za ręcznik, jak to mu przykazano w czas pokuty. A odpuszczenia nie dostał, jako że spowiednik rzekł mu: „Pojednaj się wprzódy z tym, któregoś pokrzywdził ponad potrzebę i miarę”. – „Nie zechce ze mną gadać”. – „Zechce, dla zbawienia duszy swej zechce, prawy to chrześcijanin…” – Gaudentemu znów przerwał obmierzły rechot Rudego; w rechocie tym nieubłagana zaciekłość:

– Niechże nie otrzyma odpuszczenia! Niech nie otrzyma. Choćbym się miał w płomienie zapaść, gotówem na to, bylem w objęciu trzymał dobrego brata i druga.

Gaudenty skoczył, zatkał ślepcowi usta. Krzyknął:

– Nie bluźnij! – Zda się poprzez dłoń przechodzi obmierzły śmiech: – He he he…

Gaudenty puścił Bolesława, siadł; modlił się pochylony. Ciszę przerywał tylko świst oddechu Rudego – komora była oddalona od gwarnych izb dworskich. Gaudenty słyszał bicie własnego serca. Mówił, jakby w głąb siebie samego, z całego natężenia duszy, z całego wysiłku: „Wojciechu, ciebie wzywam na pomoc. To nie tylko Bolka rozprawa, nie tylko polańskiego księstwa, to również nasza rozprawa, synów Sławnika. Wżdy to Rudy uczynił rzeź na Libicach, Rudy prowadził Wrszowców, a na prośbę Libiczan, by odświęcić dzień świętego Wacława, napastnicy krzyczeli, drwiąc i naigrawając się z Boga: «Większy ci nasz Bolesław niźli wasz święty Wacław!» Wojciechu, Wojciechu, słyszysz-li mnie? Skrusz twarde serce Bolesława, niechże odpuści winy, żeby i jemu odpuszczono…” – i w tejże chwili Gaudentemu się zdało, że słyszy śmiech. Ale nie był to rechot Rudego, to się w nim samym coś śmiało, to w nim wstawała drwina, gorsza od tamtego rechotu. Gaudentemu mrozem ścisnęło wnętrze, zimny pot oblał skronie. Wyszeptał: „I otpuści nam nasze winy, jako i my otpuszczamy naszym winowaćcom. A ja?…” – Drżał. Czyjaż to dłoń przyprowadziła go do tej komory, do tego człeka, by się dowiedział, że nie zdołał był dotąd odpuścić krwawych godów libickich? Sam o tym nie wiedział, a jednak tak było: nie odpuścił ich. Nigdy. Jakże to rzekł Bolesławowi, gdy go namawiał na pąć: „Niech wszelka wina będzie po stronie Rudego, ksze”. – Niech będzie wina! – niechże jej nie odkupi… tamten. Czemuż to Gaudenty tak dbał o swego księdza i druga, a nigdy nie pomyślał o Rudym? A był przecie nieraz w Krakowie, widywał ślepca, gadał z nim – łagodnym, sztucznie łaskawym głosem. „Niechaj wszelka wina będzie po stronie Rudego…” Strach wstrząsnął arcybiskupem, pojął, że to on zawinił, że musi swą winę naprawić – naprawić od razu, tu, w tej izbie, nie odkładając ni chwili. Gdy mówił, głos miał zduszony i martwy:

– Nie lada jakie są przewiny ludzkie… nie tylko wyście grzeszyli zaciekłością. I ja… i mnieście ukrzywdzili… przed laty. Anim wiedział o tym, wżdy zaciekałem się, nie mogłem wydrzeć zadziory. Teraz pora!… Za wszystkich Sławnikowiców odpuszczam wam rzeź na Libicach… – Poczuł głęboką ulgę, jakby puściła obręcz, która ściskała mu pierś. I w tejże chwili rozległ się znowu drwiący śmiech Rudego:

– He he he… Odpuszczacie? Za wszystkich synów Sławnika? Daremne to odpuszczenie, za późne. Wasz starosta rodowy, Sobiebor, wziął już na mnie odpłatę za Libice… w gródku starego Włodka. On to mnie chwycił z wojewodą Stojgniewem, on mię oddał Rysiowi. Wesoło mu było ginąć na moście praskim, msty dokonał, he he… zostawił mię w tej komorze na mrok, na poniewierkę. Czegóż się nynie pchacie ze swym odpuszczeniem, Radzymie? Trza było wprzód przyjść… przed Rysiem.

Sobiebor?… – Gaudenty się zerwał. Jezu Chryste! – tyleż on musi odpuszczać Rudemu co Rudy – jemu. Sobiebor – jego krew; jego ród – dokonał wróżdy na wrogu. A jeśli Radzym odpuszczał w imieniu całego rodu, teraz trzeba samemu się kajać przed Rudym. Za wydarte oczy żebrać przebaczenia, za niewolę i hańbę.

Spojrzał na tę twarz okoloną czerwonym wieńcem zarostu i poczuł, że tego dokonać nie zdoła. A jednocześnie poznał, że nie odpuścił, ni źdźbła, że jeno wyrzekł przebaczenie wargami, jak przystało świątkowi – lecz nie przygarnął Rudego sercem, jak brata, jak swojaka. Nie przygarnął, nie zdołał tego. Za kilka słów wypowiedzianych bez trudu i – widział to teraz – z wewnętrznym wywyższeniem się chciał kupić sobie Boga na własność. A teraz nie może się ugiąć, nie może klęknąć przed tym umęczonym, podjąć go pod nogi i błagać z rozpaczą i żalem o darowanie bratowej winy. Na samą myśl o tym ogarnęła Gaudentego odraza, a ulegając jej, zdał się sam sobie najmarniejszym z ludzi, gorszym od tego ślepca – ślepca na ciele i duszy, a przez ślepotę swą niewinnego jak dziecię – on, brat świętego, który śmiał nawoływać ludzi, by szli za Wojciechowym przykładem. Kiedyś na wieść o śmierci Sobiebora – klęczał wtedy przed srebrną trumną i szukał własnej drogi, drogi wyrzeczenia i pełnego oddania się Bogu – myślał, że musi wyrzec się tęsknoty: za domem, za ojcem i macią, za braćmi, za ziemią i grodem. Jakby to wszystko nie Bóg mu dał, jakby to było złe, jakby świat stworzył Pan Ciemności i Nienawiści, nie zaś Bóg Miłowania i Światła. I oto poznał Gaudenty prawdziwą drogę wyrzeczenia się tego, co płynie z nienawiści i pychy, a co usztywnia mu w tej chwili kark, trzyma jak na łańcuchu, nie dozwala ugiąć się przed człowiekiem, któremu brat i rodowy starosta wydarł oczy. I pojął Gaudenty jeszcze jedno: namawiał Bolesława na pąć i pokutę, ale gdy przyszło samemu odbyć pokutę – nie jeno w pielgrzymce iść ku zbudowaniu innych, ale pokutę odbyć – wówczas zbuntowała się w nim dusza, stanęła dęba, rwie wędzidło, i cofa. Teraz dopiero znalazł się na rozdrożu – po raz pierwszy w swym życiu.

I w tej chwili poczuł żal: nie wyrwał z siebie pychy Sławnikowiców, drwił z Jezu Krysta – każdym uczeniem w cyrkwi, każdym słowem wołającym do pokory i poskromienia siebie. „Niechże cała wina…” – poczuł żal, bolesny i rwący, usta mu napełniły się śliną, w oczach ściemniało; zwinął się wewnątrz od nagłego namiętnego pragnienia, jednego tylko: by ten rechoczący ślepiec darował – Sobieborowi i jemu – swą mękę, swe wydarte oczy, swe gnicie w nieustannym mroku, ową nienawiść i zaciętość, jaką wszyscy Sławnikowice doń czuli. Nieświadomie, bez myśli i woli, jednym odruchem, gwałtownym niby spazm, pochylił się przed Rudym, kurczowo chwycił jego dłoń, cisnął do warg. Nie mówił, jęczał:

– Ulitujcież się nade mną, Bolesławie, ulitujcie się nad bratem moim, a nieprzyjacielem waszym… nad Sobieborem. W pokutnej pąci pójdę, za brata i za siebie, za cały ród Sławnika, iże miał was w nienawiści krom Wojciecha.

– Krom Wojciecha? – spytał Rudy zgrubiałym, drewnianym głosem.

– Tak. Wojciech nie miał nienawiści do was. Zawżdy modlił się za was, nie ustawał. Ja… ja nie mogłem, nie chciałem. Jeno gębą, jeno ustami, z zaciekłością! Nie chciałem.

– Modlił się? – powtórzył głucho Rudy. – Jeszcze wtedy… gdy Wojciech żył, byłem w Pradze, po trupach braci jego szedłem k’władztwu… – Umilkł, pochylił się, milczał. Gaudenty wciąż klęczał, odchylił się, przysiadł na łydkach, głowę uniósł, czekał. Cisza, muchy sennie brzęczą pod pułapem, przerywany, świszczący oddech Rudego. Aż naraz – jakby wróciła doń fala wściekłości – namacał ramię Gaudentego, jął nim potrząsać, krzyczeć:

– Z czymżeście do mnie przyszli? Dręczyć mnie? Ślepca?

– Z czym przyszedłem? – powtórzył nieprzytomnie Radzym, mrużąc oczy i ocierając czoło. Przecie przyszedł prosić, by Rudy odpuścił Bolesławowi – zapomniał o tym, zgłupiał z tego zmagania się ze sobą. Odetchnął głęboko, zaszeptał żarliwie i błagalnie:

– Jeśliście mnie darowali, jeśli możecie darować… dajcie znak, ulitujcie się, dajcie znak: zwólcie przyjść do siebie Bolesławowi, by mógł pokutę odbyć… – Wtedy to Rudy zamachał gwałtownie pięściami, zaczął uderzać nimi po kolanach, krzyknął z roznoszącej go wściekłości.

– Niechże przyjdzie… niech przyjdzie, ach ty… dusicielu! oprawco!… – Gaudenty wstał na wpół przytomnie, objął miotającego się Rudego, w gwałtownym porywie przycisnął do siebie. Ślepiec wparł mu obie dłonie w pierś, rozerwał uścisk, odepchnął, wrzasnął nieprzytomnie:

– Wyjdź już… Dławi mię! Ty…

Kiedy Gaudenty opuszczał komorę, zataczał się, by po chmielnym godowaniu. Za sobą zostawiał burzę ślepej, oszalałej wściek­łości. Rudy pochylił się, dotknął czołem swych kolan, stękał w poczuciu poniżenia i hańby.

3. Życie się całe rozlało

Dzik ruszył wreszcie z Gniezdna do zapadłego w podgórską głusz osiedla Starych Łosiów – nie dojechał. Ugrzązł na dobre w Krakowie – teraz myślał z pącią pójść do Międzyrzecza, stamtąd dopiero obrócić konie na południe, przed zimą dotrzeć do domu. Jakże mu było nynie opuszczać rojny, hałaśliwy Kraków, dokąd pół księstwa ściągnęło, wszyscy drugowie i towarzysze z wojny i hulanek gniezdnieńskich; szeroką strugą płynęła wesołość na falach lejącego się piwa – gniezdnieńscy spotkali tu Dzierbołka, po staremu brali odeń napitek, klepali tłuściocha po plecach, dziwili się ździebko, skąd się ten wziął w Krakowie; ale nie bardzo – kogóż tu nie było, lik stracili.

Może żaden zjazd nie buchał takim weselem, jak ta pąć; prawdę mówiąc, nikt nie miał żadnych trudnych spraw do uładzenia, nijakich sporów nie trzeba było rozstrzygać, z nikim się godzić ni wadzić. Ot! – dobrą zabawę wymyśliły świątki, zegnały mrowie luda, to i rozigrali się goście na całego, do samego dna. Gadano o pokucie księdza, który zamknął się samo jeden, tylko Gaudentego dopuszcza do siebie, Bogusza a Poppona – aleć dawno zapomnieli o złości, jaka targała nimi na samą myśl o uroszczeniach świątków. Nynie, kiej się zjechali, kiej nikt ich do niczego nie pędził ani nakłaniał, kiej po prostu czekali w nieróbstwie na uroczyste obiaty – mieli wolę i czas: pili, grali w kości, opowiadali gadki i krotofile, wałęsali się kupami po grodzie i podgrodziu, rzucali do celu oszczepem i strzelali z łuku, zaczepiali dziewki, radowali się. Dzik nie opuścił ni jednej pijatyki – wesoły, nieżałujący dobra na jadło i picie, zapamiętały w zabawie, wciąż szukający uciechy: pochrząkiwał, śmiał się, wyrywał się przed innymi do każdego szaleństwa, każdej gry i nowego zamysłu.

Nieraz wspominał Kłąba: gdzież się zapodział gad – ugrzązł w Poznaniu czy jak? A nadałby się, jak nikt, do tego życia przewalającego się gwarem, kipiącego beztroską – takiego towarzysza w zabawie nie spotkał Dzik nigdy; a w kości jak grał, a jak pieśni wyciągał! Grubas wypytywał o druga, ależ tak, widziano go tu i tam, w Poznaniu i we Wrocławiu, na swaćbie Dzierżka z Odrzykoniówną; ktoś spotkał Kłąba, gdy ten jechał z Gniewkiem w wielkim pośpiechu – tylko krzyknęli coś w drodze i zakurzyło za nimi. Dokąd to tak pędzili – może do Orczycy? Iście, Stojgniew do Czarnej śpieszył, a Kłąb? Przyczepił się ponoć do wojewody, by końska pijawka, wie dobrze smard, jak wokół swych spraw zabiegać, kogo za połę trzymać. W zamroczonej głowie Dzika rozjaśniło się ździebko – toć przecie mówił mu Kłąb, że zamyśla do Orczycy słać dziewosłębów, starać się o wdowę po Zefridzie. Grubas zachrząkał z żalem, pojął: utracił towarzysza zabaw, przepadł dlań Kłąb. Szkoda!

Lecz przecie nie pora się troskać w taki wesoły, chmielny czas. Hum hum hum!… Poszedł nad Wisłę, gdzie mieli nową uciechę: Przemko założył się z Zadorą, iż jaskółkę w locie ustrzeli. No, przepadł Przemko, pijanego wyzwał Zadora, a ten zapalił się, dał się złapać. Po dziesięć kubków miodu miał płacić za każdą zmarnowaną strzałę – lelum, wszystkie sytniki wzbogacą się na durniu, już się tam cieszą, zacierają ręce. Wiadomo: nikt jaskółki w locie nie dosięgnie.

Kłąb jechał do Krakowa jakby zdrętwiały; nie czuł boleści ni żalu, był otępiały – iste drewno. Lasy już zaczynały czerwienieć, czasem liść zrywał się z gałęzi, nierównym lotem – niby okaleczony motyl – krążył ku ziemi, osiadał na wrzosowisku. Pachniało ustępującym chłodem poranka. Pod brunatnym cieniem drzew siwiała rosa; gdzie słońce przedarło się przez gąszcz, rozpryskiwała się w tysiąc błysków, kopyta Kłąbowego konia wyciskały w niej okrąg­łe, ciemne ślady. Koń szedł powoli, nie przynaglany, kiwał łbem; czasem chwytał zębami gałązkę brzozy, wstrząsał drzewem – wtedy na głowę i barki jeźdźca opadało parę krągłych płatków.

Lato pochylało się ku jesieni. W leśnych głębiach wisiała cisza.

Kłąb nie widział ni lasu, ni drogi. Czuł się bardzo znużony, jechał bez jednej myśli, bez jednej chęci: niechże nic nie przerywa tej ciszy, tego spokoju, ogarniającego wszystko niby szeroko rozlany staw; niekiedy daleki powiew zaszumi w trzcinach, pokryje senną płaskoć wód drobnymi zmarszczkami rybiej łuski. Kłąb przeciąga dłonią po czole, odgania wspomnienia: staw wygładza się znowu, znów cisza, rosa migocze, skrzą się rozciągnięte między pniami pajęczyny, brzęczą muchy. Słońce koi łagodnym ciepłem członki stężałe w chłodzie poranka. Dobre jest słońce, przychylne człowiekowi.

Chwilami ostry, niespodziewany lęk przebija Kłąba, przechodzi przezeń na wylot niczym kościany grot; jeździec ściska kolana, przyśpiesza krok konia. Potem rusza ramionami w tępym zdziwieniu: czegóż to się boi? Zaraz… – dokąd jedzie? Aha, do Krakowa, ponoć całe księstwo wali do Krakowa, wzywali ich tam… ksiądz wzywał? czy może Piekuta?

Tak, to pewnie Piekucie coś nowego strzeliło do łba…

Ale Kłąbowi nie chce się myśleć – ma czas: długa jest droga do Krakowa, przypomni sobie. Półobudzony rozgląda się po lesie – brzozy przetkane złotem, rosa nawet w cieniu już wyschła, jest ciepło, miło. Wraz słońce rozgrzeje go całkiem, minie ten zjadliwy, kąsający do kości chłód – musiał zmarznąć tego wilgotnego poranka, nie dziw: jęczmień już z pola zebrany, późno już. Teraz jest dobrze, całkiem dobrze. Ucisza wolny krok konia, usypia – w rękach, w nogach odrętwienie, niby po długim dołaniu się, po napięciu nad możność, nad ludzką wytrzymałość. Jak szczęśliwie, że taka długa droga do Krakowa, że las jest cichy, że się nie trzeba zdobywać na żaden wysiłek, na żadne wytężenie. Nie ma nic, nic… cisza i pustka. Pustka? – Kłąb czuje dreszcz biegnący mu po plecach: gdzież to słyszał te słowa o pustce? Ach, coś mu się przywidziało, może sen? – pewnie, że sen.

Słońce wciąż gra między brunatnymi stwołami plamistym migotem światła. Ni powiewu, ni tchnienia – las pochyla się sennie nad samotnym jeźdźcem, utula go.

U Dzika tłok co wieczora. Wymyślili sobie taką oto zabawę: dwóch wojów zawiązywało oczy, stawało jeden przeciw drugiemu, mocnym pchnięciem trzeba było obalić przeciwnika na ziemię. Kucali, uchylali się, uderzali na oślep – zdarzało się, że ten, co pchał, przewracał się, trafiwszy w próżnię, przegrywał. Był tam Odrzykoń, Przemko, księżyc, Dziek Sobieborowic, Zadora, Giez Ślizień. Doplątał się do gromady Boruta z rodu Gdalów, który przed rokiem wepchał się do Odrzykoniowej seciny, złupiwszy w czas wojny godną zbroję i konia; darł nynie nosa do góry, z dawnymi towarzyszami z drużyny ledwo chciał gadać, wykpiwał ich niezgulstwo, aż uszy puchły. Ale tu – z pierwszymi wojami księstwa – bał się sobie popuścić: więc złość go spierała, chodził na podgrodzie dogryzać spotkanym przypadkowo wojom, nawet smardom nie darował. Odrzykoniowi owszem – przypochlebiał, lecz wojewoda nie lubił złośliwca; prawdę rzekłszy, nikt go nie lubił. Jak zresztą wszystkich mężów z zaczepnego, złośliwego Gdalowego pomiotu.

Zabawa szła na całego. Aż kładli się na ławach z uciechy, patrząc na niezgrabne ruchy zapaśników, na bicie z rozmachu w powietrze, na ostrożne macanie ślepymi palcami. Kiedy jednoręki Munia w pierwszym starciu zwalił na klepisko Gza Śliźnia, rozkrzyczała się gromada.

– Widział, widział…

– Jakże: zadarł łeb, potem zaraz pchnął Gza prosto w pierś. A Ślizień odchylony stał, nie było jak trafić.

– I płachtę wraz zdarł z głowy, baczyliście? Widział.

– Nie widziałem – bronił się Munia, kiwał rudą czupryną na boki. – Sam Dzik wiązał.

– Hum hum hum… – chrząkał zakłopotany gospodzin.

W tejże chwili drzwi się otwarły, stanął w nich woj w szerokim płaszczu, wodził spojrzeniem po izbie – szuka kogoś czy jak? Odrzykoń poznał go pierwszy, uderzył dłonią po udzie.

– Patrzcie no… Kłąb! Gdzie piwo rzeką płynie, wraz szczupak paszczę rozwiera: żeby i do niej kapło. Widzielim u Pałuby, jaki ma spust. Bywaj, Kłąb, bywaj…

– Hoo!… – zakrzyczała gromada. Dzik – z gulgotaniem w gardle, rozradowany, spocony – szedł już z rogiem w ręce.

– Bywaj, Kłąb, hum hum… radziśmy, ach, jakeśmy radzi, Kłąb. Przepijam do cię, Kłąb. Zaweselim się nynie, obaczysz Kłąb, obaczysz, hum hum…

W błyszczących oczach gościa nieprzytomne szaleństwo – Kłąb zatrzymał dłoń druga, powiedział z głośnym, niezwyczajnym u tego opanowanego zawsze człeka wybuchem śmiechu:

– Cóż to, rożkiem przepijasz do mnie, Dzik? Widzę: podchmieliliście godnie. Cebrzyk dawaj, cebrzykiem do mnie przepijaj: mus mi dogonić wszystkich… wszystkich, ilu was tu jest… – Nigdy jeszcze Kłąb nie był tak pewny siebie, tak śmiały, obejmował ich i całował, by równy bogactwem i stanem; księżyca po plecach poklepał. – Na uciechę przyjechałem, na wesele.

– Oo! – krzyczały pijane gęby – cebrzykiem doń, słyszysz, Dzik, a później mu łeb zawiązać, niech z Munią się doła. – Otoczyli Kłąba dokoła, ten nie zawahał się, przyjął od Dzika drewniane naczynie, pił, pił do dna, tylko mu grdyka grała. „Ha ha ha…” – zaśmiewała się gromada, uderzali go po barkach, chwalili: z jego przyjściem ochota się podwoiła. Kłąb dał sobie głowę omotać, przykurczył się, ręce wyciągnął, namacał Munię, nim tamten się opamiętał, już pchnięty leciał tyłem przez izbę, tylko mu pięty postukiwały po ziemi – oparł się aż między rozstawionymi nogami księżyca. Gromada się rozkrzyczała, Kłąb zerwał płachtę, targnął głową, by znarowiony koń, zawołał:

– Ejże, zapiejcie no o junaku wdałym, co smoka pobił. A ja wam pokażę, jak było z oną rubieżą. – Pod ryk pieśni zatańczył, przemienił się, przykurczał i skakał na pół chłopa wysoko, rękoma wymachiwał; jakby włócznią uderzał, cofał się i nacierał, szczytem odbijał ciosy. Woje krąg utworzyli, śpiewali całym gardłem, takt wybijali dłonią; Mieszka walił na płask w dno cebrzyka – coraz szybciej, coraz gwałtowniej. Pod ten zagęszczający się rytm Kłąb drobił po klepisku, okręcał się w miejscu, jak bąk, szerokim zamachem ramion zadawał uderzenia – tak prędkie, że okiem nie dojrzysz. Zapamiętał się w tym pląsie, zrywały mu się z gardła okrzyki – widać już było, że wygra, że smok ze stu zranień już broczy, ciecze śmierdzącą juchą. Aż Kłąb z wyciem zwycięzcy pchnął wypadem całego ciała, zabił siedmiogłowego gada. Pod nieustający, rozpędzony rytm pieśni trwał długą chwilę bez ruchu, trzymając ostrze włóczni w śmiertelnie pulsującym smoczym sercu. Wyprostował się wolno, ugiął prawe kolano, oparł się na samych jeno palcach, zrazu widać: stanął na bezwładnym cielsku wroga. Głową targnął do góry, zaśpiewał dziką, gwałtowną pieśń – pieśń o chwale zwycięstwa, o swej sile i męstwie:

Przepadaj Licho i Złe,

przepadaj na bajora i plesa

– Łado, Łado – po borze

leży gad, smok, latawiec – po morze… po morze…

He-eeej!…

Gromada klaskała w dłonie, powtarzała po wielekroć końcowe zawołanie.

– Rzadko nynie spotkać tyli pląs wojenny. – Zadora odwrócił łeb do Odrzykonia; w końskiej szczęce żółto zaświeciły zęby.

– Iście – przytwierdził wojewoda pancernych – miętkie nynie woje, nie ci, co drzewiej bywali. A Kłąb z puszczańskiego ponoć jest rodu, zrazu poznasz: wilczą paszczą chyci wroga za gardziel. – Wciąż bił w dłonie.

Z takimż szalonym rozmachem, jak walczył w tańcu ze smokiem, rzucił się Kłąb w ową przelewającą się po grodzie wesołość, w niekończące się igry wojackie, w nocne pijaństwa, w wyprawy po łaźniach nad Wisłą – w cały ten kipiący warem kocioł krakowski. Dzik jeno chrząkał z podziwem – no! takiego wesołka w całym księstwie próżno by szukać. I prawda: najtęższych moczymordów Kłąb zdołał przepić, najwytrwalszych przetrzymał – wszystko się w nim paliło, buchało wysokim słupem ognia, oczy miał wciąż nieprzytomne jak wtedy, gdy po raz pierwszy stanął w drzwiach Dzikowej gospody. Zda się: nie ma dlań umiaru, nie ma ukojenia, cięgiem mu mało wszystkiego, w wątpiach go żre nieustanny głód, rozpiera niepohamowana chuć. Jakby zakrzyczeć coś chciał, zaśmiać i zapić, jakby nie potrafił żyć bez tego rozpasania, bez zerwania wszelkich zapór i wszelakich nawięzów.

Któregoś ranka po długiej wyprawie łodziami w górę Wisły, gdzie bili ościeniem ryby przy ogniu, Dzik obudził się późno, wylegiwał się na posłaniu, leniwy i ciężki; porwane i nieporządne tłukły się dumki o tych dobrych dniach krakowskich, przypominały się zabawy i krotofile; grubas przeciągał się, uśmiechał. Kłąb siedział na zydlu, toczył nóż do golenia, raz po raz spluwał na osełkę, wodził poduszeczką palca po ostrzu, dalej toczył. W pewnej chwili złożył nóż i brusek w dłonie, łokcie oparł na kolanach, pobrzękując dłońmi, niby grzechotką, pochylił się do przodu, zadumał się. Była to inna twarz – bez tego nieustannego naprężenia, bez owych nieprzytomnych błysków w źrenicach. Dzik ziewnął szeroko, spojrzał na druga.

– Ale śmiesznie było, kiej Słowik gibnął się w łodzi, w wodę pluchnął… co?

Kłąb nie odpowiedział, siedział przygarbiony, patrzył przed siebie; jakby przezierał ściany chaty, jakby nie było przegrody dla jego wzroku; od warg ku dołowi dwie zmarszczki, w półotwartym owalu ust nieruchomo świecą zęby. Ale Dzik nie dostrzegł wyrazu tej odmienionej twarzy, rozbawienie w nim rosło.

– Pomnisz, Kłąb? Śmiesznie było, co? Ej ty, zasnąłeś z rozwartymi ślepiami?

Teraz Kłąb obrócił oczy na Dzika, nie zgasło w nich owo niewidzące zapatrzenie, powiedział półprzytomnie:

– Co mołwisz? Aha, tak… śmiesznie było… – Naraz jakby obudził się, odłożył nóż i brusek, podszedł do Dzika. Stał nad nim długą chwilę, patrzył, wzrok mu się zmienił, zesrożał i stwardniał, stał się nieprzyjazny, chłodny. Dzik spojrzał – i siadł od razu. Zapytał trochę przestraszony:

– Co ci to… hum! hum! Kłąb!…

– Kiedyś… – Kłąb mówił bardzo powoli, z trudem, jakby słowa mu się gdzieś pochowały, nie umiał ich odnaleźć – kiedyś w Gniezdnie… raiłeś mi, Dzik… swoją świestkę raiłeś… na małżonę… jakże to ją wołają… nie pomnę…

– Jaskra – zabulgotało zdziwieniem w gardle Dzika.

– A no tak… Jaskra – Kłąb mówił z coraz większym wysiłkiem – czyliż tegdy… czy nynie… nie dałbyś mi jej… za małżonę, mołwię… świestkę swoją… tę Jaskrę…

– Ojej, Kłąb! – wykrzyknął Dzik, poderwał się, chwycił druga w gorący uścisk. Ale tamten w niezrozumiałym rozzłoszczeniu oderwał Dzikowe ramiona, pchnął rozradowane sadło z powrotem na posłanie; jego głos miał wrogie, niemal nienawistne brzmienie – w mowie już nie czuć jąkania:

– No cóż, Dzik? Dasz mi Jaskrę? Gadaj!…

– Dam, Kłąb, takiemu drugowi jak ty?… jakże? Pewno, że dam, hum hum…

– Dobrze, Dzik – tamten odrąbał tylko te dwa słowa, nic nie zagrało mu w twarzy; wciąż była zamknięta, nieustępliwa. Odszedł ku swemu zydlowi, wziął nóż, zaczął ostrzyć; zda się: kamień zedrze do cna. Dzik patrzył nań sowimi oczyma, nic nie rozumiał.

Po długim czasie – Kłąb wciąż zgrzytał nożem – grubas obrócił głowę do ściany, powiedział cicho:

– Mołwiłeś mi… hum hum!… w Gniezdnie, że chcesz do Orczycy jechać, że… Mołwiłeś, że… hum hum!… A widzieli cię z Gniewkiem ku Wiśle jadących… Hum hum hum, Kłąb… – Dzik zająknął się, odetchnął. – Byłeś-li u Zefridowej wdowy?

– Byłem.

Dzik znowu milczał, wciąż patrzył na utkane mchem belki. Raz po raz otwierał usta, niby ryba wyjęta z wody, całkiem mu zabrakło śmiałości. W końcu się przemógł.

– I… co?

– I nic!

– Nic, Kłąb?… hum hum… – Dzikowi się przypomniało, jak położył ongiś, wtedy właśnie, gdy Jaskrę drugowi raił, dłoń na plecach Kłąba – i wstrząsy tamtych pochylonych pleców. Zaczął wyskubywać ze ściany suchy mech, rozcierał go w palcach. Już go nie dochodził zgrzyt noża o kamień, jeno cienkie drobienie, jakby kura dziobała po glinie. Grubas ozwał się głucho, zda się – z błaganiem:

– Rozdarło się, Kłąb?

Cisza. Owo lekkie stukanie ustało – ni westchnienia. Aż z głębi tej ciszy obojętny głos, rzekłbyś – znudzony:

– Tak, Dzik. Rozdarło się… – A po chwili niby ze zdziwieniem, z niedowierzaniem:

– Rozdarło się, Dzik. Rozdarło się wszytko… – I znów gęste dziobanie.

Teraz Dzik odwrócił głowę, spojrzał, jakby coś kradł: Kłąb stał na szeroko rozstawionych nogach, końcem noża uderzał o brusek, bezmyślnie patrzył na kamyk. W pochyleniu głowy, w przykurczonych ramionach, w całej postawie druga – tak zwisa z drzewa półułamana gałąź trzymająca się na kilku niedorwanych włóknach – Dzik dostrzegł wszystko, co zasypane hucznym rozbawieniem uchodziło dotąd przed jego przyjacielskim widzeniem; nie mógł tego znieść, zerwało się w nim ostre, karcące wołanie:

– Kłąb!… Kłąb!… Nuże, Kłąb!… – Już to nie był rozlazły tłuścioch, bulgocąca kupa sadła.

Na podcinający jak biczem krzyk ów śmiały i mocny mąż, jeden z najudalszych w księstwie, niezwyciężony w zapasach i wesołości, złachmaniał; zleciała zeń nałożona zbroja, był nagi i słaby, plugawy: nie ten to junak, co smoka w boju uśmiercił i wołał głosem zwycięstwa – to w niego wszedł latawiec, wnętrzności mu żre. Ostrożnie położył na zydlu nóż i brusek, spojrzał na Dzika oczyma skrzywdzonego chłopca, obitego szczeniaka. Dzik zrobił niezgrabny ruch ręką, rzekłbyś: pogłaskał powietrze. Wówczas Kłąb się odwrócił – by z kamienia miał nogi – wyszedł z izby. Dzik patrzył za nim okrągłymi, niebieskimi oczyma, chrząkał; leżał czas jakiś, zerwał się, chwycił odzienie, wszystko mu z rąk leciało. Zaczął się ubierać – pośpiesznie, byle jak. Aby zdążyć za Kłąbem, aby go zaraz przyłapać! – sam nie wiedział, co ma drugowi powiedzieć, co mu zrobić czy dać; po prostu niejasnym odruchem chciał być z nim razem w tej chwili – więcej nic.

4. Pogańskie gęśle

Wszyscy na podgrodziu wiedzieli o prezbiterze Jakubie, że człek zeń twardy a nieużyty. Sam wychudły jak szczapa, ponoć jedzący byle co, mało śpiący i modlący się dzień i noc, tegoż samego żądał od kołodziejów, kowalów a sytników. Krzyczał na nich, klął strasznie, aż skóra cierpła, bajał okropne gadki o wielgiej-wielgachnej jamie, w której ogień buzuje, biesy palą tęgie, żywiczne bierwiona, smołę leją, a w tym ogniu, w tym żarze i kipiącej smole pieklą się ci, co do roboty się brali w dzień święty, co w post mięsa zjedli, abo klusek ze skwarkami, abo białkę tknęli; ci, co radowali się życiem, popuszczali sobie w napitku, co puste gadki bajali, pieśni piali, bezecne krotofile pletli; co stawiali kaszę skrzatom, abo obiatny miód lali na ogień; co barłożyli się w pochuciach, klęli, zła życzyli, bogactwo zbierali, księdzu a świątkom sztorcem stawali. „Kiej niesiesz łyżkę z polewką do ust – wołał prezbiter Jakub – bacz, czyli nie nadto się zajadasz, obżarstwu się nie oddajesz, czyli diabli nie będą ci wrzącej smoły lać w gardło za ono folgowanie swym chuciom, za ono grzeszne życie. Pośćcie, umartwiajcie się a pokutujcie! Po-ku-tuuujcie! – krzyczał cienkim, przerywającym się głosem, aż purpurowiał z gniewu – dzień i noc żyjcie w świętej bojaźni, bo straszny jest Boży sąd i Boża msta nad grzesznikiem. Już tam obmyślił Wszechmogący Bóg taką kaźń dla tych, co popuszczają sobie, że ani oko tego nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani język nigdy nie wypowie. A gorszy cię twoje oko: wyłup je; a ręka cię gorszy: utnij oną; tako uczył nas Jezu Kryst, tegdy bójcie się, w nieustannym strachu żyjcie, w utrapieniu a pokucie, bo miłe jest takie życie Bogu, aniołom i świętym…”

Iście, tężeli z lęku i niezrozumienia; a jednocześnie wstawała w nich głęboka, nie ujawniona niechęć i złość na tę wiarę, co przyszła do nich od niedawna, na ten nowy obyczaj, na prezbitera Jakuba i świątków, na samego Jezu Krysta: nieprzyjacielem człowieka jest ona wiara, całkiem niby dawniejsze złe moce, biesy i wilkołaki a dziwożony i odmieńce, chcące wciąż szkodzić ludziom i żałujący im każdej radości, stwory mroku i zła, które odganiali zaklęciem, urokiem, myleniem, ofiarą. Kiej budowano cyrkiew na podgrodziu, kiej pierwszy raz zagrały srebrne dzwony, kiej słuchali ongiś Wojciechowego gadania i wchodzili do wielkiej kadzi ze świętą wodą, zdawało się im – głupim! – że nowa wiara przyniesie im wyzwolenie, że owe złe moce uciekną od znaku Kyryi Krysti zatkniętego na cyrkwi, od głosu srebrnych dzwonów, spodziewali się – durnie nabite! – że pochowają się wilkołaki po chaszczach i zarosłych dzikim zielskiem parowach, że biesy będą się błąkać po pustkowiach i mszarach. A nynie jak wypadło?…

Ciężkim brzemieniem lęku kładła się nowa wiara na codzienne dni, na każdą miskę strawy, na każdy kubek miodu – Wojciech poszedł kajś w puszczę pruską i tamok ubili go dzidą, a z nimi ostał twardy, nieużyty Jakub.

– Po-ku-too-wać! – wołał wciąż w cyrkwi, jakże to: abo życie jest jeno pokutą a udręczeniem, abo jest złe i nienawistne? A tako właśnie krzyczał prezbiter Jakub.

I oto – powoli, nieznacznie – wracały w tych kowalach, sytnikach i kołodziejach niewyraźne ciągoty za dawnym ładem, za starym, półzapomnianym obyczajem. Za wesołymi ogniami letnimi, za obiatami w przetkanych słońcem gajach, za jasnym, rozsiewającym blask i światło Dadźbogiem, przysparzającym dobro, a chroniącym od mroków i lęku. Prawda, wygnali nynie Dadźboga, nie lza nawet w pozdrowieniu go wspomnieć. Aleć może się zdarzyć, może przyjść taki czas… – cóż to im chodzi po głowach, jakie dumki się roją? – włosy zaczynały swędzić na one rojenia, ślina gęstniała w ustach. Nie gadali ze sobą o tych niejasnych majakach, o swych ciągotach i tążeniu, ale po chatach, po kleciach, na podgrodziu i wzdłuż Wisły wracały półzatarte wspomnienia tamtych dni, które przygniótł surowy Bóg, sprowadzony przez Czechów a starego księdza Mieszkę ku udręczeniu ludzkiemu, ku niewoli i trwodze powszechnej.

Żebyż to można było – by drzewiej – odsypać garstkę kaszy dla skrzatów, a później radować się tłustym, sytnym jadłem w poczuciu, że domownice uchronią od wszelakiego zła i każdej nienawistnej człowiekowi mocy. A Jezu Kryst czyha jeno, by człek się potknął, później go diabłom oddaje z okrutną, złośliwą radością: tak przecie prezbiter Jakub uczył w cyrkwi – rozstawiali palce od uroku i spluwali nieznacznie.

Zauważono na podgrodziu, że stary głuptak Oksza przesiaduje u prezbitera Jakuba, często późno odeń wychodzi, zresztą staruch się z tym nie skrywał, chwalił się w każdej chacie: „Podrużył się ze mną Jakub, obaczył, że nie jestem chwost byczy, jeno mędrek”. Oksza zasiadał przy prezbiterskim stole z godnością, rozwalał łokcie, ważnie siąkał nosem. Świątek sam służył biedakowi, dokładał kaszy abo klusek. „Jeno piwa mi skąpi, jednego kubka nie da, suchy gnat” – żalił się Oksza ludziom. Po jedzeniu Jakub długo wypytywał o podgrodzie, gwarzył o każdym człeku z osobna, wywiadywał się. – Mak z Gadem żyją by dwa psy rozwścieczone, jeno im pyski kurczą się w złości – stary paplał prędko, łzawił się ze szczęścia, iż tak dostojny mąż chce się z nim drużyć, czci go i poważa. – A Ślepacz wygaduje na Żurawia, strach, jak ji wypomina, jak urąga… Ja mu mołwię: „Ty Ślepacz dureń”, a on: „Zatknij się, bo ci twój kaprawy pysk pobiję”. – „Tako to na świętego wygaduje?” – ciekawił się Jakub. – „Ho ho ho, juże on nie żałuje jęzora, jego jęzor chybki, kiej rozpędzone koło” – stary głową kiwał, przypominał sobie wszystkie doznane urazy, rad, że ma cierpliwego słuchacza, iże się nad nim użali. – A raz przyszedłem do onego i mołwię: „Daj mi kapkę słoniny, Ślepacz, w brzuchu wierci”, a on kiej nie wjedzie na mnie: „Ty bacz, jeszcze psa na cię puszczę, śmierdzielu”. A ja cyrkiew stawiłem z przywłokami, sławili mój um a chytrość, piałem z onymi – i Oksza wyciągał cienkim starczym dyszkantem trzy tony zapamiętanej melodii, wyżej i niżej: pokazywał, jak to on śpiewał.

Zgadali się jakoś o Ważyku, Jakub pytał o chłopca, nachmurzył się, skoro Oksza powiedział, że „Dudków syn to najweselszy szust na podgrodziu, jeno mu prześmieszki, by kiełbiki, we łbie skaczą”. Świątek zmarszczył się z obrzydzeniem, ściągnął siwe brwi. – „Taki wesoły, prawisz?” – „A no – Oksza kiwał z powagą głową – gdzie jeno jaka uciecha czy gody, wraz Ważyka wołają, ten ci jeno na gęślach brząka, a przytupuje zdrową nogą, aj aj!…” – i staruch zatrząsł się w drobnym, jazgotliwym chichocie. – „Hm! – zamruczał prezbiter Jakub – Dudków syn tako wojuje? Syn męczennika i świętego?… Jemu by trzeba jeno w cyrkwi klęczeć, dziękować Bogu za pobożnego rodzica…” – Wstał, zachodził po izbie, nasępiony i mroczny; po ścianie tam i z powrotem biegał jego wysoki cień. – „Dudek takiż był – wtrącił Oksza ochoczo – takoż śmieszek, niedaleczko odskoczy wić od pnia”. Na te słowa nie wiadomo dlaczego Jakub rozeźlił się strasznie. „Nie powiadaj byle czego, ty głupcze, Mateusz był Boży mąż, święty mąż, nie powsinoga. Śmieszek, śmieszek… Za takie gadki trza ci pokutę zadać, srogą pokutę, iżeś zbluźnił przeciw męczennikowi”. Oksza skurczył się ze strachu, prezbiter ciągnął gniewnie: „A z Ważykowym gędzeniem trza skończyć, zgorszenie przynosi smark, całe podgrodzie zarazi. Gody, cięgiem jeno gody… Prawie zmienił się Kraków na istą Sodomę, na Sodomę mołwię a Gomorę, ognia niebieskiego doczeka ono pochutne miasto” – cień prezbitera biegał coraz pośpieszniej, wciąż tam i na powrót, okropnie wymachiwał rękoma. Oksza patrzył nań wybałuszony, aż zakrył sobie twarz dłońmi, przykurczył ramiona, przestraszył się. Dopiero kiedy przestały stukać Jakubowe kroki, spojrzał przez szczeliny między palcami: prezbiter ukląkł przed krzyżem, bił się po piersi; cień powtarzał za nim każdy ruch, przedrzeźniał świątka. Teraz Oksza już się nie bał, śmiesznie to wyglądało, zachichotał. Jakub podniósł się zrazu, wyciągnął przed siebie ramię i pokazując palcem na gościa, zakrzyczał:

– Pochucie, nic jeno pochucie, grzech a obraza Boża. Trza wyrwać kąkol z pszenicy, w wiązki zebrać a spalić, iżby nie pokarał nas Pan Bóg za niedbałe włodarstwo. – Wówczas Oksza się zerwał, dopadł drzwi, uciekł w popłochu.

Ważyk żył w tym czasie niejako w dwóch światach. Jeden to były coraz częściej słyszane gadki o ojcu – zwłaszcza Dzierbołek nie kończył bajań o tym, co sam widział i co zasłyszał od wielu gości, którzy piwo odeń brali. Od opowiadań tych pomieszało się chłopcu w głowie, bo i dziwaczne były to opowieści, jakby do cna przesiąknięte piwnym odorem. Dzierbołek często wspominał swego druga, prezbitera Kędziorka, na którego wołano po kościelnemu Andrzej – ponoć w całym księstwie nie najdziesz zajadlejszego odeń piwożłopa; a nynie jest Kędziorek głównym świątkiem w eremie i dobrze mu się wiedzie – choć nie tak dobrze, jak w chacie Dzierbołkowej. Z tych niepowiązanych ze sobą gadek ogarniał chłopca jakiś wnętrzny niepokój, zdawało się mu, jakby go tatka oszukał; lecz jednocześnie ojciec stawał się bliski i zrozumiały – Ważyk nie przestawał za nim tęsknić. Kiedyś spytał piwowar, czy Dudków syn myśli iść w pąci. Otrok zalał się krwią, przypomniały mu się odwiedziny księżnej, jej chłodne, pogardliwe spojrzenie i drwiące współczucie: „Nie pokusztykasz na jednej nodze z pącią…”. Wtedy odkrzyknął śmiało: „Pójdę” – ale teraz dręczyła go obawa: gdzie tam iść kulawemu tyli świat? I nie wezmą go, na śmiech podadzą. Zwierzył się ze swych obaw drugowi: piwowar potarł nos, oczy mu błysnęły, zapytał:

– A na koniu byś pojechał?

– Na koniu? – powtórzył Ważyk z zapartym tchem.

– No, na wozie… Kiej pąć pójdzie, nie siedzieć mi w Krakowie, com miał tu ułowić, ułowię przez ten czas, chi chi chi… A potem pojadę… i tak na północ mi droga… z pącią pojadę, mógłbym i ciebie na wóz zabrać… – Przy ostatnim słowie niespodzianie się zaciął, w oczach mu błysnęło, jakby przejrzał. Wstał z pośpiechem i zaraz siadł, patrzył wciąż na Ważyka, ale nie widział go. Powiedział bardzo wolno, poruszony: – Z pącią?… Mnogo luda pójdzie z pącią. A w drodze… abo to w drodze ludzie pić nie chcą? – Siedział głęboko zadumany, wygładzone zawsze czoło przecięła pionowa zmarszczka; aż uderzył chłopca po ramieniu.

– Cał, Ważyk, łeb do góry. Pojedziesz na wozie, a nie puste będą one wozy. – W chichocie trząsł się Dzierbołkowi podbródek i policzki.

Drugi przyjaciel Ważyka też był grubas – z Dzikiem nie rozstawał się otrok nieraz po trzy dni. Dobrze bajał Oksza prezbiterowi: gdzie było pijaństwo a uciecha, tam wołali gęślarza, piwem gościli, kazali sobie gędzić i śpiewać – a Dzik przed innymi. I to był wtóry świat, swobodny i wesoły, wojacki. Tu mniej rozprawiali o eremie i męczeństwie, ale z czcią wspominali kowala, iże taką broń ukuł dla syna, że ksiądz by się onej nie powstydził; szkoda, że otrokowi nogę w wojnie przebito. Wypytywali też, jak to było z tą raną – Ważyk zupełnie się załgał, aż go kiedyś Giez Ślizień trzepnął ciężką ręką po gębie, powiedział: „Nie plaskaj pytą na próżno, widziałem cię w grodzie Cyryn i wiem, kto jakiego z pancernych zaciukał; a tobie pewno ten, co o nim łżesz, żeś go ubił, kulas przetrącił” – trochę podrwili wtedy z chłopca, ale bez nadmiernej złośliwości: każdy z tych wojów wiedział, jaka jest wojna, że nikogo nie gładzą na wojnie, jeno biją na oślep, że najudalszego zdoła ostrze dosięgnąć; mało wśród nich było takich, którzy żadnej szczerby na sobie nie mieli, gładko przeszli poprzez wszystkie boje a rzeźby. Ważykowi na te przekpinki zrazu łzy w oczach stanęły, naburmuszył się, a potem śmiechem buchnął; owa zaś gniła drzazga nie wyszła w tych gadkach, wszyscy myśleli, że otroka w bitce kolnięto – przyjęli go, kulawego, do wojackiej wspólnoty. Ważyk aż puchł z uciechy – i tym mocniej kłuło go w piersi żałością, że przez oną głupią zadziorę na zawsze się dlań zamknęło to bujne, wojackie bytowanie.

Dzik roztrąbił po całym grodzie, że się poswatał z Kłąbem, bo mu świestkę za małżonę obiecał – jeszcze huczniej potoczyły się igry. A właśnie przybył do Krakowa Dobrosz Ostoja – uprosili Kłąba, by drugi raz odtańczył ową walkę z latawcem; w ostatnich czasach Kłąb wiele stracił ze swej wesołości, jaką był przywiózł z Orczycy, ale – trochę pod przymusem – przystał. – Mieli wołać Dudkowego syna z gęślami, iżby pieśń jeszcze godniej wypadła. Zebrali się w zwykłym gronie – Odrzykoń, Zadora, Giez, Dziek Sobieborowic, Boruta, Munia, Dzik, Kłąb – u Przemka Świradowica, iże miał wielką gospodę w grodzie wawelskim; prócz wojów a wielmożów był na onych godach grododzierżca Sulisław i komornik Piekuta. Stoły ustawiono wzdłuż ław przy trzech ścianach, wszyscy siedzieli twarzą do siebie, mogli społem gadać a śpiewać. Ważyk kucnął u drzwi, rzępolił z rozmachem, tylko mu smyk latał do dołu i w górę – dziw, jak zmyślny był do tych gęśli.

Jedli i pili – wesoło zaczęły się te gody. Na stołach kopiaste michy z kaszą zalaną słoniną, wieprzowe mięso, placki jęczmienne, dzbany z piwem a miodem. Ogień na palenisku strzelał wysokim płomieniem, trzaskały świerkowe szczapy. Było duszno, na dworze żółcił się popołudniowy blask. Zadora krzyknął, żeby drzwi na oścież otworzyć, ale Przemko sprzeciwił się ostro:

– Dobrze wam na podgrodziu hulać, a tu Poppon zezem na godowanie patrzy. Księdza świątki całkiem wzięły w jarzmo, wołał mię niedawno dla opatrzenia podgórskich grodów, spytałem ji, czyby na łowy nie poszedł? Spojrzał jeno spode łba, burknął: „Później to, dopiero po pąci. A i wy nie rozbuchajcie się zbytnio w pokutny czas”. A Poppon, iże tam był, wraz się rozgdakał: „Ta-ak… ta-ak… za wesoło nynie w Krakowie, obraza to Bogu i księdzu”. Cięgiem tam uradzają z Gaudentym, z Tunim, z Popponem… na zło to uradzanie.

– A u mojego brata, kiedy jenż córę wydawał i później na Dzierżkowej porębie roztupał się był ksiądz, całkiem źrebiec, co się ze stajni wyrwał – mruknął Odrzykoń. – Nic to, przejdzie ona pokuta, skończy się kwaszenie a posty, zażyjem z księdzem po staremu, szeroko. Nynie… ejże, dolejcie miodu do rogów, nie nasza to sprawa, nie wojacka… – Ale sam był ździebko zwarzony, tarł łysinę, milczkiem miód ciągnął. Popsuła się jakoś zabawa.

A potem szło coraz gorzej – próżno lali w siebie piwo i miód; bywa tak czasem w gromadzie: nikła szczerba, ledwo widoczne pęknięcie rozszerza się i rośnie, nie wiadomo kiedy i skąd przyjdzie wybuch, rozwali wszystko. Nie dokończyli tych wesoło zaczętych godów – kiedy wysypywali się rojnie z Przemkowej gospody, rozkrzyczani i zgorączkowani, słońce zaledwie się pochyliło nad rozpłomienioną Wisłą, oblewało czerwonym, drgającym złotem wapienne skały Wawelu. Jakiś człek biegł szybko obok katedry, wyskoczył za róg, obejrzał się, zniknął w drzwiach Popponowego domostwa. Było już po igrach, po zabawie.

Ważyk wracał do domu oszołomiony: wszystko się stało tak nagle – oto jak woje się mszczą, oto jak szybko nóż odpowiada na słowo. Kroczył w zamroczeniu, ani się spostrzegł, kiedy stanął przed stryjową chatą. Ukrył gęśle, jak zawsze, w starym miechu kowalskim, wiszącym na ścianie jaty – paliło go w ustach, by opowiedzieć stryjnom o godach wawelskich. Ale w drzwiach zetknął się z wychodzącym prezbiterem Jakubem. Wysoki świątek spojrzał nań srogo, od razu pogroził palcem; spytał:

– Tyś jest Ważyk, Dudków syn?

– Jam ci… – Nie wiadomo dlaczego niepokój ścisnął chłopca; był zresztą wstrząśnięty, półprzytomny.

– Chodźże… mam ci coś rzec. – Jakub rozejrzał się, dostrzegł ławkę pod jatą, siadł. Srogim, nieprzyjaznym wzrokiem spoglądał na otroka; tamten szurował stopą po ziemi, raz po raz przepływał mu przed oczyma obraz siedzącego na zydlu Kłąba, obejmującego głowę rękoma, słychać, zda się, jego psie zawodzenie. Ale blade, wiercące oczy prezbitera przywróciły Ważyka do przytomności.

– Mołwią – powiedział wolno Jakub – że masz gęśle, że grasz na onych wesołe śpiewki.

– Mam… – wyjąkał Dudków syn.

– Pokaż mi one – rozkazał świątek; a widząc wahanie chłopca, krzyknął: – Cóż to, przeciwisz się? Gdzie masz gęśle?

– W miechu ukryte.

– Pokaż.

Ważyk wyjął gęśle, podał świątkowi: tamten nawet nie spojrzał, wziął je pod pachę, patrzył dalej nieruchomo na chłopca. Ruszał wargami, jakby smakował – coś niedobrego, gorzkiego. Aż zagadał karcąco i groźnie:

– Twój rodzic jest święty mąż, męczennik. A ty po podgrodziu się wąkronisz, grzeszne gędzenie uprawiasz, naigrawasz się z ojcowej pamięci. Po godach pono chodzisz, z ludzką zakałą przestajesz. Nie tak-li?… gadaj!

– Tak… – wyszeptał całkiem osłupiały chłopak i znów mu przed oczyma stanęła tamta czerwona izba i błyszcząca smuga spadającego noża.

– Ach, tak? ta-ak?… przyznajesz się? W grzechu brodzisz, a nie myślisz o naprawie żywota? Cóże to tuszysz, smark: azali długo zwoli Bóg gardzić swoim zakonem? Juże pokarał cię za przewiny, nogę ci wykręciwszy ku pożytkowi dusznemu. Wiedz to: sprawiedliwy jest Bóg i straszny w karaniu. Młodyś, a patrz na siebie: jakbyś był jamą pełną nieczystości a plugastwa. I mołwię ci: popraw się, pokutuj, w prochu leż przed wielkością Boga, ty, uwiedziony przez ciemne moce i zło. A pomnij… żebyś nie przestawał z opojami a zbereźnikami, żebyś do roboty się wziął, do kucia, jako ciota ci każe, żebyś do cyrkwi chodził, Bogu służył i ojca czcił. Pojmujesz?

Chłopiec patrzył jak głupi, milczał.

– Pojmujesz? Mówże… – zniecierpliwił się prezbiter Jakub. Ważyk znowu wyszeptał:

– Tak.

– Tegdy pomnij… – Srogie były oczy świątka, nieprzyjazne. – A nynie gdzieś był? Gadaj.

– U wojewody… Przemka Świradowica… Na godach… – Już miał na języku to wszystko, co chciał po całym podgrodziu roznieść, ale spojrzał spode łba na długą, wysuszoną postać Jakuba – jakby mu usta kto zawiązał. Świątek siedział bez ruchu, mamlał wargami, nic nie wyrozumiesz z zamazanych dźwięków tych starczych warg, prócz powtarzanego z obrzydzeniem słowa: „gody… gody…”. Aż Jakub znów podniósł oczy na chłopca, pogroził mu palcem, jak przy spotkaniu, dźwignął się z ławy; z gęślami pod pachą ruszył przed siebie długim, posuwistym krokiem. Ważyk stał nieruchomo, odurniały ze szczętem, bezmyślnie patrzył za świątkiem. Gdy tamten był o sto kroków, otrok jakby się zbudził, nie myślał w tej chwili o Kłąbie, o mście wojackiej, o krwawych godach u wojewody; rzucił się nieprzytomny przed siebie, biegł z krzykiem przerywanym przez szloch:

– Gęśle!… Moje… gęśle!…

Ale prezbiter Jakub nie zwolnił kroku, znikł za zakrętem. Wówczas Ważyk stanął, oparł się o ścianę Pałubowej chaty, zapłakał gorzkimi łzami pokrzywdzenia i bezsilności.