Bolesław Chrobry. Szło nowe - Gołubiew Antoni - ebook

Bolesław Chrobry. Szło nowe ebook

Gołubiew Antoni

4,5

Opis

 

Drugi tom monumentalnego dzieła o początkach polskiej państwowości. Powieść historyczna z czasów Mieszka I i początków panowania Bolesława Chrobrego.

 

Dziki to jeszcze kraj… a już mocny siłą wojów i chrobry siłą księcia…

 

Tnie się puszcza, szumi zboże na polanach, stare dęby Swarożyca padają przed Trzemami nowego Świątka. Biskup Wojciech chrzci pod murami Gniezna i niosąc nową wiarę pada pod ciosami pogańskich Prusów. Ciało jego warte jest tyle złota, ile waży.

 

Na pogrzeb zjeżdża wielki  świat Cesarstwa który ku bramom gnieźnieńskim wiedzie sam Cesarz Otton III. Kraj Polan ukazuje, jaką siłą dysponuje i jakie skarby skrywa.

 

Cesarz zakłada Bolesławowi Koronę na głowę.

 

To już jest wielkie księstwo, Bolesław trzyma je w garści …..

 

 

 

Antoni Gołubiew we wspaniałej powieści, pełnej historycznych wydarzeń i historycznych postaci  portretuje wszystkie warstwy społeczne – od pospolitego raba,  po księcia Bolesława czy cesarza Ottona III. Splata losy bohaterów, tak jak splatała się polska państwowość, wytrwale, cierpliwie , w boju i politycznych rozgrywkach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 706

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (19 ocen)
11
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wprocki

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna część ciekawie i szczegółowo snutej powieści i Bolesławie Chrobrym z szeroko ukazanymi dziejami ludności zamieszkującej ziemie Piastów i uwarunkowań geopolitycznych tamtych czasów.
10
1witold-kosarewicz

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza polska powieść historyczna
00

Popularność




Copyright © 2021, Katarzyna Barańska, Antonina Doroszewska, Joanna Jurewicz, Maria Łotysz

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-714-3

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Ilustracje wykorzystane na okładce: polona.pl (domena publiczna, aut. Edward Brzozzowski, Ignacy Polkowski i in.)

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Twego dzieła Krzciciela, Bożycze,

Usłysz głosy, napełń myśli człowiecze,

Słysz modlitwę, jąż nosimy,

To dać raczy, jegoż prosimy,

A na świecie nosimy,

To dać raczy, jegoż prosimy,

A na świecie zbożny pobyt,

Po żywocie rajski przebyt.

Kyrie elejson!

Bogurodzica

Część pierwsza KOŃSKIE CZASZKI

1. Bitwa na podgrodziu karpackim

Mokry śnieg leżał grubymi płatami na płaskich gałęziach jedliny. Topniało. Ciężko padały krople. Między czubami drzew przeleciał zestraszony sokół, przemknął ukosem jak strzała.

Wiewiórka zeskoczyła z gałęzi, rudym ściegiem mignęła po szarzyźnie śniegu. Czuby sosen lekko się chwiały. Spotkanie nastąpiło niespodzianie, oba oddziały nie wiedziały o sobie. Wilgotną ciszę szumiącego lasu przebił nagły, ostry okrzyk: „Ee hej!” – wiewiórka pierzchła na pień, jakby ją zmiotło. – „Eee… hej!” – znikła w dziupli. Omszałe stwoły świerków – szare i rosochate – zagęszczały się ciasno-ciasno; wykroty, korzenie; płat śniegu spadł na ochrowy żwir; biało, gliniasto, zielono, czarno. Po raz trzeci szybki okrzyk – nagły, przerażony. Tupot nóg, liczne nogi, śnieg się sypie. Wrzask. Szybko się gęszczą ślady stóp, zapływają wodą, czernieją. Wrzask, ryk, zamieszanie. Zasapany bas Bolesława: „Drużyyy-na!” – i odzew: „Bole-sław! Bole-sław!” – Kwik, coś runęło między krze, w jamę zleciał kadłub głową w dół, z gęby krew, oczy zachodzą mgłą, ciemnieją, bieleją; poprzez mgłę widzą czarne, całkiem czarne wierzchołki drzew, jak kołyszą się, unoszą, idą w niebo, prosto w szare, niskie niebo.

Kotłuje się w gęstwinie. Wycie. Sapanie. Szczęk.

Poszli w głąb.

Bolesławowi pognali Węgrów, rozproszyli, pędzili.

Nielub wracał zasapany, przedzierał się przez chaszcze. Za nim człapało trzech Węgrów, dłonie mieli przykrępowane do drzewca włóczni puszczonej im między nogami – ani myśleć o ucieczce. Nielub rad był ze zdobyczy. Śnieg mu spadał na spocony pysk, chłodził rozkosznie. W znużonych ramionach, lędźwiach ciepłe, łaskotliwe odprężenie. Trzech jeńców, trzy pary rąk dla Orczycy. O wa! Przeciągnął się.

Trafił na wykrot: rudy żwir. Chciał minąć, spojrzał: w dole leży woj, wywrócony na wznak, głowa nisko, nogi na skłonie, rozrzucone, widać zdeptane podeszwy skórzni; lewe ramię zawinięte na twarz, prawe z boku, palce wykręcone, wbite między korzenie. Nielub zawahał się, spojrzał po jeńcach: baranimi oczami gapili się na zewłok. Złość chwyciła Nieluba, z rozmachem trzasnął w ucho pierwszego; tamten zgrzytnął zębami, targnął dłonie, drąg ucisnął towarzyszy w kroku, stęknęli, charkotem jęli wymyślać, po obcemu, nie zgadniesz – Nielubowi czy swemu. Nielub znów powiódł okiem po zewłoku, zoczył łańcuch na piersi, poznał brata po tym łańcuchu. Buchnęło odczucie: radość zalewająca gardło, gębę, wątpia. Stojgniew zabity – lelum! Nachylił się nad wykrotem, dychał gęsto. Oderwał wzrok, pobielałymi oczyma powiódł po lesie: las był biały od śniegu, czarny od mokrego igliwia; mocno pachniał tą czarną zielenią. Wyrwa ziemi przelewała się złotem i śniegiem. Na żwirze zewłok Stojgniewa. Dadźbog!

Równymi nogami zeskoczył w dół. Radość wciąż mu szalała we wnętrzu. Trzech jeńców mruknęło z cicha do siebie, krzywo pochyleni pokusztykali w las; drąg dyndał im między nogami. Nielub klęczał nad bratem, odchylił mu z twarzy ramię: Stojgniew patrzył krwistymi białkami, cała gęba w czarnej, zaskrzepłej krwi. Nagle radość przesłoniła się grozą, przeszyła brzuch lodowatym sztyletem, pod szłomem zjeżyła mokre włosy. Zesztywniał Nielub, pochylił się jeszcze bardziej, znów poprzez grozę jęła majaczyć radość, radość, radość. I usłyszał cichy jęk Stojgniewa.

Usłyszał jednocześnie szum: to las pogaduje pod niebem. Znikła radość i groza, wrócił świat, zwykłość wszedniego dnia. Przypomniał bitkę, jeńców, wstał, wyjrzał z wykrotu: Węgrów nie było; na śniegu ciemniał zabłocony ślad. Nielub chwycił garścią za korzeń wywalonej jedli, podźwignął się, wyskoczył. Wielkim susem pobiegł po śladzie, radość i groza zlała się w duszącą wściekłość, z pochylonym łbem przedzierał się przez świerczak, gałęzie pokrwawiły mu twarz, stękał z gniewu. Zagajnik urwał się, pod górę szedł rzadki bór, grube stwoły biegły w zygzak, sterczą kiej ogromniaste kolce jeża. Między drzewami mignęła trójka Węgrów: niezdarnie karabaskali się w górę, by sześcionożny, potworny skorupiak. Goniący szczeknął krótko, skoczył, śnieg leżał tu na śliskim igliwiu, odjechał pod stopami, Nielub poślizgnął się, upadł. Chwilę leżał twarzą w zimnej mazi, nie miał sił wstać, kąsał zmarznięty mech, korzenie. Zadarł głowę, Węgrzy znikli między drzewami, zerwał się, pobiegł półpochylony wprost pod górę – na podobieństwo goniącego wilczura. Dopadł ich na szczycie, usłyszeli go, usiłowali biec, nie zdołali, pierwszy potknął się, upadł, pociągnął innych. Nielub prędko, w pośpiechu, rąbnął trzy razy toporem w leżące głowy, w wytrzeszczone gały: jeden skurcz dreszczu przebiegł trzy ciała. Nielub nie obejrzał się na trupy, śpieszył z powrotem, zwolnił w zagajniku, sapał, szedł wolno, rozważnie uchylał gałęzie; coraz leniwiej zbliżał się do wykrotu. Doszedł, stał chwilę bezmyślnie, nachylił się, wyciągnął zewłok za nogi; nie szukał rany. Podjął brata pod pachy, obojętnie – by zwierza leśnego, ruszył do obozowiska. Czuł, jak bratowa krew przesiąka mu przez kubrak, nie zważał, wlókł się noga za nogą. Nienawiść, zawód, gorycz rosły w nim, rosły, rosły…

Stan z daleka grzmiał gwarem. Buro świeciły jaty. W płaskiej dolinie – z lewa – stadnina drużyny: nie piąć się koniom po górach. Przeciągle basował róg trzema tonami – długim, niskim jak drżenie ziemi, dwoma krótkimi jak skowytanie. Woje wybiegali przed obóz, gapili się na kupy wracających. Tamci nadciągali od lasu, wiedli jeńców, pokrzykiwali, wymachiwali bronią. Bolko widniał z dala, latoś przywieźli mu pancerz z Italii, był przetykany złotem, ksiądz lubił ten pancerz, na staje nim świecił. Sam pogrubiał, rozrósł się. Podle niego drobno dreptał chuderlawy siestrzan, Włodek Kosy – niski, kiwający się na boki. Nielubowi oczy zalewał pot ze zmęczenia, ledwo zipiał. Ujrzeli go, krzyki poszły, jeden-drugi wyskoczył zobaczyć, co niesie. Pierwszy doleciał Dzik, wrzasnął:

– Węgra ułowiłeś? Niewiele wszakoż z niego będziesz miał uciechy: wykrwawiony jen wieprz.

– Brata niosę – odburknął Nielub, gardło miał zaciśnięte.

– Brata?… Cóżeś ty?… Gniewek?… Hum hum hum…

– Pójdziesz wen.

Dzik nie zważał, podszedł, odchylił łeb Stojgniewa. Cofnął się.

– Lelum!

– Pomóż-że, łoju zjełczały! Dłużej nie zdołam dźwigać.

Tamten nie zważał. Co tchu pobiegł do Bolesława. Po całym obozie przeleciała wieść o zdarzeniu, pchali się, żeby widzieć: Stojgniew, Stojgniew! Wraz zdjęli go z karku Nieluba, ośmiu chłopa chwyciło za końce sulic, ułożyło rannego, Przemko podtrzymywał głowę, całe garście skleiły się mu od juchy. Przez ciżbę przepchał się Bolko, niosący się zatrzymali, ksiądz – pobladły z gniewu i żalu – krzyknął:

– Miętko ji nieść, psiekrwie. Wolej, by dziesięć koni mi ubiły niźli Stojgniewa.

I zaraz:

– Gdzie Nielub?

Wypchnęli go. Bolko uchwycił chłopca za kark, przybliżył twarz do swej twarzy, tchał w gębę:

– Ubit?

– Nii…

– Jako mu?

– Nie wiem.

– Kajś ji nalazł?

– W wykrocie, głową w dół. Cały piach pełen juchy.

– W wykrocie, mołwisz?

– Uhm.

– Przydźwigałeś ji?

– Brat. – Nielub ruszył ramionami.

– Naści to. – Zerwał łańcuch z pancerza, narzucił na Nieluba i znów do niosących:

– Wolno tam… pomału.

Dyrdali by na pogrzebie. Bolko zasępił się; kajś zapodziała się dopiero co rozpierająca go ochoczość po udanej bitce. Pociągał ciepły wiatr, pachniało mokrą ziemią, nalot śnieżny tajał, ciapkali po kałużach. Wnieśli Stojgniewa do książęcej jaty, złożyli na skórach. Bolko nie wszedł, pozostał na zewnątrz, zapatrzył się. Góry przed nim dalekie, zdające się gnieść sinym wałem, świeciły srebrnymi czapami. Zwały chmur darły się o nie, siadały po dolinach. Rzeka z lewa ryczała spieniona i gniewna. Wzrok księdza pusty – myślałbyś, że to jego rąbnięto. Zacichli, czekali.

Zagryzł powietrze – zupełnie koń, którego uwiera wędzidło; zawołał:

– Puchała!

Starogniew wysunął się z ciżby. Ciągał nosem, lało się mu by smarkowi, przeziąbł w nocy. Wojewoda!…

Spode łba spojrzał na księdza; ten rzekł krótko:

– Gotuj drużynę, Puchała. Jeszcze przed wieczorem ruszamy.

Starogniew palce przyłożył do nosa, furknął, strzepnął śluz sobie pod nogi, otarł się rękawem. Oczy miał załzawione, mimo to widać, że spoziera chmurnie. Bolesław go ofuknął:

– Cóże zatkało cię, cny wojewodo?… Nie rady-ś w rubież iść? – W głosie czuć jawne niezadowolenie; nawarstwiało się ono między nimi coraz bardziej; od nocy poznańskiej. Ostatni ciura widział jasno: niedługo będzie już Puchała wojewodził, pewnoć ostatnia to jego wyprawa. Nie tylko ksiądz z nim nie wytrzyma, takoż on z Bolesławem nie uładzi. Ot i teraz przeciw księdzu zazrzędził:

– Niedobrze w góry iść pod wieczór.

Bolko parsknął:

– Jakbyś nie wiedział sam najlepiej; z samego rana mielim ciągnąć, tylko że ścierwy zasadzili się na drodze, trza było ich przegonić. A jutro mus mi u grodu Saros stanąć, nie lza zwlekać: za mało siły mam, żeby marudzić.

Puchała znowu smarknął, splunął, swoim zachrypłym głosem dukał:

– Brańcy mołwią: Sajo wylała. Mołwią: Dunajec wylał. Mołwią: wszytkie rzeki wylały. A z gór zwałami leci śnieg.

Ksiądz spojrzał w lewo na ryczącą rzekę, zawahał się, pomyślał: „Wżdy stary prawie gada” i popatrzył po stłoczonych wojach. W tejże chwili Przemko wykrzyknął z ciżby:

– Owa!… Puchała stary chrzan, k’temu się boi!

Starogniew nawet nie odwrócił głowy – przywykł już do tych jędkich chmyzowatych przytyków; a zresztą pomiędzy nim a Świradami od dawna trwała zwada – to i nie dziwować się durniowi: niechaj świergocze sobie, niczego zeń nie urwie. Wszelako sarknął pod swoim napuchniętym nosem:

– Obliż wpierw mleko z gęby, dopiero jazgocz!…

Bolesław pytał niecierpliwie:

– Masz przewodników?

– Owa! Nie pierwszą za swój wiek wyprawę wiodę.

– Cóż oni?…

– To samo, co i brańcy: że niedobrze! Sajo wylała, Dunajec wylał, wszytkie rzeki. Rwą brzeg, niosą drzewa grubachne, rosochate, a z gór… lawiny!

Bolko raz jeszcze spojrzał na siny wał przed sobą, na białe szczyty; zniecierpliwił się.

– A taki pójdziem – tupnął nogą – tam obaczym: każdy dzień idzie w lik. Bo może zdarzyć się, że Stefan ze swoimi wyskoczy, z obu stron nas cęgami pochwyci… i co tegdy?… Toteż rzeka nie rzeka, lawina nie lawina, a taki pójdziem.

Puchała tylko nosem pociągnął, popatrzył załzawionymi oczyma.

– Ano, wasza wola, ksze. – Odwrócił się z urazą; przepychając się pomiędzy wojami, jeszcze złość z siebie wyszturchiwał, powlókł się pomiędzy jaty. Za nim na swych długich giczołach kusztykał Jeż. Puchała zrzędził nudnie, starczo, chcąc widać gorycz z wnątrza wypluć:

– Mieszka takoż był chrobry, oho!… Ziemomysł nie mniej!… A wżdy rada to rada, wiec to wiec. Pry stary wojewoda, jako niedobrze iść pod wieczór w góry, a żabobij z gromady: „Puchała stary chrzan”. I nic mu, chociaż kiej gańbią wojewodę, samego księdza gańbią. Wszelako Bolko też pewnikiem duma: „Puchała stary chrzan”. Wraz napędzi Puchałę kiej zużytą poćpiegę. Niedobrze to, niedobrze, obaczycie synkowie. Drzewiej nie tak bywało, inny ład. Tfu!…

Bolko kazał wołać Nieluba:

– Szukaj Zefrida, niechże pieczliwie chodzi koło Stojgniewa. Powozem ji wieź do Orczycy, słyszysz? Komornika ci dam. My ruszym pod wieczór w góry.

Nielub przestępował z nogi na nogę, wargi miał ściśnięte.

– Ksze…

Bolko już się odwracał, przystanął.

– No?

– Ksze!… – Nielubowi plątało się w gębie – weźcie ze sobą mnie na te Węgry. Nie ostawiajcie!… Babia to rzecz przy rannym chodzić.

Bolka twarz się ściągnęła, zrobił nagły krok do Nieluba, zasyczał:

– Ej ty, Nielub, nie przeciw się. Wiem, żeś na Stojgniewa krzyw, nienawidzisz go, choć on ci brat rodzony i on starosta w waszym rodzie. Wiedz i ty: dowieziesz Stojgniewa w pieczy, ozdrowieje, będę ci pomnił. Zwolisz, by skapiał i tego ci, psichwoście, nie przepomnę. Ej, Nielub, Nielub…

Zajrzał mu w oczy.

– Ty ślepi na mnie nie mruż, znam ci ja twoje dumki, twoją złość. Małom cię tegdy w łaźni siekł, nie doszło. Mogę dodać. Chcesz?

– Nie – warknął Nielub, odszedł bez słowa: twardy miał kark, nie do kłaniania nikomu, nawet księdzu. Bolesław nawijał koniec wąsa na palec, patrzył za młodym w zamyśleniu.

Pod wieczór przyjechała Adelajda, Bolkowa siostra, która była wprzódy za Gejzą węgierskim, nynie za Kupanem. Zimą jeszcze uciekła do brata przed pasierbem – Stefan zawziął się na nią i całe jej potomstwo. Bolesław wtedy Weletów był wojował, dopiero teraz wybrał się na Węgry, obaj Kupanowice byli z nim razem. Kosy Włodek, na którego Węgry wołali Zar, i Wasul. Adelajdę ostawił Bolko w Krakowie, nie strzymała czekająca, gorąca była, przyleciała za drużyną i synami. Jechała okrakiem, po męsku, koń był spieniony, wiodła go pewną ręką. Woje patrzyli na dziwowisko, latały sprośne docinki, ale drużyna lubiła babę, wesoła była, istny chłop. Bolko się obruszył.

– Czegoś tu?

Była bardzo podobna do brata, szeroka, rozrośnięta, płowowłosa – dla włosów tych wołali na nią Biała Kniegini. Nie złaziła z konia, uderzyła otwartą dłonią po udzie, zaśmiała się:

– Abo nie nadam się?

Bolesławowi śmiech latał pod wąsami, ale się nie rozchmurzył.

– Ejże – burknął – jak ci wiatr kieckę odwieje, woje ciebie patrzeć będą, zamiast Węgrów. Taka to korzyść z baby w bitwie.

Czerwony gniew przeleciał jej przez twarz.

– Bolko, nie pyskuj po pustemu, gęby szkoda!

– Wracaj, mołwię.

– Nie wrócę. Z miejsca tego nie ruszę.

– Ejże! – Bolko zaszedł koniowi z boku, cienkim prętem ściobnął go po zadzie. Źrebiec skoczył w bok – i przed siebie! Adelajda ściągnęła powody, chwilę się tarmosiła, okiełzała wierzchowca, wracał wolno, uparcie drobiąc kopytami, szarpiąc ściągniętym łbem, gniewnie łyskając oczyma. Białka się śmiała szeroko, w pełny głos. Bolko również się zaśmiał.

– Odprawię cię z wojami.

Chwyciła za łęk, zeskoczyła. Śmiech jej zamarł, znów gniew pokrasił lice. Szybko podeszła do brata, szła niezgrabnie, kiwała się w biodrach. Powiedziała zduszonym szeptem:

– Bolko, słysz, zabierzesz mnie za góry. I nie bzdycz. A jam nie klucha, wiesz. I miecza się nie stracham. Chcę zasię być razem z synami… Bo ty sam… – Nieufnie zerknęła na brata.

– Myślisz ujarzmić mię?

– Myślę bronić swych praw.

– Wżdy obu twoich źrebców ze sobą wiodę.

– Ech! Włodek koso patrzy na Wasula, aż całkiem oczy skosił, Wasul na Włodka, sami gotowi się porżnąć. Ciebie pilnować chcę, ale i synów.

– Wiele pilnowania na jedną kobyłkę.

– Starczy jej i na ciebie, i na młokosów. Już ty się o nią nie troskaj.

Spojrzeli na siebie. W stanie grały rogi, drużyna gotowała się. Przyleciał Płeszka.

– Puchała mołwi, że gotów.

Bolko odetchnął głębiej.

– Niech wiedzie.

Oboje z Adelajdą, wsparci o siebie ramionami, patrzyli, jak spoza jat wysypują się konie, ludzie, hełmy, włócznie, topory, migające kopyta, rozwiane grzywy, tupot, wrzask, bezładna, rozpędzona kupa, waląca brzegiem Dunajca na południe. Bolkowi nagłe wzruszenie, pełna niecierpliwości namiętność przepełniła wnętrze pod żebrami, obejrzał się z pośpiechem, krzyknął pełnym głosem:

– Konia mi! Konia! Żywo.

W długich szczupakach jechała Adelajda za bratem i drużyną. Błoto tryskało spod kopyt, chlapało na ubranie, na twarz. Białe czapy na sinym wale gór zapływały drgającą purpurą. Dunajec ryczał rozjuszony.

2. Zefrid i Pąch

Mały Zefrid nie należał już do dworu Ungera; był kapelanem księcia. Unger zrazu wymawiał Bolkowi odbicie Zefrida; Bolko śmiał się szerokim, głośnym śmiechem. Szły lata. Zefrid służył wiernie, radził bystro. Bolesław był mu rad.

Podrużył się z Nielubem. Krążył koło Stojgniewa jak ćma wokół ogniska; Stojgniew nie lubił go. Kapelan pochlebiał Nielubowi. Pokochali się. Podrużyli.

Bolko zostawił Zefrida dla pieczy nad Stojgniewem. Stojgniew odchylił głowę, uwierał go zagłówek. Słyszał szum, dziwił się, ogarniała go leń. Nie chciał myśleć. Naraz przypomniało się samo: kosy Węgier, warga obwisła, wąs cienki, czarny, próbował pchnąć go mieczem, musiał drugi nadlecieć, tępy stuk w głowę, Stojgniew pada pomiędzy krze, do tyłu, oczy zachodzą mgłą, widzą czarne, całkiem czarne wierzchołki drzew, jak kołyszą się, idą w niebo, prosto w szare, nawisłe, niskie niebo. Szumi las.

Przez ten szum targnął nim strach, Stojgniew odemknął oczy, zakłuł go ostry blask od góry, zamknął; ale zaraz odemknął. Obrócił głowę, zabolało, jęknął. Szum rósł nad las, nad niebo.

Z rana Zefrid odprawiał swe chrześcijańskie zaklęcia. Odczytywał modlitwy, ranę obmywał święconą wodą, przykładał krzyż do bladych warg Stojgniewa. Po nim wsuwał się wieszczek, stary grzyb, wołali nań Pąch, przysłał go Puchała – Starogniew z dawna lubił starszego Orczyka. Pąch był niski, krzepki, barczysty, szczeć miał kolczastą, białą, oczy małe, patrzył bystro, mocny był wieszczek. Często na wyprawy z Bolkiem chadzał, bają mało-wiele zaklinał, lecz jeśli go wzięli, zawsze mnogo było zdobyczy. Zefrid gromił wszystkich, że poważają Pącha, mawiał, iż diabłu służy; jeno Bolkowi do oczu skakać nie śmiał. Wieszczek bobonił mądrze, gusła wszelakie znał i wróże; krzyża się bał, jakoweś przed nim znaki obydwoma palcami wyczyniał dla obrony; ale wesoły człek był z niego: lubiano w drużynie Pącha.

Gdy Zefrid odszedł, poczynał Pąch swe zabobony. Szeptał i odganiał Kyryi Krysti, potem dmuchał w ranę przeciw praktykom Zefridowym. W końcu zioła wyciągał zza pazuchy, mruczał nad nimi, rozcierał w garści na proch, przykładał do rany. Gdy Zefrid wracał, był o to zły: znów obmywał ranę z ziół, powtarzał swoje krześcijańskie zaklęcia i dawał krzyż do całowania.

Obaj wiedzieli: który uratuje Stojgniewa, łaskę księdza mieć będzie. Jeden drugiemu szkodził, chodzili do Nieluba na skargi. Nielub marszczył się, spluwał, klął. Zefrid przedkładał:

– Pąch diabłu służy, nie Bogu, sam diabli pomiot. Brat wasz chrześcijanin jest, Bolkowy woj, diabeł mu szkodzić chce, nie lza mu przy mnie, przysłał Pącha. Napędźcie suczego syna: i srom, i grzech. Napędźcie, sulę wam po przyjaźni.

Nielub wbijał w Zefrida ponure, niechłopięce oczy, supłał przez zęby:

– Ejże, wasza rzecz z diabłem się dołać. Nie moja. Pilnujcie jeno brata.

Przychodził do Nieluba Pąch, marszczył kolczatą gębę, sypał równie gęsto, oczyma w koło biegał.

– Niedobrze, panie, tfu! na błota, na czarne wody! Ziele przykładam, dobre ziele, mocne. Przychodzi Zefrid, ziele wen, wodą myje. Źle starą ranę myć, gnije rana, śmierdzi potem, pełna zielonej ropy; wżdy wokoło czerwono, sino, martwicą żywa rana podchodzi: od tego i bredzi brat. Ja mu stopy gorczycą mażę, Zefrid wyciera. Mołwię mu: „Ksze, trza mu ogień spod serca odciągnąć”, a jen żegna mię, tfu! na bajora, na plesa! Starogniew wołał mnie, rzekł: „Pąch! Wyżyje Stojgniew, nóż ci żelazny dam a sukna bławego, a kuty róg. Słysz, Pąch! zemrze Stojgniew, będę cię biczem siekł na śmierć, do końskiego chwosta przywiążę. Ty się pilnuj”. Jakże, panie, sami widzicie, tegdy rzeknijcie!…

Nielub odpowiadał:

– Bacz tegdy, by ci bicz nie pociął skóry na runo…

Pąch drapał się w głowę… chytrymi oczyma przewiercał Nieluba: co mu? Chce-li, by mu brat pomarł?

Nielub sam nie wiedział, czego naprawdę chce, co to z nim się wyprawia. Wszystkie te lata w drużynie chadzał, zżył się z bratem, rzadko go zawiść gryzła. Do Orczycy zaglądali ze dwa razy na rok, udo w udo, konie niosły chybko, drzewa migały. Na skraju puszczy błyskał im trupi rząd czaszek na ostrokole i czerniejący z wolna nowy gród u brodu: wtedy dawna niechęć buchała jak stóg siana, kiej grom z nagła weń gruchnie. Latorosłka witała braci nieodmiennie tupotem bosych nóg. Smardy kłaniały się w pas – dom znowu pełen był ludzi. Turoń ni razu nie omieszkał przyjść k’nim z niskim pokłonem: Nielub puszył się przy tym, widział w onej korności całą swoją dzisiejszą ważność. Ale dąbrowa szumiała za dworzyszczem jak i dawniej, Wisła szaro pluskała sennym nurtem. Jak dawniej kołowały wrony i oni także zapadali w dawną ciszę, w miniony czas.

Razem z bratem siadywali przed ogniem, razem chodzili na zwierza. Kapały jednostajne dni. Brat był wesół, rżał by źrebiec, wżdy doma się mu ckniło. Miesiąc jeszcze nie zmienił się na niebie, gdy zrywał się z ławy, mówił prędką, niecierpliwą zadyszką:

– Trza nam do Bolka, Nielub!

Młodszy wracał do Poznania ochotnie i bez żalu. Odjeżdżających żegnały końskie czaszki martwym spojrzeniem oczodołów. Kiedy je las przesłonił, urok przemijał.

Tak bywało.

Zefrid wyszedł przed jatę. Nielub siedział na łubie z przyodziewą, pustym wzrokiem wodził po górach; tęsknota darła mu pod żebrami: iść by z Bolkiem, Węgrów bić, łup brać, niewolnika. A tu umarlaka miej w pieczy, psiamać!… Dla Latorosłki to zajęcie, dla Pącha abo dla Zefrida – nie wojackie. Kapelan przysiadł podle, czarnymi oczyma wiercił; milczeli: nie mieli o czym gwarzyć. Jodły szumiały wysoko pod niebem. Stojgniew pojękiwał za jatową skórą. Niczym strumień pod lodem poburkiwały głuche zaklęcia Pącha. Koniuch pokrzykiwał.

Minęły trzy dni, nadeszły kolesa Bolkowe – długi wóz, suto moszczony, z trzema tarczownikami; przewodził im Gwozd. Mieli Stojgniewa powozem wieźć do Orczycy. Gwozd pilił, bał się, że mu droga rozkiśnie, konie nie uciągną. Wynieśli Stojgniewa – wciąż nieprzytomnego – złożyli na miękkich skórach. Zefrid jurzył się, skrzeczał, trząsł się nad drugiem księdza, Pąch bobonił, Nielub oczyma wodził po dalekich górach. Gwozd swarzył:

– Ni koła, ni sanie, jakże tu powóz wieść. Wy, panie, świadczcie, jakem pośpieszał. Dadźbog! Ino-ino, a dżdże chlupną, tegdy nie przejedziem.

– Obaczym, jak powiedziesz – burczał za milczącego Nieluba Zefrid. – Pomnij, żeby stan wszędy był godny, konie świeże, żarcie i picie. Druga księdza wieziemy.

– Ruszaj! – krzyknął z nagłym zniecierpliwieniem młodszy Orczyk. Smard, wiodący konie, zahukał, zaplaskały kopyta, ruszyli na północ.

3. Śmierć Ludka

Szła wiosna. Powietrze żarło śnieg. Drogi się rozciapkały, koła grzęzły. Trzaskały baty, woły próżno się wysilały, deptały w miejscu, przystawały, zniechęcone, nie zważały na razy. Konie biły kopytem, rwały, kręciły się, rzucały ostrym szarpnięciem. Ludziska podpierali ramieniem kłonice, pod koła zakładali drągi, podważali, grzmocąc trzonkami batów w płowe karki; ryczeli:

– Eeej! ooo! Ruszta się…

– Małe, ooo!… Maluśkie!

– Ooo!

Cała droga do mostu zawalona obozem, wozy a wozy, parę sani. Ludziska spoceni, bez kożuchów, w lnie jeno, pchają, pyskują. Wyżej kostek brodzą, w błocie klną. Komornik książęcy, Ludek, z wiewiórczą gębą, ostrymi uszyma, ostrym wąsem, wierci złymi oczkami, krzyczy, pogania. Stanęli, rozdziawili gęby, nie słuchają.

Olszyna z obu stron drogi pachnie cierpko, brzoza sypie baziami. Zimne obłoki świecą spoza gałęzi. Niebo zielonkawe, złote. Ludzie przystają, oparci o drabiny, patrzą w puszczę. Milczą. W piersi zatajona zaciekłość, stara, bezsilna, niewiosenna. Głębiej między drzewami leży jeszcze śnieg, wieje chłodną wilgocią wiosennego tajania. Od puszczańskiego zapachu gniew w piersi rośnie. Milczą.

Ludek biegnie wzdłuż wozów, błoto mu tryska spod nóg, krzyczy:

– Pogaaa…niaj! Dzisiaj jeszcze trza dojechać grodu. Pogaaa…niaj!

Nie ruszają się.

Zoczył: kupa. Zebrali się, uradzają. Wali na nich, mała gęba jeszcze się mu skurczyła, wąsy pod nos podłażą. Przyskoczył, warknął:

– Wy cóż?

Spod kołtunów patrzą nań tępo oczy, gęby – czerwone. Milczą. Ludek wodził wzrokiem od jednego do drugiego, szuka, wybrał.

– Ty, Kłąb, czemu stoisz? Co? Poganiaj!

Kłąb przestąpił z nogi na nogę, obrzucił spojrzeniem gromadę, burknął:

– Oje mi pękło. Nie poradzę.

Ludek zatrząsł się z gniewu.

– Oje… oje pękło… psia mać… oje… Pokaż.

Kłąb ustąpił krok, wskazał palcem, powiedział zduszonym szeptem:

– Patrz.

Ludek schylił się, pomacał ręką drąg: pęknięty. W tej chwili poczuł tępy ból w potylicy, w ustach gorącą krew, padł twarzą w bagno. Kłąb podniósł znowu kłonicę, w oczach szaleństwo, stęknął, z rozmachu trzasnął tuż u nasady czaszki. Jak stali, gromadą rzucili się na trupa, bili, kopali, siekli batami. Za trud, za poniewierkę, za ciężary, za błoto. Och! Wszyscy cofnęli się z nagła, krew odpływała od głów. Z puszczy powiało chłodem, spojrzeli po sobie, po trupie, po drzewach. Zdusił strach w dołku.

Posypały się słowa – urwane, trwożne.

– Lelum!

– Księdzowy człek.

– Co robić?

– Lelum, co robić?

– W dyby wezmą.

– Gad przeklęty.

– A ty, Kłąb, wraz do kłonicy.

– Milcz! Wszytcy bili.

– Prawda to! Wszytcy bili.

– Co robić?

Spojrzeli po sobie psim, przestraszonym spojrzeniem. Stary Szysz zabiedolił:

– Trzeba to było… ludkowie, ludkowie. Teraz wezmą nas do grodu, w jamy rzucą, nie poźrę ni synów, ni wnuków. – Pomarszczonymi, suchymi dłońmi zakrył twarz i zapłakał.

Znów posypały się szepty:

– Zatopić by w bajorze.

– Wypłynie.

– Kamieniami gada przywalić.

– Błoto zawżdy wyniesie.

– Lelum… dalej odciągnąć w puszczę, zakopać.

– Ślad na mszarze zostanie. Odnajdą.

– Deszcz ślad zmyje.

– Czekaj, nim się rozsuci. Obacz, jak się niebo przetarło. Wios­na!…

– I tak wiedzą… psia mać… że on akurat obóz wiódł.

– Topór nam.

– Abo niewola. Tfu!

Pobiegła wieść wzdłuż wozów. Rzucali drabki, biegli przerażeni patrzeć. Woły spuszczały łby, wąchały błoto pod nogami. Wraz ścisk się zrobił wokół trupa, oblepili wozy, siedzieli na worach z ziarnem. Uradzali.

Nie uradzili nic. Ząbrz, chłop twardy, sękaty, czterdziestoletni, wykrzywił się, przygryzł koniec wąsa, patrzył na swarzącą się gromadę. Szysz wciąż biedolił na dolę. Ząbrz huknął:

– Cichaj stary, zamknij swój gniły pysk. Nie tylko nad tobą topór zawisł.

Podnieśli nań ponure oczy. Głowa Szysza trzęsła się na chudej szyi.

– Nad wszystkimi, pomnijcie – w koło powtarzał Ząbrz, chciał wbić im w durne łby. – Nikomu się nie wywinąć, ni jednemu!

W gromadzie milczenie by z lodu. Oczy zbielałe, pełne lęku. Ząbrz powtarzał im wolno, słowo po słowie, żeby nawet najgłupszy pojął:

– Nie tylko nad tobą, Szysz, nad każdym z nas! wszakoż tylko przez Kłąba. Bo to on łaps za kłonicę ze żłoby i na Ludka!… On jeden komornika ubił.

Tamtego jakoby krew zalała, krzyknął rozdzierająco:

– Wżdy nie ja jeden, breszysz Ząbrz! Wszystcy bili!

– Aaach, wszystcy?… – Ząbrz ześliznął się z worków, ciapnął nogami w błoto, szedł pochylony, łeb wysunął kiej byk i do Kłąba:

– Takiś to?… Na nas zwalasz?… Na inszych?… Że gromada?… A komu oje pękło, psia?… Kogo Ludek popędzał, psia?… Kto za słowo kłonicę z wozu wyrwał, psia?… Wszystcy?… – Podniósł pięść by otoczak rzeczny, złymi oczyma wiercił kmiecia. Kłąb wodził w koło odurniałym wzrokiem. Aż zapiał cienko, po piekutowemu:

– Wżdy nie ja jeden… wszystcy. Ludzie!… – Wyciągnął ręce do gromady.

Ale oni milczeli. Każdemu zimny strach ssał pod sercem, mrowie pod kołtunami i na plecach. Jeden Ząbrz się nie stracił: podszedł do Kłąba, pchnął go w pierś, wykrzyknął:

– Nie brechaj, psia… Który z was stuknął Ludka?… – Obrócił się do stłoczonych. – Kto krom niego kłonicą?… Abo to który miał co w ręku?…

W zapadłą ciszę wpadł rozpaczliwy skowyt Kłąba:

– Ludzie! Wżdy wy!… Wżdy ja!… Lu-dzie!…

Cofali się przed tym krzykiem: nikt ostrego żelaza nie przytknie do własnego karku. Ząbrz wołał na całe gardło:

– Nie uważajcie nań, do wozów i pogaaa-niaj!… Niech suczy syn zostaje tu z zewłokiem. Oje gadowi pękło, nie pojedzie.

Pobiegli. Puszcza pachniała wiosenną, duszną wilgocią. Topole napęczniały, wraz trysną młodym, lepkim liściem. Niebo zielone, złote.

Kłąb patrzył martwym wzrokiem, jak ludzie krzyczeli na zwierzęta, smagali je batami, wicią – woły się napinały, powodnicy podpierali ramieniem – wóz za wozem ruszał, cały obóz powędrował wolno, ze stękaniem, z potem. Ci, co byli z tyłu, wymijali przechyloną podwodę Kłąba, zewłok Ludka – milcząc, nie patrząc. Podle rozlała się czarna kałuża – społem przepychali przez nią ciężko ładowane wozy, woły natężały się, postękiwały. Kłąb patrzył za nimi, gdy mijał go ostatni, nie wytrzymał, jeszcze raz krzyknął:

– Lu-dziee!… – Nie zwracali uwagi na to jego krzykanie by z pustej studni, co w nią wleciał.

Kołek smagnął po wolim gnacie swym biczyskiem, sam łeb wdusił w ramiona, strach mu po karku skakał drobinkami dreszczu, zakrzyczał jakby przyduszony:

– Wio, maluśkie, wio!

Bił prętem po wołach – byle prędzej.

Kłąb ostał.

Patrzył. Gdy ostatnie wozy zginęły, patrzył w opustoszały zakręt. Brzozy się tamok rozkraczyły, roztarmosiły swe gałęzie – napęczniałe pąkowiem, zbrunatniałe od bazi; bliżej topole sypały białą zamiecią; ptaki terlikały w gąszczu; po drodze, na krzywych nogach, skaczą gawrony, gromadzą się nad złotymi spłachciami wody, dziobią, uradzają. Kłąb patrzył pustym wzrokiem. Naraz otrząsnął się, dzikimi oczyma powiódł po wozie z worami ziarna dla księdzowej drużyny, po trupie Ludka – wąsy Ludkowi podbiegły pod sam cienki nos, gały by wywalone, zęby szczerzy – strach chwycił Kłąba za gardziel, chłop rzucił się pędem, nie patrząc, bez pamięci, prosto w las! Od trupa, od wołu zajarzmionego ciągle. Od zemsty księdzowej!

Niedaleczko ubiegł, wraz ugrzązł w bagnie. Stał, bąble pykały mu pod nogami, sapał, niebo nad gołymi gałęziami zielone, złote. Jakoby zaległo coś we wnętrzu, strach się przemienił w twardą grudkę, nie mącił już myśli. Kłąb wyciągnął nogi z bagna, przez wodę i śnieg wracał do wozu.

Stał przez chwilę rozkraczony, patrzył, dumał. Pierzchliwe myśli przelatywały jak ptaki. Do dom wracać? Do siebie, nad Wisłokę?… Szukać będą – księdzowe komorniki wraz podejmą opole. Szukać będą, a Ząbrz ma zadawnioną złość, wyda… – Ludek patrzył wywalonymi na wierzch oczyma, wół zwiesił głowę i czekał cierpliwie. Ostatnie wozy znikły za zakrętem, zaraz staną u mostu, tam myto biorą dla księdza, księdzowe ludzie – przylecą, złapią, zwiążą i do grodu pociągną. W grodzie żelazny wyostrzony topór – dreszcz przeleciał po plecach Kłąba.

Znowu przestrach by dziki ptak poderwał się popłochem – lecieć – by kajś, biec? Kajże to?… Ano przed siebie, w las!… W lesie bajoro: nie przejdziesz puszczy z wiesną. Drogą uciekać?… Nie ujdziesz: wraz konny pościg wyślą. Zatupotało coś na drodze.

Kłąb przygarbił się, nie odwrócił głowy – idą. Znów ucichło, znów miękkie, kleiste ciapkanie w błocie. Chłop obejrzał się przez ramię, koń Ludka zaszył się w krzaki, ostrożnie łapał pyskiem młode bazie, obrywał, gryzł; wyciągał szyję, wąchał wodę, drobnym skoczkiem oddalał się od drogi, Koń!… I osiodłany na dodatek: Kłąbowe oczy zabłysły iście po wilczemu.

Eh! Smard w gieźle na koniu. Wraz ułapią. Znów spojrzał w białe oczy Ludka.

I naraz jakoby błyskawica rozświetliła ćmę – wiedział już, co ma robić. Nachylił się nad zewłokiem, ujął pod pachy, dźwig­nął – głowa Ludka odpadła do tyłu, jabłko na szyi ogromne – podciągnął, rzucił z rozmachem na wóz; ciało legło ciężko, na boku, ramiona zwisły. Kłąb ściągnął szybko skórzany kubrak, gacie; rozwiązał skórznie. Trup leżał nagi, kościsty, biały; strasznie się zrobiło Kłąbowi, zacisnął zęby. Wraz rozdział się sam, ręce mu drżały, gdy wkładał Ludkową przyodziewę. Zaciągnął rzemień, zasadził żelazny toporek, jaki zawsze nosili księdzowe komorniki, przypiął mosiężny guz. Jeszcze patrzył chwilę – w popłochu – nie lza zostawić gołego zewłoka, ślepy strach na to nie zwolił, Kłąb zgarnął zrzucone z siebie płótno, przyodział byle jak Ludka. Gdy mu gacił nogi, trup zsunął się z worków, plasnął twarzą w błoto. Leżał na boku, ramię miał odrzucone, garść oparł na pękniętym oju; groza chwyciła Kłąba za gardło.

Prędko ruszył w stronę konia, wołał go, koń odchylił łeb, spojrzał, poznał snadź kubrak swego pana: zarżał krótko, wyszedł z krzaków, na drogę. Dał ująć się za powody, Kłąb niezdarnie – kiej smard – wkarabskał się na łęk. Raz jeszcze obejrzał się na wóz, na drogę, splunął za siebie od uroku, pognał wierzchowca wprost na północ.

Kiedyś przy postrzyżynach – przezwali ji Kłębuszek: cały Kłąb szczęsnej doli; nynie sprawdzało się zaklęcie.

Och, niechże ziemia pożre tylą dolę!…

4. U mostu

Most był nowy, stał mocno, na czterech nogach, z góry pokryty obciosanymi na płask dylami; przed mostem na wzgórzu rozparła się księża strażnica, siedziało w niej trzech ludzi stróży mostowej i włodarz pobierający myto. Gdy pierwsze woły weszły na most, włodarz – niski, krępy, z szyją skręconą, że głowę zawsze miał przekrzywioną, patrzył spode łba – zatrzymał podwodę, krzyknął cienkim, skrzypiącym głosem:

– Kto? Kądy?

Ząbrz podszedł do przodu, chrząknął, przełknął prędko, oczyma zabiegał, słowa mu z trudem lazły z gardła:

– Ziarno powodem dla drużyny wieziem.

– Kto powód wiedzie?

– Komornik.

– Kto?

– Komornik, mołwię.

Mytnik jeszcze bardziej łeb przekrzywił, zaskrzypiał:

– Kto?

– Ludek.

– Kaj jest?

Ząbrz oblizał suche wargi, znowu zabiegał oczyma.

– Ostał przy Kłąbie. Oje tamok pękło. Nas przodem wysłał, przykazał srogo: jeszcze przed nocą być nam w grodzie.

– Hm… – Stary się zafrasował, podrapał się po czuprynie.

– Powodem, mołwisz?

– Uhm…

Rękę oparł na poprzecznicy, palcami szczypał worki, wymacywał ziarno. Przekręcony łeb uniósł w górę, patrzył na długi ciąg wozów. Ludzie stali, gapili się, niepewni, zastrachani. Staremu po sercu był ten strach, nadął się, zawrzeszczał:

– Przejeżdżaj…

– Ooo! – zakrzyczeli poganiacze na woły. Most głucho dudnił pod kołami, dyle się uginały. Gdy już pięć-sześć wozów przeszło, Ząbrz odwrócił się, mrugnął, zabasował:

– Widzita, juchy!…

Błysnęli ku niemu wesołym spojrzeniem. Ząbrz dodał:

– Pyski jeno trzymać zamknięte.

Przed mostem była jama wygnieciona kołami, zawsze tam woda stała. Rzucano w nią gałęzie, żeby przejechać, nieraz faszyna się rozsunęła, koła szły w bagno. Szyszowi ugrzązł tył wozu, stary nie podparł, nie zwołał ludzi, nieprzytomnie się mu śpieszyło na tamtą stronę, uderzył witką wołu, zapiszczał starczo:

– Wio! Wio, mały!

Wół spuścił łeb, wparł nogi, racice lazły mu w wiklinę, przebiły wiotki pomost, wół wpadł przednimi nogami po brzuch, stęknął, położył się. Mytnik krzyczał z mostu:

– Ej, stary, a głuptak kiej skop. Odjarzmiaj teraz wołu, będę tu stał przez ciebie do nocy, churlęga!

– Eh…

Zbiegli się gromadą, Szysz wyciągnął z jarzma zatyczkę, przegniła była, ułamała się mu w palcach, koniec ostał. Stary roztrząsł się, spojrzał wkoło, wymysły już nań leciały, przypadł twarzą do wolego karku, rozpłakał się. Odciągnęli go w bok, cisnęli ze złości w błoto. Ząbrz przyleciał z tamtego brzegu.

– Chyżo, bratkowie, chyżo. Bo…

Bali się, że dokończy. Odjarzmiając wołu, podnosząc go, ze strachem poglądali w tył za zakręt. A jeśli Kłąb nadjedzie…

– Oje mu pękło – szepnął Kołek.

– Głupi.

Wół leżał trochę przekrzywiony, pysk położył płasko na czarnej mazi, oczy tępo patrzyły, mokre nozdrza rozdymały się czarną lepkością. Stali nad nim kupą, uradzali.

– Za rogi ji…

– Ech, umnyś…

– Powrozy podłożyć. Na powrozach wyciągniem.

– Sam wstanie.

Kołek splunął na palce, włożył dwa w nozdrza zwierzęcia, pociągnął; byk zadarł zad, próbował wstać, nie zdołał. W nieruchawych oczach zwierzęcia zataił się smutek i lęk.

– Głęboko zagrzązł.

– Nie uradzisz.

– Naiście, tutaj nie uradzisz.

– Dawać powrozy.

Podłożyli pod brzuch, z trudem-biedą wydobyli wołu. Długo ciapkali się z wozem. Skoro go wyciągnęli, mytnik zbliżył się do gromady, zaskrzypiał:

– Rozdziabkaliście wjazd, synkowie. Teraz natnijcie olszyny, wymośćcie od nowa.

– Jakże to… – zaplaskały trwożne szepty – na noc do grodu nam… – Lękliwie spojrzenia rzucali za siebie, lada chwila Kłąb nadjedzie. Ząbrz zahuczał:

– Kazali nam na noc w grodzie być… Ludek!

– Ty nie krzycz. – Mytnik mrużył kaprawe oczy, syczał przez zęby – wraz Ludek nadjedzie, powiem mu: obóz twój drogę ściapkał, miałem to gnój ostawić?… Rąbać wraz! – zesrożył się, krzyknął groźnie. Zwartą gromadą, posłusznie, poszli ku olszynie. W olszynie śnieg jeszcze leżał, zrąbali mało-wiele, przysiedli na kupach powiązanych gałęzi, błękitny chłód skakał lodowato po karkach, słońce wisiało już nisko, dzień się był nachylił. Cienie drzew wybiegały fioletowymi smugami na brunatne wzgórza, śnieg się żółcił. Pachniało mocno ziemią, gniłym liściem, jarową wilgocią. Rzeczka przybrała, niosła bure wody z bulgotaniem, szybko, jakby pośpiesznie, pluskała po brzegach, po pniach drzew, zieleniała w cichych zalewach. Z dala gaje liliowiały, czerwieniały zduszoną, wydzierającą się krasą życia. Sapali gęsto, Kołek mruknął:

– By miał jechać, już by tu był.

– Nie przyjedzie, ni… Toć by jako kuropatwa pod sieć lazł.

– Już by był tutki, mołwię.

Szysz złożył dłonie między kolana, siedział w kucki, kiwał się do przodu i w tył.

– Ludzie nadejść mogą, obaczą, gwałt uczynią. Jama nam, jama, jama.

– Cichaj, stary – huknął Ząbrz.

– Trza tu będzie nocować.

– Będziem nocować.

– Wstaniemy wszystcy skoro świt.

– Nie później!

Ledwo przywlekli gałęzie, zaczęli naprawiać drogę, nadciągnęły dwa kmiece zaprzęgi od Sącza. Mytnik i tych zapędził do roboty. Opowiadali, ugniatając gałęzie, mocując je po bokach ziemią.

– Widzieli my drużynę księdza, na Węgrów szli. Nas zabrali. Wieźli my dobytek wojacki, droga była kiepska, tajało. Mołwię dziesiętnikowi: „Panie, nie wrócimy, zmień powód”, a jenż: „Przeto, kłysiu, oto pień! Poganiaj”… śmieje się, zęby szczerzy. Nic, poganiamy… Aż tu…

Nagle Szysz zapiszczał cienko, roztrzęsiony do cna:

– Łado, łado! Jedzie.

– Kto?

– Kłąb.

– Lelum.

Rzucili robotę, czarnymi rękami przesłaniali twarze, patrzyli w puszczę. Coś majaczyło w fioletowej mgle. Ząbrz miał wzrok bystry, zakrzyknął:

– Piesi. Nie Kłąb.

Patrzył chwilę jeszcze.

– Widzę szczyty, sulice. Woje księdza.

– Po nas… – zagulgotało w gardle Szysza.

Stanęli, ręce im opadły, zagapili się. Mytnik podbiegł, zakokoszył się.

– Do roboty. Zachód blisko… tam spoczniecie.

– Ktosik wali od lasu – burknął Ząbrz.

– Nie twoja rzecz, smard. Moja ci. – Głowę przekrzywił, wpatrywał się.

– Tarczowniki – szepnął Szysz.

– A ino… – Rozkraczył nogi, czekał.

Przyczłapało trzech wojów, widać: z dalekiej drogi. Kożuchy otwarte na piersi, w ręku sulica, szczyt przerzucony na kark, trzon topora dynda u kolan, sakwy z obu boków dobrze napchane. Podeszli do mostu, mytnik spojrzał spode łba, zawarczał:

– Kądy?

Jeden z przybyłych wyciągnął zza pasa krótką laskę dębową, grubą na trzy palce, na niej nacięty Bolesławowy znak, nad nim krzyż: z rozkazu księdza idą. Mytnik cofnął się.

– Przechodźcie.

Woj z laską ściągnął brwi, zakiwał się na boki.

– Nocą drogą iść mamy?…

– Do nocy jeszcze szmat, niemało zajść możecie.

– Od rana kulasami przebieramy, dosyć! Tutaj dawaj nam stan.

Stary zgarbił się, zajęczał:

– Wczoraj dwa dziesiątki wojów przeszło, objedli, opili. Kłodę piwa miałem, wychłeptali, co z mięsa, co z ziarna było, wciorki spyskali. Idźcie dalej.

Tarczownik krok postąpił, laskę pod nos mytnikowi podsunął.

– Widzisz?

– Chodźcie.

Strażnica stała na wzgórku, tęga szopa, od przodu biegł ostrokolik, nad szopą trzemik, gdzie się myto księdza składało. Dym szedł przez poszycie, sączył się cieniutkimi strugami. Ząbrz dogonił mytnika.

– Pozwólcie woły u ostrokołu wiązać, sucho tam.

– Nasmrodzą nocą, potem nie przejdziesz od łajna.

– Rankiem zgarniem. Noc. Gdzie nam jechać?

– Wiążcie.

Ząbrz skrzyknął gromadę, coś jej tam prawił, rękoma machał. Przybysze, stróża mostowa, mytnik – wylegli przed dom, leżała tam tęga, okorowana kłoda, przysiedli, przyparli się do miski, jedli kluchy ze słoniną. Milczkiem wodzili wzrokiem po czerwonej o zachodzie okolicy. Powodowe chłopy poodjarzmiali woły, gnali je pod ostrokół, nieśli płasty siana w sieciach, wiązali zwierzęta, podrzucali im pod nosy paszę; woły leniwie się nachylały, zaczynały żreć, szerokimi jęzorami zagarniały siano, wyrywały je z płastów, wolno machały ogonami. Mytnik burknął:

– Tomek, ty stoisz dziś nocką u mostu.

Stróżnik podciągnął ramiona, wstał, ziewnął.

– Wiem ci. Ino topór wezmę.

Słońce stoczyło się za sczerniały bór. Powiał chłodny wiatr. Wokół ostrokołu rozłożyli powodnicy ogniska, grzali się przy nich, gryźli owsiane placki. Mytnik mruczał:

– Gęsi przyleciały, pójdziem świtaniem na pło, niedaleczko stąd, ustrzelim parę. Już mi zęby oskomiały od brzozowego soku, w wątpiach burczy. Co? Pójdziecie?

– No cóż? Możemy iść.

– Tegdy legniem. Trza wyspać się.

Ale się nie ruszyli zrazu, dobrze było tak siedzieć, plecy oprzeć, nogi wyciągnąć, patrzeć na siniejące niebo, na żar ognisk.

Zza ostrokołu dobiegło senne burczenie:

Cie! płynął se dunaj, dunajek,

cie! szumiał wodami, strugami,

cie! Dola patrzała, dumała,

cie! dziewka lubiła, tuliła.

Ognie migały, spływał mrok. Głos zawodził:

Oj, nie dla mnie to dunaj, dunajek,

oj, nie dla mnie lubienie na sianie,

dla mnie Dola dumała, zło dała,

dla mnie jedno płakanie ostało.

Mytnik wstrząsnął się.

– Zimno. Chodźcie.

Weszli do wnętrza. Ogień w środku przygasł, ale od węgli szło ciepło, zda się przenikało lubo na wskroś, do kości. Wokół ścian ławy moszczone słomą. Jęli się układać, otulali się kożuchami, jeszcze coś tam gwarzyli sennie, zachrapał jeden, drugi, mytnik przewracał się na ławie, postękiwał; zasnął i on.

Niedługo było tego spania. Naraz tup tup! wleciał Tomek, który spał tej nocy na moście, rozwarł gębę:

– Wstawajcie. Druga księdza powozem wiozą. Wstawajcie.

Mytnik zerwał się pierwszy, Tomek dmuchał w żar, dokładał suszu. Goście i stróża podnosili się wolno, z ziewaniem, spuszczali nogi, kułakami przecierali oczy. Z dworu dobiegło stąpanie, tupot koński, skrzyp kół; czyjś głos – rozkazujący, cienki:

– Ostrożnie, pomału. Trzymajcie za rogi.

I burkliwy bas:

– Hej! Jest tam kto?

Mytnik ruszył się. W drzwiach stanął, cofnął się, czterech wojów wnosiło na skórze nieruchome ciało z głową ciasno owitą; mały, czarny człowieczek dreptał pobok, powtarzał przy każdym kroku:

– Pomału, ostrożnie.

Za nimi młody woik z łańcuchem na piersi ponuro obrzucił wzrokiem izbę.

– Stan dawaj.

Przewodnik trzech tarczowników wyciągnął – jak pierwej – księdzową laskę, podniósł; towarzysz pociągnął go za rękę.

– Cichaj! Wielmoże.

Młodzik z łańcuchem jakby dosłyszał, burknął nie wiada komu:

– Stojgniewa Wojborowica powozem do Orczycy wieziem. Wen ze stacji! Słyszycie?

Posunęli się do drzwi. Natknęli się na omszałego starucha, ten oczyma przewiercił i szepnął:

– Nie mitrężcie, dumie. Dyrdajcie.

Wyszli przed dom, tu tłok: konie, ludzie odprzęgają wóz. Mytnik już wypadł, krzyczy:

– Siano w kleci, dawać tu kitę, chyżo, chyżo.

– Ościk! Kajżeś się podział?

– Dyrdam, dyrdam.

– Pąch!

– Pąch doma.

– Wody przynieście z rzeki. Migiem.

Ktoś pobiegł stokiem wzgórza. Ktoś stuknął czymś, zaklął. Parsknął koń, zaskrzypiały koła, dwa cienie niosły coś ciężkiego, stękały. Trzech tarczowników i stróża mostowa stali, uradzając, rozglądali się. Wraz znalazł się obok mytnik, zwrócili się doń:

– Nie najdziem tu miejsca. Zaraza!

– Nii… Idźcie do tamtych. – Ręką machnął w stronę powodników za ostrokołem. Poszli.

Smardy namościli siana, okręcili się kożuchami, nie spali, krótkie pogwarki o przybyłych: wielki pan z onego Stojgniewa, skoro tarczowników przegnano z laską księdzową. Woje akurat podeszli, rozglądali się w ciemku, któryś burknął:

– Dajcie no kitę siana, nocować tu będziem społem.

Poruszono się, zrobiono miejsce. Tarczownicy sapiąc, układali się do snu. Legli we trzech, obok siebie, ciało do ciała, żeby grzać się nawzajem, okryli się. Noc była chłodna, miesiąc wysadził czerwone czoło, spojrzał ciekawie na kraj. Siano chrzęściło w wolich zębach, ochrypłym basem zahukał puchacz, rzeka pluskała w dole. Jeden z tarczowników, leżąc na wznak, patrzył w gwiazdy. Spytał:

– Toście z księżym powodem szli?

– Uhm…

– Kto ji wiódł?

Cisza śmiertelna padła wokół ostrokołu, dech zamarł w piersi, woły spokojnie chrupały siano. Senny głos pytał:

– Coście zamilkli? Kto powód wiódł?

Zagubiony głos zamamlał:

– Komornik księży, Ludek.

– Jest tu?

Znów cisza. Znów zamamlało z gęstwy leżących ciał:

– Nii… Ostał przy Kłąbie. Oje Kłąbowi pękło.

– Tegdy powiem wam: Ludek onego Kłąba ubił, sam ci zbiegł.

Zerwali się jak jeden, pchali się kupą do tarczowników – krzyki, pytania, przestrach. Potem nagła cisza. Tarczownik podniósł się, oparty na łokciu, wodził wzrokiem po kupie przykucniętych cieniów. Opowiadał:

– Widzieliśmy sami. Wywalony wóz z ziarnem, pobok smard w gieźle, z gębą w błocie, wokół ni cienia. Krewki Ludek był, co?

– Widzieliście ubitego Kłąba? – nie wierzyli.

– Widziałem.

– Lelum…

Starczy głos zaskamlał:

– Wąpierz ji ubił… Ludkowy dziad. Jaszo, Jaszo, Dadźboże! Obok poderwał się Ząbrz, podniósł pięść, zwalił starego. Zasyczał: – Cichaj, Szysz! Sroka, nie chłop – i do tarczowników: – Bolej nikogoście nie widzieli?

– Ni cienia – powtórzył senny głos. – Ten ci Kłąb wolny kmieć był?

– Kmieć.

– Da Bolko Ludkowi. Uch! – Zakrył ramieniem oczy, mruknął: – No, pora spać, nóg nie czujem.

Powodnicy rozleźli się i pokładli. Cicho szeptali, nie mogli pojąć. Ząbrz kręcił się, chrząkał, zachodził w głowę: co się stało? Skoro ucichło wkoło – nieprędko – wylazł spod kożucha, rozejrzał się, na czworakach wyczołgał się spośród śpiących. Księżyc już był wysoki, świeciło jasno. Ząbrz splunął, palce złożył w dulę od uroku, pochylony zbiegł ze wzgórza, nikt go nie widział, nie okrzyknął. Przesiek drogi lśnił srebrem, błyszczał, z obu stron straszna, czarna ściana drzew. Coś tarmosiło się w gałęziach, zwierz czy złe. Lęk ściskał gardło, z tym ściśniętym gardłem szedł Ząbrz z powrotem, za zakręt. Minął go, z dala dojrzał wóz Kłąba, wołu, przystanął, dyszał, patrzył. Brzozy szumiały rozczochranymi grzywami, puchacz odzywał się z pomroki. W wątpiach, w głowie stukała głośno krew, jakby drewniany młot o pal. Nogi ciążyły, uginały się. Nie chcąc, wbrew woli i lękowi, powlókł się Ząbrz do wozu. Podszedł, wół obrócił doń pysk, Ząbrz oparł się o woli kark, wciąż dyszał gęsto. Urzeczony patrzył na zewłok w gieźle, zapadnięte plecy, szerokie nożyce nóg, gacone płótnem; trup wlepił twarz w błoto, zaraz zerwie się, skoczy na żywego. Ostre swędzenie w potylicy, po karku, pośladkach; zimny pot. Kto ubił Kłąba, och! Chwytając się wołu, drabek, dowlókł się Ząbrz do trupa. Przykląkł. Kto ubił Kłąba? Ujął trupa za ramiona, obrócił. Krzyknął. Śćmiło mu się w oczach.

Z kmiecego trupa spojrzała na Ząbrza zabłocona twarz Ludka. Naraz chłop pojął.

– Przebrał ji, ścierwo. I zbiegł.

Siedział w kucki przed trupem, patrzył na wiewiórczą gębę, ostre uszy i wąsy, białe gałki oczu. Uciekł Kłąb, teraz na nich śmierć Ludka spadnie. Na nich? Zwalą na Kłąba, uciekł. Abo uwierzą to kmieciom?

Grododzierżca będzie szukał. Nie znajdzie.

Jak to tarczownik prawił? Ludek Kłąba ubił. Będzie świadczył w grodzie.

Tak lepiej!…

Ząbrz poderwał się, macał w cieniu pod wozem, znalazł. Ujął kłonicę oburącz, zamachnął się, trzasnął w martwą gębę Ludka. Drugi raz. Trzeci raz. Miazga ostała, nie poznasz. Odrzucił kłonicę daleko w błoto.

Potem drżącymi dłońmi ujął znów trupa za ramiona, obrócił twarzą do ziemi. Odetchnął.

Chwiejnym krokiem podszedł do wołu, wyciągnął zatyczkę, ujął za uwiązane do rogów powody, pociągnął zwierzę do mostu. Z każdym krokiem szedł szybciej, byłby biegł; ale wół chylił łeb, hamował kmiecia.

5. Najazd na Węgrów

Szeroko rozlał Dunaj, walił burymi, spienionymi wałami. Na płaskim południowym brzegu wyległy kupy luda i patrzyły na wylew. Woda wspinała się, szła skokami, potężnym oddechem wiosny tratowała węgierskie równiny. Jakby tabun najeźdźców wdarł się i pędził w niepowstrzymanym zalewie szerokim skrzydłem ku południowi.

Ludzie stali kupami, strach im zapierał oddech.

Była pogoda, przeciągał suchy wiatr: na bezchmurnym niebie ogromny, wesoły słonecznik. Na północy, na widnokręgu skłębił się kurz, wielkimi kulami toczył się do rzeki. Wzdłuż nurtu gnał rozpędzony tabun jeźdźców, pochylone postacie smagały prętami konie, błyskały zbroje, kopyta tupały wściekłym cwałem. Jakby fala Dunaju wspinała się, szła skokami, potężnym oddechem najazdu tratowała dolinę węgierską.

Ludzie na tamtym brzegu stali kupami, patrzyli, strach im zapierał oddech. Woda huczała. Tabun gnał. Wysoko jarzył się wesoły, promienisty, ogromniasty słonecznik.

Bolesławowy koń stulił uszy, szyję wyciągnął, pił suchy, bijący w oczy wiatr. Pęd zalewał krtań Bolka rozkoszą, gdy wiódł dudniącą drużynę wzdłuż spienionego Dunaju. Grała wiosna. Wiatr. Żółte, wesołe słońce na dygocącym niebie. Rozkołysany cwał. Powódź.

6. Ugoda Zefrida z Pąchem

W strażnicy u mostu Stojgniewowi się pogorszyło. W nocy krzyczał spod szmat, bił rękoma o posłanie. Pąch siedział w kucki w kącie i zamawiał. Zefrid burczał pod nosem niezrozumiałe psalmy. Nielub zwalił się na ławę, chrapał; toż woje ze Stróży a ich starszy. Zza ściany dochodziły postuki koni uwiązanych u węgłów; chrzęst obroku; senny okrzyk Tomka na Stróży. Strażnica była nowa, osiadała; trzaskały zręby. Stojgniew krzyczał i bił rękoma.

Rankiem powód w trzydzieści pięć wozów i kilkoro sani odciągnął ku południowi; przypięło się doń trzech tarczowników, zasiedli na wozach, rozłożyli się, dosypiali. Dwa wozy poszły swoją drogą na północ – do siebie. Mytnik kręcił się przed wejściem do strażnicy, ale nie śmiał nosa pokazać. Zza drzwi dobiegały go gderliwe głosy, toteż przekrzywiał głowę, nasłuchiwał. Pąch i Zefrid natarli tym razem zgodnie na Nieluba, nie chcieli mu pozwolić jechać dalej. „Zemrze Stojgniew” – powtarzali na przemian, strach przez nich krzyczał. Nielub słuchał, łeb schylił, zaglądał to jednemu, to drugiemu w oczy. Wybuchnął naraz:

– Trza prędzej mi być w Orczycy… – Urwał, spojrzał z obawą, czy nie doczytali końca myśli. Pąch podniósł śmiało kosmatą rękę, swymi przenikliwymi ślepiami nieomal kolnął w Nielubowe oczy, rąbnął swym grubym basem:

– Wam, panie… Ano! ano! lecz nie Stojgniewowi. Chcecie umrzyka dowieźć, wieźcie, inaczej nie.

Nielub zbladł, zęby zacisnął. Krzyknął:

– Pąch! Bacz!

Stary wyszczerzył kły, głowę wdusił, dwa palce rozstawił, ruszył na Nieluba.

– Wy, panie, baczcie! Ksiądz przykazał mnie, ale i wam. I wam, panie. Nie lza Stojgniewa do Orczycy wieźć.

Nielub nie spuszczał oczu z rozstawionych paluchów starego, lęk go przydusił, spojrzał na Zefrida. Tamten mruknął:

– Nie lza.

– Wyrzuć starego gada – krzyknął po chłopięcemu Nielub i ręce wyciągnął. Zefrid splunął.

– Tfu! Czarci pomiot. – Pąch zaśmiał się, źle mu patrzyło z oczu, wyszedł. Zefrid prędko zrobił znak krzyża. Za progiem natknął się Pąch na mytnika.

– Podsłuchujesz?

– Zaśby tam… – zamamlał mytnik – wody może przynieść, jad­ła uwarzyć? – W oczach Pącha wciąż paliły się złe błyski. Warknął:

– Wen! – Rozstawione palce wysunął. Mytnik przysiadł.

– Ksze… ksze… nie bobońcie. Lelum, Dadźbog, Dadźbog!

W izbie Zefrid podsunął się bystro do Nieluba, ujął go za ramię, pociągnął na ławę, siadł obok. Zaczął szeptać swą pośpieszną, przymilną pogwarką:

– Suliłem nieraz ci, odgoń Pącha. Wszakeś chrześcijański woj, chrześcijańskiego księdza…

Nielub przekrzywił głowę, spojrzał z zadumą w przybliżoną doń tuż-tuż czarną twarz byłego kapelana Ungerowego.

– Jam krześcijański woj?… A no… nie wiem ci… Doma mię czeka grób ojca, jenż nie uznał Kyryi Krysti… Siostra go tam strzeże, a nynie ja… – Potarł dłonią czoło.

Zefrid ledwo-ledwo zmrużył oczy. Spytał nagle:

– Masz siostrę?

– Mam.

Uścisk Zefridowego ramienia pocieplał, kapelan przylepł całkiem do kościstego Nieluba.

– Słuchaj. Stojgniew najlepszy drug księdza, wiem ci dobrze, inszego Bolko nie ma. Niebawem wojewodą brat wasz ostanie. Bolko Starogniewa ugłaskał, drużynę po Mieszce dał, nynie Starogniew w oczy Bolkowi kole, sam mu suliłem: „Ksze, co ci po Puchale? Ziemomysłów to woj, nynie młodego ci trzeba”. A on kiej źrebiec rży. „Jeden Stojgniew wojewodą ostanie, krom niego nikt. Niechże się Puchała ma w pieczy, niechaj ma w pieczy. Ista ropucha to”. Pomnij na gniew Bolkowy i co ci rzekł, jakeśmy odjeżdżali. Nielub!…

Targnął chłopca za ramię.

– Słuchaj, cóżeś to? drewno? Wiem ci ja, Orczykowie wielki ród, ho! gadałem ci z twoim ojcem, z Wojborem…

Dalekie oczy spoczęły przelotnie na ruchliwej, smagłej twarzy.

– Gadaliście?

– Gadałem. W Poznaniu, kiej Mieszka pomarł. Prawił mi Wojbor, jako twój ojciec wojował Ziemomysła – oczy Zefrida schowały się, czoło zmarszczył, przypominał – sto wojów zaległo tegdy pole. A potem trza znów było na Strahwasa, miał wrogów z obu stron. To ci, bajał mnie Wojbor, była rubież a sieczka. Siekiery, prawił, czerwone były po garść. Wiele wozów przywiódł do Orczycy pełnych łupu, niewolnych osadził wokół grodu, klejmował swym znakiem. A później z księdzem Mieszką wojował. Musiał ci ojciec bajać one baje.

– Bajał… – sapnął Nielub.

– To i nie mam ci co powtarzać. Wiesz.

Nielub nie ruszył wbitych w twarz Zefridową oczu, wyprostowany i sztywny.

– Bajajcie.

– Stary Wojbor szedł zrazu z Odą przeciw Bolkowi. Pomnę, jakem Ungerowi mołwił, że Orczyki nigdy Bolesławowi służyć nie będą.

Jakby podskórna fala życia przebiegła przez kamienny słup: Nielub ręce wyciągnął, ogromnymi łapami chwycił za Zefridowe ramiona, twarz nachylił, charknął:

– Prawiliście, że nigdy? Nigdy?…

Zefrid zamrugał szybko, spojrzał uważnie na zmrużoną twarz – w chwili gniewu twarz nie woja, ale młodzika – odpowiedział wolno, z namysłem:

– Prawiłem. Wszelako… słuchajże. Wtedy i Stojgniew był po Odzinej stronie. Pomnę to dobrze i ksiądz pomni. Ocukał się wszakoż prędko.

Nielub zerwał się, podbiegł do brata, tamten leżał spokojnie, bez krzyków. Nielub stanął nad nim, charkał szybko, raz po raz, w nieruchomy, okręcony szmatami zewłok:

– Stojgniew… och! Stojgniew… och! Niechaj zdycha… niechaj zdycha… niechaj zdycha…

Zefrid skoczył swym drobnym, pośpiesznym krokiem, chwycił od tyłu Nieluba, tamten okręcił się, pchnął świątka obu dłońmi w pierś, odrzucił do kąta, bryknął do progu, kopnął drzwi, wypadł na dwór, obrzucił wściekłym wzrokiem strażnicę; Pąch tłukł się po obejściu, Nielub wrzasnął:

– Konia mi! Chybko.

Pąch stał chwilę rozkraczony, kiwał się do przodu i w tył, wargę wysunął, oczy zmrużył. Nielub powtórzył:

– Konia!

Stary odwrócił się, śpiesząc, podreptał pod ostrokół, wołał o łęk, obrządził konia, podprowadził, spytał:

– Wyjeżdżacie?

Nielub nie odpowiedział, chwycił jedną ręką za grzywę, drugą za łęk, skoczył, przerzucił nogę, targnął ostro powody, źrebiec szczerząc zęby, stanął dęba, opadł nagle, szarpnął, poniósł prosto przez wrota w dół, omijając most, po zabłoconej, mokrej drodze. Pąch, wciąż z wysuniętą wargą, z rękoma założonymi w tył, kiwał głową i patrzył za jeźdźcem.

– Skoro kark skręci – mruknął, splunął. Obrócił się, spojrzał w zamyśleniu na strażnicę, ruszył lekkim krokiem do chorego.

Zefrid przyjął Pącha spokojnie, uśmiechnął się wąskimi wargami. Wieszczek patrzył nieufnie, nie pojmował, co zaszło. Zefrid spytał:

– Poleciał?

– Jakoby mu wilki w tyłek grzali – burknął Pąch.

– Umówiliśmy się… – zaczął Zefrid i zadumał się. Nagle mu oczy pocieplały, spojrzał uważnie na Pącha.

– Zioła znasz?

Wieszczek skrzywił się, nie odpowiedział.

– Wiem ci, znasz. Tegdy słuchaj: miej pieczę nad Stojgniewem, nie będę ci szkodził.

Pąch znów się skrzywił, ale mruknął:

– Dobrze, panie – i zbliżył się do chorego.

Zefrid wyszedł na obejście; był piękny dzień, ciągnęły wysoko żurawie. Kapelan siadł na belce pod ścianą, mruczał psalmy. Kilkakroć przychodził doń Gwozd: kiedy jadą, nie wie, co z końmi robić. Gnał go precz, sam nie wiedział. Mytnik przyniósł mu strawę. Zefrid zjadł, dalej grzał się, nie ustawał ze swym nabożnym pomrukiwaniem, wszelako był daleko od świętych słów – przebiegłe dumki zygzakiem chodziły mu po głowie:

„Orczyki wielki ród, Bolkowi miły”.

„Stojgniew drug księdza, onże wojewodą ostanie. A jak zemrze…?”

„Może zemrzeć”.

Otwierał oczy, sennie patrzył na ostrokół, na konie uwiązane wzdłuż ściany, na koła, którymi Stojgniewa wieźli. Znów zaczyna psalmy i myśli:

„Nielub dureń: z durniami zawżdy bieda, wszytko mnie może popsuć. Kaj to poleciał?”.

„Siostrę mają. Ano… – Zmarszczył czoło. – Może zmówiona z kim, trza się cichcem wywiedzieć”.

„Jeżeli Stojgniew zemrze, na nic to. Nieluba pośle Bolko kajś na dalekie stróżowanie. Coś mi się zdaje, jako nie bardzo ji nawidzi”.

„Pąch mądry dziad, chociaż diabelski pomiot. Niech lekuje Stojgniewa. Cały ten kraj pogany jeszcze, ze Złym trzyma”.

„Ileżem to razy sulił księdzu: pora nowe biskupstwa zakładać. Wżdy on by głuchy…”

„A jeśli pomrze Stojgniew… tfu! Lepiej wyciągnąć ji… Pąch?… No, zioła to Pąch zna i w zamawianiu mocny”.

Siedział i grzał się. Po południu przyszedł goniec od Nieluba z grodu Stary Sęk: mają wieźć Stojgniewa do grodu, pół dnia drogi. Tam poczekają, ile trza. Zdecydowali z Pąchem jechać wraz.

Gródek był niewielczutki, stary, ale zasobny. Nielub odprawił komornika, konie powozowe, koła i Stróżę. Wieczorem przyszedł do Zefrida.

– Słuchajcie, trza nam się ujednać.

– Abo to żyjem w nieprzyjażni, Nielubie. – Zefrid zaśmiał się, poklepał Orczyka po łopatkach, zawsze przymilny i gładki.

– Ino… – chłopak zaciął się – ino nie mołwcie Stojgniewowi, com gadał… z prędkości… z prędkości…

– Nie słyszałem – Zefrid podniósł obie dłonie – nic nie słyszałem. Modliłem się o zdrowie dla waszego brata. Radzę wam, obiatę jaką złóżcie świętemu, bez tego nic.

– Złożę – burknął Nielub i znów się nachmurzył. – Będziem tu siedzieć pewno długo.

– Ze trzy dni, tak myślę, nie bolej – odparł gładko Zefrid, bystro patrzył na młodszego Wojborowica: nie pojmował go.

Ale siedzieli dłużej – bez mała miesiąc.

7. Wędrówka Kłąba przez puszczę

Wieczór spłynął ciepły, cichy, mgły zasłały moczary i bór. Drzewa brodziły w tumanach, buciorami dusiły wsiąkliwy mech. Chomik poczuł wilgoć na grzbiecie, ocknął się, przeciągnął, rozsunął gnijące liście, wyjrzał z norki. Pachnąca wilgoć chlupnęła gęstym oparem. Lis przebiegł bezszelestnym krokiem przez gąszcz malin, wychynął na skraj, stanął, pociągnął długim nosem. Strzyżyk zaczykał na gałęzi, podskoczył wyżej, znów zaczykał. Stado dzikich koni nadbiegło do wody, przodownik stał chwilę, węszył, patrzył; klacze pchały się za nim nerwowym kłębem; ogier wszedł do pęciny w płaskoć, łeb schylił, powąchał, zaczął pić. Kaczki, gęsi, łabędzie kluczące z wyraju opadały na trzęsawiska, szerokimi dziobami szukały wpółzgniłych badyli, wygrzebywały kłącze, żerowały. Wrony kracząc, leciały ku puszczy. Szedł zmierzch.

I lęk. I noc. Mgła przesłoniła wstęgę ognia na zachodzie, nasiąk­ła opalem. Miesiąc wytoczył się i wyjrzał zza czarnych strzępów w ciepłą ziemię. Przyszedł mokry powiew, przeleciał po gałęziach, zaszumiał po puszczy. Ziemia ocknęła się, westchnęła, czekała. Zbliżał się deszcz.

Późnym rankiem rozsuciło się niebo gęstym kapuśniakiem. Rozkleiła się puszcza i golizny. Obficie padała wiosna z niskich, ciężarnych chmur. Jarą siłą dygotała ziemia.

Kłąb leżał na wznak, powieki przykrył, półdrzemał. Krople zbierały się na gałęziach jedliny, padały wokół na ubite igliwie, głośno stukały; dzięcioł wysoko gdzieś kuł, po pniu biegł głuchy pogłos jakby spod ziemi; wciąż krople stukały. Jedna spadła na górną wargę Kłąba, rozprysła się, chłop poczuł smak wilgoci. Oblizał usta, zachciało mu się pić. Podniósł się ociężale, strumień biegł o dwadzieścia kroków, Kłąb wstał z trudem, zrobił one dwadzieścia kroków, ukląkł, by pić, spojrzał w wodę, zdumiał się. Jaszo! Odmiana! Znów spojrzał uważnie, wykrzyknął nagłym buntem:

– Nie!

Patrzyła nań twarz młoda, obca, śmiała; oczy szare pod ciemnymi brwiami, nos władczy, usta twarde. Kłąb schylił się, aż oparł na łokciach, długo – po raz pierwszy w swym życiu – badał swoje odbicie. I znów wykrzyknął, a w głosie zadrgał mu strach:

– Nieee…

Oderwał się od strugi, nie napił się, brodę podparł pięściami, zadumał się. O niczym nie dumał, strach go uwierał. Przed czym? Spojrzał wokół: ta sama nawilgła wiosną puszcza. Znów spojrzał w strugę, znowu ujrzał to nieznane sobie, zdjęte z drugiego oblicze. Potarł dłonią czoło.

Znał swoją twarz, rozmazaną na co dzień w parcianym gieźle, twarz smarda, tegoż samego, co wyciągał dłonie do powodników i krzyczał cienkim, przerażonym głosem: „Ludzieee!”. Nie poznawał teraz tej twarzy. Z brunatnej głębi strugi leśnej wyjrzała nań gęba śmiała i władcza: komornika albo woja. Skąd ta odmiana? Odetchnął.

Uchodził już trzeci dzień. Pierwszej nocy przespał się pod jedlą, tam koń mu uciekł za dzikim stadem. Bał się dalej iść drogą-przesiekiem, poszedł w puszczę, trzeci dzień szył przez gęstwę na przełaj, niby przez mgłę ostro zacięty szyp. Otwierały mu przejście ścieże dzikiego zwierza, przeskoki strumieni. Niczym bury mieszka, obrabował dwa dzienia przez żadnego bartnika nie zacięte. Ubił starego gąsiora-przewodnika, długo nań czatując nad oparzeliskiem.

Trzeciego dnia zoczył polanę, na niej trzy chaty; dziewczynina czy otrok – okręcone to było w kożuch do nóg, wyganiało krowę i owce: dym smużył się przez strzechy by przez sita. Kłąb stanął na skraju, serce mu łomotało. Gościa przyjmą, czy jednak dobrze ślad za sobą zostawiać; gdy minie potem skraj polany, mogą go ścigać: ubił księdzowego komornika. Stał i wahał się, patrzył. Mężczyzna wyszedł za chruściany płot, krzyczał coś w stronę lasu. Kłąb poszukał wzrokiem, dojrzał dwie białki: szły ugięte pod pękami gałęzi związanych sznurem. Kłąb spojrzał na owe białki, jakoś się zdecydował, ruszył prosto ku chatom. Szedł zrazu dosyć pewnie, ale im bliżej był do chat, tym krok jego stawał się chwiejniejszy. Płowy dryblas u płotu zoczył go, patrzył chwilę, nagle pobiegł w dyrdy, wpadł do wnętrza. Kłąb jeszcze zwolnił kroku. Kiedy wchodził w obejście, tamten wyszedł mu na spotkanie. Przybliżał się z pokłonem, z pokorną twarzą, ze służalczym zgięciem karku.

– Bywajcie z Dadźbogiem – mruknął Kłąb.

– I wy. – Gospodarz znów się skłonił. Kłąb stanął, patrzył.

Po chwili siedział w godnym kącie, kmieć ganiał żonę, by syciła ogień, piekła jaja; sam przepijał piwem, piwo było gęste, zimne, rozkoszną cierpkością gasiło pragnienie. Kłąb pił, nie pojmował: niezwyczajnie goszczą.

Nazajutrz rozbudziwszy się, przeciągał się senny, nie chciało mu się wstawać, kości bolały po trzydniowej wędrówce. Ogień już trzaskał na palenisku, baba warzyła polewkę. Kmieć siedział w kucki przed ogniem, dłubał prętem w żarze, raz po raz rzucał ukośne spojrzenie na gościa; w spojrzeniach tych drgał niepokój. Kłąb nie pojmował.

Nie pojmował jeszcze, gdy wciągał skórzany kubrak, zdarty z Ludka; gdy podwiązywał wyżej kostek rzemienie skórzni. Dopiero gdy wstał z ławy i zapinał guz, błysnęło mu: a nuż! Zaśmiał się cicho sam do siebie. Kmieć u ogniska nie spuszczał teraz zeń oczu, wodził wzrokiem za każdym ruchem. Gdy Kłąb zatykał za wąski, skórzany pas żelazny toporek, zaśmiał się w głos: smard poderwał się, czekał struchlały.

– Głuptak myśli, żem komornik księdza – tłukło się śmiechem we wnętrzu Kłąba. Nie wiedział, skąd wziął mu się w krtani twardszy ton, skąd ostre ruchy; na wychodnym kazał sobie wyładować sakwę żarciem: na stanie, psiamać, był. Na księżym popasie!

Odszedł ciężkim krokiem, żegnały go zdumione spojrzenia, westchnienie ulgi. Gdy zagłębił się w las, zmienił kierunek, starannie zacierał za sobą ślady w obawie przed pogonią. Teraz, gdy siedział nad strugą w zadżdżony, siwy poranek, pełen był wewnętrznego popłochu: z brunatnej strugi patrzyły nań oczy nie kmiece, patrzyły śmiałe oczy księżego komornika. Strach nim targał, nie umiał znaleźć źródła tego strachu. Zapadła się w nim jakaś granica, w którą wierzył, jakiś przed odwieczny, dobrze ułożony ład. Coś, z czego nie zdawał sobie sprawy: a na to miejsce rósł wewnętrzny, dziki niepokój. Aż poderwał się ostro, coś go pchało, żeby iść, wyciągnął zza pasa toporek, ciął wściekłym rozmachem krzewy i młode drzewka, jakby przesiek rąbał. Odtąd czterykroć skręcał do nadybanych chat, wchodził śmiało, z twardym tupaniem, od razu się rozwalał w godnym kącie, jeść sobie kazał dawać i pić. Śmiech nim trząsł, zaprawiony kropelką strachu.

Krzyczał jednak coraz to pewniej i rozpierał się szerzej. Aż przyszedł wreszcie do chaty Pazura, swego stryja; co był umyślił sobie wprzódy.

Obejście leżało w puszczy, niedaleko od Wisły. Kłąb rozglądał się: głusz tutaj, zapadły kąt, nikt nie zajrzy. Kajś w pobliżu, nad rzeką, gród stoi, wżdy podupadły to jakowyś gród, mało ważny. Sam stryk Pazur schronił się tu pono przed dwudziestu laty, kiej mu wróżda groziła za rozszczepione w bójce cztery głowy wojackie a za rabunek jakowegoś skarbu – Kłąb nie bardzo wiedział, jak z tym było; cościk gadano u nich w chacie, jeszcze za życia ojca – wżdy wszystko się mu już poplątało, zapomniał. Grubą warstwą kurzu przysypane owe prastare dzieje, nie wrócić do nich: dziś Pazur jest wolny łowiec, zasiedziały, bezpieczny. Czyli zechce łeb za krewniaka nadstawić?… – ech! po co mu to, może nie zechcieć: księdzowego człeka ubito, to nie worek z trociną.

Kłąb stał u wrót, rękę oparł na brzozowym kołku, serce mu biło. Gdzieś zapodziała się wojacka buta, pewność komornika. Stał zastrachany zbieg, oddychał szybko. Ozierał się, pusto w nim było. Zdecydował się wejść. U progu na pniaku stryjna wygniatała ciasto, zoczyła go, odchyliła się z nagła od dzieży, patrzyła szeroko rozwartymi oczyma; mimo gęstej sieci zmarszczek oczy te były srebrne, młode. Aż dziw…

– Bywajcie w zdrowiu – wydychał gość.

– Lelum! Kłąb!

– Jam ci. Stryj doma?

– Poszedł wnyki zastawiać. Wejdźcie.

– Nie.. Tu poczekam.

– Piwa przyniosę.

– Dajcie.

Siedział u przyzby, pociągał piwo, oczyma wodził po zagrodzie. Stryjna kręciła się przy dzieży, zerkała na dziewiorkowego syna; nie wytrzymała kamiennego milczenia.

– Komornikiem księdza ostałeś?

Posypały się prędkie słowa:

– Komornikiem? Mór, mór na księże komorniki, mołwię wam. Psia mać! Kaj one wnyki?… pójdę stryja szukać.

Spojrzała nań ze zdumieniem.

– Nie najdziesz ji tak łacno: puszcza…

– Najdę. Śpieszno mi.

Przestraszyła się.

– Kłąb!

Poszedł, nie odwracając głowy. Minął świeże karczowisko, siadł pod pierwszym dębem. Bezmyślnie wodził wkoło wzrokiem. Znów strach powrócił, uwierał pod żebrami – ni odetchnąć.

Wysoką, kościstą postać zoczył dopiero pod zachód, dognał go, długo gadali na polu. Pazurowa raz wraz wybiegała przed próg, patrzyła na dwie ciemne postaci: mąż opierał się czemuś, Kłąb przedkładał. Gdy przyszli, nie śmiała pytać. Pazur mruknął:

– Daj mu jeść. Chyżo.

Po wieczerzy przystawił drabki do wyżki, kazał tam wleźć bratańcowi, siedzieć cichcem. Odwiódł żonę w kąt izby, dziko zasyczał jej do ucha:

– Nie było u nas Kłąba, nie było i nie ma, słyszysz? Kości ci połamię, nie widziałaś ji. Pomnij!…

Odszturchnął białkę, począł chodzić po chacie – całkiem dziki zwierz w paści; klął. Na wyżce niby makiem siał – ni szmeru. Pazurowa siedziała w kącie cichutko, wodziła za mężem czujnymi oczyma. Lelum, złe przyplątało się k’nim znowu, abo jak? Po tylu latach niełatwo osiągniętej ciszy.

Daleko – nieopodal mostu – ktoś odciągnął cuchnące ciało z rozbitą w miazgę gębą, cisnął w błoto. Ktoś przywiódł wołu, zaprzągł do wozu z worami, powlókł się wyboistą drogą. Wrony kołowały, wrzeszczały, zapadały na trzęsawisko, grzebały Ludka, księżego komornika. Grododzierżca Zdzisław wypytywał powodników, kazał tropić zbója, co ubił Kłąba, a sam zbiegł; nie wytropili, przepadł gad, by kamień w wodzie. Gdzieś białka zawodziła, dzieciska chodziły zasmarkane, zastraszone. Puszcza szumiała nad drogą. Błoto wsysało odziobane ciało głębiej i głębiej. Bure mszyska się rozsuwały, aż zamknęły się, nie zostało ni śladu. Uleciały wrony. Mszar począł rudnieć, czerwienieć, pokrywał się nalotem zieleni. Okrąglały liście kaczeńców, w pewien słoneczny ranek zazłociło się całe przydroże. Chruściele przystawały wśród cierpkich kwiatów, sprawiały nieświadomą straż nad Ludkiem z małymi oczkami, wiewiórczą gębą i ostrymi uszyma.

Puszcza szumiała. Mocnym podmuchem szła wiosna.

8. Dziewczyńskie serce

Latorosłka wyszła wolno przed dom, rozejrzała się po obejściu. Zaspała, słońce świeciło już za rzeką na pół chłopa wysoko. Mrugała powiekami, strząsała z nich sen. Mgły siadały na nadrzecznych łęgach, niosło chłodem, wilgocią, wiosną. Obejrzała się raz jeszcze.

– Można dziś krowy wygnać. Zawszeć coś najdą, zielenieje.

Lecz nie krzyknęła, jak umiała – ostro, na cały okólnik. W łopatkach, biodrach czuła dziś mdłe lenistwo, chciało się jej przeciąg­nąć. Końskie czaszki złociły się na ostrokole, patrzyła na nie co dzień obojętnym wzrokiem. Na środku majdanu rosły cztery lipy, między nimi studnia, obok ława na dwu pniach – stary Wojbor lubił spoczywać tu w cieniu, pokrzykiwał stąd na całe obejście. Rankiem słońce ukosem oświetlało i studnię, i ławę. Latorosłka podeszła wolno, usiadła. Przybiegły do niej dwa psy – duże, kudłate – legły tuż, gładziła je miękko po głowach; były ciepłe, przymilne, mrużyły oczy, śliniły się, chwostami postukiwały w ziemię.

Całkiem nagle Latorosłka pochyliła głowę, oparła twarz na obu dłoniach, rozpłakała się. W środku, tam gdzie żebra zbiegają się w mostek, ścisnęło ją, w górę do gardła przeniknął ostry ból. Jak fala przyszło poczucie, że ciasno jej i nudnie w pustym grodziszczu otoczonym wieńcem pożółkłych czaszek. Psy złożyły jej pyski na kolanach, spoglądały w nią zadziwionym, wilgotnym spojrzeniem. Jeden wspiął się łapami, polizał dziewczynę w dłoń zakrywającą twarz. Latorosłka załkała w głos.

Była cisza, słońce ledwo muskało Orczycę zza Wisły, ciągle niskie, czerwone, bezpromienne. Stara Zwonka wywlekła się przed dom, kusztykała do studni, postukiwała drewnianymi wiadrami. W pewnej chwili dobiegło ją coś jak psie skomlenie; zda się, zduszone jęki dobywające się z jamy więźniów. Stara rozejrzała się, dostrzegła Latorosłkę. Dziewczyna siedziała z łokciami na udach, z ciałem pochylonym i z głową na dłoniach – to od niej dochodziło skomlenie. Zwonka się ździebko przelękła, rzuciła swe naczynia, bezradnie zaplaskała rękami; pośpieszyła do dziewki, jak zdołała na swoich pokręconych od dny nogach. Zatrzymała się nad rozszlochaną, chwilę stała bez słowa, aż wyjąkała, suchą swą, pomarszczoną ręką dotykając dziewczyńskiego ramienia:

– Co ci to? Latorosłka!…

Dziewka podniosła głowę, po jej szerokiej, pucułowatej twarzy ciągle lały się łzy. Kos jeszcze sobie nie zaplotła, włosy miała związane krajką, rozsypywały się poplątane po plecach. Zwonka mrugała oczyma, powtórzyła z wyraźnym zatroskaniem:

– Co ci to?

Latorosłka sama nie mogła później pojąć, jaka mucha ją ugryz­ła tego ranka; wszelako coś ją sparło; aleć było to od niej zgoła mocniejsze. Popatrzyła na starą, i naraz poczuła, że ma jej dość, jak wszystkiego ma tu dosyć – w Orczycy! Nienawidziła niemal tego domu, kaj był pomarł jej ojciec, tych wybielonych w słońcu końskich czaszek, pustymi oczodołami spozierających w puszczę. Lecz nie wiedziała, co to się w niej przewraca i kotłuje; tyle, że jej tu źle, nijako, nienawistnie, obco. Cóż mogła rzec piastunce?… – toteż nie powiedziała nic. Dźwignęła się, zgarnęła włosy, z zaciętymi ustami, sztywnym krokiem poszła milczkiem ku wrotom, odsunęła zaworę, wymknęła się z grodziska.

Byle dalej, byle przed siebie, byle nie widzieć tu nikogo, nikogutko!…

Tylko dwa psy pobiegły w ślad. Natomiast Zwonka jeno patrzyła za nią, pomlaskiwała zapadłymi starczymi wargami.

– Dziewczyńska słabość bez chyby – mruknęła; zaraz też pokusztykała do wiader.

Latorosłka wróciła, gdy już siedzieli przy porannej polewce – rozjątrzona, nieswoja. Rozwarła gębę na wszystkich i o wszystko: że studzieniec kwaśny; że krowy na ruń nie wygnane; że na toku błoto; że psy nie nakarmione. Ciskała się po dworzyszczu pół dnia, było już po południu, gdy opadło ją zniechęcenie. Znów poszła na ławę u studni, siadła, zapadła w ciszę.