Boleslaw Chrobry. Złe dni. Tom 1. - Antoni Gołubiew - ebook

Boleslaw Chrobry. Złe dni. Tom 1. ebook

Gołubiew Antoni

4,4

Opis

 

Trzeci tom monumentalnego dzieła o początkach polskiej państwowości. Powieść historyczna z czasów Mieszka I i początków panowania Bolesława Chrobrego.

 

Wielkie już i potężne księstwo trzyma w garści Bolesław. Mocny to ksiądz i władyka.

 

Gońce skaczą z Krakowa do Poznania, Gniezdna, Wrocławia, Kołobrzegu. Trzeba wiedzieć co się w księstwie dzieje i co na granicach. Drogi już wyrąbane, stróże w trzemach osadzone pilnują porządku, świątki w cyrkwiach modlą się i tłumaczą nową wiarę.

 

Bolesław, pełny ottonowej misji pragnie zjednoczonej słowiańszczyzny. Do Pragi wjeżdża jako król, którego witają zielonymi gałązkami.

 

Nie pogodzić się z tym Henrykowi – za duże to księstwo bolesławowe, za mocne . Musi mu część zabrać a może i całe…..

 

  

 

Antoni Gołubiew we wspaniałej powieści, pełnej historycznych wydarzeń i historycznych postaci  portretuje wszystkie warstwy społeczne – od pospolitego raba,  po księcia Bolesława czy cesarza Ottona III. Splata losy bohaterów, tak jak splatała się polska państwowość, wytrwale, cierpliwie, w boju i politycznych rozgrywkach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 612

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (14 ocen)
10
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wprocki

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna książka z serii. Tym razem główną osią jest zajęcie Czech przez Chrobrego oraz rywalizacja za zachodnią granicą o przejęcie władzy po śmierci Ottona III, w której aktywnie uczestniczy nasz książe (jeszcze nie król).
10
1witold-kosarewicz

Nie oderwiesz się od lektury

nobel
00

Popularność




Karta tytułowa

Już ranne górą jutrznie,

dzień się na ziemi pocznie,

światła uderzą włócznie,

przepadnie wszystko mroczne.

Niech strach się nocny skrywa,

wina w niepamięć spływa

i wszystko, czym w ciemności

grzeszyła noc straszliwa.

By świt, którego z ziemi

czekamy – pochyleni –

ze światłem wzeszedł rannym,

z śpiewaniem nieustannym.

ANONIM Z IX WIEKU Przekład Jadwigi Gamskiej-Łempickiej

Część pierwsza ZAMYSŁ KSIĘDZA

1. Po wszystkich drogach księstwa pędzili gońcy

Po wszystkich drogach księstwa pędzili gońcy. Spod kopyt końskich pryskało błoto. Podgrodzie krakowskie widziało, jak zjeżdżali z góry zbitą ławą, ale już na dole podzielili się – jedni pędzili wzdłuż Wisły na północ, inni na drogę sądecką, inni na sandomierską, inni na kielecką, inni na poznańską. Gapili się ludzie z otwartymi gębami: wieluż to ich – tych gońców! Kmiecie wychodzący na tętent widzieli jeźdźca pochylonego nad końskim karkiem, podskakującego i opadającego, nawet głowy jeździec nie odwróci – jakby go gnali. Do bram grodów dobijali się ludzie z okrzykiem: „Od księdza, chyżo otwierajcie, psie krwie! do grododzierżcy”. Po przesiekach, po wyboistych drogach, po groblach, na przełaj i na wprost gnali ludzie na koniach – byle prędzej, byle dolecieć, choćby koń miał paść potem z utrudzenia. Woda pluskała na brodach, dudniły dyle na mostach; na urwistych brzegach stawał konny, ręką machał, wołał przez szerokość koryta: „Ehej! migiem goń łódź na tę stronę” – w głosie niecierpliwość i pośpiech. Na stacjach jeno owsa dla konia dać, boki słomą wytrzeć, a człeka obudzić ledwo świt – ledwo pierwszy świt zaświeci na niebie! „Złe na was, kaj to pędzicie?” – „Pilna wieść od księdza – do Gniezdna… do Jomsborga… do Wrocławia… do Płocka…” – „Lelum, tyli świat… kiedyż to zajedziecie?” – śmiech w rozczochranych wąsach, wciąż ten niecierpliwy pośpiech w głosie, w ruchach, w spojrzeniu. – „Zamyślił co nowego ksiądz?” – Półprzytomne ze zmęczenia oczy. – „Wojnę zamyślił, jeszcze takiej wojny nie było” – i ledwo świt na konia i w skok… i w skok… – zadumane oczy odprowadzają malejącą plamę jeźdźca, zadumane usta mamią. – „A no… wojna, jakiej jeszcze nie było, lelum” – splunięcie od uroku i dwa rozstawione palce zaklinają wszystkie strony świata – północ i południe, wschód i zachód. A wszędy lecą gońcy, tętni księstwo pod kopytami koni, „wojnę zamyślił ksiądz z Niemcem, jeszcze takiej wojny nie było”…

Woły stękały, wlokły grube pnie cisowe wyboistą leśną drogą. Rozwory były rozciągnięte, dyle związane skręconym łykiem trzeszczały na przechyłach. Kmiecie podpierali kłonice, poganiali woły.

Grotniki były osadą niewolną, włodarzył nią Chrząszcz. Najwięcej siedziało tu Weletów, ci najtężsi byli do wyrobu łuków, kręcenia strun i majstrowania tułów. Łuby na strzały robiły Prusy, a brzechwy strugały Pieczeniegi. Było trzech kowalów Niemców, ci groty kuli.

Do Grotnik przyjechał Budziwoj, wołał Chrząszcza. Razem oglądali klecie ze strzałami powiązanymi w wiązki; łuki ze zwolnionymi cięciwami, wysokie na człeka, z palonego cisu, łuby z łyka i skóry. Budziwoj śpieszył, ledwo co zjadł i wypił, przed odjazdem rzekł do Chrząszcza:

– Bacz, stary, ksiądz kazał podesłać ci ludzi, przywiodą ci dwudziestu a trzech. Nie żałuj ich, nynie strzały w ruch pójdą. Wiele ci trzeba wozów, by te, co masz, odstawić?

– Dwie dziesiątki – zaburczał Chrząszcz.

– Powiem w grodzie, wraz wyślesz powodem do Ślężan, do Wrocławia, Głogowa a Iłwy. A łuki poślesz na Poznań, ksiądz ma tam szczytników, tam trzeba łuki dać. Do każdego łuku daj tuł, a łub z czterema dziesiątkami szypów.

– Mało?

– Bolko tak bajał: źle było dotąd, kiej woj był obciążony by wół. A i tak niewiele weźmie. Pójdzie łucznik w las, wypuści strzały, i w nogi.

Chrząszcz się zaśmiał.

– Ady… tak zawżdy bywało.

– Przeto baje Bolko: za łucznikami pójdą wozy pełne strzał. A zaprzężone one wozy będą nie w woły…

– Nie w woły? – huczał śmiechem Chrząszcz.

– Nie… – Budziwoj stuknął pięścią w kolano – nie w woły. W konie będą one wozy zaprzężone, iżby szybciej szły. A u każdego wozu pójdą dwa otroki: one doniosą strzały łucznikom.

– Hu hu hu!…

Budziwoj znów trzasnął pięścią w kolano, był podniecony.

– Tak tedy łucznikom nie trza się oglądać na szypy, jeno szyć a szyć. Taką to chytrość wymyślił Bolko. I rzekł mi Bolko: „Niechże robią strzały a robią i z całego księstwa ślą do grodów śląskich. Tamok gotowe wozy będą, te podciągną strzały łucznikom”. Tedy nie leńcie się, jeno róbcie strzały a róbcie, pomnijcie. Rzekł mi ksiądz: „Zapowiedz włodarzom moim, nie minie ich nagroda. Tak jakby w bitce pierwsi szli, a wrogów nabili mnogo, a w jeństwo nabrali”. Pomnijcie.

– Hu hu hu! – huczał Chrząszcz.

Do Emnildy przyleciał Mieszka, konno, ojciec kazał mu się pożegnać z macią. Wszedł by woj, w zbroi, wysoki, na barach głowa mała, jasna, jeszcze całkiem chłopięca. Błyszczały mu szare oczy. Podjął mać pod kolana, boćknął w rękę. Emnilda złożyła mu obie dłonie na ramionach, wyższy już był od niej, patrzyła nań przez śmiech i łzy. Nie wytrzymał radości, objął ją, zakręcił by w pląsach.

– Ojciec mi daje drużynę, ooo! – grało mu w gardle by mosiądz. Matka zaśmiała się krótko szczęśliwym, rwącym się śmiechem.

– Mieszka…

Odsunął się. 

– Bacz, matko, zbroja kolcowa. I szłom. A miecz! bacz, jaki miecz: normański! Mówił mi piastun: „Jednym machem przerąbiesz i szłom, i czerep tym mieczem”. Miał ci go Skjöld, krewniak Olafa, syna Trygwy; Dzierżyk go przysłał ojcu po bitwie w cieśninie Swolden. Bajał mi Giez Ślizień: i ojciec lepszego miecza nie ma. A koń!… – Już tylko śmiech grał w krtani chłopca. Emnilda przyciągnęła go do siebie, oplotła ramionami, trzymała w uścisku. Mieszka szeptał jej z bliska w twarz:

– Ojciec dał mi drużynę… dwie ście, a dwie ście łuczników… Drużyna! Syn Odrzykonia ma źrebca od Piekuty, godny to koń. Skorek Świradowic, syn Przemka, mój drug… Kupa Turów i Nagodziców, i Starżów, i Starych Koni, i Toporczyków, i Obłołęków, i Gdalów. Dziek, Sobieborów syn, Sławnikowic. Oo! maci! gońce lecą po całym kraju – Emnilda trzymała go wciąż w objęciach, szczęśliwe łzy spływały jej po policzkach. Na dworze parskały konie.

– Długo ostaniesz tu?

– Na Boga! Wraz mi jechać.

Wtedy puściła syna, szybkim krokiem podeszła do skrzyni, wyjęła mały rożek kuty srebrem, z dzbana nalała miodu. Z napitkiem tym szła do Mieszki, syn czekał, oczy miał rozszerzone ze szczęścia. Emnilda umoczyła usta w miodzie, drżącą ręką podała mu róg. Pił pożegnanie rycerskie z oczyma utkwionymi w matkę. Prasnął pustym rogiem – jak ojciec – wtedy znów go uścisnęła.

Przed zachodem patrzyła, jak odjeżdżał z kilkunastu młodymi jak on chłopcami. Serce jej biło szczęściem i trwogą. Wargi się poruszały, szeptała jakieś wyrazy. Stojący obok Warcisław, nie odrywając oczu od chłopców, nie odwracając głowy, szepnął:

– Będzie chrobry jako ojciec, prawy wojewoda. – Emnilda roześmiała się i prędko zrobiła znak krzyża na odżegnanie uroku.

Połowa łodzi miała na dziobach czerwone pióropusze, połowa turze rogi. Obie drużyny jomsborskie siedziały wokół ognia przed wyprawą na Weletów. Bolko nakazał: „Zniszczyć ogniem i mieczem wybrzeża weleckie, iżby odechciało się psim chwostom poswatać się z Henrykiem przeciw mnie”. Obaj jarlowie – Sigwald i Dzierżyk – stali w blasku ognia; dwa miecze krwawo błyskały.

Sigwald i Dzierżyk pełnym głosem zgodnie skandowali:

– My, jarle wasze, wołamy: klnijcie się na prawa Jomsborga!

Zamigotał krąg rogatych postaci. Ze wszystkich gardzieli ozwał się krzyk:

– Klniemy się na prawa Jomsborga!

– Ooo! – zawołali jarle – klnijcie się na wierność Bolesławowi, księdzu naszemu.

Cicho szeptała drobna fala Dziewiny, pluszcząca na palach ostrokołu. Też same wody, co przed dziesięciu laty, płynęły leniwym korytem delty Odrzanej; taż puszcza szumiała dokoła; też gardła wyły zawołania; ten sam wiatr unosił ku morzu groźny rytmiczny krzyk. Ale inna była przysięga, inaczej serca biły:

– …klniemy się na wierność Bolesławowi, księdzu naszemu…

„Rozdepczę Jomsborg” – krzyczał Bolko, idąc na Pomorze i tupiąc nogami. Nie rozdeptał Jomsborga, wziął sobie Jomsborg – twierdzę zbójów morskich. Goniec księdza przyleciał z Krakowa – długą drogę miał goniec aż do morza. Za ostrokołem Jomsborga płonie krąg – na wierność Bolesławowi, księdzu naszemu.

Unger poczerwieniał, sapał mocno. Na wieść o idącej wojnie, konno, z kapelanem tylko, bez dworu przyleciał do arcybiskupa. Całą drogę biesił się – coraz większy ogarniał go gniew – myślał dotąd: skończyły się już czasy Mieszki i bezsensownych bitek na pograniczu saskim. Ramię w ramię walczył Bolko z Ottonem przeciw pogaństwu Weletów; zdawało się: ujarzmią ten kraj. Nynie obmierzłe pogaństwo podniesie głowę, wali się w gruzy cały zamysł ujarzmiania żerców radgoskich. Wszystko przez grzech pychy Bolesława.

Koń robił bokami, lecz stary biskup nie żałował ostróg. Każde wspomnienie Bolkowego posłania było dlań jak dźgnięcie ościenia. Gniew miotał biskupem, jak ongi – onej nocy poznańskiej, gdy mu Zefrid przyniósł wieść o rozkazie wyłupienia oczu braciom przyrodnim Bolesława.

Nie pozwolić! Nie dopuścić! Klątwę rzucić na kraj, samemu do Magdeburga ujść; albo do Romy.

Gaudenty przyjął go z twarzą spokojną – wychudł jeszcze bardziej, zdało się, że czaszkę miał jeno obciągniętą cienką skórą, oczy w niej gorączkowo świeciły. Ledwo zasiedli, Unger, kręcąc krzyż w ręce, wykrzyknął:

– Po całym księstwie lecą Bolkowi gońce: jednakie posłanie niosą!

Gaudenty przymrużył oczy, wyrzekł z wolna:

– Wojna.

Na słowo to buchnął gniew Ungera. Przygotowywana misja u Lutyków nie dojdzie do skutku. Prusów, miast mieczem tępić a chrzcić, będzie Bolko na pomoc wzywał. Do poganina Swenda i siostry swej Świętosławy ponoć poselstwo wysłał, by judzić ich na Sasów. Na Czechy zęby ostrzy, na Ruś nasyła Pieczeniegów. Tamten dumny zamysł o następstwie cesarskim będzie przeprowadzany mieczem, a wżdy głupi to zamysł i pusty… – słowa sypały się gęste, gorące, zaciekłe; Gaudenty mrużył oczy, słuchał w milczeniu.

Siedzieli na ławie we dworze Gaudentego – izba była goła, bez makat na ścianach, bez skrzyń i ozdobnych zydlów. Na łożu rogoża. Wielki krzyż na ścianie, jedna skrzynka na księgi i naczynia święte. U bocznej ściany długi stół z ławami, przy których arcybiskup co dzień gościł ubogich – kto by przyszedł do grodu z prośbą, z biedą, na sąd albo na wezwanie grododzierżcy, mógł zajść do arcybiskupa, ogrzać się, zjeść czy wypić, przespać się i pomodlić. Unger, ilekroć tu był, wodził wokoło oczyma ze zdziwieniem i zgorszeniem – nie tak trza mieszkać księdzu Kościoła. Jego stacja była bogata, pełna tkanin i skór na ścianach, pełna mis srebrnych i dzbanów, skrzyń ze wszelakim dobrem, ludzi posłużnych i świątków.

Gaudenty słuchał, milcząc wciąż, mrużąc oczy i zaciskając wargi. Unger się zasapał i naraz urwał w przykrym poczuciu, że mówi w próżnię. Odetchnął głęboko, przymknął oczy, otworzył je i – pochylając się ku arcybiskupowi – spytał:

– Nie zamyślacie, panie, rzucić klątwy Kościoła świętego na kraj, który bezbożną rękę wznosi na pomazańca i króla?

Gaudenty przestał mrużyć powieki, spojrzał bystro w oczy Ungera i z kolei on spytał:

– Wasza-li to myśl, czy szepnięto ją wam z dworu Henryka?

Różowa chmura pokryła czoło Ungera, biskup zamamlał wargami, skrzywił się i wybuchnął:

– Pycha unosi Bolesława, śćmiło mu oczy, odkąd świętą włócznię dostał z rąk Ottona i złoty tron Karolowy. Z tego nie będzie nic… Ojciec Święty w Romie także boi się wyniesienia puszczańskiego księcia, nie dał mu nawet obiecanej nad Sklawonią korony, na Węgry ją posłał, Stefanowi. A cesarski diadem oddany został na wiek królom Germanii… tak ma być wedle Bożych zamierzeń; Otto nie miał prawa ich zmieniać i Bolesław nie ma prawa podnosić na nie miecza. Sami tegdy powiedzcie: zali nie bezbożna to wojna z ojcem chrześcijaństwa?

Gaudenty wbił w Ungera swój wzrok krótkowidza.

– A ja wam powiadam, że wszelka wojna jest bezbożna. „Schowaj miecz swój!” – powiedział Jezus do Piotra. I jeszcze raz powiadam: wszelka wojna jest bezbożna.

Unger zmarszczył się, spojrzał zdumiony na Gaudentego.

– Jakże to?

W głosie tamtego nacisk:

– Wszelka. Wszelka bezbożna jest.

– Jakże to? A z poganami? Zali nie święta wojna z poganami?

Gaudenty oparł głowę o gołe belki, przymknął oczy, jakby lepiej chcąc widzieć, i rzekł:

– Kiedym płynął z Adalbertem do Prusów, dał nam ksiądz Radbora z drużyną, by nas strzegli. Niewielka to była kupa, ale rzekł Bolko: „Jeśli zechcą bić was, siądziecie w łodzie i odpłyniecie. A one woje obronią was przed gwałtem”. Ale skorośmy przyjechali, rzekł Wojciech Radborowi: „Niosę Słowo ludowi tego kraju. Bierz ludzi i wracaj do Gdańska”, a Prusom głosił później: „Niesiemy wam mir, nie wojnę”. A przecie niechby powiedział słowo Bolkowi, dałby mu ksiądz nie trzydziestu wojów, ale trzy sta abo i tysiąc; ile by tylko chciał. I sam ksiądz poszedłby na Prusów. Wżdy Wojciech wolał pójść jeno z Boguszem a ze mną i krew rozlać, jako Romuald uczył. I to wam rzekę: nieprędko to pojmą ludzie, ale wszelka wojna jest bezbożna.

Unger słuchał zdumiony.

– Dlaczegóż tegdy mamy zwolić na oną?

Naraz Gaudenty pokraśniał i niespodziewanie uniósł się gniewem.

– A jeśli Gizyler abo który z biskupów Henrykowych radzi wam klątwę rzucić, czemuż sam nie rzuci? Czemu, pytam? Powiadam wam: nie lza używać mocy niebieskich dla zwycięstw ziemskich i nie lza łączyć spraw Kościoła Bożego z nędznymi sprawami królestwa ziemskiego. Nie pojmują tego ludzie nynie, ale ja pojmuję. Mam ci tu świątka, na którego wołają po pogańsku Kędziorek, iże znaku krzyża świętego nie umie. Ale przeklinać w imię Jezu Chrysta umie. Owóż źle robi, kto dla chwały ziemskiej przeklina w imię diabła, ale stokroć gorzej robi ten, kto dla chwały ziemskiej nadużywa imienia Jezusowego. I to wam powiem jeszcze: my po to tu jesteśmy, by ludzi wieść do Chrystusa; nie zaś, by wtrącać się w spory między możnymi tego świata. Dlatego wywyższył nas Pan i kazał żyć w świętości i w pogardzie spraw ziemskich.

Unger słuchał bez tchu, zdumiony, wreszcie spytał niepewnie: 

– Co tedy czynić nam, gdy gońce księdza zwołują zbrojnych? Gaudenty wskazał palcem na krzyż.

– Modlić się i prosić, by Chrystus poskromił złość w sercach ludzkich i by zwyciężył sprawiedliwy.

Stary Pępik rzadko już chodził na rzekę, kości mu poskręcało od zimnej wody, na noc nacierał nogi wywarem z ziół, które mu białka zbierała, sypiać nie mógł, rwało go w lędźwiach, w kolanach, w stopach. Całe Rybaki dawały mu sprzęt naprawiać, taka dola starych: sieci wiązać i dziury zaciągać. Przysuwał się do ognia, latem wychodził na słońce, pokręconymi palcami łatał niewód, uwiązywał pływaki i grzęzidła, mruczał pod nosem, w kłakach rudawego zarostu tylko mu czerwony nos świecił; blade oczy leżały głęboko w workowatych oczodołach, iglicą nić ciągnął, wiązał węzły, rwącym się dyszkantem podśpiewywał zawsze tę samą, starą pieśń rybacką:

Łado, płynie płoć,

łado, płynie szczuka,

łado, się spotkały,

łado, łado, łado…

Zmrużone oczy patrzyły w głąb życia i widziały to jedno – ciemną połyskliwą toń z płaskimi liśćmi grzybienia, po którym skacze kulik na długich nogach – chmary ważek zielonych i niebieskich u nadbrzeżnych krzaków – wirujące po gładkiej, twardej wodzie krętaki – pływak wędy, drgający i stający sztorcem, podcięcie i opór dużej ryby na żelaznym haku – srebrzystą łuskę płotki z czerwonymi płetwami i krągłym przerażonym okiem, zieloną, zapleśniałą szczupaka ostrą niby tarka łuskę okunia – rozwarte bezradnie pyski – skaczące ryby na piasku wybrzeża; jak pomni Pępik: całe życie upłynęło mu wśród ryb, taki był bieg jego życia, rybiego życia. Zaciągał węzeł, mruczał pieśń, od sieci szła woń ryb, szlamu rzecznego, zastałej zgniłej wody.

Łado, płynie płoć,

łado, płynie szczuka…

Miał chatę na skraju rybackiego siodła, z obejścia widział dobrze rozlewiska rzeki i gród po tamtej stronie. Złazili się doń rybitwy, każdy robotę mu niósł – jesiotr rozdarł drygubicę albo półzamulona gałąź zaczepiła o więcierz – siadali w kucki przed ogniem, wystawiali czerwone łapy popękane od wody, stary Pępik nie odginał się od roboty, mamrotał do gromady:

– Wiem ci to dobrze: podśmiewacie się ze mnie, przygłupka, że ino za rybą patrzę, a wędą ją ciągam. A wam gały wyskakują do grodu: co tam, jakie życie tam… w grodzie… a jakie wojów a świątków, a jakie księdza? i gadki bajacie wieczorami: jak tam jest… w grodzie. A ja na rybę patrzę, ryby znam i one mnie znają. A ot, bieda przyjdzie abo mąt jaki, włodarz nowego chce abo sieć popsuta czy jaz trza założyć, do Pępika dyrdacie: Pępik, radź. I dobrze wam radzę. A skąd ona rada u mnie? Z rybackiego umu ta rada. A no, poglądacie na prawo i na lewo, w gród i na komorników, a ja ryby patrzę, i ja wiem, a wy nie. Z każdej ono rzeczy mądrość możecie mieć, a każdy z innej: ksiądz z księstwa, woj z drużyny a broni, kmieć z ziemi, rybitwa z ryby. Patrzę ja na jesiotra, klenia, podustę, szczukę, a widzę wszystko: co w człeku jest i co jest w księstwie, i wszędy; jedno patrzeć trza umieć, ja ten um mam, wy nie macie, choć gały wytrzeszczacie a jęzorami mielecie. Onegdaj Wężyk przyleciał z grodu, gęba się mu aż trzęsie, wrzeszczy: „Mąt jakowyś w grodzie, trzech gońców do grododzierżcy przyleciało od księdza, a nowych kajś ślą, a pięć dziesiątków wojów poszło”. A kaj poszło, nie słyszał Wężyk i co gońce przynieśli od księdza, i z czym nowych posłali. Kiej pytał w grodzie Wężyk, jak mu rzekli? „Co tobie do tego, ty ryby ciągaj, smard” i tyle Wężyk wie. A ja do grodu nie chodzę i na ryby nynie mało chodzę, mołwią o mnie: „Stary już Pępik a pokręciło ji, już mu jeno sieci wiązać a dziury zaciągać”. A no, patrzę w sieć, jąż wiążę i widzę z sieci, co w siodle, i jakeście łowili, i że dureń Wężyk w karcze pod wodą wlazł, i że Kosy nie zdołał jesiotra omotać, poszedł mu jesiotr; a czyliżem chodził z wami na rzekę? I patrzę w sieci, widzę, co w całym księstwie i co ksiądz zamyśla, i rada księdza, chociem nie chodził do grodu i nie pytał, i nikt mi nie rzekł: „Co tobie do tego, ryby ciągaj, smard”. A wiem ci z onych sieci, że ksiądz wielką wyprawę myśli wieść i wojować myśli, a będzie wojna, jakiej nie było. Księdza rzecz wojnę wieść, a moja – ryby ciągać i sieci wiązać, ale wiem, że księdzu rybitwa potrzebny, a rybitwie ksiądz. Przyniósł włodarz nakaz: „Ryby ciągać, wiele ryb, ile mocy macie, dzień i noc ryby ciągajcie”. Taki nakaz z grodu przynieśli. I na słońcu suszyć kazali, i wędzić w dymie, nic, jedno suszyć a wędzić, wielką moc ryb nasuszyć. Czyliżby na wielmożny zjazd w Poznaniu kazali rybę suszyć? Jazy by kazali stawić, do jam ryby wpuszczać, iżby na zjazd wielka moc była świeżych ryb. A kiej suszyć kazali, tyle suszyć jako nigdy, znaczy, dla drużyny ta ryba abo do grodu, jeśliby kto nań napadł. To i będzie wojna, a takiej nie było, nigdy tyle suszonych ryb nie chcieli; jeno świeżych. A z kim ona wojna? Nie z Czechami, boć przeciw Czechom nie nam by kazali ryby suszyć, jeno krakowskim; ani z Rusem, ani z Prusami; na Weletów, kiej szedł ksiądz nie raz, nie dwa, nigdy tyle ryby suszonej nie chciał; tegdy mołwię wam: z Niemcem chce wojować ksiądz, z tymże Niemcem, dla jegoż dągalim ryby w Gniezdnie, kiej do truchła Wojciechowego przyszedł. Wiem ci, jaki ma zamysł ksiądz i rada księdza, a kto ja? rybitwa poznański i sieci nynie wiążę, bo mi ręce i nogi skręciło od wody. A no, mołwię wam, ryby patrzcie a węd, a sieci: cały świat obaczycie i księstwo. Już tam pewno ksiądz mołwił radzie: „A wygadacie komu, jaki zamysł mam, jęzory wam wydrę”, a ono ja swego patrzę, a wszytko widzę. Jedno patrzeć trza i um mieć, a u was um rybi i byle co pokazać wam, zaraz łapiecie jak ryba robaka; a w robaku żelazo siedzi i was ułapi, ale mnie nie.

Słuchali monotonnego mruczenia Pępika, który naprawiał im sieć, i dziwili się: stary więcej wiedział przy sieciach, niźli Wężyk wywiedział się w grodzie. Może i prawda, że tę oto wieść przynieśli konni do grododzierżcy: wielką wojnę z Niemcami zamyślił ksiądz. Wprawnym ruchem zaciągał Pępik dziury w sieciach, oddawał rybakom, którym włodarz księży przykazał: ryb nałowić, ile mocy macie, wszystkie ryby suszyć na słońcu i solić, i wędzić w dymie, iżby nie zaśmiardła ryba i długo mogła leżeć. Pojmowali nynie: na wojnę ta ryba.

Oddawszy posłanie w Wiślicy, Kłąb nie zawrócił, jak mu kazano, wprost ku Krakowowi, szparkim krokiem poszedł wzdłuż rzeki. Nie dochodząc Orczycy, skręcił w prawo, na przełaj przez puszczę.

Stryj Pazur przyjął go ze zdziwieniem. Siedzieli w izbie, milczeli – o czymże mieli gadać? Białka dmuchała w żar, potem skubała przyniesione przepiórki. Koso zerkała na Kłąba – już teraz był prawdziwie komornikiem księdza. Pazur był zasępiony, czuł się nieswojo. Widzicie go, jak się wychytrzył, brataniec? Wiele to latek temu krył się Kłąb w jego chacie na sianie po zabójstwie Ludka? Niewiele. I wtedy był w obcisłym kubraku komornika, ale to cudzy był kubrak. Potem się zbiegli z Latorosłką, córką Wojborową; myślał Pazur: nieszczęście będzie. A nynie… – koso spoglądał na Kłąba, nieswojo czuł się stary Pazur. Kłąb był naburmuszony, nie kleiła się gawęda.

W pewnej chwili – już po wieczerzy – nachylił się Pazur do bratańca.

– Możeś ty… – i zająknął się. Kłąb podniósł nań leniwe wejrzenie.

– Możeś ty – marniał stryj – możeś znowu cosik napaskudził, schronu tu szukasz? – Skrzywił się. Kłąb ruszył się niedbale.

– Nie szukam… nie spaskudziłem nic naisto.

– Cięgiem komornikiem jesteś?

– Komornikiem.

Stary poruszył wargami, ale zmilczał. Kłąb przeciągnął ramiona.

– Pójdziem spać, stryju?

– Pójdziem.

Nazajutrz Kłąb ruszył w puszczę. Dzień był bez słońca, mgły leniwie się snuły po chojarach. Gałęzie zwisały ciężko, jakby przygięte wilgocią. Kłąb szedł po sprężystym mchu, rzeźwo mu było jak po kąpieli.

Nie myśląc o tym, zabrnął nad owo urwisko, kędy schodzili się z Latorosłką. Odszukał sosnę, ich sosnę. Położył się pod nią na wznak, dłonie zaplótł pod potylicę, w łopatki uwierał go gruby, pokręcony korzeń, węźlisty i twardy. Wzdłuż potrzaskanej kory patrzył Kłąb w górę – nad urwiskiem nisko zwisały gałęzie o twardych martwych igłach. Wtedy sypały żółtym pyłem kwietnym, pył ten osiadał na włosach, brwiach i rzęsach Latorosłki. Teraz sterczały nad chłopem brunatne szyszki. Przecie – prawda to! – trzymał ją w ramionach. Trzymał ją. Czuł jej ciepło. Jej krągłość czuł. Jej jędrną twardość czuł. Prawda to!

Martwe igły miały szarozielony połysk, jakby były strugane z metalu. Szyszki, brunatne i twarde, nie sypały już żółtym pyłem, który – prawda to! – osiadał ongiś na rzęsach i brwiach. Kłąb wpatrywał się w pokręcone gałęzie sosenne – jakby konwulsje powykręcały drzewo. Gruby konar, czerwony i złoty, wyginał się w górę i w dół; odskakiwały odeń gałązki, załamywały się, rozszczepiały na dwie, by się rozsypać naraz w drobne pęczki igieł. Kora pękała tu i tam, żywą męką wyciekała z pnia żywica, zbierała się w lepkie krople. Przecie trzymał ją w ramionach! Tu! Pod tą sosną! Och!…

Wszystkie te lata odrętwiały był. Tępy. Durny. Jeździł, prowadził obozy, mierzył ziarno, pił, weselił się, śmiał się z włodarzami księstwa. Jakby kłam to – owo życie, owa ważność, owa wesołość i picie, ów rechot z włodarzami. Jakby nie on to wyczyniał, nie on – drugi ktoś… Kto? Czyliż myślał wciąż o Latorosłce w te lata?… Nie myślał przecie. A tkwiła w nim ta utrata jak oścień. I starczyło, że legł nad urwiskiem, pod drzewem, pod sosną, która sypała kiedyś żółtym pyłem, osiadającym na rzęsach i brwiach, by oścień ów ożył. Kłąb poczuł go – ten swój ból – nosił go przez wszystkie te lata, zatajony, nieodczuwalny ból żył w nim, rósł, aż wyzwolił się oto nad tym urwiskiem, pod pokręconą sosną, na tym miejscu, o którym zapomniał, a które trwało niezmienne w głuszy leśnej i czekało, aż Kłąb wróci. Przecie trzymał ją tu w objęciach i scałowywał jej z brwi i rzęs żółty pył. Prawda to! – tak było. I prawda to, że po latach smagnęła go w Gniezdnie okrzykiem:

– Mogłeś mię brać wtedy pod dębem orczyckim, kiedym wyszła do cię ostatni raz. Wtedy uląkłeś się. – Prawda to: uląkł się wtedy.

Kłąb siedział nad urwiskiem, pod sosną, przed nim szeroki kraj i rzeka w dole. Wszystko to prawda – nie ujdziesz ni prawdzie swej, ni męce – choćbyś komornikiem księżym został. Nie wiedział Kłąb, że z oczu toczą się mu powoli łzy, płyną po policzkach, spadają na suchy mech, porastający skraj urwiska.

Pod wieczór wrócił do stryja. Znów siedzieli na ławie, milczeli. Stryj wciąż koso spoglądał na bratańca. Naraz Kłąb rzekł:

– Przyszedłem k’wam prosić: dajcie mi topór a łuk, a sulice ze trzy… dobre. Pokłonię się księdzu, będę prosił: może do drużyny mię weźmie. K’wojnie idzie.

Pazur podniósł wysoko brwi, sapnął:

– Źle ci komornikiem być? Panem?

Kłąb się skrzywił, jakby korę wilczego łyka zżuł.

– K’wojnie idzie. Zbrzydło mi osep mierzyć, a obozy wieść.

Pazurowa klasnęła w ręce.

– Widzieliśta? Zbrzydło mu!

Mąż syknął:

– Cichaj – i do Kłąba: – Umuś się zbył. Usłużysz księdzu, grodowym komornikiem cię zrobi. Wielmożą ostaniesz. A w drużynie? Co ci to dam? Abo zbroję, abo konia? abo miecz? Między smardy cię pchną, co z pałkami na wici się schodzą. Umuś zbył się, mołwię, umuś się zbył. Kłąb!…

Kłąb zęby zacisnął w złości, będzie to im bajał o sośnie sypiącej żółtym pyłem, o ościeniu drącym ciało w piersi, o białce książęcego kapelana? Eh!

– K’wojnie idzie. Do drużyny chcę iść. Dacie to mi co, a nie… i tak najdę.

– Dam – burknął Pazur ze złością – dam. Wiem już, jak potrafisz sam znaleźć. Dam, mołwię… Ale powiem ci jedno: dureń-eś. Nabity dureń.

Kłąb trzymał dłonie zwieszone między kolana, plecy miał pochylone. Nie podniósł się na łajanie. Twarz stężała, jakby długi czas na mrozie siedział. W końcu mruknął:

– Rankiem mi do Krakowa wracać, księdzu wciąż gońców brak, w drodze my nynie i w drodze.

Sobiebor, syn Sławnika, zagarnął brodę garścią, pokręcił ją gwałtownie. Broda mu już zsiwiała i wąsy, i grzywa. Gdy jeszcze jechał z Libic do Ottona, nie znać było na nim siwizny. To te lata u Bolka…

Kręcił brodą i dyszał szybko. Glawa rozszerzył kolana, wsparł się na nich, łypał rybimi oczyma. Sobiebor zmrużył powieki i naraz parsknął, iście jak koń.

Wojna. Gońcy księcia przez cały kraj walą, wielka wojna. Nie obejdzie się wojna bez Czechów, wraz wszystko rosnąć zacznie, a chodzić w koło, by rozczyna w dzieży. Wieleż to lat gościł u Bolka, broda mu posiwiała! Wszystkie te lata judził na Czechów, iżby pobić Wrszowców, powrócić Sławnikowiców. Hej! popłynie krew Wełtawą, rzeką czeską.

Nie strzymał radości Sobiebor – gońcy przez kraj walą! Wielka wojna – nareszcie! Porwał topór i naraz zaczął rąbać pniak, który mu służył za zydel. Leciały szczapy. Glawa, wsparty wciąż dłońmi na kolanach, pochylił się jeszcze bardziej do przodu, śmiał się bezgłośnie.

Powierzyłby to kto – Czarnula, ta płaksa, ta mysz nakrapiana, mała piegowata Czarnula – rodziła co rok. Zrobiła się z tego jeszcze mniejsza i jeszcze bardziej płaksiwa, ale chłopcy byli zdrowi i silni, do ojca się udali. Rozrosła zaś i szerokobiodra Malina była bezpłodna jak uschnięta gałąź. Byłby ją Wit odesłał do ojca, ale Ksieniec żył ze starym Bieniem w przyjaźni, nie chciał go obrazić.

Chodziła Malina do wieszczki, żelazo do łoża brała, nawet – w tajemnicy – nosiła zapaskę Czarnuli, piła macicznik i baczyła przez dłuższy czas, by nie wyjść na dwór przy księżycu, nawet za potrzebą nie wybiegała z chaty – wszystko na nic. Stary Bień też się tym gryzł niemało, bo to i jemu był srom, czekał wciąż, że mu dziewkę odeślą do chaty, burczał na nią, aż gdy ją spotkał w lesie przy zbieraniu dzikich jabłek, odpasał się i sprał Malinę rzetelnie. I snadź pomogła ręka ojcowa lepiej niż one uroki i zamawiania, gdyż mało co potem obwieściła Malina Witowi, że krwawić ustała; tegdy pewno dziecko będzie.

Dostała z kolei od męża, że o takich sprawach baje, co może uboże podsłuchać, ale snadź i Wit nie utrzymał języka, bo wraz łaskawie zaczęto na nią patrzeć u świekrów; Ksieńcowa była niby sroga jak dawniej, ale gdy Malina dostała wymiotów przy wyrabianiu ciasta, świekra odwiodła ją w drugi kąt izby, dała się napić kwasu i kazała się położyć. Czarnula zachlipała: wobec niej nikt podobnych czułości nie okazywał.

Ksieniec mało ziemię ruszał, po staremu las palił i pszono w popiół rzucał, lecz niewiele z tego miał sporu – w dobry rok trzy ziarna, w zły ledwo zbierzesz, coś wsiał; więc żył – jak i sąsiedzi – głównie z krów a owieczek i ze świń; buczyny a żołędzi było w okolicy tyle, że grabiami zbierali je w kupy; nadrzeczne łęgi, rzadko porośnięte krzakami, dawały stogi siana. Ksieniec był zamożny, synowie weseli, niczego im nie brakło. Prawda, Lubka, jak zabrał świątek, zwany Kędziorkiem, tak przepadł chłop; ale czekali wciąż, że wróci.

Zdarzyło się, że stary Ksieniec ze Zwojem powiózł daninę do grodu – mięso wędzone, owcze skóry na kożuchy i miód. Wit ciosał nowe jarzmo na wołu i gwizdał. Opodal kulali się w piasku bratańce. Starszy podszedł do stryja, wypiął brzuch, spoglądał na robotę. W końcu spytał:

– Co stłyj łobi?

– Gwiżdżę.

– Jak gwizdze?

– Jak drozd.

– Kto to dłozd?

– Ptak.

– A ogon ptak ma?

– Ma.

Przed dom wyszła Malina z kobiałką – Wit patrzył na jej zgrubiałą sylwetkę, bezgłośnie się zaśmiał, spojrzał na bratańca i pchnął go wskazującym palcem w brzuch. Mały odskoczył, śmiejąc się w głos, potem padł stryjowi na plecy, objął ramionkami szyję i zakrzyknął:

– Pśto, klisiu, pśto! – Wit strząsnął go na ziemię, stał nad nim rozkraczony, patrzyli sobie w oczy, śmiali się obaj; mały wierzgał nogami.

W tejże chwili usłyszeli głos Ksieńca, poganiający wołu. Wit wywrócił nogą małego na brzuch, potem ruszył powoli ku wrotom. Gdy je otwierał, dojrzał, że ojciec wraca bez brata.

– A gdzie Zwój? – spytał zdziwiony.

– W grodzie ostał.

– W grodzie?

Niespodzianie Ksieniec zatupał nogami.

– Odjarzmiaj wołu. Chyżo. W raz ci rzekę – zły był?

Białki widziały z chałupy, jak ojciec z synem długo gwarzyli. Potem stary wyjął coś z wozu, poszedł za wrota. Po szybkim kroku Wita poznały, że niesie ważną wieść. Ledwie stanął w progu, krzyknął:

– Matko, gotuj sakwę z jadłem, chyżo!

Ksieńcowa plasnęła rękoma. 

– Coć, synku? – Wit sypał jednym tchem:

– Ksiądz przysłał gońców do grodu, kazali z opola dziesiątek wojów wystawić. Na mnie padło. Ojciec poniósł nakaz do wsi… mało im drużyny, kmieciów bierą. Ja wezmę topór a łuk i wraz… Naraz zatknęło go. Ledwie przerwał, dobiegł go cichy, ostry krzyk Maliny:

– Wit!

– Cichaj, nie rycz. Pomnij. – Pogroził jej pięścią. W kącie chlipała Czarnula. Matka chwytała garnki, w pośpiechu, bez sensu, wszystko jej z rąk leciało.

Świerki szumiały na Złotej Górze, obojętny powiew poruszał koroną puszczy od szczytu do podnóży; ptaki ćwierkały i burczały oba potoki. Jakąż nadzieję mogły mieć pogięte włochate stwory, pochylone nad skrzyniami z piachem? Jakie sny miały w krzywych budach, lada jak utkanych mchem, pełnych robactwa? Czyli zapominali we śnie o starym Kciuku, czyli marzyli jeszcze o misach pełnych mięsa, o piwie i kobietach? o łowach, o ziemi, o równo odchylających się skibach? Czyliż o woli marzyli? Budził ich z rana krzyk Stróży, świerki czarno szumiały i burczały potoki. Jakąż nadzieję mieć mogli?

Tego dnia szepty i urywane okrzyki biegały od skrzynki do skrzynki. Mało zważali na świszczący bykowiec. Na klęczkach, nie prostując pleców, wpatrywali się w książęcego gońca – wieść rozbiegła się migiem jakby czyste, chłodne powietrze po długiej duszności. Może przewali się nad nimi nawała? Może bies porwie starego, okrutnego Kciuka? Może dadzą im w łapy ciężkie topory i każą mordować ludzi?

Gorączkowe szepty tłukły się tego wieczora w budach na Złotej Górze. Duszne sny nie dawały spać spokojnie, ludzie rzucali się, przewracali z boku na bok i jęczeli przez sen. Zdawało się im, że parzą ich legowiska z mchów i suchego liścia. Stary Kciuk siedział bezsennie na ławie przed swoją chatą, słuchał gorączkowych słów gońca i medytował ponuro.

Bugaj odczuwał przed mnichami z eremu ten sam lęk i wstręt i tę samą nienawiść. Nie oswoił się. Ilekroć zbliżał się do mniszego osiedla, ogarniało go wzburzenie. Nie pojmował tych ludzi, ich dziwacznych modłów w dzień i w nocy, ich milczenia, ich nędznego jadła, ich zaklęć i chóralnego śpiewu. Lecz tkwiło w nich jeszcze coś więcej, coś zaledwie odczuwalnego, jakaś obcość, odrębność i wrogość. Jakby byli zaprzeczeniem tej siły i dzikości, która stawała się najwyższym wyniesieniem Bugaja, pierwotnego zwierza puszczy; byli zaprzeczeniem samej puszczy, zaprzeczeniem ziemi, pulsującej spokojnym oddechem snu i życia; zaprzeczeniem ślepego żywiołu, tryskającego z nową mocą każdej wiosny. Za tę właśnie wrogość życia nienawidził Bugaj tych ludzi i lękał się ich; zdawało się, że była w nich jakaś siła – inna siła, wroga i wstrętna – która się mogła oprzeć sile Bugaja, mogła się mu przeciwstawić w dziwny, niepojęty sposób. Czyżby oparli się, gdyby na nich uderzył toporem? A jeśliby się oparli? Niesamowity lęk wstrząsał Bugajem.

Chodził często do eremu – nie tylko z nakazu Bolka; nie tylko dla dostarczania mięsa, którego mnisi nie jedli, lub dla posług, których nie przyjmowali; zdarzało się, że stawał na skraju poręby, niewidoczny, czatujący zwierz, chciwymi oczyma wpatrywał się w życie za cierniowym płotem. Tak w mroźne noce zimowe ogląda wilk spod lasu dalekie ognie wsi; wciąga obcy i wrogi zapach; trwoży się, ale coś nie pozwala mu odejść; to coś każe mu stać i ślepić się, i węszyć, choć sierść mu się jeży na karku ze wstrętu i wściekłości. Czuje woń mięsa, woń krwi, która tryskałaby z rozdartych tętnic, opryskując mordę ciepłą posoką. Ale czujna bojaźń skowyczy w wilczym sercu: owe stwory, obce i wstrętne, mają moc wyższą niż kły, moc obrzydliwą i nienawistną. I Bugaj ucieka ze skraju poręby – jak wilk – w rodzimą puszczę.

Tego dnia szedł przesiekiem swym pośpiesznym, giętkim krokiem. Dojrzał jednego z nich – ludzi z poręby. W nagłym odruchu stanął: przywarował. Patrzył. Był czujny, jednako gotów na skok lub na ucieczkę.

Znał go – najmłodszy, sługa ich, młody chłop, wołają nań Krystyn. Nie obcy – swój, a nie swój – obcy. Wesoły zawżdy, psia mać! Szedł ścieżką, nie oglądał się. Wilczym krokiem pogonił za nim Bugaj.

– Bywajcie w zdrowiu, panie.

Spojrzały nań wesołe niebieskie oczy.

– Z Jezu Krystem.

– Szedłem k’wam – mruczy Bugaj, czując, że go nienawiść dusi, ach! dziaknąć by między te wesołe oczy! – Szedłem rzec wam: ksiądz przysłał posłanie do was. Wojna.

Lubek, zwany w eremie Krystynem, przystanął. Słuchał.

– Wielka wojna. Drogą pędził posłaniec do Jomsborga, bajał mało-wiele: z Niemcem wojna. Owa! Kazał ksiądz dać wam znać, to i idę k’wam.

Lubek zamrugał powiekami.

– To chodźcie do Jana, on starosta nad nami.

– Idziem.

Szli obok siebie, milcząc. Drzewa szumiały sennie. Wiewiórka skoczyła z gałęzi na gałąź, fiknęła w powietrzu kozła. Naraz Bugaj poczuł to samo ssanie niepokoju, co wilk patrzący w mroźną noc na dalekie światła wsi. Jakże to? wielka wojna, a ci nadal ostaną tu śpiewać, pościć i umartwiać swe ciała? Nie wezmą toporów w dłonie, nie pobiegną przed szeregiem wojackim jako wieszczki? Wzdrygnął się na ten obraz białych mnichów, biegnących w rubież walki, skosił oczy na kroczącego obok Krystyna i spytał:

– A wy… zali nie pójdziecie na oną wojnę?

Lubek rzucił nań zdumione błękitne wejrzenie.

– My?…

I oto trzeba było Bugaja, dzikiego, ospowatego Bugaja, by Krystyn, Ksieńców syn, pojął to, czego nie nauczył go arcybiskup w Gniezdnie ni długie gawędy Jana, ni modlitwy i umartwienia. Kiedyś wykrzyknął lekkomyślnie: „Owa, mogę i Jezu Krystu służyć!” – więc służył równie pogodnie, jak wprzódy Gaudentemu, a jeszcze wprzódy Kędziorkowi, a na początku ojcu. Lecz teraz niespodzianie pojął: inna to służba. Nie taka jak tamte. Bo oto jest poza życiem, ponad życiem, i nawet go wici księdza nic nie obchodzą. On już jest nie ojców i nie Kędziorka, nawet nie Jana i jego braci w eremie: on jest już Jezusów… A Jezu Kryst kazał: „Nie zabijaj” – uczyli go tego. Więc nic mu, że ksiądz posłanie śle.

Lecz że wszystko brał wesoło, przeto uśmiechnął się do Bugaja i przez śmiech rzekł:

– Owa! Jezu Krystu służę, nikomu bolej. – Nie dostrzegł, że zatrzęsło Bugaja od ślepej złości.

Szli dalej w zupełnym milczeniu. Gdy wreszcie Bugaj oznajmił Janowi posłanie księdza o tym, że wielka wojna idzie i że ksiądz radzi mnichom skryć się za wałem w Gniezdnie albo w Poznaniu, Jan odrzekł żwawo:

– Wojami Chrystusa jesteśmy, a nie godzi się wojom uciekać przed kimkolwiek, niby przepiórce przed psem. Wyślę jeno do księdza Benedykta, którego ksiądz miał kajś słać: może mu nynie potrzebny poseł.

Bugaj wracał z pieniącą się wściekłością, która mu rozsadzała żebra – nierozumna i ślepa.

Ważyk, Dudków syn, sięgnął do drzwi i cofnął rękę; oblizał wargi, niepewnym ruchem podrapał się po czuprynie – bał się przenikliwego spojrzenia, jakim wojewoda Odrzykoń powita jego prośbę. Ale znowu przypomniał sobie ojcową broń, ogarnęła go niepohamowana tęsknota za tą bronią, za ojcem, zmarszczył brwi i pewnym ruchem pchnął dźwirze. Odrzykoń siedział przy stole, powoli, jakby z namysłem gładził swą łysą głowę od przodu w tył, przyciszonym głosem gadał do siedzącego naprzeciw Gza Śliźnia. Giez oparł zaciśnięte pięści na desce stołu, ramiona miał wyprostowane, tułów odchylony do tyłu i przechyloną głowę – nie spuszczał nieruchomego spojrzenia z drgających wąsów Odrzykonia. Na stole brzuchaty dzban i dwa kubki. Ważyk stanął u drzwi, niepewnie ruszył łopatkami.

Jeszcze przed swym wstąpieniem do eremu Dudek wyprosił dla syna miejsce w drużynie – Gaudenty poszedł z tym do Stojgniewa, sprawa się oparła o księdza: ksiądz w on czas kazał wszystko donosić sobie o białych mnichach. Wezwał Dudka, chwalił go, obiecał zadbać o chłopca, oddał Ważyka wojewodzie pancernych, Odrzykoniowi. Ostatnią kowalską robotą Dudka była piękna broń dla syna; jeszcze w niewoli – w onej dalekiej Firency, a później u Sasów – wymarzył Dudek tę broń; na obczyźnie zdołał jeno nóż zrobić. Przed pójściem do eremu wykuł pełne uzbrojenie pancerne. Wypukły napierśnik zakończony siatką z kolców, spiczasty szłom, nagolenniki i ostrogi; do tego miecz hartowany na przemian wodą a olejem, z karbowanym jelcem i nabijaną srebrem, półokrągłą gałką. Ale cały kowalski um włożył Dudek w topór bojowy – można śmiało rzec, że nikt nie miał takiego topora; nawet ksiądz. Żeleźce wykuł Dudek długie i wąskie, ostrze wyciągnął ku dołowi, obuch zakończył ostrym szpicem; całą powierzchnię topora nabił srebrem wywijanym w liście i kwiaty, na środku żeleźca udał pędzącego jelenia – rogi miał jeleń złote, pięknie powykręcane. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że tym toporem żegna się Dudek ze swą kowalską robotą – niejeden woj dawał kowalowi wielkie bogactwa za ową broń; na próżno. Dudek uśmiechał się tylko, głową kręcił, milcząc, wklepywał srebrne wióry w nacięte żelazo, uchem łowił podźwięk metalu – goście ani się domyślali, ile rozradowania dawało Dudkowi każde stuknięcie młotkiem w tej ostatniej robocie jego życia. – „Nie, nie przedam tej siekiery nikomu, nie oddam, dla syna ją kuję, dla otroka”. – Wiedział, że gdy skończy kucie, przestanie być kowalem; dziwne to dlań było, niepojęte, trochę bolesne i trochę pociągające.

Ważyk przybył do Gniezdna już po odejściu ojca w puszczę – taka była wola Dudkowa. Zgryzł się tym niemało: ledwo parę lat żył z ojcem, kiedy to został odjęty matce; mocno się podrużył ze swym wesołym tatką. Nynie sam został. Pokazano mu broń ojcową: pancerz, miecz i topór bojowy, pozwolono wziąć je do ręki. Oglądając te kowalskie dziwa, chłopiec poczuł się ważny, wielmożny: widział zazdrosne spojrzenia wojów; sam Odrzykoń pogładził ciężką łapą żeleźce, mruknął: „Oho, nie lada jaka to broń. Nie ma drugiego kowala nad Dudka – a potem zmarszczył brwi, burknął ze złością: „A nynie w puszczę polazły dureń; jemu trza siekiery kuć, nie w cyrkwi piać, szkoda kpa”. Ważyk już widział siebie w pancerzu na koniu – niedługo jednak było jego radości. Łykał łzy, kiedy mu Odrzykoń rzekł, że broń weźmie Piekuta na przechowanie – nie nosić otrokowi pancerza. I oto znalazł się Ważyk w kupie niedorostków, gdzie nie poważano go ani trochę, ganiano po konie na łęgi, ćwiczono w strzelaniu z łuku, w rzucaniu sulicą, w jeździe konnej – niejeden raz przez łeb chłopiec oberwał albo sromu się najadł.

Tak minęła jesień i zima. Wiosna przyniosła wieści o wielkiej wojnie, po wszystkich drogach księstwa pędzili gońce, woje chędożyli broń i przyodziewę; latały gadki o wielkiej wyprawie na Sasów, zda się powietrze dygoce z podniecenia. W tych dniach Ważyk myślał tylko o swojej broni – Odrzykoń widać całkiem o niej zapomniał, może wysłać go jak innych: z sulicą i łukiem; Ważyk aż zęby zacinał ze złości, jego chłopięca pyzata twarz pomroczniała, co dzień wieczór powtarzał zaciekle:

– Łajno Odrzykoń ani mu w głowie wola ojca. Rankiem pójdę k’niemu, powiem: dawajcie, wojewodo, zbroję, miecz a topór, moje one – ale rankiem opuszczała go śmiałość, odkładał wszystko do jutra.

Teraz stał przed Odrzykoniem i strach go żarł – nie zdobędzie się na słowo. Łysacz odchylił się na zydlu, spojrzał na chłopca; jego głęboko osadzone oczy migotały dwiema kroplami błękitu. Uśmiechnął się.

– Czego chcesz, Ważyk?

Chłopiec mocno uszczypnął siebie w udo – na nie lada jaką śmiałość się zdobył; aż naraz lęk przeszedł mu w zuchwałość, spojrzał prosto w oczy Odrzykoniowi, zaszczekał:

– Przyszedłem po moją broń, co mi ją ojciec ukuł. K’wojnie idzie. – Odrzykoń pogładził łysinę, w kątach oczu wesołość.

– Azali myślisz zrazu pancernym ostać?

– Ojciec mi ukuł broń – powtórzył z uporem Ważyk – dajcie mi ją.

Odrzykoń poczerwieniał, wstał, podszedł do chłopca. Długą chwilę patrzył nań w zamyśleniu, wargami ruszał, widać – hamował się. W końcu mruknął:

– Za wcześnie ci na taką broń.

– Moja ona! – wykrzyknął otrok.

– Twoja? Pewno, że twoja, nikt ci jej nie odejmie, nie bój się. Wżdy to mało. Taką broń niewiele kto w księstwie ma, trza ci dorosnąć do onej, wojackiego umu nabrać. Dał mi cię ksiądz, iżby woja z ciebie zrobić, durniu, dobrego woja: nie zaczyna woj od włożenia pancerza. Poczekaj. Mołwię ci jeszcze raz – głos Odrzykonia już gniewny – trza zasłużyć na oną broń. Kiej pokażesz wojacki um, dam ci oną, wcześniej nie. Nynie nie wiem jeszcze, czy nie pogańbisz broni, takiej broni, nie lza jej pogańbić. – Nogą tupnął. Ważyk stał z otwartymi ustami, czerwony, ze łzami w oczach. Odrzykoń wziął go za brodę, zadarł mu twarz do góry.

– Widzisz ji, już się śluzami opipał. I taki zbroję chce włożyć, z pancernymi iść w rubież. Tfu! Nynie Giez ciągnie do Iłwy, dam cię jemu, pójdziesz z sulicą i łukiem… A tam… obaczym.

– Czyj to otrok? – odezwał się Giez od stołu.

– Dudków syn, nynie jego ojciec do eremu poszedł. Weźmiecie ji, a baczcie, czyli do broni dorósł: ksiądz kazał woja z niego zrobić, dobrego woja.

Giez nalał sobie kubek, wypił; powiedział:

– Jużem raz miał takiego, młodszy był, pędrak. Dzierżyk, wiecie. Chybki był chłop, prędzej pancernym ostał niźli ja. Trza jeno um mieć a chrobrość… – Lekko stukał kubkiem o stół, zapatrzony we własną przeszłość. Odrzykoń powiedział niecierpliwie:

– Idź już.

Ważyk się pokłonił. Powoli wlókł się do szopy drużynnej. Było rojno, woje stali kupkami, gadali. Świeciło słońce, stado wróbli obsiadło strzechę, wesoły ćwierkot darł uszy. Ważyk czuł, że go pod powiekami piecze, a w piersi ściska żalem i bolesną, chłopięcą obrazą.

Jarek po drodze z Gniezdna wpadł na pół dnia do ojca. Powiedział Białowąsowi:

– Pomnicie, ojciec, oną siekierkę, kożuch i pas, com wam przywiózł od Weletów, kiedy mi ramię psie chwosty przebiły. Nynie nie taka wojna, nie takie wam dary przywiozę. Od Sasów a Bawarów, bają: złota u onych a srebra, a wszelakiego dobra, by u nas gliny.

Lebioda ręce założyła na piersiach, patrzyła szczęśliwymi oczyma na syna. Spytała:

– A otroczki jak?… wnęczki?

Białowąs odwrócił do niej zagniewaną twarz.

– Cichaj, głupia: wojackie tu gadanie. A ona swoje: wnęczki… wnęczki… – Ale Jarek roześmiał się do matki:

– Nic… rosną.

Białowąs się żachnął.

– Ot, gadajcie, gadajcie. Jeszcze was złe podsłucha.

– Iii… Daleczko do Gniezdna.

– Nie lelejaj! Licho na staje posłyszy.

– Nynie wielka wojna idzie, przyniosę wam mało-wiele dobra. Oho! Ale… on pas, com wam od Weletów przywiózł… dajcie mi nynie. Dobrego pasa nie mam.

Ojciec się skrzywił z niechęcią, podrapał się po czuprynie.

– A kaj ciągniecie?

– Do Iłwy, tam i ksiądz będzie, kupa wojów. Jakże? dacie on pas?

– Dam… – zachrząkał Białowąs, nie miał już dawnej śmiałości do syna.

Od zeszłego lata Pąch często gościł w Ząbrzowym obejściu – stary człek ulubił mocnego, zwalistego Ząbrza, rad u niego przebywał. Odkąd za poduszczeniem biskupów napędził go ksiądz, Pąch włóczył się od wsi do wsi aż do podgórskiej puszczy; raz wraz brał kostur, torbę, Ząbrzowa białka dawała mu kilka podpłomyków albo parę garści prażonego żyta, Pąch odchodził w swoją, sobie tylko znaną wędrówkę; ale ledwo się miesiąc obrócił na niebie, już był z powrotem. Lubili ludzie Pącha, latem pasł im bydło, wiodła się mu hodowla, krowy były tłuste i mleczne, woły silne i chętne do orki. Tamtej jesieni przysłał Bolko komornika do ich opola, kazał gród stawić przeciw Węgrom, całą zimę ciągały okoliczne siodła ciężkie tramy na ostrokół, woły wychudły, ludzie padali z utrudzenia, księdzowi wciąż pilili, śpieszyli, jakby pokrzywa piekła ich w środku. „Poganiaaaj, chyżo, chyżo!” – tylko to słyszano w całej okolicy. Kmiecie unosili drągami koniec ciężkiego pnia, podsuwali podeń krótkie sanki, wtóre sanki z drugiego końca, zaprzęgali parę wołów, ciągnęli pień na wzgórze, gdzie miał gród stanąć; wielkie kupy otrzebionych świerków, dębów, modrzewi leżały tam zrzucone byle jak – patrzyli na nie ze złością, wiedzieli: ledwie skończą wożenie, komornik każe im drzewo obrabiać, wał wznosić, kiedyż będą orać i siać, barci w lesie pilnować albo zwierza tropić? Pąch zbierał kmieciów z całego siodła, schodzili się na obudowanym domami okólniku, gdzie rosły trzy lipy z wyciągniętymi na sznurach kłodami pszczelimi, pili brzozowy sok, słuchali monotonnego burczenia Pącha. Pąch bajał im o Ziemomyśle i Mieszce, o dziadach i stolinach, o księdzu i świątkach Kyryi Krysti, o ciężarach, które znoszą, i o woli, którą ledwo pamiętają, a którą mieli, gdy wiec rządził. Kiwali ludzie głowami, Szysz biadolił:

– Bieda, bieda, ludkowie, nie lza orać ni siać, baczcie na ono słonko, pora z radłem w pole iść, a my będziem tramy ciosać, wał budować. A jesienią przyjdą komorniki księdza: „Osep dawaj”, całe ziarno zabiorą. A zimą korę suszoną a wrzos miel w żarnach, dzieci ci popuchną, białkom piersi poschną, bieda, bieda, ludkowie.

Ząbrz przygryzł koniec wąsa, patrzył spode łba, burknął:

– A no, nie zrobisz nic, wola księdza.

Wesoła kolczasta gęba Pącha zmarszczyła się, jakby po piołunie.

– Młodyś, Ząbrz, to nie pomnisz, ale ja ci pomnę i Szysz pomni. Drzewiej inakszy bywało, wola była wieców a starostów, nie księdza. Szysz pomni i ja pomnę. Wszystko złe, odkąd Mieszka Kyryi Krysti przywołał, obcych świątków sprowadził, nowy ład wwodził. Byłem ci przy księdzu; kiej na wyprawę pójdę, zawżdy wielka moc bydła a niewolnych; wżdy napędził mię ksiądz. Przyszedł doń biskup i pry: „Lichy pomiot z Pącha, trza nagnać ji, nie godzi się wieszczka trzymać, gdzie stoi znak Kyryi Krysti”. Napędził mię ksiądz, a widziałem ci, kiej napędzał: pod płótnem palce rozstawił, bał się, że urok rzucę. A ja rzekę wam: abo to moc księdza a jego świątków jest bez końca? Patrzcie na dąb: wielki jest a mocny, ziemi się trzyma; zda się, nie zwali ji nic. A przyjdzie drwal z toporem i zwali ji. Rzekę wam, że i ksiądz taki dąb, jeno drwala nie ma – małymi oczyma przewiercał ich, kulili się z dusznego niepokoju, nigdy im takie dumki nie przychodziły do głowy. Po wysokim wiosennym niebie płynęły białe obłoki, pszczoły niosły na nóżkach kulki złotego pyłku, powietrze było niby sok brzozy, słodkie a rzeźwe, w piersi budziły się nie zaznawane nigdy uczucia buntu, chęć zrzucenia jarzma, w które ich zakleszczono, że ani drgnąć. Pąch marszczył kolczatą gębę, dukał:

– Baczcie, rozlecieli się gońce księdzowe po całym księstwie: zamyślił ksiądz wojnę z Niemcem wieść. A wiecie, jak jest w czas wojny: jeno powod a przewóz, a stróża, a osep dwakroć większy, a naraz trzykroć większy, a ludzi do drużyny daj, a wezmą one ludzie łup, to im pancerni z gardła wydrą; a ubiją kogo Niemcy, to go kruki i wrony odziobią, upiorem ostanie. Tfu! taki to przyszedł ład z Kyryi Krysti, wiedzcie. Ksiądz śle gońców po całym księstwie, myśli: pobije króla… – Pąch urwał, spojrzał bacznie po kmieciach, patrzyli nań przerażeni, tępo, bez ruchu, naraz Ząbrz się zerwał, dychał gęsto, zapytał, z trudem łapiąc oddech:

– A co będzie, jeśli krol… jeśli krol pobije księdza? – Pąch zaśmiał się, małe oczy zmrużył w dwie szparki, z kosmatej gęby wyszły słowa zmieszane ze śmiechem:

– Dobrze, Ząbrz… śmiały kmieć z ciebie, Ząbrz, chocia drzewiej woli nie pomnisz. Jeśli pobije krol księdza, tegdy wola nam. Spalim tegdy trzemy Kyryi Krysti, a świątkom po gardle… po gardle, psim synom. A na wzgórzu rozpalim stos… wiec zwołamy… a wola tegdy nasza będzie, nie księdza, starych w rodzie… a wieszczków… tegdy koniec będzie księdzu, a świątkom, a pancernym, a komornikom, a włodarzom. Koniec będzie! Pojmujecie to, co będzie, jeśli krol pobije księdza? – Patrzyli nań gęstym mruganiem wytrzeszczonych oczu, mróz im chodził po karku na takie gadki, strach dusił w gardle. Szysz przesłonił dłońmi pomarszczoną długą twarz, zajazgotał:

– Bieda, bieda, ludkowie, nie słuchajcie Pącha, zła to gadka. Usłyszy włodarz księży, jama nam abo topór. Zamyślił wojnę ksiądz, znak to, że trza tako. Trza tako. – Pąch poczerwieniał, oczy mu zaświeciły zimnym blaskiem, zasyczał przez zęby, nienawiścią i złością:

– Trza? Tak trza księdzu a biskupom, a świątkom, im to trza. Dla siebie zamyślił ksiądz jako mu trza. A nam trza czego innego: zrąbać znak Kyryi Krysti nam trza, cyrkwie spalić nam trza, gardła poderżnąć trza, słyszycie wy mnie! Tamto księdzu trza, a to nam. – Gromada się przykurczyła, spoglądała dokoła niepewnie, wciąż im strach chodził po skórze; ale czuli jednocześ­nie oskomę, jakoby pożądanie czegoś, zatajoną nieświadomą chętkę – może to oskoma od soku brzozowego, którego się opili? Pewno od soku.

Bezprym siedział na zydlu w sieni Radborowego dworu. Przez otwarte drzwi widać było konie, uwiązane do poziomej belki, wspartej w krzyżakach. Na obszernym majdanie kupa oszczepników pomorskich – w krótkich kożuchach bez rękawów, opalonych, z gołymi kołtuniastymi głowami. Gwar szedł z dziedzińca, parsk i tupanie koni, ktoś śpiewał pieśń monotonną i zawodzącą jak morze.

Przez miesiąc czekał Bezprym woli ojcowej. Ze ściśnionym sercem, z nadzieją i lękiem. Radbor sam był u Bolka, przyskakał wczoraj wieczorem. Bezprym nie kładł się, czekał. Wyszedł z dworu na tętent; stał w drzwiach, ściskało go w gardle. Miesiąc się wysunął nad czarny grzebień puszczy, srebrzył długie pasma chmur. Morze szumiało. Radbor ciężko zeskoczył z konia, Bezprym nie zdążył wyjąkać powitania. Stary wkroczył do dworu, nie rzekł słowa do ulubieńca, minął go, w milczeniu wszedł do sieni. Bezprym zawrócił za nim, Radbor zrzucił szłom i płaszcz, wyciągnął zza pasa miecz i powiesił go na ścianie; schylił się nad ogniem, zacierał ręce. Bezprym patrzył w milczeniu wielkimi czarnymi oczyma. Radborowa wyniosła piwo i mięso, przyklękła, by ściągnąć skórznie mężowi. Stary siedząc na ławie, podniósł ponurą twarz na wyrostka, burknął:

– Co gały wytrzeszczasz? Nie widziałeś to mnie?

Bezprym przełknął ślinę, nie odpowiedział. Radborowa mościła skóry na ławie. Stary siadł przy stole, mlaskał i siorbał, naraz z pełną gębą odwrócił się do otroka.

– Cóż, nie pytasz woli ojcowej?

Bezprym zrobił krok, stał dalej pośrodku wielkiej sieni, wciąż milczał. Czuł, jak mu walił młot w piersi, aż słychać było w skroniach: buch buch, buch buch! W gardło mu lazła twarda, kanciasta gruda… Radbor nalał, jadł i pił. Bezprym otwierał usta, zamykał, wreszcie wykrztusił:

– I co?… ojciec?…

Radbor nie odwrócił oczu od jedzenia.

– Po całym kraju gońce gnają. Wojna. Kazał mi brać drużynę, w pomoc iść.

Bezprym żuł gęstą ślinę, jakby i on jadł.

– A ja?

Stary pocierał głowę, odwrócił się gwałtownie. Patrzył długo na chłopca, we wzroku żal i gniew. Szczeknął:

– Ty?… – Skrzywił się, zaklął. – Ty?… Tobie ojciec kazał zostać? Tak mi rzekł: „Młody jeszcze Bezprym, oddajcie go biskupowi Rajnbernowi, Radborze. Niechże pozna lepiej wiarę świętą, a pieśni niech go biskup uczy”. Myślę, chce z ciebie świątka zrobić. – Wstał, podszedł do chłopca, ujął go pod ramiona, zajrzał mu w czarne źrenice, wykrzyknął:

– Świątka! Z ciebie! – Puścił go, wrócił na miejsce, ciężko siadł. Bezsilna złość nim trzęsła. Nie spuszczał ciężkiego spojrzenia z Bezpryma. I znów wydał stłumiony okrzyk:

– Z ciebie! Świątka! Bezprymie!

Bezprym stał nieruchomo, oczu nie odrywał od Radbora. Waliło się mu całe życie, wszystkie nadzieje, spodziewania i dążenia. W jednej chwili wyrosła przed nim pusta, martwa ściana. Radbor się namarszczył, mruknął:

– Ja cię nie odwiodę biskupowi, niechże mi twój ojciec głowę tnie. Lecz kiej odjadę, sam pójdziesz do Rajnberna, powiesz mu wolę ojcową. Idź spać nynie.

Bezprym miał jeszcze jedno pytanie:

– A… a Mieszka?

Kły Radborowi błysnęły w krzywym uśmiechu.

– Dostał drużynę otroków, na wojnę idzie. – Bezprym bez słowa opuścił sień.

Nazajutrz siedział na zydlu, słuchał gwaru drużyny z dziedzińca, przyglądał się Radborowi, jak wybiera się w drogę. Stary oparł nogę na ławie, wiązał do nogi ostrogę z żelaznym szpicem na końcu. Wyprostował się, pachołek podał ciężką zbroję z lśniących łusek – Bezprym słyszał ich połyskliwy szelest. Stary zaciągnął sznurki kaftana, nałożył zbroję przez głowę. Rozświetlił się od razu i zogromniał. Pachołek wiązał z obu stron rzemienie. „Szłom” – burknął Radbor, ani razu nie spojrzał na Bezpryma. Wziął oburącz – starymi, pomarszczonymi garściami – wysoki hełm ze spiczastym końcem, obity brązem w gwiazdki i kółka; ostrze świeciło jak igła. Teraz Radbor wyglądał na olbrzyma, chrzęścił przy każdym ruchu. „Pas” – mruknął znowu, odebrał go z rąk pachołka, zapiął, podszedł do ściany, zdjął miecz, zapchał go za pas z lewej strony, z prawej zatkał cienki trzonek siekiery. Na godnej ścianie wisiała tarcza kraszona na czerwono; i tarcza była kuta brązem. Radbor zarzucił ją głęboko na lewe ramię. Pachołek trzymał złoty łańcuch rycerski, w kółko wetknięty sztylet – woj włożył go sobie przez głowę. Stał tak uzbrojony w pełni, teraz dopiero spojrzał na skulonego na zydlu Bezpryma. Wąsy się poruszały pod hełmem – stary powiedział twardym, chropawym głosem:

– Kiej odjedziem, pójdziesz do biskupa, powiesz mu wolę ojca. Pomnij… – W oczach mu błysła groźba, lecz Bezprym nie rzekł słowa. Radbor mruknął jeszcze:

– Bywaj w zdrowiu… – Jakby czekał na mowę chłopca. Nie doczekał. Odwrócił się i – chrzęszcząc – wyszedł na dwór. Teraz zerwał się Bezprym. Na krzyk Czciborowego wojewody oszczepnicy zbierali się w kupę, pancerni już byli na koniach, osiemdziesięciu lśniących mężów. Podprowadzono wierzchowca Radborowi. Woj oparł się obu rękoma na karku konia, obunóż skoczył z krótkiego półprzysiadu, przerzucił nogę, poprawił się na siodle, ujął powody, bez słowa zawrócił na południe. Kupa ruszyła jak falujące zarośla.

Bezprym patrzył za nimi, wraz kurz ich zasłonił. Jeszcze słyszał okrzyk Radborowy z poprzedniego wieczora: „Ojciec chce z ciebie świątka zrobić! Z ciebie!”. Ten okrzyk zrodził bunt w jego sercu, chyba ten okrzyk? Nie miał zbroi rycerskiej. Wdział kubrak łowiecki, pas nabijany, który dostał od ojca, topór i mieczyk dziadowy; łuk i strzały. Potem nachylił się nad skrzynią: leżały tam dwa sztylety – od ojca i od Nieluba. Był blady bardzo, gdy tak patrzył na one, nie wiedząc, który wziąć. Twarz mu spotniała, ruszał wargami, lecz nic nie mówił. Dwa noże – dwie drogi: z ojcem lub przeciw ojcu. Jezu Kryste! Ojciec chce go oddać na świątka. Nie!

Bezprym pochylił się szybko, wziął nóż otrzymany w darze od Nieluba, zdecydowanym ruchem zarzucił sobie łańcuch na szyję.

Wtedy wybiegł, złapał swego pasącego się konia, założył uzdę, rozpętał, osiodłał, jednym skokiem był na jego grzbiecie. Uderzył ostrogami mocno, do krwi. Koń wspiął się, skoczył długim szczupakiem. Bezprym zawrócił go w stronę, kądy pojechał Radbor. Gnał, leżąc na końskim karku, blady, z czarnymi, świecącymi oczyma. Nie obejrzał się nawet za siebie – za tym, co zostawiał.

Wieść, którą przyniósł do wojów poznańskich goniec Bolkowy, była jak oścień rybaka, gdy uderzy w gromadę ryb – zagotowało się w drużynie. Poszedł hyr po szopach i gospodach – przez następne dni będą pić na umór, jak zawsze przed wyprawą. Czekali na nowego grododzierżcę, z góry wiedzieli: nim się zjawi, nim rozgości, nim się rozejrzy, będą hulać do woli, jak w bezpańskim Poznaniu. Ujrzeli go z wieczora, gdy – podpici już – gotowali się do uczty, mięso piekło się na paleniskach, w garach buzowała kasza, żłopali z wielkich kadzi piwo i miód. Komornik grodowy, Więtek, zrazu chciał dać im codzienną strawę, piwa po kubku na gębę, miodu nic – ale obiegli go tłumem, pyskowali. Kierz pierwszy topór wyciągnął i wrzasnął: „W grochowiny cię zawiniem a na rzekę puścim”; gęby mieli złe i zawzięte, stali rozżartą, czerwoną ciżbą. Komornik spojrzał w ten pokraśniały, dziki tłum, strach go wziął, dał im parę kłód miodu. Wtenczas chwycili go, posadzili na trzech sulicach, obnosili po wale dokoła grodu, wrzeszcząc na jego cześć – Więtek przechylał ku nim pomarszczoną wzdłuż i w poprzek twarz, w rozśmieszonych oczach trochę strach, trochę ważność, trochę gniew; wrzeszczał:

– Puśćcie mię, sucze dzieci, uronicie z wału na kamienie, kości nie zbiorę. Potom wam miodu dał, byście tak wydziwiali? – Ale tam! Zgarniesz to w kupę rozbuchaną drużynę? Podnosili jeno z obu stron sulice, kiwali w prawo i lewo, że Więtek ledwo się mógł utrzymać, ryczeli pieśni, w końcu przynieśli go do szopy, kazali przepijać do każdego z osobna; kiedy się pijany zwalił niby kłoda, wyłamali drzwi od składów, wynosili beczki i kadzie z piciem, wory z kaszą; połcie słoniny, kiełbasy i szynki – ho – hoo! pohulają przed wyprawą. Na cały gród strach padł: rozochociły się woje, każdy dźwirze zawierał a okiennice, w grodzie pusto, mysz nie przeleci między domami – niedobrze jest leźć w oczy wojom przed wyprawą. Grododzierżcy nie ma, ich teraz władztwo w Poznaniu.

Wyprawa… Pójdą na bitkę, na łup, na palenie siół, zabawią się z pojmanymi dziewkami, nażłopią się w zdobycznych grodach piwska, zaświecą w obcych ziemiach słupami pożarów, nabiorą zdobyczy i jeńców – dla nich wyprawa to łupieska chąsa, to wyjście z ciasnego grodu i codziennej nudy, to wola grabieży i mordu. Wyprawa… – dla nich ona, dla drużyny, dla pancernych, tarczowników, łuczników – skończyło się wszednie kwaszenie, nynie oni w lik idą, oni są najpotrzebniejsi, najważniejsi, pierwsi. Cały gród zataił dech – woje hulają przed wyprawą.

Pod wieczór byli już dobrze podpici, a gotowali się na całą noc. Na chłopa wysoko płonęły stosy, których w innym czasie nigdy by im palić nie zwolono – cały gród może spłonąć; ale będziesz to gadał z pijaną czeredą! Przygnali kilka krów z podgrodzia, w łeb krowom, wraz sprawili, pieką na ogniskach, piją, wrzeszczą, ryczą pieśni, okładają się pięściami, śmieją się z gadek, oblewają się wodą i piwem, dołają się, weselą, ksiądz wyprawę zamyślił, wprędce zjedzie, powiedzie ich na Prusów, na Weletów, na Czechów albo na Rusów – co im? Nie ich wola – dokąd, księdza wola – ich wola: nynie się radować i hulać.

Gród buchał wojackim gwarem, świecił łuną ognisk, falował niepohamowaną ochotą.

Wtedy to po raz pierwszy ujrzeli Ślepowrona, któremu ksiądz oddał Poznań po starym Gozdawie; Gozdawa przed miesiącem spadł na łowach z konia, rozbił o pień czaszkę, jak garnek, w trzy dni skończył. Ślepowron wjechał nie zauważony, stróża z wałów i wież zeszła zabawiać się z drużyną, piła i ryczała jak tamci; wrota zastał Ślepowron otwarte szeroko, wiedział już, na co trafił, twarz mu się skurczyła i zmalała w hamowanej, zimnej wściekłości. Dojrzeli go w blasku stosów – małego, krępego woja – jak stał milczkiem i patrzył. Miał kark, brodę, pół nosa i lewy policzek okryty oparzelizną – jakby go płomień polizał i zostawił nabrzmiałe, czerwone mięso – straszny był z tą krwawą gębą; oczyma błyskał spod rozrosłych brwi, istnych krzaków łoziny nad urwiskiem strumienia. Nie wiedzieli, jaki to człek do nich przyszedł – Bolko mówił o nim swej radzie, gdy wysyłał go do Poznania: „Jeśliby kamień wziął w garść Ślepowron, z kamienia by sok poszedł”. Kiedy gniewny był lub podniecony, mówić nie mógł, dusiło go, pluł urywane słowa, zimny strach padał wówczas na wojów: gęby nie odemknęli, powieką nie mrugnęli. Ksiądz zabrał go z Sandomierza, daleko z Sandomierza do Poznania, cóż mogli wiedzieć poznańscy, jaki to człek ze Ślepowrona. Skoro ujrzeli go, skoro poznali po trzymanym w ręku kiju ze znakiem księdza – krótkiej maczudze z węzłami sęków i guzów, ogładzonej od korzenia i okutej żelazem – szli ku niemu zwartą ławą, z krzykiem, z kubkami pełnymi miodu. Pierwszy podsunął się Czuwaj, kiwał się ździebko na nogach, odpił łyk z kruży napełnionej miodem, wyciągnął ją do Ślepowrona, ze śmiechem na pijanej gębie zaczął:

– Witajcie nam, gospodzinie, przepijam do was… – Ślepowronowi gęba się jeszcze bardziej skurczyła, w czerwonej oparzeliźnie błysnęły zęby, jednym krótkim ruchem, bez rozmachu, trzasnął trzymaną w ręku buławą w krużę, glina się rozsypała na okruchy, miód oblał Czuwaja i najbliższych; rozkrzyczana gromada zamilkła zrazu, jakby ją zamróz chwycił. Znieruchomiała. Karki zaczęły im pęcznieć, oczy błyszczeć, wargi rozchylać się z wściekłości; zda się – wraz skoczą na Ślepowrona, rozedrą go na sztuki; od razu ściana wrogości wyrosła między nimi, ale w tej chwili on ruszył na nich – mały, sękaty, z tą gębą pałającą surowym mięsem – buławę trzymał w garści podniesioną, jakby sam jeden chciał uderzyć na pijany, rozwścieczony tłum – parł ich przed sobą. Cofali się mimowolnie zbitą, dyszącą ciżbą, tyłem, w tłoku. Wparł ich przez wrota do szopy, stanął w progu, wtedy pierwszy raz krzyknął, krzyknął z trudem, jakby słowo stanęło mu w gardle, wyrzucić go nie mógł:

– Stróża! – Odpowiedziała mu sapiąca cisza, jabłko na szyi Ślepowronowi zadrgało, napęczniało, zda się, wyskoczy z szyi, usłyszeli zdławiony głos:

– Stróża!… Stróża wałowa wraz do mnie! – Coś strasznego było w tym głosie, stróżnicy się już przepychali ku niemu przez tłum; nie patrząc na nich, dusił z trudem:

– Na wały… ścierwy… do wież… wrota zawrzeć… gród by rozgrodzony chlew… zeszliście z wału, ja wam… rankiem wszyscy, co mieli dziś stróżę, przyjść do mnie… wen! – Spod swych nawisłych brwi obrzucił znieruchomiały tłum zimnym, szybkim spojrzeniem. – Gdzie komornik?… Gdzie komornik grodowy?! – Stojący obok Włodek przełknął ślinę, burknął:

– Pijany leży – na co usłyszał natychmiast:

– Wszystkie ci zęby wybiję – i grododzierżca machnął buławą, Włodek rzucił się do tyłu, nurknął w tłum. Ślepowron nawet nie spojrzał za nim, buławą dotknął piersi najbliższego, zapytał:

– Jak ciebie zwą? – Zda się, nie słuchał odpowiedzi, zwrócił się do drugiego:

– A ciebie?… Idźcie obaj, odnajdźcie go… komornika… wodą go zlać… otrzeźwić… dać go wraz do mnie… – oddech świstał mu w gardzieli – wy trzej… ogień wraz zalać… spalilibyście gród księdzu… ja bym wam… – Mrowie ich przeszło, patrzyli nań odurniali, bezwolni, ujarzmieni zupełnie. – Kadzie z piciem do składów… wraz… a mięso… całe żarcie… nic dzisiaj nie dostaniecie, głodni spać… a z rana… kiedy dur ze łbów wyjdzie… gotować broń… sulice a tarcze… ja wam!… – Odwrócił się gwałtownie, nie bał się stanąć plecami do gromady, poszedł w stronę księżej gospody, wówczas dojrzeli, że utyka lekko na prawą nogę. Ogarnął ich naraz nieprzytomny gniew, szaleństwo w tym gniewie, wybuchli wielkim krzykiem. Tamten nawet głowy nie odwrócił, kroku nie zwolnił. Gniew, jak w nich wybuchł od razu, tak od razu opadł, strach ich ogarnął, rzucili się spełniać nakazy, garści kaszy nie ukradli z garnków, jednego krążka kiełbasy nie ułamali. Nazajutrz od świtu chędożyli broń, naprawiali odzież, a przed stacją grododzierżcy czekała już stróża milczącą zbitą gromadą, pewna, że gniew Ślepowrona jest straszny, i czująca, że gniew ten jest zasłużony.

Twarde życie zaczęło się dla wojów poznańskich. Grododzierżca w każdy kąt nos wsadził, każdy topór obejrzał, każdą wiązkę strzał; źle było, jeśli byle źdźbło leżało inaczej, niźli on chciał. Kazał wojom drabin nawiązać, na wał poznański się drzeć, stróża lała na nich wodę; był mroźny wiosenny ranek, drętwieli z chłodu, żaden nie śmiał tył podać, z drabiny zejść. Potem na wielkie łowy poszli, smardów na nagankę nie zwolił Ślepowron zegnać, wszystko sami robić musieli – i sieci zaciągać, i zwierza gnać, i bić go, i sprawiać, i wędzić a solić. Od pełni do pełni tak ich ganiał, co dnia, spania było mało, nie popili się ni razu, trzymał ich w garści, że drgnąć nie śmieli. Po miesiącu zgromadził ich, stanął przed nimi jak pierwszego dnia, z kijem w ręce, mały, krępy, z gębą niby z surowego mięsa, spod bujnych brwi patrzył bystro, milczał długo, w końcu zaczął po swojemu z trudem dusić słowa:

– Ksiądz gońca mi przysłał… żebym mu… księdzu, mołwię… pięć dziesiątków pancernych słał… a pięć szczytników… Wojnę zamyślił ksiądz… A wiedzcie to… wojna… księdzowa to rzecz wojna… nie wasza… księdzowy to zamysł… A wy macie służyć księdzu, jak on chce… nie jak wy… jak on, mołwię… a zwoli wam ksiądz na co… abo z łupu co da… jego łaska. A nynie gotować broń… a odzienie… a sakwy… rankiem będę dziesiątki oglądać… konne i piesze… wybiorę. A baczcie… – Swoim zwyczajem odwrócił się nagle i pokusztykał szybkim, utykającym krokiem. Rozsypali się pośpiesznie nakaz spełniać, zdumieni, zaskoczeni: inna to wojna idzie niźli poprzednie wojny, które dla nich ksiądz wszczynał, by łupu im przysporzyć, by woli użyli. Zaciskały się pięści w bezsilnej złości, ale… – nie będziesz przecie buntować się przeciw Ślepowronowi.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji