Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja trzeciego tomu monumentalnego dzieła o początkach polskiej państwowości. Powieść historyczna z czasów Mieszka I i początków panowania Bolesława Chrobrego.
Potężna i niezwyciężona armia Henryka II prze na wschód, już stoi nad Odrą. Bolesław jeden tylko rozkaz wydaje - nie przepuścić! Jednakowoż za wielkie i za silne to parcie na Bolesławowe Księstwo. Giną tarczownicy, drużyny posieczone w lasach, spalone domostwa, mordy, rabunek i gwałty…. Ciżba ludzka, głodna i przerażona gna ku grodom, które trzeba zamknąć…
Co robić, jak przetrwać ten marsz tysięcy saskich wojów w szłomach…. Jaka będzie tego cena? Czy Księstwo się zbuntuje przeciw władcy?
Antoni Gołubiew we wspaniałej powieści, pełnej historycznych wydarzeń i historycznych postaci portretuje wszystkie warstwy społeczne – od pospolitego raba, po księcia Bolesława czy cesarza Ottona III. Splata losy bohaterów, tak jak splatała się polska państwowość, wytrwale, cierpliwie, w boju i politycznych rozgrywkach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 687
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dargorada zasnęła wreszcie. Zmordowana była; pomagała zwozić jęczmień, szła burza, pracowali do późna w noc, bali się ulewy. Wieczór był parny, ludzie pocili się, giezła lepły; żeby choć powiew – ciężko zawisła nieruchoma duchota; błyskało raz po raz. Dargorada stała na wozie, nogi miała szeroko rozstawione, Skorosz i Darsk widłami podawali snopy, Skra przynosiła dalsze kopice; uwijali się – łan był wielki, w trzy wozy zwozili, roby nosiły snopy na karku, a jeszcze połowa pola pokryta zbożem. „Żywo, otroki, śpieszajcie” – pokrzykiwała matka; nogi miała zdarte przez oset, snopy kłuły do krwi, zostawiały w skórze bolące zadziory. Dargorada zakładała drąg, chłopcy ściągali go sznurem, przyciskali jęczmień, zawracali woły do dworca. Ostatni wóz wieźli już pod ulewą.
Ledwo zgarnęła węgle na palenisku, przysypała je popiołem, zaraz się zwaliła na posłanie; zasnęła jak kamień, nie słyszała burzy przewalającej się nad porębą. Ale później przez sen dobiegł ją hałas, szczekanie psów, głosy na podwórcu; była tak umęczona, że nie mogła się obudzić, chociaż przez sen czuła, że dzieje się coś niezwykłego. Dusiła ją zmora. Przyszedł do niej Zabój, taki, jaki wyjeżdżał na wojnę – w pełnej zbroi, z bojowym toporem za pasem – wołał ją. Chciała się zerwać – jakby jej ręce i nogi związano. Szamotała się sama ze sobą.
Wreszcie się obudziła – przerażona. Siadła na posłaniu, bolały ją wszystkie kości. Nasłuchiwała – cisza, tylko sapanie córek. Siedziała chwilę, dygocąc z niepokoju, pamiętała, że straszyło ją we śnie. Wyszeptała pośpiesznie zaklęcie, położyła się.
Ale zasnąć nie mogła, leżała z bijącym sercem, patrzyła w mrok nad głową. Znów się jej zdało, że słyszy ruch za ścianami, tupanie konia. Podniosła się, podeszła do okna, pchnęła okiennicę – uderzył ją wilgotny chłód nocny, powietrze było rzeźwe, pachniało; burza przeszła, spomiędzy chmur błyskały gwiazdy. Cisza. Dargorada miała już wrócić do łoża, gdy dojrzała błysk we wrotach szopy.
– Ogień palą na sianie, smarki. Chcą, by całe obejście zgorzało – burknęła ze złością. Namacała w ciemku zapaskę, zarzuciła, poszła szybko ku szopie. Wyciągnęła rękę, by otworzyć wrota.
Naraz znieruchomiała, stała tak z wyciągniętym ramieniem, zesztywniała. Serce biło jej pośpiesznym dygotem, przez chwilę słyszała tylko stuk w skroniach. Zbrakło tchu, opuściła rękę, chwyciła się za pierś, drugą oparła się o ścianę. Powoli wracał jej spokój, już rozróżniała głosy, rozumiała słowa.
Lelum! Jakże to jest? Wrócił, a nie przyszedł do dworca, nie uczcił progu ni słupów u podcienia, nie legł do swego łoża z małżoną. Zakradł się do własnego domu jak zbrodzień, w nocy, w ciemku, po kryjomu. Przytuliła twarz do szpary we wrotach, dojrzała ich. Karsna stał z łuczywem w prawej ręce, w lewej trzymał kubeł z wodą, czerwony płomień oświetlał gadającego pośpiesznie Zaboja. Dargorada wpatrzyła się w męża, jakby pierwszy raz widziała tę długą, kościstą twarz, ruchliwe oczy, cienki nos i usta z wysuniętą dolną wargą; dojrzała, że wychudł jeszcze bardziej, a nigdy przecie krzty tłuszczu nie miał, żylasty był, łykowaty – gdy ją przygarniał, myślała zawsze, że pokaleczy ją sterczącymi gnatami; teraz wysechł zgoła na szczapę. Błyski płomienia latały mu po twarzy i w tych błyskach dojrzała, że ma przeciętą brew, długa blizna na czole dochodziła do ostrzyżonych włosów. Dargorada nie była młódką, widziała niejedno w życiu, sama obwiązywała rannych, posieczonych tak okropnie, że im mięso wisiało strzępami; widziała wstających po morze kościotrupów, którzy twarzy nie mieli, same jeno oczy w obciągniętej skórą czaszce i szopę włosów; widziała zagłodzonych i uratowanych z topieli, i zagnanych do półśmierci – nikt nie miał takiej twarzy jak nynie Zabój, niczyje oczy tak nie spoglądały, w niczyich wargach nie zataiło się równie wiele gorzkiej udręki. Dargorada patrzyła z przerażeniem, słyszała tępy stuk w uszach, oddychała szybko. Przemogła się, natężyła słuch. Zabój mówił:
– …pojmujecie to? Wypaplacie chociaż słowo… chociaż jedno słowo: nie uniosę głowy ni ja, ni nikt z rodu, kupka popiołu ostanie z świętych słupów. Pomnijcie. Na wielkie rzeczy się ważę, wysyłając was, otroków… A nikt nie ma wiedzieć, żem wrócił, nikt, pojmujecie?
Dargorada słuchała w napięciu przez stuk i szum w uszach.
– Weźmiecie najlepsze konie… Wronego i Rysia, pojedziecie do dnia – Zabój mówił podnieconym szeptem. – Zabrać jadło i sakwę z owsem, a tu… – sięgnął do pasa, w ciszy zadźwięczał niegłośny metaliczny brzęk – tu macie srebro. Nie błyskajcie nim ludziom w oczy, otroki nie mają srebra, niechże nie pytlują po grodach, że Zabojowe syny zbogaciały. Ale trza będzie co w drodze abo koń okuleje, abo inna przygoda, nie żałujcie srebra. Nie żałujcie, ważniejsza ta wieść niźli bogactwo w worku. Pojmujecie?
Teraz dopiero Dargorada oderwała wzrok od męża, spojrzała na synów: stali napięci, że – zda się – płótno na ramionach im trzaśnie, oczy z łbów wyskoczą; otwartymi ustami łapali oddech.
– Ty, Skorosz, polecisz na Podgórze, do stryja: niechże Władyboj migiem na konia siada, tu skacze. A Darsk… – Zabój zamilkł, jakby się zakrztusił, obie dłonie złożył na ramionach syna, odetchnął głęboko, przyciągnął chłopca do siebie – i tym swoim przeraźliwym szeptem:
– Darsk, nie godzi się otrokowi takich spraw zawierzać, jak ja tobie… Nie godzi się… Ale nie lza inaczej, od dzisiaj tyś już woj, niesiesz dolę całego rodu, bolej niż rodu: dolę księstwa. Pojedziesz do księżyca Bezpryma, nie wiem, gdzie nynie jest, wywiesz się. Rzekniesz mu wszystko, jakem ci bajał, wszystko. Powiesz, że u nas zbór… na Zabojowej porębie. A później odnajdziesz Zefrida, kapelana księdza, pojmujesz? I jemu powiesz. A ono masz pierścień… na znak. Dasz ów znak Zefridowi, nikomu bolej. Powiesz onemu Zefridowi, żeby pierścienia strzegł jak oka, więcej niż oka. A kiedy będzie trza, niech go śle… zresztą sam mu rzeknę na zborze. Ten pierścień – Zabój zająknął się – pomnij… A później wracaj i… choćby ci jęzor wydzierali, nikomu słowa nie piśniesz. I piwa nie lza wam pić ni miodu, jeno jeden kubek na raz. Pojmujecie?
Chłopcy słowa nie przemówili, dyszeli tylko; skinęli głowami. Dargoradę strach dusił: oto zwaliła się na porębę zła Dola, nie ujdziesz onej. Dłużej już białka nie mogła słuchać zduszonych szeptów w czerwonym migocie łuczywa, coś gnało ją do domu, jakby dom był jedynym schronieniem przed strachem. Zawróciła, szła, zataczając się, oczy miała szeroko rozwarte, w pewnej chwili dostrzegła, jak wąż się wije przez drogę, zabiega jej powrót do domu. Stanęła, wąż znieruchomiał, schyliła się – u nóg jej leżała brzozowa żerdź, biała kora błyszczała w ciemku. W tejże chwili ogarnęła ją radość: czegóż się trapi? Zabój wrócił. Wrócił! A wżdy bajali, że wszystkich, co ich ksiądz w pomoc Henrykowi ze Szwejnfurtu posłał, rozniósł król na strzępy. Dur ją napadł, abo co? Zabój wrócił – zabiedzony, wyschły, z posiekanym łbem – wżdy wrócił. Poderwała się od razu; jak wprzódy strach, tak teraz radość zagrała jej w uszach stukotem i szumem. Żar ją oblał. Pobiegła bez tchu, dopiero u rzezanych słupów – strażników ich domu – przystanęła. Serce jej wciąż biło. Wyciągnęła ręce, drżącymi dłońmi macała puchacza, tura, rysia i woja, w niemej podzięce za opiekę nad porębą i rodem, za powrót Zabojowy; nie wiedziała, że z oczu płyną jej łzy. Osuszyła je dopiero, gdy – odgarnąwszy na palenisku popiół – dmuchała w żar; nie mogła ułożyć trzasek, urwała pęk pakuły lnianej, z której chłopcy sznur skręcali, rzuciła na węgle; wraz buchnął żółty płomień. Zgarnęła szczapki, prędko otarła stół, zasłała go płachtą; pobiegła do jamy, przydźwigała stągiewkę z miodem, krajała chleb i mięso; z policy zdjęła kowany srebrem róg, otarła go z sadzy i kurzu, wetknęła do otworu w stole. Miała budzić córkę, już nad łożem stanęła, gdy przypomniała sobie, że nie chciał, by go widziano; sroka wypapla, niechże śpi lepiej – iii… pójdą we dwoje z mężem na poddasze, na siano. Wciąż lica ją paliły – była pewna, że wraz posłyszy ciężki krok Zaboja, wraz… Trzepnęła po odzieniu, spojrzała na nie: giezło całe pokryte zadziorami ostu, wąsami jęczmienia. Ściągnęła je, pobiegła do skrzyni, niecierpliwymi rękoma grzebała w najcieńszym lnie. Wdziała giezło – zapachniało chłodne płótno dziewczyńską młodością, wonią ostatnich dni przed małżeńskimi godami – zieloną mszycę, której nie wkładała od lat, poczuła ucisk tkaniny: pogrubiała w piersi i biodrach. Zaśmiała się, uderzyła dłońmi po udach, przegięła się. Nowe zawicie na głowie, sznur bisioru na szyję. Prędko, bez porządku wrzuciła odzienie do skrzyni, zatrzasła wieko.
Siadła, już teraz nie miała nic do roboty, tylko czekać. Czekała. Wielka cisza wisiała nad dworcem. Wciąż drgała w niej radość, spokojna i ufna. Wrócił. A wżdy bajali, że roznieśli ich w strzępy. Cóż może być gorszego niż przegrana bitka, niż rzeź pokonanych? Wyszedł z tej rzezi – wrócił. Ostanie na porębie – znów życie potoczy się cichym, spokojnym nurtem. Na moment wróciła strachem podsłuchana gadanina w szopie – odegnałą obawę. Nie jej rzecz, co Zabój zamyślił, dokąd synów śle: jego to rzecz, Zaboja. Jej czekać – przybranej – u nakrytego stołu. Drobny kamyczek w piersi nie zabije radości, nie zdoła zabić.
Wreszcie stąpanie na dworze – Dargoradzie ciepło podeszło pod piersi, pod szyję, ale się nie ruszyła. Oparta na dłoniach, patrzyła na drzwi, oczy jej lśniły by młódce. Skrzyp zawiasów, weszli synowie, Zaboja nie ma. Kobieta przycisnęła palcami policzki, aż zabolały zgniecione dziąsła. Wciąż siedziała bez ruchu przy nakrytym stole, w strojnym odzieniu. Synowie popatrzyli na nią koso, szybko zamienili spojrzenia, zdali się pomieszani. Darsk mruknął:
– Nie śpicie, maci? – Nie odrzekła nic, wciąż siedziała z dłońmi na policzkach. Pokręcili się po sieni. Skorosz ruszył w stronę komory, w drzwiach się odwrócił.
– Chcemy rankiem… – zająknął się – chcemy w puszczę… na zwierza jechać. – Spodziewał się oporu, powiedział twardo:
– Pojedziemy… Karsna ostanie, pomoże wam. Zboże zwieźlim, nynie roboty nie ma… – I naraz jakby z prośbą:
– Pojedziemy…
I na to nic nie odrzekła – wstawał w niej suchy, drwiący chichot, ale wargi nawet się nie skrzywiły. Chłopcy znikli w komorze. Karsna świecił im zapalonym u ognia łuczywem. Wyszli z pękatymi sakwami, znów na nią koso spojrzeli, Darsk drgnął w jej stronę, jakby chciał ku niej przypaść; nie zachęciła go żadnym gestem. Skorosz – wysoki, kościsty jak ojciec – położył rękę na ramieniu brata.
– Chodź.
Wyszli wszyscy trzej, szurgając nogami. Dargorada już nie kipiała radością – drobny kamyczek w piersi rozrastał się, gniótł; strach zawisł nad nią jak tuman, jak chmura. Nie podnosiła głowy, bała się, by ten tuman nie ogarnął jej całej. Ale jeszcze stukała w niej iskra owej zagubionej radości – Zabój wrócił, nie zginął, widziała go. Jeszcze czekała – może coś tam robi, konie sposobi do drogi, synom ma coś powiedzieć. Doleciał ją tupot kopyt, skrzyp odmykanych wrót. Teraz powinien przyjść – usłyszała jeszcze daleki okrzyk – Darsk czy Skorosz? – nie rozróżniła w oddaleniu. Potem nic – ściany skrzypnęły, Skra przewróciła się na posłaniu, zamyczała przez sen. Ogień przygasł, błękitne płomyki skakały na palenisku, żar się pokrywał popiołem. Dargorada wciąż siedziała przy stole, wciąż się wspierała na rękach.
Nie zanikła w niej radość – zawszeć jednego była pewna – Zabój wrócił; ale wiedziała już: nie przyjdzie do niej, do swojego dworca, nie obejmie władztwa nad porębą. Grozi mu coś – co? Tego nie wiedziała, tego nie mogła wiedzieć, o tym tylko synowie… Synowie – na chwilę poczuła dumę ze swych synów, którym ojciec powierzył tajemnicę by dorosłym mężom. Ale wiedziała, że groźba wisząca nad Zabojem jest straszna – większa niż bitka z silniejszym wrogiem. Większa. Ogarnia ta groźba całą porębę, cały ród, ich wszystkich. Ów tuman, wiszący nad nią, zajął pół nieba: nie drgnąć człowiekowi pod tym tumanem. Dargorada słyszała pod szopą jeno strzępek gawędy ojca z synami, niewiele z niej pojęła; nic w tej gawędzie nie było groźnego – tyle, by synowie nie rozpaplali wieści; cóż dziwnego, że Zabój powiadamia o swym powrocie brata, księżyca, kapelana księdza? Nic. Ale Dargorada widziała ich twarze – męża i synów; ale Zabój nie wrócił do własnego dworca – dokąd gości spraszał na zjazd – i skrył się w oćmie by zbrodzień; jego róg nie napełniony miodem, jego łoże puste. I przychodzi do Dargorady straszna myśl, że może lepiej by było – dla Zaboja i dla nich – by Zabój nie wrócił. Wzdryga się na tę myśl – gdzież się podziała radość, która ją przepełniała niedawno?
A może brzozowy drąg, który jej legł na drodze, był wężem, nie kawałkiem drewna? Może zesłała go Dola – na znak?
Kogut zapiał, zaszczekał pies, rozgdakała się kura. Trzaskała siekiera – to Paluch obrabiał tram na nową stajnię, którą mieli stawić od północnej strony – stary budował wciąż a budował, jakby chciał zawrócić na porębie bieg życia, który doprowadził Kwęków do zagłady i śmierci; nynie z każdym rokiem dźwigała się poręba. Skra się poruszyła na łożu, muchy ją budziły; siadła na posłaniu, przecierała oczy, przez otwarte drzwi i okna wpadał już blask ranka. Spuściła nogi; zawiązywała giezło u szyi, gdy zobaczyła matkę, siedzącą z policzkami opartymi na dłoniach – jakby śpiącą; ubrana była matka w piękny strój, siedziała przy stole godowym – ale obrus był nie poplamiony, żadna kość nie ogryziona, ręcznik na kołku nie zmięty. Nagle przestrach ogarnął Skrę, zmrużyła oczy, szepnęła zdławionym gardłem:
– Maci…
Na ten cichy szept Dargorada poderwała się ostro, powiodła po sieni nieprzytomnymi oczyma – iście jakby po mocnym śnie. Wstała, ale zachwiała się, musiała się oprzeć o deskę stołu. Zrobiła kilka kroków, jęła zwlekać z siebie godowy strój, zmięty rzucała byle jak do skrzyni. Ze stukiem zatrzasnęła wieko, obróciła się – wciąż z tym błędnym, nieprzytomnym wejrzeniem – rozglądała się po izbie, wdziewała codzienną, roboczą odzież. Skra patrzyła wciąż na matkę rozszerzonymi oczyma, spotkały się wzrokiem, wówczas Dargorada rzekła:
– Wiecie… ojciec… – I naraz jakby ją ktoś pchnął w pierś, Skrze zdało się, że matka się zachwiała; w twarzy jej córka dojrzała najpierw niepewność i lęk, potem głęboki żal, zerwała się z łoża, podbiegła do nieruchomo stojącej.
– Miałyście jaką wieść? Ojciec?… Siedziałyście jak na wspominkach… czy ojciec… – nie mogła wymówić.
Nikły uśmiech przeleciał przez twarz Dargorady i zgasł. Pokręciła głową.
– Nie… nie… – Potem pochyliła twarz, szepnęła ledwo dosłyszalnym wydechem: – Gorzej… – I po policzkach polały się jej gęste łzy.
Darsk raz jeno wyjeżdżał z poręby: gdy z ojcem i braćmi był u stryja w Turzycy – na wielkim zjeździe Turów. Odtąd wciąż o jednym myślał: o wyrwaniu się z puszczy. Ale teraz lęk go brał – nie lada posłanie wiózł, a ludzi nie znał ni dróg, ni kraju. Ojciec kazał mu jechać na północ – do przesieku wiodącego ku Odrze, później prosto na Poznań; droga łatwa, nie zbłądzić. Darsk kiwał się na koniu już trzeci dzień, przeciskał się ledwo znacznymi ścieżynkami, okrążał bajora, przejeżdżał w bród rzeczki i przeskakiwał strumienie – wciąż na północ. Człeka nie spotkał, puszcza się nie kończyła, brał go strach, czy nie zbłądził. Wedle słów ojca droga musiała już być niedaleczko. Darsk się niecierpliwił, śpieszno mu było.
Wyjechał na otwartą przestrzeń, przed nim płaski pagór, chłopak wolno się wspinał pod górę; w pewnej chwili usłyszał długie, jednostajne huczenie. Wstrzymał konia, źrebiec zaraz schylił łeb, usiłował uszczknąć trawy. Darsk uszy natężył – nie mógł pojąć tego monotonnego, równego szmeru. Jakby strumień kamieniami płynął czy tysiąc żaren z oddali zgrzytało, jakby na zachrypniętej dudzie wydawał ktoś jednaki, niekończący się ton. Huuuu… – co tam huczy? Głos był groźny, niepokoił dziwem, strach odeń szedł. W pewnej chwili koń uniósł głowę, zastrzygł uszyma, nastroszył się. Darsk chciał zawrócić, objechać wkoło, wsłuchał się: huczenie było i przed nim, i z prawa, i z lewa, szło bez przerwy wzdłuż widnokręgu; tylko z tyłu ukojny szum drzew.
Nie ominiesz tego huczenia, zalało całą drogę. Darsk rozejrzał się i ruszył konia. Jechał wolno, gotów do ucieczki. Wspiął się na pagór, ściągnął powody, stał, patrzył. Zaparło mu dech z tego widoku i tego dziwu.
Z lasu na zachodzie wybiegała droga, wiła się między polami, ginęła znów w lesie. Cała zawalona była wozami, końmi, bydłem. Szeroką ławą wisi kurz, złoci się w słońcu. Ludzie biegną, potykają się, krzyczą, biją woły i konie. Tłoczą się zbitą ciżbą – wszystko wali na wschód. Wóz na wóz, pieszy zmieszani z konnymi, ze skotem, z zaprzęgami. Drabiny nabite dzieciskami, świńmi, dobytkiem. Śpieszą na przełaj, z obu stron drogi, byle prędzej – szerokim pasem wydeptane nie zżęte pola, na łanach owsa pasą się konie. Pod lasem wielki zator, ciżba nie mieści się w wąskim przejściu, wrzeszczą tam, pchają się, biją. Krowy ryczą, bek owiec, okrzyki i klątwy, skrzyp niesmarowanych osi, kwik świń, płacz dzieci – gęsty gwar zmieszany w jedno niekończące się huuuuu…
Taka to była droga ku Odrze, na którą Zabój wysłał syna. Darsk z wolna jął zjeżdżać na dół, ukosem ku lasowi. Nikt nań nie zwrócił uwagi. Chłopak się dowlókł do lasu, zmieszał się z tłumem.
Droga była wąska i wyboista. Miejscami wóz ledwo przejdzie – gałęzie biły jadących po twarzy. Nikt nie zważał, popędzali woły i konie – aby prędzej. Korzenie drzew węźliły się pod kołami, wóz podskakiwał, trzaski i chrzęst, skrzeczenie niemowląt. Klaskanie pałki na kłębie wołu: „Wio, maluśkie… wio, ścierwy zatracone”; wół kiwa głową, macha ogonem, nie przyśpieszy kroku, idzie, ruszając równo łopatkami. W ludzkich oczach otępiałe przerażenie. Słońce smali, przesiek drogi zalany upałem. Kurzy tysiąc kopyt i nóg, po wierzchołki drzew zawisł pył, pokrywa brudem twarze, skrzypi w zębach. Ni powiewu, tchu brak, dusi.
– Wody… – szepcze leżąca na słomie baba, wargi ma poczerniałe; pękaty kmieć, kiwający się podle drabek, odburkuje:
– A oo… polecę to w las strugi szukać… Czekaj, dojedziem rzeki, będziesz piła… – Stęknięcie w odpowiedzi.
Gromady pieszych, na plecach toboły związane w płachty; węzły. Białki z dziećmi na rękach, starzy z kosturami. Młode chłopy rozpychają się łokciami, przebijają się siłą. Jakaś baba stanęła, oczy w słup, ręce do góry, wrzeszczy nieprzytomnie; kupa obok się śmieje, pokazuje palcami.
Droga wspina się znów na wzgórek, niżej uskok zarośnięty chaszczami. Na zakręcie zbity kłąb ludzi i wozów.
– Ejże, nie najeżdżaj! Nie widzisz: koło spadło.
– Będziesz to drogę zawalał, zakało! Zjedź na bok.
– Kajże to: na bok? Bajoro tam a gąszcz. Nie wylezę na drogę, stromizna.
– Ciuuu… na bok! Będziesz tu szczekał… zawalidroga.
Naparła się para wołów. Z tyłu lecieli już ludzie, czerwoni, zgorączkowani.
– Co stoicie? Co stoicie, sucza wasza mać! Drogę dawać!
– Koło mi zleciało.
– Łajno tam z twoim kołem… Wen ji… na bok! – Dziesięć garści chwyciło drabki, zwaliło wóz wraz z dobytkiem, posypały się worki i skrzynie, nikt nie zważał na wrzask chłopa, na jazgotanie białki i przeraźliwy krzyk dzieciarni. Młody drągal z małą głową osadzoną na długiej, cienkiej szyi zeskoczył wraz z wozem, sypał gęsto przekleństwa:
– Widzita ich… ludzie to? kmiecie? czy zbóje? Pewno że zbóje, ścierwa, wóz zwalić, a wołu, tfu zaraza! – Palcami macał między gratami, znalazł suszoną kiełbasę, sery, pośpiesznie pchał wszystko do sakwy, oczy mu latały, z ust sypał się grad przekleństw:
– Mór by im wątpia wyżarł… padłojadom… ręce, nogi by im pokręciło.
Kmieć stał nad wywróconym wozem, wargi się mu trzęsły. Naraz obrócił zapadłe oczy na długoszyjego drągala, zaskomlił:
– Pomóżcie… koło założym, we dwu podźwigniem wóz w górę… pomóżcie… W onym worku mam piękny nóż z rzezaną rękojeścią, dam wam… pomóżcie…
– Pomogę – gadał prędko drągal, małą głową kręcił na wszystkie strony, łypał oczyma; ręce szybko przecinały worek, grzebały we wnętrzu, wyciągnęły nóż, sznur bisioru, garść srebrnych ozdób, klamrę – pośpiesznie pchały za pazuchę. – Pomogę… czemu nie – krzyknął cienko – skoczę jeno po drugów, trzech nas jest, społem w mig wydźwigniem wóz. – Jednym skokiem był już na drodze, przechodziło właśnie stado krów, przeparł się gwałtem, zginął w ciżbie. Gonił go przeraźliwy wrzask białki:
– Łapaj… łapaj… nastojcie! Chycił cosik, widziałam, jak chycił... – Głos jej ginął w przeciągłym huczeniu unoszącym się wraz z pyłem nad drogą.
Dwa dni przepychał się Darsk przez ciżbę, niewiele mógł pośpieszać. Konia karmił – jak inni – na polach z owsem; siodła, jakie napotykali na drodze, były opuszczone; wszystkie płoty popalone na ogniskach, klecie do pół rozebrane, zboże rozwłóczone; w izbach nieład, tysiące nóg je przetupało, tysiące rąk przewróciło do cna – żadnego sprzętu całego; skorupy garnków, pierze na klepisku, na ścianach, na powale; kupy półzgniłej słomy. Wszędzie po drodze moc dobra, rozsypane ziarno – reż, proso, jęczmień – po chlebie depcą ludzie, tratują zwierzęta. Skrzynie, wory, toboły, węzły, kosze – narzędzia i naczynia – radła, brony, motyki, grabie – rozbite beczki i puste klatki na ptactwo. Martwy koń wyciąga nogi, sztywne, śmiesznie długie, głowa odrzucona daleko w tył, zadarta, zęby wyszczerzone, straszne; śmierdzi już. Poćwiartowane trupy krów, padło owcy; psy kupami obsiadły ścierwa, żrą, gryzą się między sobą – warczące kłębowisko. Ludzie się wciąż pchają stadem, w pośpiechu, w gorączce. Ten i ów zwali na wóz porzucony wór żyta, kadź z mięsem, zrzuca drugiego dnia pod nogi jadącym; ani się obejrzy za utratą. Obłędny strach gna to mrowie, raz wraz kłębowisko ogarnia dzika trwoga: „Idą… idą…” – wszystko się pcha na oślep, gniecie, tłoczy, tratuje; samotny wrzask rozcina monotonne huczenie, wzbija się ku górze, odrywa się od kłębowiska, leci nad szumiącym lasem, roztapia się w dali. Niektórzy odwracają w tył głowy, przerażonymi oczyma wypatrują na widnokręgu, usta otwarte do krzyku, a głosu nie wydadzą; zimnica trzęsie ludźmi; są tacy, co gotowi są gonić w las na ślepo, gdzie oczy poniosą; inni, przygięci do przodu, smagają zwierzęta, woły prą w tłum, bodą pochylonym łbem; chłopisko odwraca się, toporem między oczy, wół zwala się na ziemię, krzyk kobiet. Wieczorem przy ogniskach trwożne gadki:
– Mołwią, nastają już Sasy. Już wbiły się w puszczę, ludzi rżną, w niewolę pędzą.
– Dzisiaj dyrdał na południe kmieć, poraniony był. Strach, co bajał.
– Na południe?…
– W las. Bajał, że Welety zaleciały drogę od przodu. Bardzo rozeźlone Welety na księdza. Bajał, mnogo luda pobiły, na pół chłopa trupy leżały, on jeden uszedł.
– Lelum, Welety!… Welety… To jak iść?
– Nie ma gdzie iść: pod topór idziesz a pod sulicę.
– W las by nam… jak ów kmieć… w lesie nie znajdą.
– Aao, mędrek… Sasy szeroko idą, puszczę rąbią, a palą. Nie zmieścić się im w przesieku, ławą idą. Wszystkich niewodem wygarną. Nie ujdziesz. Abo żywego spalą… z lasem.
– To jakże nam: z przodku Welety, z zadka Sasy? Jakże to, kaj iść?
– A no… głowę dasz. Wszyscy głowę damy.
– Lelum…
Od wysoko płonącego ogniska huczą młode głosy:
A ty mu…
psiemu synu!
Bez łeb… bez łeb!…
psiemu synu!
A tegdy
psiemu synu!
Bierz łup… bierz łup…
psiemu synu!
– Hoo… Hoo… – wrzask pełnym gardłem, śmiech, gwar, rozpasanie. Piski dziewcząt, chichoty, przekpinki. Dziecko płacze, zawodząc, matki woła. Zwaleni pokotem mężczyźni chrapią chórem, któryś jęczy przez sen. Kłótnia o zagubiony topór czy skradzioną sakwę, na jaskrawym tle ognia dwa czarne cienie wzięły się za łby, widać, jak się okładają pięściami; zwalili się obaj. Za linią światła przestraszony tupot, spętany koń skacze obu nogami: ta, ta, ta, ta, ta, ta… Zerwał się wiatr, w gałęziach szumi. Płynie gwiaździsta noc.
Nad Odrą uchodzący zawalili cały brzeg. Gotują tu, śpią, jedzą, gadki bają. Gwałt mniejszy – na prawym brzegu wielki obóz, woje, dodaje to pewności – pono sam ksiądz w stanie siedzi. Niemcy jeszcze daleko – bają – z Weletami jeszcze się nie połączyli. Czechów wciąż nie ma. Nad rzeką upał nie tak doskwiera, pełno golców w wodzie. Kmiecie drzewa tną, płety zbijają, nie zwolił ksiądz brodami się przeprawiać, iżby nie dać śladu, kędy rzekę przejść można; a tu łodzi mało, wszystkie cały dzień w ruchu, tam i z powrotem, wożą ludzi, krowy, dobytek. Ale tylko na płetach przeprawi się taka ciżba – tysiąc siekier warczy.
– Bez potrzeby tak gnalim: zboże rzuciłem, dwie owce zaginęły mi w tłoku, a tu pięć dni siedzę. Sasy za lasami, abo i całkiem nie przyjdą.
Chłop był niski, przysadzisty, naprawiał jarzmo, podniósł głowę, wyburczał:
– Iii… nie przyjdą. Obacz no, jaki stan księdza na tamtym brzegu; dla ciebie zegnał ksiądz tyle wojów? Ani się obejrzysz za Sasami, gady zrobią już tu igry, nie bój się.
– Przeprawim się, nim nadejdą…
– Jak przeprawisz się, czym? – Kmieć aż strugany kołek cisnął w złości na ziemię. – Czym, pytam?
– Na plecie…
– Wisz ji, świńskiego ryja. Na płecie… na płecie… – przedrzeźniał. – Drzewo trza wlec aż z lasu, wisz, kęs drogi. Zwlokłem, po ostatni pień pojechałem. Wracam, tfu! na psa… już mi rozciągnęli wszystko, płet sklecili, płyną, naigrawają się. „Dobre drzewo, dziadku, nadało się”, rękami kiwają. Ja kiej kozieł nad wodą stoję, krzyczę: „Wracajcie, psie krwie…”, ale tam, wrócą to! A na tamtym brzegu już dziesięć rąk po płet się wyciąga, skoczyli, drągami po dnie, popłynęli. Teraz baba pilnuje pniów, samojeden wożę, ale wiele tam upilnuje baba: spod rąk jej rwą, nie zważają na wrzask, jeszcze kpinkują z białki.
Darsk teraz dopiero – podczas drogi i u przeprawy nad Odrą, gdy zalało go dzikie przerażenie uciekającego tłumu – pojął w pełni gadkę ojcowską; pojął, co znaczy, że wali się księstwo. Tak ojciec powiedział: „wali się”. Albo to dom – księstwo – kleć czy trzem, który może się zwalić? Wżdy księstwo to ksiądz i drużyna, i woje: cały wielgachny kraj, mnogo ziem – nie przejedziesz ich przez dzień, ni przez dziesięć dni, może przez miesiąc… ileż to czasu jechało się do stryja, do Turzycy, a wżdy Turzyca nie na końcu księstwa, hej! gdzie tam ów koniec? Teraz – patrząc na rwącą rzekę oszalałych w strachu ludzi, pojął Darsk: iście, wali się księstwo. Całkiem niby zbutwiały dom albo trzem. Wszystko teraz pojmował Darsk, gdy tak stał i patrzył na kłębowisko u brzegów Odry – prawie gadał ojciec, tylko to im pozostało: ratować ród, by nie przygniotło ich walące się księstwo. Przecie ci wszyscy grzebiący się niezdarnie przez Odrę na tamten brzeg mieli domy, obejścia, rodziny i rody; a teraz co z nich? – kupa mierzwy niesionej przez prąd.
Darsk jechał przez obozujące mrowie – ludzie się rozłożyli bez ładu i składu, gdzie któremu wół stanął. Niektórzy popletli szałasy, przed wejściem kulają się dzieciaki, im radość, wola; malec wypiął brzuch, założył ręce do tyłu, przygląda się jadącemu wojowi. Kupa otroków igra kamieniami, podrzucają po dwa, po trzy, po pięć, łapią, śmieją się. Białka z opadniętym zawiciem dziobie siekierą drzewo na ogień, pokrzykuje w głąb szałasu. Trzech mężczyzn stoi nad rzeką, uradzają półgłosem. Tu i tam kupki ludzi pośpiesznie wiążą płety, ostrożnie wpychają wóz, wwodzą krowy; koń przysiadł na zadnich nogach, zaparł się przednimi, szyję wyciągnął, głowę cofnął, szczerzy zęby, w oczach przerażenie; wielkie chłopisko próżno ciągnie co sił za powód, drugi wali po kłębach; koń chrapie, cofa się. Ktoś krzyczy z wysokiego brzegu:
– Łeb mu okręćcie szmatą, a później zadem go pchać, zadem… Inaczej nie wwiedziecie.
Zapach wody i szlamu rzecznego pomieszany z dymem ognisk. Odra płynie czarnym nurtem, płaską falą bije o brzeg. Dziewczyński głos zawodzi:
…chodziłam, śpiewałam,
śluzami cię opłakałam…
Chłopak leży u jej nóg, dziewka przeczesuje mu palcami włosy, patrzy daleko, uśmiech się jej plącze na wargach… Smutny to uśmiech.
Darsk próżno się tłukł pół dnia nad rzeką, nie znalazł przeprawy. Nagabywania jego zbywano śmiechem lub milczeniem: wielu było takich jak on – aby na tamten brzeg. Wiódł za powody konia, chwiał się na nogach ze zmęczenia. Okrzyknął go siedzący w kucki człowiek, który mieszał łyżką w garnku zawieszonym na zadartym w górę oju; pod warzą płonął ogień.
– Co tak obijasz nogi, łazisz tu i tam, konia ciągasz za sobą? – Powiódł okiem po bokach wierzchowca. – Tęgo ji zgnałeś. Tak cię w zadek strach zagrzał?
– Ech! – mruknął Darsk, zapachniała mu polewka z garnka. – Co wydziwiacie, ojciec? Dajcie lepiej warzy, od pięciu dni suche pcham w kałdun, zimną wodą popijam.
– Od pięciu dni… pewno, jeno ryba zimną wodę lubi. Chodź, chodź, starczy dla obu. Zawsześ gość, chociaż pod ojem – śmiał się chrapliwie, wiercił chłopca wesołymi oczyma. – Uwiąż konia do drabek… czemuś wprzód tego nie zrobił?
– Bałem się… uwiódłby kto – mruknął Darsk, wiążąc źrebca. Stary się zaśmiał.
– Pewno… nynie na konia każdy łasy… taki czas. – Chłopiec przysiadł na trawie, rękoma objął kolana, spojrzał nieufnie. Tamten to zauważył:
– Myślisz: ja? Niby takoż na twego konia? – Znów śmiech mu przeleciał przez jarą twarz, posiatkowaną czerwonymi żyłkami; spod krzaczastych obwisłych brwi patrzyły drwiące oczy. – A no… patrzaj dobrze: i mnie nada się koń. A popuść go dłużej, niech poszczypie trawy, nim przejdzie w cudze ręce. Ty skąd?
Darsk nachmurzył się lekko.
– Od stryja wracam… do ojca. Ojciec podle Poznania siedzi… – plątał się lekko – tamok nadanie ma… od księdza… był w drużynie księżej… – Stary patrzył na chłopca spod oka, nalewał do miski gęstą, tłustą polewkę.
– Masz… Jedzże w zdrowiu. Znam kraj podle Poznania, jak się zwie siodło ojcowe? – Darsk siorbał, udał, że nie słyszy pytania, natężał pamięć: jakie są siodła podle Turzycy? żadnego nie mógł przypomnieć. Stary znowu się zaśmiał:
– Jakoś niesporo ci bajać – nie spuszczał oczu z pokraśniałej gęby chłopca – a no, co mnie do tego, skąd jedziesz i kądy. A zjesz, dawaj: naleję drugą miskę.
Darsk trzepnął dwie michy polewki, poczuł znużenie i ociężałość, oczy się mu kleiły, przeciągnął ramiona, ziewnął. Był już czerwony wieczór, słońce dotykało lasu, ciemnym fioletem kładły się wydłużone cienie. Gwar obozowiska przygasł, gdzieś konie rżały, trąbił róg. Przez rzekę przeprawiała się setka wojów, wyskoczyli na brzeg, łomot szedł wokół, gdy kupą walili na zachód. Darsk rozglądał się sennymi oczyma. Stary klepnął go po ramieniu.
– Śpik cię morzy i tak nie przejedziesz dzisiaj na tamten brzeg. Legnij, prześpij się u wozu. Wiem – zaśmiał się, widząc wahanie chłopca – o konia się boisz. Pluj na strach… i tak gdzieś spać będziesz. A choćbyś powody w garści trzymał, znajdzie się taki, co je u uzdy utnie, rankiem zbudzisz się i jakbyś za ogon jaszczurkę trzymał: ogon w garści, a gad już między chrusty uszedł.
Wyciągnął z wozu kożuch, terkotał:
– Na, połóż się, a okryj… noce nynie chłodne, rosa… Śpij. A o konia się nie troszcz, nikt ci go nie powiedzie. – Darsk już zasypiał, przez sen słyszał jeszcze gadaninę starego niby burczenie potoku.
Rankiem, gdy mu słońce w twarz zaświeciło, zerwał się, siadł od razu, oczyma poszukał konia; przy drabkach, gdzie go wczoraj uwiązał, było pusto; serce chłopcu stanęło. Już był na nogach, rozejrzał się: koń tarzał się właśnie o dziesięć kroków dalej. Przewrócił się na brzuch, uniósł się na przednie nogi, chwilę trwał tak, niezdarny i śmieszny; wnet się zerwał, zaczął gryźć trawę – nawiązany był na długim sznurze. Ogień pod garnkiem już się palił, Darsk usłyszał rozśmieszony głos:
– Dumałeś, że go nie ma… dobry woj z ciebie, uwiązałeś go krótko: jakby stał z suchym pyskiem przez noc, niedaleko by cię zawiózł.
– Mam owies – poczerwieniał chłopiec – ale dobrzeście zrobili… Bałem się. Teraz napoję go, wraz wrócę.
– Wróć – krzyknął stary – wczoraj w smak ci poszła moja warza. I dziś będzie nie gorsza… – Patrzył uważnie za odjeżdżającym.
Przy jedzeniu stary zasypał chłopca pytaniami: kto, skąd, po co jeździł do stryja, jak dawno, z jakiego jest rodu? Wciąż go wiercił oczyma. Darsk spochmurniał, jadł, odburkiwał. W końcu rzekł:
– Dobrzeście mię ugościli, ostawajcie w zdrowiu. Pójdę przeprawy szukać.
Stary się zmarszczył.
– Nie tak łacno. Wczoraj pół dnia zabawiałeś się w kurę, co wysiedziała kaczęta, po brzegu lata i kwokta na wodę. I dziś będzie pewnikiem to samo.
– Wżdy nie będę siedział tu bez końca. Czas mi do ojca wracać.
– Wiem tu o takim – stary zgarniał węgle ogniska, gadał od niechcenia – co przewozi przez rzekę. Wielką ma łódź, szeroką: i konia wwiedziesz na oną.
– Gdzież ów przewoźnik?
– Ale on… – stary włożył garnek do wozu, grzebał tam w środku – on za dobre słowo nie przewiezie. On tu ma kleć… na brzegu… żyje z łodzi. A nynie dla niego żniwo: kiej nynie się nie dorobi, nigdy się nie dorobi.
– Dam mu płatę… dobrą – gorączkował się Darsk.
– Iii… – przeciągnął stary – pewno płat lnu abo dziesiątek kruszy solnych. Nynie są tacy, co i kowanego srebra nie pożałują przewoźnikowi.
– Znajdę i srebro… obrąbek, i ja nie pożałuję.
Znowu spojrzenie spod oka.
– Srebro… srebro masz? Oo, widzę nynie, że ojciec twój nie byle smard, iże parę dziesiątków pni wypalił w puszczy i krobię prosa sieje, kiej syn jego z moszną srebra jeździ. Oo… jeśli srebro masz, pogadam z Kamieszem… z onym przewoźnikiem… pogadam, może przewiezie. Poczekaj no tu, wraz wrócę. – Wyciągnął z wozu kostur, poszedł, Darsk patrzył za nim, aż stary zginął mu z oczu.
Siedział, spoglądał w budzący się i już buchający gwarem obóz. Płonęły ogniska, dym prostymi smugami szedł w niebo, ginął w błękicie. Znad rzeki wciąż dochodził gorączkowy stuk siekier rąbiących drzewo na płety, plusk spuszczonych w nurt pni, okrzyki na woły.
Stary powrócił rychło. Przewoźnik miał twarz szeroką i płaską jak krągła deska do ciasta, w środku mu spiczasty nos sterczał, niby dwa błyszczące ziarnka soczewicy śmiały się małe oczy. Stary wskazał palcem na Darska.
– To i jest on bogacz, iże chce srebrem za przewóz płacić, tak mu śpieszno. – Płaskolicy zmarszczył swój długi nos, że całkiem podobny był do ptasiego dzioba, zagadał prędziutko i przymilnie:
– Zrazu widać, że nie lada to chłyst, że nie wyskoczył wronie spod chwosta ni zajęczyca nie wygrzebała go w bruździe. Obacz no, jaka to odzież na onym, wielmożna odzież, a jaki koń; i dla księdza nie byłoby gańbą na takim koniu jeździć. A no, przewieziemy was, dajcie mi ćwierć grzywny srebra, jeno ćwierć grzywny, migiem będziecie na tamtej stronie.
– Ćwierć grzywny!… – wykrzyknął Darsk, gniew go poniósł na chciwość przewoźnika. Tamtemu ziarnka oczu świeciły pochlebstwem.
– Abo to nie macie nabitej moszny, abo to mnogo? Iii, tam… co dla was jest ćwierć grzywny, jeśli się wam śpieszy. A śpieszy się wam… – na bezwiedne kiwnięcie Darska głową, strzelił palcami – widzę to dobrze, że się wam śpieszy… Pewno, nie byleście kto, z nie byle jakiego rodu, widzę to. Jak zwą waszego ojca? – pytanie by strzał bata, małe oczka świdrują Darska, dowiercają się do wnętrza. Stary się zaśmiał:
– Ej, mój gość nie lubi o rodzie swym bajać, jego to rzecz. Nie twoja, Kamiesz…
– Pewno, stary, pewno… nie moja – chichotał Kamiesz – moja przez rzekę wozić takich, co srebro mają, srebrem płacą. Nie pojedziecie ze mną, trzy dni będziecie na pobrzeżu łazić, przewoźnika nie znajdziecie, później i grzywny srebra nie pożałujecie, kiej Sasy nadciągną. – Darsk naraz głową kiwnął, przestraszył się: prawda, może trzy dni łazić i łodzi nie znaleźć.
– Wieźcie. Gdzie wasza łódź? – Tamci zamienili szybkie spojrzenie, Kamiesz zagadał pospiesznie:
– Niedaleczko stąd. Chodźcie, chodźcie. A łódź moja dobra, koń się dobrze pomieści i wy… – Poszli. Istotnie, do pochylonej wierzby przywiązana była łódź, siedział w niej obrośnięty włochaty wyrostek z drągiem w ręce. Koń boczył się zrazu, gdy mu deski zachybotały pod nogami; ale Kamiesz wyjął dwa brzozowe patyki związane rzemieniem, założył koniowi na nozdrza, wwiódł gładko. Śmiał się:
– Dziwicie się, jako to z dudką w nosie koń robi się miękki? Musi umieć przewoźnik konia na czółno wwodzić. – Darsk ujrzał, że staruch, co go gościł, gramoli się również do czółna. Spytał zdumiony:
– I wy się przeprawiacie?
– A no… – zaśmiał się tamten – kiej darzy się dobry przewóz?… Dureń by nie jechał, prawie gadam?
– A wasz wóz?
– Iii, to nie mój. Brata. Już tam niech biedzi się brat, jak go na drugi brzeg przerzucić. Nie moja dumka, bratowa… – Znów spojrzeli z Kamieszem po sobie.
Wiosła pluskały, pod dziobem łodzi chrobotał prąd, koń się strachał, Darsk trzymał go krótko przy pysku. W środku rzeki Kamiesz spytał:
– Jedziecie na Poznań?
– Hm… – chrząknął Darsk niewyraźnie; na płaskiej twarzy przewoźnika widoczna uciecha, oczy błyszczą. Wysoki brzeg już się zbliżał, rósł w oczach; w wodzie odbijają się białe obłoki, świecą, pod brzegiem pasmo czarnej zieleni, rude pnie sosen strzelają w głąb. Powiał wiatr, zakołysał się cały obraz, zadrgał. Dopływali.
– Gdzie srebro odważym?
Kamiesz wskazał na marną kleć u brzegu. Poszli we trzech.
Chłopcu śpieszyło się do odjazdu, czuł się nieswojo między obu drugami, wolał być sam. Odważyli srebro, dał ćwierć grzywny, pożegnał z Dadźbogiem, skoczył na konia. Nieopodal trzech wojów dłubało koło przechylonego wozu, wyładowanego snopami; gdy Darsk podjechał bliżej, dojrzał, że nie snopy leżą na wozie, lecz wiązki strzał. Wstrzymał konia, zagadnął:
– Bywajcie w zdrowiu. A kaj to droga na Poznań? – Rosłe drabisko, pochylone nad rozworą, zadarło głowę, Darsk usłyszał skrzekliwy głos:
– Ejże… obróć się, a patrz na ogon swego konia… po przeciwnej stronie będzie Poznań. – Ale towarzysz draba stuknął dłonią po udzie, powiedział ze śmiechem:
– Zawsze ciebie durne gadki się czepią, Żyłka. Droga na Poznań?
– A ów przesiek w lesie – wskazał palcem – to i jest ona droga. – Darsk uderzył konia piętami, poszedł truchtem.
Niedaleko odjechał, gdy usłyszał za sobą tętent – jakiś człek gnał na złamanie karku. Odwrócił się, tamten nadlatywał: płaska szeroka twarz, w środku długi dziób sterczy – Kamiesz. Darsk ze zdziwienia wstrzymał konia, zrównali się: tamten sypał dżdżem słów:
– Uff! bałem się, że was nie dogonię. Mam ci tam swoje dzieła… w Poznaniu, we dwu weselej jechać. A i drogi pewnie dobrze nie znacie, pokażę. – Darsk taił czoło zdumiony: po co może jechać przewoźnik do Poznania, skąd konia wziął? źrebiec był rosły, czarny, nie lada jaki. Nieufnie spytał:
– Jakże to tak… łódź ostawiliście? I zrazu… na Poznań? – Kamiesz śmiał się.
– Iii… nazbierałem na przewozie. A łódź. Otrok ostał, już go tam stary przypilnuje, we dwu powożą. Co mnie? zbrzydło.
– Zbrzydło wam? – powtórzył nieufnie Darsk. Co miał robić, ruszył konia. Droga tu szła na stromy pagórek, gdy dojechali szczytu, Darsk stanął, obejrzał się.
Szerokim nurtem płynęła Odra. Na tamtym brzegu – jak okiem sięgnąć, niemal po las – czernił się obóz; aż tu dolatywał przytłumiony gwar. Na rzece wyładowane płety – wszystkie na ten brzeg. Drogą, wybiegającą z lasu, płynął wciąż czarny strumień – ludzi, zwierząt, wozów. Górą chmura kurzu i ciężkie, nieprzytomne przerażenie tłumu. Wciąż ta sama melodia dalekiego, równego buczenia.
Do Chruściela przyleciał otrok: „Budziwoj wzywa, lećcie migiem. Bardzo zły Budziwoj”. Dziesiętnikowi zaruszała się długa, koścista twarz; policzki miał zapadnięte, że kości nad nimi sterczały, niby wepchnięte pod skórę grube na palec kołki – teraz, gdy mu się skóra na gębie napięła, wylazły jeszcze mocniej. Śpieszył, ręce mu latały na boki jak bijaki cepów – nikt spokojnie nie szedł do Budziwoja, nigdy nie wiadomo, co może tamtego ugryźć; a nynie otrok gada, że zły. Już to wojewoda tarczowników umiał ludzi za pysk trzymać, ni drgnęli mu w ręku. Chruściel jeszcze za drzwiami słyszał jego gniewny głos – woj rozstawił dwa palce, tyknął nimi przed siebie, złożył w dulę dla odegnania złego; wszedł. Oczy mu wylazły: dwaj włodarze, Domaj i Serek, stali niby wbite w ziemię paliki, w środku izby pniak, na pniaku tarcza, Budziwoj stoi rozkraczony, rąbie toporem, trzaski latają na wsze strony.
– …wasze maciory, wasze maciory… takie to szczyty? Barłożyliście się, miast robotać, wrony strzelaliście, a roby kpinkowały wam za plecami. – Kopnął trzaski. – Takie to szczyty? Skóra na nich zgnojona; jeśliby woj krowi placek wziął, lepiej by go taki placek krył niźli to łajno. A w środku jedl miast brzozy… – Gęby włodarzy popielate, oczy wbite w porąbane tarcze, Budziwoj warknął:
– Poczekajcie, sucze dzieci, już ja z wami pogadam… – Obrócił się. – Chruściel!
W dziesiętnika uderzyły blade oczy, przejrzały go na wylot – Chruściel ścierpł pod tym wejrzeniem, skóra się mu na policzkach ściągnęła, przełknął ślinę.
– Słucham was, wojewodo…
– Wiesz, kaj stoi Chebda. Nad wąwozem.
– Wiem.
– Weźmiesz swoją dziesiątkę, a cztery gniezdnieńskie: Żagiewki, Pinka, Gnidy, Łapy. Od Chebdy pójdziesz na zachód, prosto, jakbyś oszczepem pchnął. Płynie tam strumień, rozlewa się w bajora, jedno tylko przejście przez on strumień; tamok niewielka polanka leśna, znajdziesz. Zasiekiem u tej polany legniesz z ludźmi, a będą Niemce leźli, nie puścisz. Pojmujesz?
– Pojmuję, wojewodo. Wezmę dziesiątki: Żagiewki, Pinka, Gnidy i Łapy a moją dziesiątkę. Od Chebdy prosto, tam strumień i polana leśna; u tej polany zasiekiem legnę. A będą-li Niemce leźli, nie puszczę.
Blade oczy wojewody spotkały się z małymi, zapadłymi oczyma dziesiętnika: sczepili się obaj spojrzeniem, zda się – nie rozerwiesz; Chruściel oblizał wargi, sprężył się. Budziwoj powtórzył wolno:
– Dobrze. Idź. Nie puścić, słyszysz? – i odwrócił się do obu włodarzy: od razu z pyskiem.
Wyszedłszy od wojewody, Chruściel stał chwilę, bezmyślnie rozglądał się dokoła – poszedł brata szukać; byli z Gniewoszem bliźniaki, mieli jednako ściągłe gęby, takie same kołki na policzkach; oczy obu leżały w głębokich jamach, jakby czaszka oczodołami patrzyła. Chruściel dał bratu worek.
– Jest tu z dziesiątek skór, garść bisioru, piękna klamra z zielonym kamieniem, soli sakiewka. Weź to, a będziesz szedł do Gniezdna, odnieś tam… moim oddaj.
Gniewosz zalatał powiekami.
– Co ci? Czemu to dajesz?
– Iii… takem zadumał, niechże w chacie leży.
– Idziesz gdzie?
– Z dziesiątkami, Budziwoj mię wysłał.
Gniewosz znowu zamrugał.
– Dobrze, Chruściel… odniosę. Napijem się na drogę.
– Nie mogę, Gniewosz, Budziwoj będą się swarzyli… – Zakiwał się w miejscu, otworzył usta, jakby chciał coś rzec jeszcze; bez słowa wyszedł z izby. Zaraz potem w szopie drużynnej rozległ się jego wrzask:
– Dziesiątki… Zbierać się, żywo. Żagiewka, Gnida, Łapa, Pinek, dojrzyjcie swoich. Żeby nie zostawili czego, wraz pójdziem… – Zaruszało się wszystko, woje z innych oddziałów lecieli pytać, dokąd idą; ale dziesiętnicy pędzili ich do złego licha.
Chruściel wiedział, na co go posłano; ale nie strzępił jęzora, raz jeno burknął – już w drodze, na noclegu – do małego, ruchliwego Żagiewki:
– Wiesz, my jak ostrze księdzowej sulicy: pierwsi spotkamy Niemca.
Żagiewka zaniósł się drobniutkim chichotem.
– To pierwsi juchę mu spuścim, psiemu synowi. – Chruściel podrapał się w czuprynie, słowa nie rzekł.
Dziesiątki Chebdy obsadziły brzeg głębokiego wąwozu, na dnie rosły tam krzewy, miejsce było dobre, obronne; mimo to ludzie smrodzili w portki ze strachu, wesoło witali Chruściela. Gdy się dowiedzieli, że gniezdnieńscy idą do przodu, ryczeli na ich cześć, życzyli im zdrowo Niemców nałuskać, klepali ich po barkach, wychwalali; nawet ogromny, lekko pochylony Chebda rozjaśnił się, patrząc, jak tarczowniki drapią się na tamten brzeg wąwozu, jak znikają w lesie. Chruściel ostro machał na przodzie, w pewnej chwili obejrzał się: woje szli ściśnieni, zmilkli jakoś, w twarzach napięcie, rozglądali się. Chruściel stanął szeroko, parsknął im drwiną w oczy:
– Co tak patrzycie wokół, lasuście nie widzieli? A no, wiedział ksiądz, kogo posyła na sam przód: nie znajdziesz bardziej chrobrych wojów w całym księstwie, jak gniezdnieńscy. Widzieliście onych smrodów nad wąwozem? tyłkami trzęśli. Rzekł mi Budziwoj, kiej wysyłał: „Jest tam miejsce kiepskie do przejścia, będą się przez nie Niemce wąską strugą pchali. Wy im w zęby, żeby nie przeszli. Nie puścić, gadów”. Pojmujecie?
Jakiś głos z kupy mruknął:
– Mało nas…
– Mało? – wyskoczył z pyskiem Żagiewka. – Pięć dziesiątków dobrych wojów gniezdnieńskich to mało? Mało? Który tam cienko pierdnął, odezwijże się. – Już przekpinki jęły się zrywać, Łapa huknął swym basem, grubym by z zepsutego rogu:
– Puść jeszcze przez słomkę wiatr. – Rozruszali się, posypały się wyzwiska i pogaduszki. Wesoły Sławik huknął na cały las:
Podyrdało pięć gniezdnieńskich dziesiątek
poprzez pola, poprzez rzeki, poprzez bór…
Ale Chruściel zaraz zasyczał:
– Tssss… Zamknąć gęby. Nie piać. – Zimną wodą ich zlał, znowu się nastroszyli.
Nie uszli daleko, może ze dwa tysiące kroków, gdy natrafili na rozlany strumień; wnet też znaleźli łączkę, o której Chruścielowi mówił Budziwoj. Łączka była podmokła, rosła na niej trawa po kolana i kilka karłowatych brzózek: dokoła zbita ściana puszczy. Chruściel spojrzał na boki, obrócił się do wojów, powiedział jedno tylko:
– Tu.
Rozejrzeli się, odsapnęli. Spadł z nich ciężar, a no… Tutaj – to tutaj. Sławik się zaśmiał.
– Będą chlupać w błocie jak wieprze, a pochrząkiwać: chru chru… Dobre miejsce, w sam raz na żalnik. – Łapa huknął:
– Stulisz swój kaprawy pysk? – Ale inni się śmiali, już ich wesołość ogarnęła: wszystko jedno, raz byk dostaje po łbie. Chruściel mruknął:
– Rano będziem zasieki rąbać… Nynie szałasy pleść, rozkładać się. A nie deptać po łące, śladów nie robić.
Sam przelazł na tamtą stronę strumienia, myszkował dokoła, potem łąkę obchodził, toporem uderzał po drzewach, poburkiwał do siebie. Szła noc. Przywołał Gnidę, rzekł mu:
– Pójdziesz naprzód, półtora sta kroków stąd znajdziesz trzy zwalone sosny: wykroty na chłopa głębokie. Tam zasiądziecie, baczcie, nastawiajcie uszu, nim my tu drzew nie zwalim. A obaczycie obcych, wraz znać dawaj. – Gnida zamrugał czerwonymi powiekami, wykrzywił swą susłowatą twarz, słowa nie rzekł. Skrzyknął dziesiątkę, znikli w gąszczu. Las już nasiąkał mrokiem, chłodem, nad łączką mgła wstawała; wieczorny powiew szemrał w liściach. Rozpalili ogniska.
Rankiem się obudzili w mleku – mgła sięgała do koron drzew; na kiściach rosista wilgoć – byle trącić, sypie się deszcz; giezła nawilgły, w skórzniach chlupała woda, wielu chodziło boso, szczękali zębami. Rozgrzali się przy rąbaniu. Chruściel pilił, napędzał – nic mu nie rzekł Budziwoj, kiedy Niemcy przyjść mogą, pewnie sam nie wiedział; tarczownik bał się, by go nie zaskoczyli na goło. Jeszcze z wieczora poznaczył toporem pnie, które mieli zwalić półkolem od bajora do bajora; kto by przeszedł strumień, tego z trzech stron można razić. Po lesie szedł głośny stuk, z jękiem waliły się drzewa; gdy tram łupnął, liście dokoła się trzęsły, sypały rosą. Brzózki na brzegu zostawili, za przesłoną nie było widać zwalonych pni, poplątanych konarów, zbitej gęstwy gałęzi i liści. Zasiek legł na półtora chłopa wysoki; gdzie świeciła szczerba, tam ciągali rosochate widłacze, zawalali dziury uciętymi konarami. W końcu tak napiętrzyli pniów, rożnów, sękaczy – w poprzek i wzdłuż, i na ukos, na wszystkie strony – że kędy nie stąpisz, drze cię ostry zadzior, noga się obsuwa, liście biją w twarz, oślepiają, zapadasz w bezładną plątaninę, ręką nie ruszysz; już cię tam dopadniem, tak sulicami nakłujem, że jeża z człeka zrobim. Poczuli się naraz bezpieczni za zielonym wałem, las zdał się zaciszny by rodowa chata. Posypały się śmiechy i gadki:
– Hej, niechże się drapią na zasiek, obaczym.
– Zrobim im takie kuku, że odejdzie ochota w cudze wrota ryj sunąć.
– Choćby i tysiąc ich było… i dwa… jakże to przez tyli zasiek przeleźć pod sulicami a szypami!
– Hu hu, wilki, hu hu…
– Dobrze zamyślił Chruściel, nie lada chmyz Chruściel, prawy woj. – Chruściel krzyknął:
– A otrzebcie no gałęzie z tej strony, iżby nie drzeć się wam na zasiek, by Niemcom. Wszystkie liście a drobne odrośle obrąbać, jeno grube ostawić: będziecie gładko skakać po zasieku, by po wale grodowym. – Z tym samym zapałem zabrali się do roboty, wraz mieli gładkie schody aż na wierzch. Chruściel rozdzielił dziesiątki, każdemu wojowi pokazał, gdzie ma siedzieć; rozwalali się na rozwidleniach, na poziomych konarach, szukali podpórek dla nóg, wieszali na sękach tuły ze strzałami – wygodnie, jak ręką sięgnąć, wbijali topory i sulice; Sławik wyśpiewywał pod nosem:
Siadło w boru pięć gniezdnieńskich dziesiątek
za zasiekiem, na polanie, przed strugą…
A potem przyszło czekanie. Ogarnęła ich cisza leśna, leśne dumki i strachy. Chruściel nie zezwalał wojom się rozłazić, nawet na zdobycie mięsa puszczał dwóch, najwyżej trzech. Siedzieli pełni napięcia, czekali Niemców, bitki – a tu nic. Tylko dzięcioł stuka w suchą sosnę, podpiera się ogonem, łebek wykręca i wciąż – tuk tuk… tuk tuk tuk… tuk tuk… Rudym chwostem mignie wiewiórka, skoczy na wystający konar, rzuci ogryzioną szyszkę; skrawkiem błękitu zaświeci kraska; jastrząb zakracze. Szemrzą liście i strumień pluska.
I w tej ciszy czekania poczuli znowu, że ich mało, że są sami; za nimi jeno pnie i pnie, przed nimi mała łączka i strumień – dalej już nie ma nikogo, oni pierwsi legli na drodze, na nich się stoczy nawała. Każdy, kto rozchyli gęstwinę krzów i ukaże się na tamtym brzegu strumienia, to wróg, to krwawy wilk, który skoczy wraz do gardzieli. Nie ominie ich, nie ma jak ominąć, musi się na nich zwalić, zmiażdżyć ciężarem – żeby przejść dalej. Ich rzecz – nie puścić. Zatrzymać gadów – w pięć dziesiątków całą chmarę. Zaczęli dostrzegać, że siedzą dość daleko jeden od drugiego, że zasiek ma puste miejsca, których broni jeno gęstwa gałęzi. Sadowili się wygodniej na swych konarach, naciągali cięciwę łuku, patrzyli, czyli strzałą w każde miejsce dosięgną. Oddychali ździebko szybciej, w dalszym ciągu przerzucali wzajem przekpinki, ale trochę zesztywniałą gębą; nieco drewnianym śmiechem huczeli z wesołych gadek. Zając przekicał przez polanę, niby to rechotali z durnia, ale Kusz mruknął:
– Taki zaświeci białym zadkiem i poszedł, kaj chce. Posadźcie go za zasiekiem, obaczycie, jak wąsy nastroszy, a ślepia wybałuszy – śmiali się z zająca, ale już go tu nie ma, a oni siedzą. I będą siedzieć, aż…
Tuk tuk… tuk tuk tuk…
– Baczcie – zachichotał Żagiewka – bo cościk mi się zdaje, że na wojach gniezdnieńskich skóra robi się gęsia. – Ponury Wilkosz wykrzywił swą wielką twarz, splunął za zasiek.
– To z onego czekania, tfu! Niechby już przyszli – odetchnął. Poczuli ulgę na te słowa: prawie gada Wilkosz, niechby już przyszli. A tak – ckni się: wloką się dni jak smoła, a ty siedź i na niebo pluj. Tfu!
Uparta dumka świdrowała we wszystkich łbach: Chebda, psiamać, siedzi za nimi, za onym wąwozem, którego nie przeskoczysz raz dwa; a w lewo siedzi w wykrotach Staśko Bury. Mnogo takich dziesiątek – tu i tam – ponatykał ksiądz w las wojów, u brodów, nad mokradłami, w rozpadlinach; a każdy dostał tenże sam nakaz: „Nie puścić!”. Ale każdy wie także, że z przodu, przed nim siedzi Chruściel z pięciu gniezdnieńskimi dziesiątkami – na gniezdnieńskich spadnie pierwszy napad; do nich – do Chebdy, do Staśka Burego i tych innych – dojdzie wtedy dopiero, jeśli Chruściel puści; ale Chruściel również dostał nakaz jak tamci: „Nie puścić!”. A no – i – nie puścić, to nie puścić – jeno że przed nim już nikogo nie ma, on pierwszy siedzi. Chruścielowi na te dumki napina się skóra na twarzy, ostro sterczą kołki na policzkach. Wciąga powietrze, idzie wzdłuż zasieku, woła Pinka:
– Słuchaj no, Pinek, podsuń się z dziesiątką bliżej strumienia, tam pusty zasiek, trza baczyć, żeby nam z boku nie zaszli. – Pinek nierad, mruczy:
– Wżdy tu pusto będzie… tu takoż trza bronić. – Wiadomo: milej Pinkowi być bliżej Żagiewki niż samemu… na skraju. Chruściel sapie:
– Stary woj, a durny by karaś w błocie. Obacz no, tu kaj nynie stoisz, możemy z dwu stron z łuków szyć, a tamok nie dostaniesz. Wołaj swoich… – Pinek nadąsany wlecze się do dziesiątki, od razu we wrzask:
– Ej wy, bindasy gniłe, na brzeg… na sam brzeg. A puści który Niemca, suczego syna, ja już mu puszczę… – Odłażą niechętnie na kraj zasieku. Chruściel woła jeszcze:
– A zwalcie no one drzewa od strumienia, iżby was nie widzieli z tamtej strony, nie spędzili strzałami. – Kręci się jeszcze tu i tam, przeciąga ramiona, kładzie się w słońcu, pokrzykuje do Żagiewki:
– Śpik mnie morzy, obudź no, jakby co… – Przymyka oczy, wraz poświstuje przez sen.
Iście niby smoła wlokły się dni – ileż to już siedzą w tym przeklętym lesie? Bez końca. Jak temu ścierwu, dzięciołowi, nie zmierzi to niekończące się stukanie. A łbem kręci na boki, spoziera. – „Ejże, Wilkosz, spuścisz ji z łuku?” – Lecz Chruściel już krzyczy:
– Nie puszczajcie darmo szypów, nynie na dzięcioła puśćcie, później na Niemca nie starczy. – Mieli ledwo po pięćdziesiąt strzał w tulę, mało psiamać. Chruściel patrzył w gotujący się kocioł z kaszą, myślał o szypach: można by wojom kazać brzechwy strugać, choćby z leszczyny. Piór nie zbraknie, cięgiem jastrzębie kraczą, abo i wronę ustrzelić jedną, drugą, choćby i tego dzięcioła. A groty z czego? Chyba kości połupać na groty? Iii… – skrzywił się Chruściel – i żelazny grot nie przebije zbroi, a kość… Wżdy nie sami jeno pancerni będą na nich iść, a no, porobim strzał mało-wiele, nadadzą się.
Narąbali prętów i zaczęła się struganina. Woje boczyli się zrazu, później na wyprzódki – który więcej wyrobi! Z łyka zaczęli tuły pleść, jakoś dzień prędzej schodził. I zabawy było przy próbowaniu strzał niemało. Sławik śmiał się:
– Zrobił Łapa szyp, krzywy by łuk. Puścił go w sosnę. O dwadzieścia kroków w bok stał Kusz, patrzy: a tu strzała prosto mu w puzo leci. Chciał odskoczyć, ale nie wie, kaj… w prawo hyc… w lewo hyc… a szyp mu prosto w brzuch, jakbyś celował; świeci dziura w brzuchu. A już na polewkę wołają, jakże to tak? Zatknął Kusz dziurę kołkiem, idzie po polewkę. A kiej nalewał do miski polewkę, Milej mu kołek wyjął, nie obejrzał się Kusz. Siorbie oną polewkę… pomnicie, jaka rzadka była… siorbie a siorbie, cięgiem mu mało. Już i dziesięć misek wypił, a rękę wyciąga i mołwi: „Nalej no jeszcze jedną, cięgiem mi czczo”. A nie wie, że kołka w brzuchu nie ma, co wypije, to się wraz leje pod niego; cała kałuża się nalała, a Kusz plucha w niej nogami, pije i pije… – Woje aż kładli się ze śmiechu na gadkę.
Szły dni – nikogo, zaczynali się już przyzwyczajać, jakby zawsze tak mieli za zasiekiem siedzieć, na pusty las patrzyć. Był wieczór, słońce wpadało między drzewa, pnie gorzały ognistymi słupami, w powietrzu zawisła cicha czerwień zachodu; żaden liść nie drgnął. Usłyszeli ciężkie człapanie, trzask gałęzi, daleki okrzyk. Poderwali się w pięćdziesięciu, jakby ich jeden bicz ściobnął, ciepła czerwień zachodu zdała się naraz złowroga, w powietrzu ostre natężenie; skóra na twarzach napięła się, zęby się zacięły.
Naraz któryś krzyknął:
– To za nami… Z tyłu.
– Obeszli nas… Obeszli, psie krwie… – przeleciał zduszony charkot. Przenikliwy szept Chruściela:
– Kusz… Milej, a skoczcie no tam. Obaczcie. – Obaj ześliznęli się w mig, pobiegli w gąszcz. Chruściel krzyknął półgłosem do drużyny.
– Łuki w garść. Topory za pas. Gotuj się. Jeśli co… na tamtą stronę skakać. – Siedzieli rzędem na zasieku, iście kury na grzędzie, wyciągali szyje. W przegubach rąk, w skroniach – głośne tętno.
Z głębi leśnej wesoły głos Kusza:
– Swoi… swoi. A my się nastrachali… ech! – Chruściel zaklął, splunął.
Rozchyliły się krze, z gęstwy ukazało się kilku wojów z oszczepami i łukiem; topory lśnią za pasami. Dalej dwie pary rogów, wole pyski, wysunął się zaprząg, wóz – znowu woje – znowu zaprząg. Rosły drab podszedł do zasieku, wołał:
– Chruściel… który tu Chruściel? – Dziesiętnik w mig się zsunął na ziemię, w ręce trzymał jeszcze łuk z nałożoną strzałą; w zapadłych oczach zdumienie.
– Żeście przeszły przez puszczę z wozy… no! – Pokręcił głową. Drab zmarszczył obrosły pysk.
– Niechże to mór… taką jazdę. Ale Budziwoj rzekł: „Żeby mi te wozy do Chruściela doszły, pojmujecie?”. Cały czas puszczę rąbalim, ale doszlim. Doszlim, psiamać, a tu… – Potoczył dokoła wzrokiem. – Dobry zasiek, tęgi zasiek. Oho! Jam ci z dziesiątką tu przyszedł z Milicza, no! Mam tu ostać… u was, tako Budziwoj kazał. – Wciąż wodził wkoło oczyma.
Na wozach było żarcie i wiązki strzał. Ooo! – dziesiątki pchały się, ryczały z radości. Od razu poczuli się pewnie – kajś tam, w Krośnie czy Lubuszu, wiedzą o nich, o tym ich zatraconym zasieku nad strumieniem, pamiętają, przysyłają szypy, żarcie i ludzi – oo! poczuli się dufni; nie kłamał z nich Budziwoj, nie kpinkował, kiej dawał nakaz: „nie puścić”. Pomoc śle – snadź trza tu… u strumienia zatrzymać Niemców. Patrzyli na siebie, oczy wesołe, ważne – widzisz to, jak o nich dbają – o ten ich śmierdzący zasiek. Oho!
– Przez jutro będziem tu siedzieć – gadał powodnik z pierwszego wozu, batem ścinał trawę – przekarmicie nas. Niechże bydlęta wytchną krzynę. A tam pociągniem nazad… Ejże, kiepsko będzie przez puszczę iść. – Kmieć odjarzmił woły, klasnął bliższego po łopatce, puścił na paszę. Woje opróżniali wozy, znaleźli stągiewkę, krzyczeli.
– Mała, psiamać, ale po kubku będzie. – Chcieli zaraz wybijać dno, Chruściel nie zwolił. I tak weseli legli na noc.
Następnego ranka Milej przesunął się między zwalonymi pniami, poszedł z kotłem po wodę do strumienia; ale ledwo do pół łączki doszedł, stanął nagle, widzieli, jak stał pochylony do przodu, w napięciu – kocioł mu zwisał w ręce – obrócił się, pobiegł pędem ku zasiekowi; ledwo prześliznął się między pniami, już szeptał ściśnionym gardłem:
– Idą… idą… słyszałem.
– Kaj?
– A no… stamtąd – machnął ręką – cała kupa. Konie słychać. – Chruściel zwinął dłonie koło ust, krzyknął półgłosem:
– Na zasiek! Chyżo! Chować się! Łuki… – I on usłyszał tupot koni, trzask gałęzi, gadaninę. Rzucił okiem na boki: u pni – przykurczeni, napięci – warowali, widać, jak sapią; lewa garść na połowie łuku, na niej brzechwa strzały, prawa trzyma bełt na cięciwie; Kusz gęsto mruga powiekami. Sławik głowę przekrzywił, język wystawił w kącie warg, Żagiewka zęby szczerzy, jakby się śmiał; ale twarz mu ani drgnie. Chruściel czuje, że szczęki się mu zwierają – do bólu. Natężył słuch: nic, cisza. Na zasieku martwica, jakby mór ich wygniótł; tylko las szumi.
Znowu trzaski i głosy, któryś szepnął: – Śpiewają. – I prawda: śpiewkę słychać. Sześćdziesiąt par oczu wypatruje – tyle czasu czekali, a czują się zaskoczeni. Nie tak myśleli o Niemcach: ćma, wrzask, łomot – a ci z wolna się przebijają przez puszczę, któryś tam podśpiewuje. Ochrypły głos – śpiew ucichł. „Dojrzeli nas” – stuknęło w sześćdziesięciu piersiach. Ale nie – idą dalej, gadają spokojnie, słowa niby warczenie psa; ktoś gwiżdże.
Za strumieniem rozchyliły się krzewy, z gąszczu wypchnął się pancerny na koniu, srebrzysta zbroja pokryta liściem i gałązkami zebranymi po drodze; koń zwiesił łeb, wszedł przednimi nogami w strumień, powąchał wodę, zaczął pić. Zbrojny rozglądał się – stał nie dalej jak pięćdziesiąt kroków, mogli mu się przyjrzeć. Wielgachny był chłop, prawy olbrzym; czerwona broda zwisa mu na pół piersi; z obu stron hełmu dwa wronie skrzydła. Dobrze zbrojny, ścierwo: i miecz, i topór, i długa włócznia w ręce; a na łańcuchu nóż – ejże, takiego zwalić, no! Koń wciąż pił. Wyszło jeszcze dziesięciu konnych – jeno zbroje nie tak im błyszczą i konie nie takie rosłe. Jazgotliwą pogwarką napełnili polankę. A już się i piesi sypali z toporami na długich trzonkach, świecą żółte kubraki, płaskie szłomy – brnęli przez strumień; konni ruszyli także bez pośpiechu.
A potem – zaczęło się od razu, okiem nie dojrzysz. Gdzieś w dziesiątce Łapy trzasła gałąź, Niemcy poderwali się w mig, jakby na kolec siedli. Jezdni pochylili włócznie, przygięli się w siodłach, pieszy nastawili do przodu siekiery, przykurczyli się do skoku, rudobrody szczeknął krótko, poszli pędem. Tupot. Chruściel poczuł, jak targnęła nim dzika radość, nieprzytomny spazm uniesienia: ma ich, sobacze ścierwo, w kleszczach ich trzyma, nie ujdą. Wyskoczył na pień, wrzasnął całym gardłem:
– Szypami ich! Szypami! – Zasiek zaroił się w jednej chwili, nad głową Niemców wichura wycia – i oni ryczą – zmieszany wrzask wzbił się w górę i opadł; zgasł jakby zdmuchnięty – tylko pojedyncze okrzyki. Woje stoją na zasieku, pochyleni do połowy, odciągają cięciwy – aż się odginają do tyłu, żyły im wyłażą na skroniach z wysiłku, kraśnieją lica; świst cięciw, puszczają w dół strzałę po strzale, buchają śmiechem na widok Niemców, jak się walą na ziemię, na twarz, jak podnoszą się na rękach, gramolą się – strzała w plecy – opadają plackiem. Rudobrody całym pędem najechał na zasiek, kopię wbił w pień, drzewce poszło w drzazgi, zdarł powody, aż koń przysiadł na zadzie, uniósł przednie kopyta; sam głęboko się odchylił do tyłu, znieruchomiał tak przez długą chwilę, jakby niebo z uwagą oglądał – gały wybałuszone, czerwona gęba w skurczu i ta rozczochrana broda – Żagiewka aż legł brzuchem na pniu, bzyknął strzałą niemal prosto pod siebie; brodacz drgnął, rękę poderwał, chlusnął krwią z gęby, w szyi tkwił mu bełt strzały; ciężko zwaliło się zbrojnie cielsko, poprzez gwałt słyszeli stuknięcie; koń szedł przez łąkę z rozwianą grzywą, z wyciągniętą szyją, na ślepo, w przerażeniu.
Wrzaski Niemców podarte w strzępy, przekleństwa i jęki. Knecht w kubraku założył ręce za głowę, bez broni leci ku strumieniowi – Chruściel ujrzał żółtą plamę wzdłuż brzechwy, bełt się zlał w jeden punkt z grotem – dziesiętnik puścił cięciwę, uderzyła go po rzemieniu na napięstku – żółty kubrak złachmaniony na ziemi, zad się dźwiga, knecht podkurcza kolana pod brzuch, głośne rżenie Sławika:
– W oną rzyć, w oną rzyć niemiecką. – Chruściel nałożył strzałę, powiódł wokół oczyma: na polanie jeno rozrzucone ciała, konie biegają od jednej strony zasieku ku drugiej, cwałują wkoło, zmieszany tłum pcha się za strumień, tylko plecy widać, trzy końskie zady – wszystkie strzały szyją w tę zbitą kupę u strumienia. Wrzask, ciała pluskają w wodę, wypryski… i od razu – nic; tylko daleki tupot; gałęzie krzów drżą jeszcze na tamtej stronie. Na polanie pojedynczy jęk, w drugim końcu stęknięcie, potem rzężenie; kwik koński.
Ile czasu trwała kotłowanina? – mig; po dziesięć strzał zdążyli wypuścić – nie więcej. Długa, sapiąca cisza, a potem nieprzytomny ryk; szaleństwo w tym ryku, wycie radości i triumfu. Wszyscy na tamtą stronę – woje skakali prostymi nogami w dół – na polankę. Kto się tam jeszcze ruszał – toporem mu w łeb. Obracali trupy do góry twarzami, wyrywali z ciał strzały, zbroje zdzierali, zgarniali broń. Milej uganiał się za koniem ryżobrodego, dwa inne złapali już, oglądali, źrebce miały uszy położone, szczerzyły zęby, próbowały kopać i gryźć; Łapa ryczał:
– Nie bijcie konia po pysku, nie bijcie! Wraz znarowicie. – Wokół śmiech, plaskanie po udach, pokrzykiwanie.
– Obacz no, jaki to pas… kuty całkiem. Takiego nie widziałem. – A nynie będziesz nosił na kałdunie. Oho, to cieszysz będziesz. – A wydzierali kiej barany; tylko zadkami merdali, psie chwosty. – Niewiele ta uszło.
– Ale trzech konnych zemknęło. A zdałyby się one pancerze a miecze.
– Mało ci? Widzisz ji, chciwka.
– Ho ho ho! Hop! Huuu…
Chruściel szedł od kupy do kupy, nie spodziewał się, że aż tak pójdzie. Tyli łup i ośmiu pancernych położyli, a onego robactwa ze dwa dziesiątki; jako to nynie szklą wybałuszone gały – wewnątrz rósł Chruścielowi rozsadzający go śmiech. Skóra mu się na gębie obluzowała, zwisła, poszła w głębokie fałdy z obu stron warg. Woje biegają kupami, już się tam dwóch pobiło na skraju, Pinek okłada ich drzewcem sulicy. Ha ha ha ha…
– A to ki bies? – Chruściel przystanął, patrzy – co za zmora? Milej wywija sulicą, przed nim człek jak ogromna wrona z podciętymi skrzydłami, skacze, małą głową kręci na wszystkie strony, kracze przeraźliwym wrzaskiem:
– Nie kłuć… nie rąbać… nie bić… ja wam drug… drug… dobry woje… bardzo dobry… nie kłuć… nie kłuć… nie rąbać… – Długi płaszcz zwisa jak skrzydła ptaka, człek zębami kłapie by dziobem, woje się pokładają ze śmiechu, machają toporami, sulicą kolą w pośladek, tamten podskakuje, wciąż wrzeszczy przerażony:
– …nie kłuć… nie bić… ja drug… – Chruścielowi takoż śmiech, macha ręką, nie może mówić, krztusi się – człowiek-wrona przypada doń, kuli się, krzyczy:
– Nie kłuć… słuchać… mam co gadać… – Chruściel wciąż macha dłonią, woła:
– Ostawcie ono straszydło – i do straszydła:
– Tyś kto?
Niespodziewanie tamten się wyprostowuje, hardo wyciąga długą szyję, na niej ptasia twarz, czarne oczy łyskają ważnością i dumą, dziób skrzeczy:
– Ja ci księżyc.
Chruściel trzepnął księżyca po gębie.
– Czekaj no… już ja ci pokażę.
Milej wyciągnął sulicę.
– Dajcie jio… obwieszę ji na tamtej o!… sośnie. – Człeczek skurczył się i zrazu we wrzask:
– Nie wieszać na sośnie… stać… jam ci drug… ja do księdza. – Chruściel się nastroszył, śmiech mu zmiotło z gęby:
– Gadaj!
– Mnie wysłać… wieść mam ksiądz… od Guncelin… Guncelin mię posłać.
– Aaa… – przeciągnął Chruściel – wieść masz, a na nas z chąsą szedłeś?
– Ja nie chąsa… ja jeno razem… jakże to tak: miałem sam przez las jechać?
– Tfu! – splunął Milej.
– Gadasz po naszemu? Ty kto?
Tamten łypał wokoło czarnymi oczyma, głową kręcił na boki.
– Mój ojciec ksiądz Hugo, ja ci księżyc, wołają mnie: Alfker. Mój ojciec kapelan u Dobromir… u ksiądz Milczan… ksiądz Dobromir ojciec Emnilda… pojąć? pojąć? – Ręce rozłożył, wciąż głową kręci na boki. – U Dobromir spłodził mię ojciec z jedna taka… z jedna dziewka… żena, no!
– Ha ha ha… – Woje się brali pod boki. Chruściel drapał się w czuprynę.
– Abo wiem… hm! Od Guncelina, mołwisz? A no, odeślem cię księdzu, a nałgałeś: zadyndasz ździebko później, wszystko jedno.
Alfker nadął policzki.
– Nie zadyndać. Wy zadyndać, jak ja zadyndać, ho… – odetchnął.
W oczach się im zmienił, stał wyprostowany, ważny, ślepia mu błyskały. Wciąż nadymał policzki. Patrzyli nań – całkiem zgłupiali – może i prawie gada cudak, że jest gońcem od Guncelina. Chruściel mruknął do siebie:
– Ano… trza go Budziwojowi słać! – I spojrzał srogo.
– Jacy to woje szli na nas? wiedzieli, że tu siedzim?
– To rittery – zaskrzeczał Alfker – wiódł ich Tibern, dobry ritter, tamten z broda. – Łypnął oczyma ku zasiekowi. – Krol Henryk wiedzieć, że niedaleczko siedzicie, radzić, jak drogę przebić. A on Tibern krzyczeć wszystkim, że byle pójść na was, spędzić was jak żaby. A krol w śmiech i margrafy a biskupy takoż w śmiech. Tegdy Tibern cichcem wziąć dobry wasal tego biskup Amolf, pójść w las. Aleście ich nabili, tych ritter: i Tibern, i Bernard, i Izon, i Benon, i tamte. A ja dumał…
– Cóżeś dumał, ty durny łbie? – huknął nagle Chruściel i ruszył ku zasiekowi. Stanął nad Tibernem, rycerz leżał na wznak, ogromny, w zbroi jeszcze, z zaciśniętym w garści ułamkiem włóczni; głowę miał odchyloną, dół twarzy i broda zalane juchą. Ślepia wytrzeszczone, patrzą, przerażenie w nich, zdumienie i złość. Chwilę spoglądali sobie w oczy – żywy i zabity – naraz Chruściel się otrząsł, jakby z wody wyszedł, trącił trupa nogą, krzyknął:
– Drużynaaa…
W głosie zadrgał mu ton, na który poderwali się wszyscy, biegli. Chruściel powiódł po nich tym samym srogim wzrokiem, jak we wszystkie te dni.
– Obedrzeć to ścierwo – palcem wskazał – a inszych; cały łup odesłać na wozach, co wczoraj przyszły z szypami. Do dnia wozy pójdą… Strzały pozbierać; w tuły powsadzać; pióra im wyprostować. Ubitych… – zawahał się – ubitych zawlec za strumień, tam rzucić. Niechże ci, co przyjdą po nich, wiedzą, na co idą… – Patrzyli nań zdumieni, któryś mruknął:
– Jakże to? – Chruściel rozwarł pysk:
– A wyście co myśleli? Co, pytam? Przed nami całe wojsko Henrykowe, trza onym, co przyjdą jutro, zrobić tak jak i tym… – Powiódł ręką po polanie. Sprężyli się. Chruściel krzyknął:
– Żywo! zwijać się – lazł na zasiek, odwrócił jeszcze głowę –Milej, ty ułowiłeś cudaka – wskazał na Alfkera – pilnujże go nynie. Pojedziesz z nim do Budziwoja… na onych wozach. A bacz, by ci nie umknął. – Milej mruknął coś, nie wiadomo: zadowolony czy zły.