Braterstwo Areny. Bestie zza Muru - Robert Low - ebook

Braterstwo Areny. Bestie zza Muru ebook

Low Robert

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sześciu gladiatorów w straceńczej misji, której stawką jest los Cesarstwa Rzymskiego.

Ważą się losy Cesarstwa Rzymskiego…

Cesarstwo Rzymskie drży w posadach, dwór Septymiusza Sewera pogrążony jest w krwawych rozgrywkach, a tymczasem grupa śmiałków udaje się na kraniec świata…

Dwaj byli gladiatorzy, Drust i Kag, będący na usługach swego byłego właściciela, wpływowego Serwiliusza Structusa, zostają wysłani do Brytanii, za Mur Hadriana. W Krainie Ciemności zamieszkanej przez dzikie plemiona Kaledończyków mają odnaleźć Psa, byłego kompana, który uprowadził tajemniczą kobietę i jej syna i schronił się wśród swoich pobratymców.

Razem ze swymi równie zbuntowanymi towarzyszami Drust i Kag zaryzykują wszystko w trakcie szaleńczych poszukiwań i brawurowej ucieczki, aż w końcu zdrada zmusi ich do powrotu na arenę.

W atmosferze zepsucia i korupcji niepowodzenie ich wyprawy może mieć o wiele większe konsekwencje, niż sobie wyobrażają. W grę wchodzi bowiem bezpieczeństwo Cesarstwa Rzymskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 467

Oceny
3,4 (5 ocen)
0
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariuszp

Całkiem niezła

czytałem już lepiej poprowadzone historie z tych czasów, no i drogi autorze, kukurydza w Cesartwie Rzymskim to anachronizm, taki błąd jest żenujący
00

Popularność




W przy­go­to­wa­niu drugi tom cyklu

Czer­wony wąż

RZYM

Dziesiąty rok panowania cesarza Lucjusza Septymiusza Sewera, założyciela dynastii Sewerów, zdobywcy Królestwa Partów w Arabii i Asyrii, najwyższego kapłana.

W stronę Dru­sta biegł męż­czy­zna; strasz­nie wrzesz­czał i wysoko nad głową trzy­mał grubą drew­nianą maczugę. Za nim bie­gli inni, wyda­jąc rów­nie dzi­kie odgłosy. Jeden z męż­czyzn się śmiał, ale Drust led­wie zwró­cił na niego uwagę.

Opu­ścił rękę, poru­szył się lekko, wbił pięść w brzuch krzy­ka­cza, a potem zro­bił pół­ob­rót, sły­sząc, jak powie­trze wydo­bywa się z gło­śnym sykiem z jego ust. Męż­czy­zna prze­szedł jesz­cze kilka chwiej­nych kro­ków, w końcu osu­nął się u stóp wiel­kiego Paku­wiu­sza, który spoj­rzał na niego z mie­szanką nie­smaku i zdu­mie­nia i powa­lił go żela­zną pię­ścią.

– Łap­cie ich! Łap­cie gru­basa!

Drust się zorien­to­wał, że wykrzy­kuje to ten sam czło­wiek, który wcze­śniej śmiał się do roz­puku. Miał na twa­rzy maskę Bucca – głupka – gro­te­skową i jesz­cze bar­dziej upiorną w migo­czą­cym bla­sku pochodni; na ścia­nach budyn­ków pod­ska­ki­wały ogromne cie­nie.

Paku­wiusz zaczął kopać leżą­cego na ziemi czło­wieka, któ­remu spa­dła maska; Drust zoba­czył, że to maska Pap­pusa, naiw­nego starca. Wszy­scy napast­nicy nosili maski postaci z fabula atel­lana, impro­wi­zo­wa­nej ludo­wej farsy.

– Po two­jej pra­wej.

Kag zablo­ko­wał ude­rze­nie innego zama­sko­wa­nego męż­czy­zny. Nie spra­wiło mu to więk­szej trud­no­ści, ponie­waż ata­ku­jący był tiro, czyli zwy­kłym żół­to­dzio­bem. Za Paku­wiu­szem upadł wzięty znie­nacka Tar­kwi­niusz. Miał krwa­wiącą ranę głowy, a dwaj zama­sko­wani męż­czyźni bili go pałką. Chłopcy z pochod­niami ucie­kli, a ci, któ­rzy nie­śli lek­tykę, zachwiali się. W rezul­ta­cie lek­tyka się prze­chy­liła, bo dwójka tra­ga­rzy z przodu zaczęła ją opusz­czać.

Drust się obró­cił, świa­domy nowego zagro­że­nia, zablo­ko­wał cios, prze­krę­cił nad­gar­stek, prze­su­nął nogę i powa­lił męż­czy­znę na plecy. Gdy z jego twa­rzy spa­dła maska Dosse­nusa, gar­ba­tego mędrka, zoba­czył dzi­kie spoj­rze­nie mło­dzieńca, który zapisz­czał, gdy tylko Drust uniósł maczugę.

Chło­pak. Led­wie nasto­la­tek. Drust zawa­hał się z maczugą w powie­trzu. To ci nocni prze­śla­dowcy, dobrze uro­dzone dupki. Bie­gali w ciem­no­ściach po uli­cach Rzymu i ter­ro­ry­zo­wali pecho­wych prze­chod­niów. Praw­do­po­dob­nie robili to już wcze­śniej – maski, wrza­ski i stra­sze­nie ludzi wystar­czały, by chłopcy noszący pochod­nie i tra­ga­rze ucie­kali co sił w nogach.

– Załatw go – wark­nął Kag, zja­wia­jąc się niczym lodo­waty wiatr; jego mło­dzie­niec leżał powa­lony, zwi­ja­jąc się z bólu i trzy­ma­jąc za kro­cze. – Szóstka dla niego.

– To tylko dzie­ciak – zaopo­no­wał Drust.

– Załatw go mie­czem – zawo­łał jesz­cze raz Kag i pod­szedł do Bucca.

Chło­pak leżący na ziemi szarp­nął się, się­gnął po swoją pałkę i zaczął wsta­wać. Drust prze­klął, pokrę­cił głową, a potem dwa razy ude­rzył go w nerki. Chło­pak zgiął się z bólu, krzyk­nął prze­raź­li­wie, prze­wró­cił się i zaczął pła­kać.

Przez mie­siąc będzie sikać krwią, pomy­ślał Drust, a potem kątem oka zoba­czył coś, co kazało mu się zatrzy­mać się w pół obrotu. Do lek­tyki zbli­żali się dwaj kolejni napast­nicy; Bucco wymie­niał ciosy z Kagiem, a Paku­wiusz pró­bo­wał pomóc Sofo­nowi; lani­sta był ranny, ale jesz­cze gor­sze było to, że ucier­piała jego duma tre­nera gla­dia­to­rów. Kwin­tusa i Ugona ni­gdzie nie było widać, lek­tyka leżała na ziemi, tra­ga­rze znik­nęli. Stała pro­sto i na­dal była zasło­nięta kotarą, ale ci, któ­rzy ich przed­tem ści­gali, już ją roz­ry­wali.

Został więc tylko Drust.

– Hej! – zawo­łał, a wtedy jeden z męż­czyzn się odwró­cił.

Nosił maskę Man­du­cusa, żar­łoka, i na pewno nie był chłop­cem. Nie był też tiro – wyglą­dał raczej jak obłą­kany. Kiedy zja­wił się drugi napast­nik i zawar­czał spod maski klowna Mac­cusa, Drust wie­dział już, że ma przed sobą parę wojow­ni­ków ze szkoły gla­dia­to­rów, któ­rzy tre­no­wali z mie­czami dwa razy cięż­szymi od tych praw­dzi­wych, cięż­szymi też od maczugi; tacy wojow­nicy byli w sta­nie roz­pła­tać czaszkę.

Drust zdo­łał odpa­ro­wać cztery ciosy, a potem jeden z napast­ni­ków ude­rzył go mię­dzy żebra z taką siłą, że Drust zato­czył się i gwał­tow­nie wcią­gnął powie­trze. Drugi wyce­lo­wał w jego głowę i tego ciosu Drust już nie był w sta­nie ode­przeć; to ude­rze­nie miało roz­bić mu głowę jak jajko i zapew­nić, że skoń­czy z ozna­cze­niem „6” – mar­twy. Drust nie był naj­lep­szy w walce i nawet się do tego przy­zna­wał, ale nie był też tiro. Zdo­łał więc unik­nąć ude­rze­nia w głowę, przyj­mu­jąc jego główną siłę na górną część ramie­nia, aku­rat tam, gdzie znaj­do­wało się pod­bi­cie pele­ryny.

Ramię natych­miast zdrę­twiało i Drust upu­ścił maczugę. Cof­nął się chwiej­nie, zro­bił unik, ale prze­ciw­nicy byli coraz bli­żej.

Nagle roz­le­gło się wesołe szcze­ka­nie. Klown Mac­cus się obró­cił i zoba­czył wyła­nia­ją­cego się z bocz­nego zaułka Kwin­tusa z sze­ro­kim jak arena uśmie­chem na twa­rzy. Mac­cus zdą­żył jesz­cze ujrzeć śnież­no­białą siłę tego uśmie­chu, nim Kwin­tus wziął sze­roki zamach, powa­lił go na zie­mię, a potem wbił tępy koniec maczugi w maskę z roz­dzia­wio­nymi ustami. Wytry­snęły z nich zęby wraz z krwią w towa­rzy­stwie dzi­kich wrza­sków i zakrwa­wio­nych drzazg.

– Łap­cie przy­wódcę – roz­legł się głos z lek­tyki. – Łap­cie Bucca.

Drust się obró­cił. Kwin­tus i Man­du­cus tań­czyli wokół sie­bie, reszta napast­ni­ków leżała albo się czoł­gała.

– Łap­cie Bucca – ode­zwał się ponow­nie ten sam głos, a potem Ser­wi­liusz Struc­tus wysta­wił zza roz­dar­tej kotary swą roz­wście­czoną, świń­ską twarz. – Bierz­cie go. Tego małego poje­bańca…

Kag klę­czał na jed­nym kola­nie, ale udało mu się zablo­ko­wać serię cio­sów. Drust ruszył w jego stronę, pró­bu­jąc nie krzy­wić się z bólu, który czuł w żebrach. Miał nadzieję, że będzie mógł wal­czyć jedną ręką. Bucco się cof­nął, celu­jąc maczugą w Kaga i Dru­sta; śmiał się na cały głos.

– Kostka – powie­dział z gory­czą Kag.

Drust poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową, ode­tchnął głę­boko i spraw­dził, w jakiej kon­dy­cji jest jego ręka. Zgiął palce, a ostre ukłu­cia powie­działy mu, że czu­cie powraca.

– Złap­cie go – pona­gliło ich chrum­ka­nie wie­prza z lek­tyki.

Drust zaklął, a potem popę­dził za ucie­ki­nie­rem w boczny zaułek odcho­dzący od ulicy San­dal­ni­ków.

Podą­żali cuch­nącą, zapchaną uliczką, prze­ska­ku­jąc przez jakieś led­wie widoczne przed­mioty, wysłu­chu­jąc dobie­ga­ją­cych z okien wrza­sków. W końcu Bucco dotarł do śle­pego zaułka, pró­bo­wał prze­sko­czyć ścianę, ale nie udało mu się i spadł. Drust zatrzy­mał się i pochy­lił, z tru­dem łapiąc oddech. Bucco zaśmiał się krótko. Był bar­dziej spięty, ale naj­wy­raź­niej uwa­żał, że ma prze­wagę, bo sko­czył do przodu. Drust pomy­ślał, że nie jest star­szy od mło­dzieńca, któ­rego powa­lił wcze­śniej, ale maczuga to w końcu maczuga.

Zablo­ko­wał ude­rze­nie i poczuł róż­nicę, bo usły­szał zgrzyt metalu na drew­nie, a potem patrzył, jak czu­bek mie­cza Bucca roz­rywa jego pałkę. Bucco wark­nął spod maski, bły­snęła naga stal.

– Teraz nie będziesz już taki zadziorny i pewny sie­bie, co dam­na­tus?

Wygląda na to, że on coś o mnie wie, pomy­ślał Drust. Wystar­cza­jąco dużo, by nazwać go stra­ceń­cem, nie­wol­ni­kiem ska­za­nym na walki na are­nie. Wystar­cza­jąco dużo, by zda­wać sobie sprawę, że Drust wcale nie jest taki zadziorny i pewny sie­bie w obli­czu cho­ler­nie ostrego mie­cza i że wła­śnie kom­bi­nuje, jak się stąd wydo­stać. Drust zauwa­żył jakieś drzwi zasło­nięte sznu­rami kora­li­ków i szybko w nie zanur­ko­wał. Sły­szał za sobą cięż­kie kroki Bucca.

Pomiesz­cze­nie było małe, brudne i oka­zało się winiar­nią, do któ­rej dostał się bocz­nym wej­ściem. Przy pale­ni­sku stał jakiś męż­czy­zna w skó­rza­nym far­tu­chu i potrzą­sał skwier­czą­cym ron­dlem. Pod­niósł głowę i spoj­rzał ze zdzi­wie­niem na wcho­dzą­cego Dru­sta. Za nim i za ladą z amforą stało kilka pry­mi­tyw­nie skle­co­nych sto­li­ków. Sie­dzący przy nich klienci ode­rwali się od gry w kości. Nie­bie­skawy dym i ciężka woń sma­żo­nego mięsa spra­wiały, że powie­trze było dła­wiące i duszne.

– Kim ty, kurwa, jesteś? – zapy­tał kucharz.

– Tru­pem. Tym wła­śnie jest.

Do środka wszedł Bucco, a kucharz krzyk­nął na widok błysz­czą­cej stali. Drust sko­czył za bar, a klienci się roz­pierz­chli. To byli wigi­lo­wie. Rzym­ska straż nocna. Oca­lony…

Bucco pod­biegł do kon­tu­aru i zaczął się na niego wspi­nać. Drust zmy­lił go, rzu­ca­jąc się do tyłu. Chwy­cił naj­bliż­szy gar­nek i rzu­cił nim w zama­sko­waną twarz napast­nika. Roz­legł się bul­go­czący dźwięk i chło­pak zwa­lił się na pod­łogę. Kucharz krzyk­nął jesz­cze raz i posta­no­wił opu­ścić miej­sce roz­róby.

Drust ponow­nie prze­sko­czył przez ladę. Ciężko oddy­chał, był obo­lały, pora­niony i zły na tego mło­do­cia­nego prze­stępcę, przez któ­rego musiał przez to wszystko prze­cho­dzić. Chwy­cił z pod­łogi upusz­czony miecz i zerwał maskę z twa­rzy chło­paka. Ze zdzi­wie­niem ujrzał sze­roki uśmiech. Młoda, lśniąca od potu buzia, krę­cone włosy, oczy błysz­czące bólem nad białą tuniką. Do tego żało­sny meszek zamiast brody: chło­pak był jed­nak na tyle doro­sły, by nosić togę, a jego spoj­rze­nie świad­czyło o tym, że jest prze­bie­gły i sprze­dajny.

– Mis­sio – powie­dział mło­dzie­niec, pod­no­sząc z uśmie­chem palec wska­zu­jący, który ozna­czał prośbę poko­na­nego gla­dia­tora o łaskę.

– Reci­pere fer­rum – odwark­nął Drust. Przy­go­tuj się na przy­ję­cie mie­cza.

Mówił to poważ­nie; mło­dzian to zro­zu­miał i uśmiech znik­nął z jego twa­rzy.

– No weź – powie­dział. – To tylko zabawa…

– Zostaw cesa­rza w spo­koju.

Wigil, który to powie­dział, był ponury i srogi jak stare urwi­sko i miał przy sobie okuty żela­zem kij, który wyglą­dał jak dzida. Drust gapił się przez chwilę nieco sko­ło­wany, a gdy chło­pak uśmiech­nął się lekko, dotarła do niego obrzy­dliwa prawda.

To był Kara­kalla. Zakap­tu­rzony cesarz. Marek Aure­liusz Anto­ni­nus, syn Sep­ty­miu­sza Sewera i jed­no­cze­śnie współ­rzą­dzący cesarz, który kie­ro­wał się wła­snymi zasa­dami – Drust przy­po­mniał sobie ten dzień, gdy Kara­kalla świę­to­wał wynie­sie­nie do god­no­ści cesa­rza; sto­jąc z sze­roko roz­ło­żo­nymi ramio­nami, zmu­sił cho­ler­nego Psa, by zabił swo­jego przy­ja­ciela. Teraz był dzie­sięć lat star­szy, więc upły­nęło zbyt dużo czasu, by Drust mógł go roz­po­znać. Ude­rzyła go ta myśl, ale wtedy pode­szli wigi­lo­wie i zaczęli prze­ska­ki­wać ladę, by stwo­rzyć kor­don wokół mło­dzieńca.

– Dobra, wiem, kim jesteś – oświad­czył Drust. – A ty wiesz, kim ja jestem?

Chło­pak wyglą­dał na zain­try­go­wa­nego. Wigi­lo­wie spo­glą­dali gniew­nie.

– Nie – odparł młody cesarz.

– Świet­nie – powie­dział Drust i ude­rzył w uchwyt sto­ją­cego na ogniu ron­dla.

Gar­nek wystrze­lił w powie­trze, a wigi­lo­wie, oblani wrzą­cym ole­jem i gorącą zawar­to­ścią naczy­nia, zaczęli krzy­czeć.

Wtedy Drust z całej siły kop­nął cesa­rza w kro­cze i uciekł.

TRYPOLITANIA

Pięć lat później

– Kto by pomy­ślał, że woda może dopro­wa­dzać ludzi do sza­leń­stwa – powie­dział Kag, jakby na­dal tkwiła w tym jakaś tajem­nica.

Drust pomy­ślał, że więk­szość ludzi popa­dła w sza­leń­stwo na długo przed tym, zanim przy­szło im wal­czyć o wodę. Wal­czyli o to, kto lepiej doga­duje się z bogami. O zie­mię. O złoto. A kie­dyś, Drust dosko­nale o tym wie­dział, Grecy bili się o kobietę. Cza­sem ludzie wal­czą o te wszyst­kie rze­czy jed­no­cze­śnie, a innym razem wal­czą po to, by roz­ba­wić innych.

Sie­dzieli przed Zło­tym Potem, co jest dosłow­nym tłu­ma­cze­niem i brzmi, jakby odby­wały się tam dzi­kie orgie, cho­ciaż wcale tak nie było. To tylko miej­sce, które ucho­dziło za sklep – słowo „pot” było łaciń­skim prze­kła­dem nazwy lokal­nej marki alko­holu spo­ży­wa­nego tutaj od lat.

Kag przy­siadł na skraju jed­nego z wor­ków wyła­do­wa­nych przed chwilą z wozu. Drust spo­czął obok niego i obaj obser­wo­wali tłum ludzi spa­ce­ru­ją­cych w czer­wo­nej poświa­cie zacho­dzą­cego słońca.

– Poważ­nie – powie­dział reflek­syj­nie Kag. – Tylko popatrz na nich.

Tłum przed­sta­wiał się róż­no­rod­nie, Drust musiał to przy­znać. Falu­jące szaty, białe i brą­zowe, chu­sty, tur­bany, welony, słom­kowe kape­lu­sze, san­dały, bose stopy; ludzie repre­zen­to­wali różne typy, a wszy­scy żywili nadzieję na lep­sze życie. Jedni mieli kozy, inni dak­tyle, tka­niny, kosze, bo wszystko było dla nich obiet­nicą bogac­twa; jeśli uda się coś sprze­dać jakie­muś despe­ra­towi, będzie można zaro­bić. Inni mieli łopaty i kilofy oraz prze­świad­cze­nie, że gdzieś tam jest woda, do któ­rej będzie można się doko­pać. Wędro­wali więc przez pusty­nię i kopali, dopóki nie umarli, szu­ka­jąc przej­rzy­stego, płyn­nego złota.

– Sza­leń­stwo – powtó­rzył Kag i dodał, że wszy­scy powinni pójść do domu, bo zde­cy­do­wa­nie są obłą­kani, prze­sia­du­jąc na pustyni i szu­ka­jąc kur­czą­cych się wód grun­to­wych albo cze­ka­jąc na to, że w końcu pojawi się klient nad klien­tami.

Drust pomy­ślał, że sam nie jest aż tak sza­lony, żeby wró­cić do domu. Przy­naj­mniej nie wtedy, gdy Kara­kalla leczy swoje obo­lałe jaja i na pewno jest wście­kły. Drust miał nadzieję, że Kara­kalla, jego brat i cała ta porą­bana rodzinka jest teraz z tatu­siem, cesa­rzem Sep­ty­miu­szem Sewe­rem. A jeśli tak, to zna­czy, że wszy­scy są daleko na pół­noc­nych rubie­żach cesar­stwa, w miej­scu zwa­nym Ebo­ra­cum, a stary cesarz poka­zuje swoim synal­kom, jak buduje się impe­ria, pod­bi­ja­jąc jakąś dziurę na końcu świata.

Drust pomy­ślał, że choć cesa­rza nie ma w Rzy­mie, a impe­rium jest zarzą­dzane z zadu­pia w Bry­ta­nii, on sam abso­lut­nie na­dal nie jest aż tak sza­lony, by wra­cać na Pala­tyn.

Słońce zaszło i obok nich prze­kra­dał się ciemny cień, pla­ska­jąc nagimi sto­pami i zapa­la­jąc pochod­nie. Sie­dzieli teraz w mrocz­nym pomiesz­cze­niu peł­nym cieni i nie­wy­raź­nych syl­we­tek, przy sto­liku oświe­tlo­nym mdłym bla­skiem. Z mroku wyło­nił się ciemny kształt i zma­te­ria­li­zo­wał pod posta­cią star­szego męż­czy­zny, który przy­niósł oliwki, a potem znik­nął niczym duch, zabie­ra­jąc ze sobą tro­chę cie­pła.

Po chwili sta­rzec wró­cił.

– Już idzie – powie­dział, a za nim poja­wiły się nowe cie­nie.

Drust bar­dziej je wyczu­wał, niż widział. W deli­kat­nej poświa­cie doj­rzał star­szego męż­czy­znę z dużą misą, w któ­rej znaj­do­wało się nie­wiel­kie naczy­nie wraz z kil­koma kub­kami. Kag i Drust wymie­nili spoj­rze­nia; od misy biło chło­dem, woda skra­plała się na jej brze­gach. Była pełna pokru­szo­nego lodu.

Gdy sta­rzec nale­wał wino, jeden z cieni usiadł na krze­śle naprze­ciwko. Drust spró­bo­wał doj­rzeć Kaga, ale górna połowa jego ciała – a raczej jej kształt – była pogrą­żona w cie­niu. Drust sły­szał jed­nak jego pomruki. Obaj spró­bo­wali napoju i sta­rali zacho­wy­wać się non­sza­lancko, ale nie było to łatwe, bo był to praw­dziwy nek­tar.

Sta­rzec znik­nął w cie­niu i wtedy Drust zoba­czył zarys syl­wetki przy­by­sza, który nachy­lił się w stronę świa­tła i stał się real­nym męż­czy­zną. To było wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie, bo Drust miał cichą nadzieję, że zoba­czy kogoś z lokami mitycz­nej Meduzy albo z oczami peł­nymi ognia. A tym­cza­sem ujrzał twarz o szorst­kiej, ciem­nej skó­rze odzie­dzi­czo­nej po przod­kach. Trudno było oce­nić wzrost męż­czy­zny, ponie­waż sie­dział, ale miał wyraź­nie zary­so­wane mię­śnie, które mimo wieku jesz­cze nie zwiot­czały, cho­ciaż było widać, że ten pro­ces już powoli się zaczyna. Twarz miał pospo­litą, bez zna­ków szcze­gól­nych, które mogłyby wska­zy­wać na jego wiel­kość czy pocho­dze­nie, może z wyjąt­kiem oczu, w któ­rych czaił się kon­tro­lo­wany gniew.

Ser­wi­liusz Struc­tus bar­dzo sza­no­wał Juliu­sza Jahję, ponie­waż obda­ro­wał go kłami lwa i pazu­rami tygrysa, sym­bo­lami nie­ogra­ni­czo­nych mocy sta­ro­żyt­nego boha­tera. Był to czło­wiek stwo­rzony przez bogów, wła­ści­ciel wspa­nia­łych domów, namasz­czony ruchem bez­dusz­nego kciuka na boga­tego i sław­nego. Cho­ciaż w dal­szym ciągu był nie­wol­ni­kiem. Nawet nie byłym; nie­wol­ni­kiem dyna­stii Sewe­rów tutaj, w Lep­tis Magna, ich rodzin­nym mie­ście. I miej­scu naro­dzin cesa­rza.

Ser­wi­liusz Struc­tus był spryt­nym czło­wie­kiem – gru­bym, prze­kup­nym i bez­względ­nym – który stwo­rzył wła­sne małe impe­rium na tere­nie slum­sów Sub­ury, rzym­skiej dziel­nicy bie­doty. Han­dlo­wał zbo­żem, pia­skiem do posy­py­wa­nia aren, nie­wol­ni­kami, egzo­tycz­nymi zwie­rzę­tami, egzo­tycz­nymi per­wer­sjami i bólem; Drust, Kag i inni – jego pro­cu­ra­to­res, peł­no­moc­nicy repre­zen­tu­jący jego inte­resy – byli czę­ścią tego biz­nesu, więc dosko­nale wie­dzieli, jaką ma wła­dzę.

Jed­nak Ser­wi­liusz Struc­tus wyma­wiał imię Juliu­sza Jahji, jakby było tru­ci­zną, którą kazano mu prze­łknąć. Twier­dził, że cesa­rze i gene­ra­ło­wie są zależni od opi­nii Juliu­sza Jahji, który trzyma cały świat w gar­ści, więc Drust był zdu­miony, że taki her­ku­les sie­dzi z nimi przy stole i rzuca cień jak zwy­kły śmier­tel­nik. Miał pokryte pla­mami dło­nie, wydzie­lał słaby zapach sło­nego potu i dro­gich won­nych olej­ków oraz dziwny odór, który według Dru­sta mógł być zapa­chem suk­cesu, siły albo stra­chu. Albo wszyst­kiego naraz.

Drust nie patrzył na Kaga, cho­ciaż domy­ślał się, że przy­ja­ciel myśli mniej wię­cej to samo. Ser­wi­liusz Struc­tus wysłał ich aż tutaj, by rze­komo wycią­gnąć ich z Rzymu, ale zro­bił to w taki spo­sób, jakby wie­dział, że już ni­gdy ich nie zoba­czy, co od razu zanie­po­ko­iło Dru­sta.

Teraz zacho­dził w głowę, dla­czego ten czło­wiek, tak potężny i bogaty, poko­nał długą drogę, nara­ża­jąc się na nie­wy­gody, by spo­tkać się z nimi na prośbę Ser­wi­liu­sza – w wiel­kiej tajem­nicy i pod osłoną nocy. I co miał wspól­nego z Ser­wi­liu­szem Struc­tu­sem, który ewi­dent­nie się go oba­wiał.

Co można zro­bić w obli­czu takiej tajem­nicy? Naj­le­piej po pro­stu zapy­tać.

– Czego od nas chcesz?

– Dzię­kuję, że przy­szli­ście. – Słowa Jahji były skie­ro­wane do nich obu. Potem obró­cił się w kie­runku sto­ją­cego w cie­niu starca i rzekł z uśmie­chem: – Abu, szer­bet dla mnie.

Stary czło­wiek chyba spo­dzie­wał się tego zamó­wie­nia, bo nie­mal natych­miast podał oszro­niony kie­lich, a deli­katny aro­mat napoju spra­wił, że wszyst­kim ślina napły­nęła do ust. Co za przy­smak, pomy­ślał Drust. I całe to miej­sce oświe­tlone mięk­kim, migo­czą­cym świa­tłem, misa z pokru­szo­nym lodem, który ich chło­dził: nie­wy­obra­żalny luk­sus w samym środku przy­tła­cza­ją­cej biedy, niczym kop­czyk złota usy­pany na gno­jo­wi­sku.

– Dzię­kuję, Abu. Dru­su­sie, Kagizo, jesz­cze raz dzię­kuję wam za przy­by­cie.

To jest wła­śnie jego spo­sób, pomy­ślał Drust. Wytrą­cić czło­wieka z rów­no­wagi uprzej­mo­ścią, zbo­czyć z tematu i wić się jak pod­stępny wąż. Juliusz Jahja ponow­nie odwró­cił się w kie­runku cie­nia za swo­imi ple­cami.

– Napi­jesz się wina? – zapy­tał.

Męż­czy­zna tylko kiw­nął dło­nią, ciemną i ele­gancką, raczej dość oszczęd­nie, jakby był skrę­po­wany i nie chciał prze­szka­dzać. Jahja przy­jął tę mil­czącą odpo­wiedź, a potem znowu spoj­rzał na Dru­sta i Kaga. Uniósł kie­lich, stru­myczki skro­plo­nej pary pły­nęły wśród wytło­czo­nych w metalu bachan­tek i kiści wino­gron.

– Trzy­dzie­ści lat temu potrze­bo­wa­li­śmy stu trzy­dzie­stu dwóch galo­nów wody, by wypro­du­ko­wać jedną amforę tego napoju – powie­dział Jahja. – Teraz wypro­du­ku­jemy tylko połowę. Wypro­du­ko­wa­nie wina, które pije­cie, to zale­d­wie dwa­dzie­ścia galo­nów wody, więk­szość była potrzebna pod­czas uprawy, a nie do koń­co­wej fer­men­ta­cji. Aby zapew­nić jedze­nie czte­ro­oso­bo­wej rodzi­nie na jeden dzień w takich kra­jach jak ten, gdzie pia­sek pochła­nia wodę, potrzebne jest pięć tysięcy galo­nów. Nawet z nie­złymi akwe­duk­tami i rurami.

Drust nie odpo­wie­dział, Kag poru­szył się na krze­śle, a potem uniósł swój kie­lich.

– Dzięki za wino – powie­dział. – Jak w kolejce po zasi­łek w Sub­u­rze, przyj­muję plotki razem z chle­bem.

Juliusz Jahja nie oka­zał roz­draż­nie­nia, wręcz prze­ciw­nie; poki­wał poważ­nie głową.

– Zdaję sobie sprawę, że nie ocze­ku­jesz wykładu o kosz­tach wody – odparł. – I pew­nie wydaje ci się, że wszystko już wiesz o takich rze­czach, ponie­waż to towar, któ­rym można han­dlo­wać, a obaj z Dru­stem jeste­ście czę­ścią twar­dego inte­resu i codzien­nie obser­wu­je­cie cenę krwi, jaką trzeba zapła­cić, żeby dobić targu. – Zamilkł na chwilę i pocią­gnął łyk napoju. – Ale nie macie racji. Ani poję­cia o kosz­tach. Nie­wielu ludzi zresztą ma, a jeśli o tym myślą, to tylko po to, żeby pona­rze­kać. Oczy­wi­ście cesar­stwo dobrze pro­spe­ruje dzięki wymia­nie han­dlo­wej i jest uza­leż­nione od zysków z inwe­sty­cji. – Zapa­dła cisza, ale nie trwała długo. – To nie zboża są naj­lep­szym towa­rem – cią­gnął Jahja. – Nie jest nim też złoto ani woda, nawet w takim miej­scu jak to. Tym towa­rem jest zaufa­nie. Wiara, że ludzie będą wypeł­niać swoje zobo­wią­za­nia. To wła­śnie ona napę­dza inwe­sty­cje i han­del, zapew­nia rów­nież zyski.

– Do tej pory nie powie­dzia­łeś nic nowego – ode­zwał się Drust. – Każdy zapluty domo­krążca w każ­dym mie­ście cesar­stwa o tym wie. Na­dal nie powie­dzia­łeś, czego od nas chcesz.

– Cier­pli­wo­ści, cier­pli­wo­ści – odparł z uśmie­chem Jahja. Drust zaczy­nał go nie lubić. – Mówię wam o tym wszyst­kim, bo jeśli na­dal będzie­cie patrzeć na sprawę han­dlu w tak ogra­ni­czony spo­sób, może­cie dojść do wnio­sku, że to prze­grana sprawa, że bez względu na to, co się wyda­rzy, ludzie zawsze będą kupo­wać i sprze­da­wać. – Jesz­cze raz pocią­gnął łyk szer­betu i odsta­wił kie­lich. – Ale to nie tak. Wystar­czy, że ktoś powie „nie”, takie jedno krót­kie słowo, i w machi­nie zacznie zgrzy­tać, aż w końcu zatrzyma się ona jak jedno z tych wspa­nia­łych kół wod­nych w akwe­duk­cie, gdy wetknie się kij mię­dzy szpry­chy. I podob­nie jak w przy­padku tego koła, gdy tryby prze­staną się krę­cić, skutki natych­miast będą widoczne wszę­dzie, straszne i nisz­czące. – Juliusz Jahja roz­ło­żył sze­roko ręce. – I to jest wła­śnie bitwa, którą toczę – powie­dział. – Rok po roku, dzień po dniu, by kon­tro­lo­wać, opty­ma­li­zo­wać i zabez­pie­czać zaufa­nie w imie­niu mojego… patrona. Zaufa­nia trzeba być pew­nym. Pew­ność może mieć jed­nak wiele postaci, a jedną z nich jest zagro­że­nie. Dla­tego tu jeste­ście.

– Wła­śnie się nad tym zasta­na­wia­łem – powie­dział Kag. – W co wdep­nę­li­śmy.

Juliusz Jahja dopił wino i sie­dział teraz z pół­u­śmie­chem, który Drust tak dobrze znał; ten uśmie­szek ozna­czał ostrze­że­nie.

– Mój patron posiada pewną cenną rzecz – pod­jął Jahja. – Od tej rze­czy zależy zaufa­nie całego narodu. Ta rzecz musi zostać zwró­cona.

Drust nie patrzył na Kaga i miał nadzieję, że tam­ten będzie sie­dział cicho. Ale tak się nie stało.

– Patron, powia­dasz – powie­dział Kag, mie­ląc słowa w ustach, jak robił to przed chwilą ze skru­szo­nym lodem. – Masz na myśli swo­jego pana.

Te słowa ude­rzyły w stół, jakby ktoś rzu­cił łaj­nem; Drust poczuł, że cień za ple­cami Juliu­sza Jahji prze­su­nął się odro­binę w ocze­ki­wa­niu na to, co może się wyda­rzyć, gotowy i napięty. Kag roz­parł się wygod­nie na krze­śle i uśmiech­nął. Juliusz Jahja, nie­wol­nik, który miał do dys­po­zy­cji wię­cej włóczni niż spo­rych roz­mia­rów kraj, spoj­rzał na Kaga, wyzwo­leńca z kub­kiem z gla­zu­ro­wa­nej glinki w dłoni i sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. Ich oczy zwarły się jak jele­nie poroża.

– Patron czy pan – powie­dział wolno Juliusz Jahja. – Wszystko jedno, dla was nie ma to żad­nego zna­cze­nia. Podob­nie jak i to, kim jest ten pan. Wystar­czy, że trzyma w gar­ści waszego patrona, a ten trzyma was za jaja. Tak kręci się ten świat.

Drust poczuł dreszcz prze­bie­ga­jący po krę­go­słu­pie. Pró­bo­wał nie patrzeć na Kaga, ale mu się nie udało. Kag poczuł jego wzrok, obró­cił się lekko i wzru­szył ramio­nami.

Jeśli jest tak, jak mówi Juliusz Jahja, to zna­czy, że osoba, któ­rej służy ten potężny nie­wol­nik, musi był praw­dzi­wym arbi­trem wła­dzy. Ser­wi­liusz Struc­tus ugi­nał się przed nie­wie­loma oso­bami, więc jeśli kła­niał się nie­wol­nikowi z powodu tego, kogo ten nie­wol­nik repre­zen­tuje, to jego wła­dza musiała być ogromna.

Drust przy­po­mniał sobie, że w tym mie­ście, w Lep­tis Magna, uro­dził się cesarz. Jesz­cze dotkli­wiej poczuł chłód bijący od miski z kru­szo­nym lodem, prze­kal­ku­lo­wał wszystko i spoj­rze­niem wysłał wia­do­mość Kagowi. Kag odpo­wie­dział lek­kim ski­nie­niem głowy.

Juliusz Jahja był usa­tys­fak­cjo­no­wany wra­że­niem, jakie wywarł, i wycią­gnął dłoń; to był sygnał dla czło­wieka sto­ją­cego za jego ple­cami, by wyło­nił się z cie­nia. Męż­czy­zna był ubrany w tra­dy­cyj­nie skro­joną tunikę prze­wią­zaną w pasie. Miał długą, wąską głowę, dziw­nie oklap­nięte uszy i był biały jak kość sło­niowa. Nosił amu­let, co zasko­czyło Dru­sta. Zresztą Drust od samego początku, już nawet wtedy, gdy męż­czy­zna był tylko cie­niem, odniósł wra­że­nie, że jest to czło­wiek, który nie boi się bogów ani nie zabiega o ich względy. W bez­li­to­snym świe­tle wszyst­kie płasz­czy­zny i zagłę­bie­nia jego ciała wyglą­dały jak wypo­le­ro­wana kość sło­niowa, a wierz­chy dłoni, kiedy poda­wał swo­jemu sze­fowi kilka wosko­wych tabli­czek, były zupeł­nie białe. Drust zauwa­żył, że ich wnę­trza są ciem­niej­sze i wcale nie gład­kie ani deli­katne.

Drust pomy­ślał, że ten biały czło­wiek nie może się wysta­wiać na słońce nawet przez pięć minut. Jego skóra od razu pokry­łaby się pęche­rzami, ale ni­gdy by się nie opa­liła ani nie ogo­rzała; po pro­stu by się spa­lił i umarł. Musiał się czuć jak żółw na pustyni, cze­ka­jący, aż jakiś okrut­nik prze­wróci go na grzbiet. Drust nie sądził jed­nak, by ten męż­czy­zna na to cze­kał ani na to pozwo­lił. A w cie­niu mógł być śmier­tel­nie nie­bez­pieczny niczym wąż.

– Dzię­kuję, Weru­sie – powie­dział Juliusz Jahja i otwo­rzył jedną z tabli­czek. – Bra­cia Areny – prze­czy­tał i spoj­rzał na nich z krzy­wym, kpią­cym uśmie­chem. – Jakie to barwne. Naprawdę jeste­ście jak bra­cia? Sły­sza­łem, że gla­dia­to­rzy nie mają przy­ja­ciół i nawet nie wolno im ich mieć.

– Kiedy jesteś nie­wol­ni­kiem – popra­wił bez­na­mięt­nie Kag. – To nie­wol­nicy nie mają przy­ja­ciół.

Jahja nawet nie mru­gnął ani nie potwier­dził, po pro­stu sie­dział spo­koj­nie, trzy­ma­jąc tabliczkę pałecz­ko­wa­tymi pal­cami, i czy­tał. – Widzę, że jest was sze­ściu. Byli gla­dia­to­rzy, byli nie­wol­nicy, pra­cow­nicy Ser­wi­liu­sza Struc­tusa na róż­nych sta­no­wi­skach. Kagizo – zwró­cił się do Kaga. – Czy to jedyne imię, jakie posia­dasz? Imię nie­wol­nika, cho­ciaż tu twier­dzą, że jesteś wyzwo­leń­cem.

Nie cze­kał na odpo­wiedź, ponie­waż było oczy­wi­ste, że Kag jej nie udzieli. I fak­tycz­nie, obrzu­cił go tylko chłod­nym, bez­na­mięt­nym spoj­rze­niem. Kag miał dru­gie imię, ale wyda­wało mu się, że brzmi ono jesz­cze bar­dziej nie­wol­ni­czo niż to praw­dziwe. Juliusz Jahja wró­cił do czy­ta­nia tabliczki.

– Pocho­dzisz z połu­dnia Tra­cji. Ojciec był oby­wa­te­lem i rzym­skim legio­ni­stą Legionu XIII. Twoi rodzice w jed­nym roku umarli na mala­rię. To chyba nie był dla cie­bie dobry rok. Poj­many za prze­stęp­stwo: za kra­dzież jedze­nia. W tej sytu­acji zro­zu­miałe, ale nie­mniej to prze­stęp­stwo. Ska­zany na galery albo walkę na are­nie. Pokazy w porze obia­do­wej.

Kiedy Juliusz Jahja zaczął czy­tać, Drust pomy­ślał, że będzie to mate­riał, jaki zazwy­czaj przy­go­to­wują Rzy­mia­nie, gdy pań­stwo prze­świe­tla cię świa­tłem swej pochodni. Ale to było coś zupeł­nie innego. To były infor­ma­cje, które znał Ser­wi­liusz Struc­tus i praw­do­po­dob­nie prze­ka­zał pod pre­sją albo prze­ku­piony sporą ilo­ścią gotówki. A może był winien zobo­wią­za­nie, z któ­rego nie mógł się wymi­gać. Drust poczuł na ple­cach lodo­watą strużkę potu.

– Wyrok zmie­niono – powie­dział Juliusz Jahja i z zadumą spoj­rzał pro­sto na Kaga. – Naj­wy­raź­niej Ser­wi­liusz Struc­tus zoba­czył coś w tobie i gdy zaczą­łeś pra­co­wać z jego ogie­rami jako jeden z auri­ga­to­res, woź­ni­ców, musia­łeś zro­bić na nim wra­że­nie. Co to było?

Kag nie odpo­wie­dział, a Drust uświa­do­mił sobie, że Jahja i tak zna wszyst­kie szcze­góły, więc Kag nie zamie­rzał grać w jego grę. Męż­czy­zna nie wyglą­dał na roz­cza­ro­wa­nego, chyba wręcz prze­ciw­nie, ponie­waż się uśmie­chał.

– Eks­pert od koni, świet­nie radzi­łeś sobie z bro­nią, więc wysłali cię do ludus, szkoły gla­dia­to­rów. Pięt­na­ście walk, dwa­na­ście zwy­cięstw. Prze­grany, ale uła­ska­wiony, w końcu mis­sus jest lep­sze niż śmierć. Stu­dio­wa­łeś filo­zo­fię i nauczy­łeś się czy­tać, ale tylko dla­tego, że twój pan wyna­jął cię Acy­liu­szom. Podej­rze­wam, że strze­głeś mło­dego Marka Acy­liu­sza Gla­brio. Musia­łeś dopil­no­wać, żeby gów­niarz cho­dził na lek­cje i nie ucie­kał. Rzecz jasna, że nauczy­łeś się wię­cej od niego. – Juliusz Jahja pod­niósł głowę znad tabliczki i uśmiech­nął się. – Może nie­zbyt dużo, ale cze­goś się nauczy­łeś – dodał. – Sie­dzia­łeś tam i patrzy­łeś, jak chło­pak mar­nuje swoją szansę. Pod­stawą ist­nie­nia każ­dego pań­stwa jest edu­ka­cja mło­dzieży.

Drust był prze­ko­nany, że tę ostat­nią kwe­stię wypo­wie­dział ktoś sławny. Kag o tym wie­dział, a Juliusz Jahja wie­dział, że on wie; przy­go­to­wał więc strzałę i wypa­lił.

– Psy i filo­zo­fo­wie robią naj­wię­cej dobrego i dostają naj­mar­niej­szą nagrodę.

– Nazy­wają mnie psem, bo łaszę się do tych, któ­rzy rzucą mi jakiś ochłap – wyre­cy­to­wał Jahja. – War­czę na tych, któ­rzy nic nie dają, i gryzę szu­braw­ców.

– W domu boga­tego czło­wieka jest tylko jedno miej­sce, w które można napluć – powie­dział spo­koj­nie Kag. – Jego twarz.

Juliusz Jahja uśmiech­nął się swo­bod­nie, w przy­ćmio­nym świe­tle poły­ski­wały jego białe zęby.

– Dio­ge­nes z Synopy – wyja­śnił Dru­stowi z nutką dydak­ty­zmu w gło­sie, jakby pouczał dziecko.

– Mylisz mnie z kimś, kto ma wszystko w dupie – odparł Drust.

Juliusz Jahja po raz pierw­szy zmarsz­czył brwi.

– Dru­su­sie Ser­wi­liu­szu znany jako Drust. Pocho­dzisz z Kale­do­nii i zosta­łeś wzięty do nie­woli trzy­dzie­ści lat temu.Oczy­wi­ście jako dziecko. To nie­spo­ty­kane, że prze­ży­łeś tak długo, by w końcu zostać kupio­nym przez Ser­wi­liu­sza Struc­tusa, więc zapewne jesteś nazna­czony przez bogów. Twoja matka umarła, gdy mia­łeś dzie­więć lat. Pra­co­wa­łeś u Ser­wi­liu­sza Struc­tusa przy prze­ła­dunku pia­sku, a gdy doro­słeś, tra­fi­łeś do szkoły gla­dia­to­rów. Wal­czy­łeś osiem razy, sześć pora­żek, dwa zwy­cię­stwa. – Zamilkł. – Nie jesteś wysoko w ran­kingu – pod­jął po chwili. – Pro­win­cjo­nalne areny i występy dla tury­stów. Praw­do­po­dob­nie walki na forum, naj­waż­niej­szym miej­scu na każ­dym zadu­piu, które nie posiada amfi­te­atru. Nie­mniej z takim życio­ry­sem już dawno powi­nie­neś być mar­twy. Sły­sza­łem, że pozwa­lano ci prze­żyć, bo zawsze dobrze uda­wa­łeś.

Drust pomy­ślał, że ludzie mają złe wyobra­że­nie o gla­dia­to­rach – myślą, że jeśli nie wygrają, koń­czą mar­twi. A ponie­waż wyszko­le­nie i utrzy­ma­nie gla­dia­tora, który wal­czył trzy albo cztery razy w roku, było bar­dzo kosz­towne, tak naprawdę walka koń­czyła się jego śmier­cią jedy­nie przez przy­pa­dek. Chyba że orga­ni­za­tor igrzysk zapła­cił za śmierć danego wojow­nika albo walka była mało wido­wi­skowa i prze­grał.

Walki Dru­sta zawsze były wido­wi­skowe i wal­czył tylko na pro­win­cjo­nal­nych are­nach, a może nawet na zaku­rzo­nych forach, któ­rymi zarzą­dzali radni miej­scy zatro­skani tym, by wydać jak naj­mniej pie­nię­dzy, więc nie mogli sobie pozwo­lić na śmierć gla­dia­tora. Ale Drust zawsze odgry­wał rolę boha­tera w pie­czo­ło­wi­cie zain­sce­ni­zo­wa­nych wal­kach i ucho­dziło mu to na sucho przez cztery lata.

Nie sko­men­to­wał tego, tylko wzru­szył ramio­nami.

– Nie wszy­scy jeste­śmy Spar­ta­ku­sami – rzu­cił po chwili.

– Oca­li­łeś życie swo­jemu lani­ście, kiedy pew­nej nocy towa­rzy­szy­łeś mu na uli­cach mia­sta. Poko­na­łeś z tuzin zbi­rów. A jed­nego zabi­łeś drew­nianą maczugą.

– Jeśli tra­fisz w odpo­wied­nie miej­sce, zabi­jesz gościa łyżką – odparł spo­koj­nie Drust. – Źle odczy­tu­jesz infor­ma­cje z tej swo­jej tabliczki i omi­jasz naj­waż­niej­sze wia­do­mo­ści. Ani ja go nie zabi­łem, ani on nie był zbi­rem, lecz gla­dia­to­rem z innej szkoły i został wyna­jęty, by doko­nać tej napa­ści. I nie było tuzina wojow­ni­ków, tylko kilku. I nie był to też lani­sta, lecz Ser­wi­liusz Struc­tus, który był naszym wła­ści­cie­lem. Lani­sta jest tre­ne­rem, a ten nasz był wrzo­dem na dupie i nazy­wał się Sofon. Nie odlał­bym się na niego, nawet gdyby się palił.

Przy­po­mniał sobie sze­roko uśmiech­niętą twarz mło­dego cesa­rza, jego śmiech, unie­siony palec i zawo­ła­nie mis­sio, prośbę o uła­ska­wie­nie, zale­d­wie chwilę po tym, gdy pró­bo­wał zabić Dru­sta nagim mie­czem. Kara­kalla wie­dział, że to Ser­wi­liusz Struc­tus, więc wysta­wił paru god­nych wojow­ni­ków, by się upew­nić, że gru­bas będzie cier­piał. Pozo­stało tajem­nicą, dla­czego doszło do tej napa­ści, ale mogła to być jedy­nie szcze­niacka zachcianka uprzy­wi­le­jo­wa­nego mło­dzieńca, który miał ochotę kogoś skrzyw­dzić.

Ser­wi­liusz Struc­tus zbył wów­czas wzru­sze­niem ramion wszyst­kie pyta­nia Dru­sta, cho­ciaż zbladł i pokrył się potem. Powie­dział, że to stara sprawa i że nie ma się czym przej­mo­wać. Dodał rów­nież, że będzie naj­le­piej, jeśli Drust na jakiś czas wyje­dzie z Rzymu.

Dla Dru­sta to był szok, podob­nie jak wtedy, gdy stary gru­bas pchnął w jego stronę rudis, drew­niany miecz ćwi­czebny, owi­nięty w akt wyzwo­le­nia nie­wol­nika. Widok tego pro­stego, wygra­we­ro­wa­nego drew­nia­nego ostrza był takim wstrzą­sem jak skok do lodo­wa­tego oce­anu, więc pozba­wił go tchu; w jed­nej chwili, w oka­mgnie­niu Drust prze­stał być nie­wol­ni­kiem i stał się wol­nym czło­wie­kiem.

Pamię­tał, że wol­ność była cierp­kim owo­cem. Nie­wol­nik, który wal­czy na are­nie, ma zapew­nione cztery posiłki dzien­nie, kwa­terę, opiekę medyczną, a jeśli jest gla­dia­to­rem, może sko­rzy­stać z usług dzi­wek, spro­wa­dza­nych przez Ser­wi­liu­sza Struc­tusa, by zaspo­ka­jały żądze, czę­sto zwy­rod­niałe, ludzi wyso­kiego stanu, któ­rzy na sek­sie znali się prze­cież naj­le­piej.

Nowy wyzwo­le­niec, Dru­sus Ser­wi­liusz, musiał zapew­nić sobie to wszystko cał­kiem sam, a jedy­nym spo­so­bem, żeby zaro­bić, była dal­sza służba dla Ser­wi­liusza Struc­tusa za marne pie­nią­dze, które i tak ozna­czały nie­wol­ni­czą pracę. Drust szybko zdał sobie sprawę, że jedyna róż­nica pole­gała na tym, że zna­lazł się poza pia­skow­nią i powie­rzano mu trans­por­to­wa­nie bar­dziej war­to­ścio­wych ładun­ków jak naj­da­lej od Rzymu i zain­te­re­so­wa­nia roz­draż­nio­nego mło­dego cesa­rza. Na przy­kład rydwa­nów, koni i dru­go­rzęd­nych wojow­ni­ków na pro­win­cjo­nalne spec­ta­cula; wywóz ogie­rów do Afryki i przy­wóz zbóż i spe­cjal­nego bia­łego pia­sku do amfi­te­atru Fla­wiu­szów w Rzy­mie. Te zaję­cia spra­wiały, że Drust i inni spę­dzali sporo czasu poza mia­stem. Kiedy wró­cili, zostali wezwani do świad­cze­nia innych usług, w tym bole­snych i krwa­wych, oraz wysłu­chi­wa­nia bła­gań ofiar.

Jako wolny czło­wiek dowie­dział się rów­nież, że byli nie­wol­nicy są szu­mo­wi­nami. Już od dawna zda­wał sobie sprawę, że tyczy się to także gla­dia­to­rów, któ­rzy stali na dra­bi­nie spo­łecz­nej sto­pień niżej niż dziwki. Drust pomy­ślał, że w sumie jest to zgodne z prawdą. Jeden żyje dzięki temu, że w czymś tkwi, a inny dla­tego, że tego unika. Dwie różne strony tej samej monety. Kie­dyś myślał, że gdy pozo­stawi tamto życie i zosta­nie wyzwo­leń­cem, awan­suje w hie­rar­chii. Ale tak się nie stało; ludzie znali prawdę, wie­dzieli, kim jest, a cho­wa­nie dłoni nazna­czo­nych pięt­nem nie­wol­nika w tunice nawet w naj­go­ręt­sze dni, jesz­cze bar­dziej go wyróż­niało.

– Teraz sto­isz na czele tak zwa­nych Braci Areny – cią­gnął Juliusz Jahja. – Należy do nich rów­nież twój kom­pan, sie­dzący tutaj filo­zof ze stajni. Jak mawia Hera­klit: „W każ­dej chwili sta­jesz się tym, co wybie­rasz, co myślisz i co robisz”.

– Pier­dol się – rzu­cił Kag.

Drust miał wra­że­nie, że czło­wiek sto­jący za Jahją odro­binę się skur­czył, jakby zbie­rał siły. Chciał coś powie­dzieć, poło­żyć dłoń na ramie­niu Kaga, ale się nie poru­szył ani nie ode­zwał.

– Jeste­śmy pro­cu­ra­to­res po pro­cu­ra­to­res dro­mii – dodał Kag.

Zapa­dło mil­cze­nie, a potem Juliusz Jahja zachi­cho­tał i poki­wał głową. Pro­cu­ra­to­res dro­mii pod­czas wyści­gów rydwa­nów zbie­rali szczątki wra­ków, roz­człon­ko­wane ciała, wycią­gali mar­twych i krzy­czą­cych, poła­mane konie, roz­sy­py­wali świeży pia­sek, który wchła­niał krew, a potem wszystko zagra­biali, by wido­wi­sko mogło dalej trwać. To była nie­bez­pieczna, nie­do­ce­niana i słabo płatna praca – Ser­wi­liusz Struc­tus nazwał ich pro­cu­ra­to­res dla żartu. A mię­dzy sobą nazy­wali się Braćmi Areny.

– Siba­nus Ser­wi­liusz – cią­gnął Jahja. – Dziwne imię, ale to Gara­mant, Mauro. Był woź­nicą u waszego byłego pana. Widzę, że trzy­dzie­ści sześć razy brał udział w wyści­gach, wygrał dzie­więt­na­ście razy, dwa­na­ście razy był drugi, zde­kla­so­wał całą resztę. Wydaje się też, że jest w waszej małej gru­pie kimś w rodzaju zwia­dowcy.

Drust tylko się na niego gapił. Mauro – Maur, zwę­glony – tak Rzy­mia­nie szy­der­czo nazy­wali każ­dego, kto miał ciem­niej­szą skórę, cho­ciaż w obec­nych cza­sach tro­chę to przy­ci­chło, ponie­waż cesarz był bar­dziej ciemny niż jasny, a jego syno­wie mieli tylko odro­binę jaśniej­szą skórę. Sib był zwinny, a w nocy nie­wi­dzialny, dopóki się nie uśmiech­nął. Ale nie uśmie­chał się czę­sto i wcale nie był Gara­man­tem; nie pocho­dził z Afryki Pół­noc­nej, ale z głęb­szego połu­dnia, z dale­kiej pustyni.

– Pustynny jeź­dziec – potwier­dził Juliusz Jahja i wes­tchnął. – Rzuć­cie stąd kamie­niem w któ­rym­kol­wiek kie­runku, a tra­fi­cie w pół tuzina takich jak on. Dzięki zba­wien­nej łasce bogów został poj­many i wcie­lony do armii Ser­wi­liu­sza Struc­tusa, który naj­wy­raź­niej ma oko do talen­tów. W innym przy­padku byłby kolej­nym mło­dym czło­wie­kiem, który stra­cił życie.

– Za to teraz wykrwa­wia się dla cesar­stwa – powie­dział spo­koj­nie Kag.

– Cesar­stwo oca­liło mu życie – odparł Jahja pozor­nie bez zło­śli­wo­ści. – Zgar­nęło go, gdy ekipa z Tin­gisu chciała go ukrzy­żo­wać. Jak zapewne wie­cie, oni tam się z nikim nie cac­kają, bo ich roz­rywki są o wiele okrut­niej­sze i koń­czą się śmier­cią.

Oczy­wi­ście, że wie­dzieli. Wie­dzieli też o innych, któ­rych Juliusz Jahja miał na swo­jej liście. Maniusz Ser­wi­liusz, czło­wiek pozor­nie życz­liwy i dobry niczym kapłan Ceres, bogini uro­dzaju, który zapra­sza wier­nych na święto plo­nów, mru­żący oczy przy uśmie­chu, uka­zu­jąc równe zęby, lekko pożół­kłe od jakiejś mie­szanki ze Wschodu – żuł ją, gdy tylko zdo­łał ją zdo­być.

Maniusz Ser­wi­liusz mógł cię powi­tać sil­nym uści­skiem jed­nej dłoni, a drugą krę­cić zabój­czym szty­le­tem sica­rii, zakrzy­wio­nym sre­brem śmier­cio­no­śnego judej­skiego ostrza, który był dla niego tym samym co ząb jadowy dla węża. Potra­fił poru­szać się bez­sze­lest­nie i zabi­jać bez żad­nych skru­pu­łów. Był złym czło­wie­kiem, który naj­pierw cię upa­trzył, a potem mie­rzył do cie­bie kol­cza­stą strzałą osa­dzoną w nacią­gnię­tej cię­ci­wie łuku.

On rów­nież pocho­dził z nie­okre­ślo­nego miej­sca na pustyni. Sib miał się przed nim na bacz­no­ści, widział w nim mrok i demony, ale Maniusz o to nie dbał. Wylą­do­wał w Ludus Fer­rata, Żela­znej Szkole Gla­dia­tor­skiej Ser­wi­liu­sza Struc­tusa – wal­czył szes­na­ście razy i wszyst­kie poje­dynki wygrał, ale został uwol­niony dzięki pracy z Dru­stem, kiedy reali­zo­wali mniej akcep­to­walne moral­nie zada­nia, które Ser­wi­liusz Struc­tus miał w swo­jej ofer­cie.

Ugo był praw­dzi­wym mistrzem we wła­da­niu dłu­gim topo­rem, miał mocny, krępy kor­pus i płowe włosy; według zapi­sków pocho­dził z Ger­ma­nii, ale tak naprawdę był Fry­zem. Żadna z tych nazw nic dla niego nie zna­czyła. Nie przy­wią­zy­wał też wagi do nazwy ple­mie­nia, z któ­rego pocho­dził, ani do broni, którą wal­czył na are­nie – był to wielki, pan­cerny wojow­nik, hoplo­ma­chus – a topór sta­no­wił część tego, kim naprawdę był. A był czło­wie­kiem groź­nym, sprze­daj­nym i rzą­dził na swo­jej ziemi, przy­naj­mniej tak twier­dził. Potra­fił słu­chać roz­ka­zów, samo­dziel­nie myśleć i ni­gdy nie miał pie­nię­dzy.

Kwin­tus Ser­wi­liusz był odważny i bez­kom­pro­mi­sowy. Uśmiech nie scho­dził mu z twa­rzy. Był wszę­dzie, robił wszystko i miał spe­cy­ficzne poczu­cie humoru wyostrzone eks­tre­mal­nymi doświad­cze­niami życio­wymi aż do gra­nic absurdu, w któ­rym mie­ściło się sza­leń­stwo, ale i też zadzi­wia­jąca dobro­tli­wość gra­nicząca z głu­potą. Wal­czył jako retia­rius, z sie­cią rybacką i trój­zę­bem. To zada­nie wyma­gało od niego szyb­ko­ści, zręcz­no­ści i wyczu­cia czasu; był w tym dosko­nały, sto­czył wiele walk w róż­nych pro­win­cjach, ale tłumy nie lubiły tego typu gla­dia­to­rów, ponie­waż wystę­po­wali oni pra­wie nago, co było zbyt grec­kie. W szcze­gól­no­ści publicz­ność nie­na­wi­dziła Kwin­tusa Ser­wi­liu­sza, ponie­waż nie ginął; retia­rius nosił lekki hełm bez osłony, a publika z lubo­ścią obej­rza­łaby wyraz jego twa­rzy, gdyby ktoś zadał mu śmier­telny cios.

Drust pamię­tał, jak pod­czas zakoń­czo­nej fia­skiem walki ulicz­nej Kwin­tus Ser­wi­liusz wyło­nił się z zaułka niczym ryczący hura­gan. Śmiał się wtedy na cały głos, tak samo jak robił przy innych oka­zjach, gdy wal­czył w parze z pocho­dzą­cym z Galii Supre­mu­sem. Kiedy Supre­mus został powa­lony, prze­cią­gnięty po pia­sku i ude­rzony w głowę tak mocno, by nie było wąt­pli­wo­ści, że umarł, to wła­śnie Kwin­tus zażą­dał ciała, a potem upew­nił się, że zostało umyte i wła­ści­wie pocho­wane. Doko­nał tego gołymi rękami z poobi­ja­nymi kost­kami, niczego innego nie posia­dał. I tylko on się tym prze­jął.

Te wszyst­kie infor­ma­cje były znane wyłącz­nie Bra­ciom i Ser­wi­liu­szowi Struc­tu­sowi, więc Drust zanie­po­koił się tym, że Juliusz Jahja, nie­wol­nik pach­nący cyna­mo­nem i różami, też o tym wie. Jakby zostali obna­żeni i wysta­wieni na sprze­daż.

Wszy­scy byli pro­cu­ra­to­res, Braćmi Areny, męż­czy­znami, któ­rzy znali Dru­sta i sie­bie nawza­jem. Łączyły ich wspo­mnie­nia potwor­nego stra­chu, który prze­ży­wali w ciem­nych kryp­tach obskur­nych amfi­te­atrów, i smak sma­żo­nego koziego mięsa w dziw­nych pustyn­nych przy­byt­kach. Byli męż­czy­znami, któ­rzy wal­czyli ramię w ramię. Patrzyli, jak inni umie­rają, pry­skała na nich krew wojow­ni­ków zmie­szana z krwią tchó­rzy, sukin­sy­nów i mętów wszel­kiej maści, róż­nych kolo­rów i wyznań. Słu­chali ostat­nich słów umie­rających i fał­szy­wych wes­tchnień miło­snego unie­sie­nia.

Prze­żyli jeden wspa­niały, pełen chwały rok, kiedy zostali zmu­szeni do wędrówki z armią i cie­szyli się rolą wyzwo­li­cieli, wcho­dząc do wio­sek i mia­ste­czek wraz z uzbro­jo­nymi żoł­nie­rzami z Legionu III Augu­sta, tłu­miąc po dro­dze rebe­lię. Rebe­lia nie miała nic wspól­nego z Ser­wi­liu­szem Struc­tu­sem, który chciał tylko, by jego wiel­kie wozy toczyły się bez­piecz­nie do Rzymu. Żoł­nie­rze myśleli, że jest w nich zboże prze­zna­czone na pomoc żywie­niową, ale oka­zało się, że to tylko pia­sek, miękki i biały, prze­zna­czony do amfi­te­atru Fla­wiu­szów, a Drust i inni nie­omal za niego zgi­nęli.

Drust pamię­tał, że uwol­nili jeń­ców w oswo­bo­dzo­nym mie­ście, ukra­dli wszyst­kie war­to­ściowe przed­mioty, jeśli nie były przy­twier­dzone na stałe, i oddali wła­dzę lokal­nym przy­wód­com, a potem obser­wo­wali, jak ci wie­szają „kola­bo­ran­tów” na nad­pro­żach ich wła­snych domów, gdzie się koły­sali i wyglą­dali jak dziwne tykwy.

Widzieli, jak ludzie, któ­rych znali, umie­rają mało chwa­lebną śmier­cią. Widzieli ludzi, któ­rych ostat­nie słowa nie były zwró­cone do cesa­rza ani do kraju, lecz zazwy­czaj brzmiały: „O kurwa” albo: „Nie pozwól­cie, żeby moja matka dowie­działa się, że się posra­łem”. Nie­któ­rzy musieli nawet klę­kać w ocze­ki­wa­niu na śmier­cio­no­śne ostrze mie­cza i wsłu­chi­wać się w pożą­dliwe wycie tłumu.

Drust pomy­ślał, że w końcu czło­wiek zaczyna się wyco­fy­wać i że to jest pierw­szy znak. Wyco­fu­jesz się, jakby dystan­so­wa­nie się mogło cokol­wiek uła­twić innym i tobie, kiedy nadej­dzie na to czas. Nawet gdy jesteś wyzwo­leń­cem. Wtedy zaczy­nasz dosta­wać łatwiej­sze trasy, mniej­sze ładunki, a jedy­nym zagro­że­niem jest to, że zaro­bisz kopa w dupę od jakie­goś roz­go­rącz­ko­wa­nego zło­dzie­jaszka, który będzie pró­bo­wał bły­ska­wicz­nie coś pod­pro­wa­dzić. Ser­wi­liusz Struc­tus wie­dział o tym, tak samo jak Drust wie­dział wszystko o jego bogac­twie. Wygląda na to, że dotarli do końca i stra­cili ikrę.

Drust nie chciał już niczego bar­dziej absor­bu­ją­cego niż eskor­to­wa­nie wozów, a Juliusz Jahja wyczuł to niczym dobry węd­karz, który wie, w któ­rym momen­cie może szarp­nąć haczyk i zła­pać rybę, która nie­chęt­nie połyka przy­nętę. Jahja znowu wycią­gnął swą wład­czą rękę, w któ­rej trzy­mał zwój. Roz­wi­nął go, obró­cił w ich stronę i lekko pchnął. Zwój poto­czył się ku nim, zatrzy­mu­jąc się na pie­częci. Był biały jak młoda owca, a pie­częć wyglą­dała na nim jak kro­pla świe­żej krwi.

– Oto list nada­jący wła­dzę, któ­rej mógłby pozaz­dro­ścić nie­je­den legat – powie­dział. – Pomoże wam poko­nać każdą prze­szkodę, na któ­rej w prze­ciw­nym razie mogliby was zatrzy­mać cesar­scy urzęd­nicy.

Drust tylko patrzył. Po chwili Jahja poru­szył ręką i z uśmie­chem ponow­nie zro­bił sztuczkę ze zwo­jem.

– A zatem, dro­dzy Ser­wi­liu­sze, swoją drogą co za dziwne bra­ter­stwo, nie­długo będzie­cie bogatsi od bogów. To jest umowa. Pod­pisz­cie ją albo zrób­cie jakiś znak. Po jej zre­ali­zo­wa­niu będzie­cie żyć w dostatku przez pięć lat. Albo w absur­dal­nym luk­su­sie przez rok. – Jego uśmiech stał się nagle bar­dziej ofi­cjalny. – Oczy­wi­ście z pie­nię­dzy nie ma żad­nego pożytku, jeśli nie macie prawa posia­dać nawet tego, na czym sie­dzi­cie.

Drust gwał­tow­nie ode­tchnął. Wyzwo­leńcy mieli dużo praw, ale w tym było coś wię­cej…

– Ofe­ru­jesz nam oby­wa­tel­stwo? – zapy­tał, a Juliusz Jahja poki­wał głową.

Wtedy Kag się roze­śmiał, a Jahja szarp­nął głową; przez chwilę jego ele­gancka maska opa­dła i odsło­niła dzi­kie obli­cze.

– Gar­dzi­cie oby­wa­tel­stwem?

Kag wzru­szył ramio­nami.

– A co ja na tym zyskam? – zapy­tał. – Od cza­sów Nerona nawet nie­wol­nik może wnieść pozew do sądu, a ci, któ­rzy mają pie­nią­dze, mogą nawet wrę­czyć łapówkę, by bro­nić swo­ich praw. Uczyń mnie oby­wa­te­lem, a będę mógł gło­so­wać. Oczy­wi­ście jeżeli będzie mnie stać na podróż do mia­sta, bo trzeba to robić oso­bi­ście. Mogę też zostać jed­nym z hone­stio­res i nale­żeć do klasy uprzy­wi­le­jo­wa­nej lub jed­nym z humi­lo­res i zna­leźć się w sta­nie niż­szym. Tak czy owak, to bez zna­cze­nia, bo bez względu na to, czy tra­fię do elity czy do mętów spo­łecz­nych, prawo tego nie roz­róż­nia. Obaj jeste­śmy tacy sami: nie­istotni, ponie­waż nie mamy nic do gada­nia w spra­wach pań­stwo­wych. Cesarz rzą­dzi, jak chce.

Juliu­sza Jahję zatkało, a Drust miał ochotę gło­śno krzyk­nąć z rado­ści, że Kag przy­wa­lił mu na tyle mocno, że aż ode­brało mu głos. Drust jed­nak nie krzyk­nął, tylko zaczął się wier­cić; zosta­nie oby­wa­te­lem Rzymu dla nie­któ­rych było nagrodą, cho­ciaż już nie taką jak kie­dyś.

– Lep­sze to niż bycie tylko wyzwo­leń­cem – wydu­sił w końcu Jahja ochry­ple, ale musiał się bar­dzo sta­rać, żeby kon­tro­lo­wać roz­ża­le­nie w swoim gło­sie. – Albo nie­wol­ni­kiem.

– Tobie może się to wyda­wać nęcące, bo sam jesteś nie­wol­ni­kiem – rzekł Drust. – Tak samo myśle­li­śmy kie­dyś o byciu wyzwo­leń­cami, ale ni­gdy nie chcie­li­śmy zostać oby­wa­te­lami. Cał­ko­wi­cie wystar­czą nam pie­nią­dze z tej umowy. A jeśli uczy­nią nas, jak mówisz, bogat­szymi od bogów, wtedy jako wyzwo­le­niec będę mógł kupić sobie cie­bie.

Zapa­dła abso­lutna, prze­ni­kliwa cisza; nie­na­wiść buchała z Juliu­sza Jahji niczym ogień z pale­ni­ska.

Drust pochy­lił się i wycią­gnął w jego stronę obie ręce.

– Nie­wol­nika kupuje się w cało­ści – powie­dział. – Ze wszyst­kim, co ma i kim jest. Jeśli wła­ści­ciel sobie życzy, nie­wol­nik musi mu oddać wszystko, każdą chwilę, nawet swoje marze­nia. Każdy dzień jego pracy należy do wła­ści­ciela, a jego życie zazwy­czaj jest cięż­kie. Kiedy wiek zabiera nie­wol­nikowi siły, wła­ści­ciel pozbywa się go, a na jego miej­sce kupuje młod­szego. Bez względu na to, co jest teraz, ten znak pozo­sta­nie na zawsze, chyba że stracę dło­nie – powie­dział.

Juliusz Jahja spoj­rzał na jego knyk­cie. Na każ­dym wid­niała jedna brzydka litera: E.S.S.S. Drust zauwa­żył, że Jahja lekko drgnął i uniósł prawą rękę do lewego ramie­nia; tam miał wła­sny znak, dys­kretny i ukryty, ponie­waż był wysoko cenio­nym nie­wol­ni­kiem; Drust się uśmiech­nął.

– Ego sum servus Servi­lius – wyre­cy­to­wał. – Każdy gla­dia­tor ma takie lub podobne znaki. Tatu­ują nam je na dło­niach, żeby­śmy nie mogli ich ukryć, ponie­waż jeste­śmy nie­wol­ni­kami areny, po dwa­kroć prze­klę­tymi przez spo­łe­czeń­stwo. – Drust poło­żył ręce na stole i spoj­rzał na nie. – Tak wła­śnie skon­stru­owany jest nie­wol­nik: bez pocho­dze­nia, bez wycho­wa­nia, bez Nony i jej sióstr Parek, przą­dek ludz­kiego losu. Jeden funt kory egip­skiej sosny, dwie uncje sko­ro­do­wa­nego brązu, dwie uncje zło­ści, jedna uncja jadu. Dodaj do tego jesz­cze ból i wstyd, jeśli chcesz. Zmie­szaj wszystko i prze­siej, prze­myj knyk­cie sokiem z pora i wykłu­waj wzór ostro zakoń­czo­nym dru­tem, aż pojawi się krew. Potem wetrzyj atra­ment. Gotowe. – Drust utkwił spoj­rze­nie w iskrzą­cych się oczach Juliu­sza Jahji. – Ale prze­cież ty wiesz o tym wszyst­kim. Bez względu na to, jak będziemy sprytni, ty, Kag i ja, ni­gdy nie będziemy w sta­nie ukryć tego, kim naprawdę jeste­śmy, prawda? Sta­jesz się cenny, inwe­stują w cie­bie wię­cej pie­nię­dzy niż prze­ciętny kupiec w swoje dzieci. I cho­ciaż nie jesteś wolny, możesz zażą­dać wię­cej niż rybak zarzu­ca­jący sieci o świ­cie albo nosi­ciel lek­tyki, który dźwiga podob­nych Ser­wi­liu­szowi Struc­tu­sowi z Sub­ury. Możesz zażą­dać wię­cej niż my, wyzwo­leńcy, cią­gle nazna­czeni nie­wol­nic­twem, któ­rzy teraz sie­dzimy przed tobą, i jeśli posta­wimy znak na tym doku­men­cie, będziemy musieli speł­niać kaprysy tego samego Ser­wi­liu­sza Struc­tusa oraz two­jego patrona. – Drust roz­siadł się wygod­niej i cią­gnął: – Wyzwo­le­niec staje się nie­za­leżny i musi radzić sobie sam. Każdy chce tylko tego, żeby ktoś go doce­nił, bez względu na to, czy jest oby­wa­te­lem, czy nie. A co mi z tego oby­wa­tel­stwa, skoro cią­gle muszę ukry­wać ręce w tunice?

– To filo­zo­fia homo novus, par­we­niu­sza – wark­nął Jahja.

– Nikt nie wyska­kuje z głowy Jowi­sza w pełni ukształ­to­wany – odpa­ro­wał Kag. – Wszy­scy jeste­śmy „nowymi ludźmi”.

– A co dalej? – zapy­tał obu­rzony Jahja. – Legiony dowo­dzone przez gene­ra­łów z Ger­ma­nii, żoł­nie­rze z wło­sami dłu­gimi do ramion? Do tego ma dojść?

– I Rzym rzą­dzony przez Maura z Afryki? – zasu­ge­ro­wał deli­kat­nie Kag.

Jahja tylko pokrę­cił głową. Zdo­był się nawet na uśmiech, a potem prze­su­nął zwoje w ich kie­runku.

– Tak czy ina­czej to zmieni wasze życie – powie­dział.

Drust spoj­rzał w prze­strzeń. Czuł, że Kag patrzy na niego, ale nie miał odwagi odwza­jem­nić jego spoj­rze­nia. Zmieni życie…

– Mógł­bym jesz­cze dodać, że wasz patron, Ser­wi­liusz Struc­tus, rów­nież zasłu­guje na swoje wyna­gro­dze­nie w związku z tym przed­się­wzię­ciem – kon­ty­nu­ował Juliusz Jahja.

– Och, zatem w porządku – rzu­cił lako­nicz­nie Kag ochry­płym gło­sem.

A więc nie ma już odwo­ła­nia, pomy­ślał Drust. Tak wła­śnie powie­dział Ser­wi­liusz, gdy zawia­da­miał ich, że mają się spo­tkać z Juliu­szem Jahją: rób­cie to, co wam powie, bez żad­nych zastrze­żeń. Żegnaj­cie. Nie spo­dzie­wam się, że jesz­cze się kie­dyś spo­tkamy.

Wyna­jął nas, pomy­ślał wów­czas Drust. Jak ogiery po swoim naj­lep­szym sezo­nie. A teraz mamy się dymać; nie zosta­li­śmy wyna­jęci, zosta­li­śmy sprze­dani.

Juliusz Jahja chyba się domy­ślał, o czym myśli Drust, więc się uśmiech­nął.

– Musimy ćwi­czyć się w tym, co nas uszczę­śli­wia, ponie­waż jeśli to się nam przy­da­rzy, będziemy mieć już wszystko. Jeśli nie, będziemy musieli skon­cen­tro­wać nasze dzia­ła­nia na tym, by to osią­gnąć – powie­dział.

Kag wzru­szył nie­pew­nie ramio­nami.

– Jeśli życie czło­wieka jest cokol­wiek warte, to tylko wtedy, gdy osiąga się stan pięk­nej duszy. Jeśli zdo­ła­łeś ją zoba­czyć, już ni­gdy nie zwie­dzie cię urok złota, ubrań i uro­dzi­wych chłop­ców, ponie­waż nie będzie ci zale­żeć na zewnętrz­nym pięk­nie, które kie­dyś zapie­rało ci dech – powie­dział.

– Aplaudo – odparł Juliusz Jahja ze szcze­rym zachwy­tem.

Drust był już zmę­czony tą ich ogniową wymianą myśli filo­zo­ficz­nych, bo zawsze jacyś nie­winni mimo­wolni świad­ko­wie obry­wali ryko­sze­tem. Poza tym czuł się igno­ro­wany, jakby zna­lazł się w pomiesz­cze­niu z dwoma kochan­kami, ale nie dbał o to; zbyt dużo było na szali i zbyt wiele nie­wia­do­mych, żeby się w to bawić.

– Cóż, zatem wszy­scy sta­niemy się dobrymi i boga­tymi oby­wa­te­lami – powie­dział szorstko. – Jestem z tego powodu bar­dzo szczę­śliwy. A boję się być szczę­śliwy, bo kiedy tak się czuję, to za każ­dym razem wyda­rza się coś złego. Kie­dyś zoba­czy­łem taki napis na ścia­nie Forum.

Hałas był w rów­nej mie­rze wstrzą­sa­jący, jak zaska­ku­jący; nawet Juliusz Jahja był zdez­o­rien­to­wany. Wszy­scy się obró­cili i spoj­rzeli na Werusa, cichego, sto­ją­cego w cie­niu męż­czy­znę, który śmiał się na cały głos.

– Co musimy zatem zro­bić, żeby zasłu­żyć na to szczę­ście? – zapy­tał Drust, gdy już zapa­dła cisza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Beasts Bey­ond the Wall

Copy­ri­ght © Robert Low, 2019

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce: Canelo Digi­tal Publi­shing Limi­ted

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Bestie zza Muru, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-746-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer