Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sześciu gladiatorów w straceńczej misji, której stawką jest los Cesarstwa Rzymskiego.
Ważą się losy Cesarstwa Rzymskiego…
Cesarstwo Rzymskie drży w posadach, dwór Septymiusza Sewera pogrążony jest w krwawych rozgrywkach, a tymczasem grupa śmiałków udaje się na kraniec świata…
Dwaj byli gladiatorzy, Drust i Kag, będący na usługach swego byłego właściciela, wpływowego Serwiliusza Structusa, zostają wysłani do Brytanii, za Mur Hadriana. W Krainie Ciemności zamieszkanej przez dzikie plemiona Kaledończyków mają odnaleźć Psa, byłego kompana, który uprowadził tajemniczą kobietę i jej syna i schronił się wśród swoich pobratymców.
Razem ze swymi równie zbuntowanymi towarzyszami Drust i Kag zaryzykują wszystko w trakcie szaleńczych poszukiwań i brawurowej ucieczki, aż w końcu zdrada zmusi ich do powrotu na arenę.
W atmosferze zepsucia i korupcji niepowodzenie ich wyprawy może mieć o wiele większe konsekwencje, niż sobie wyobrażają. W grę wchodzi bowiem bezpieczeństwo Cesarstwa Rzymskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 467
W przygotowaniu drugi tom cyklu
Czerwony wąż
W stronę Drusta biegł mężczyzna; strasznie wrzeszczał i wysoko nad głową trzymał grubą drewnianą maczugę. Za nim biegli inni, wydając równie dzikie odgłosy. Jeden z mężczyzn się śmiał, ale Drust ledwie zwrócił na niego uwagę.
Opuścił rękę, poruszył się lekko, wbił pięść w brzuch krzykacza, a potem zrobił półobrót, słysząc, jak powietrze wydobywa się z głośnym sykiem z jego ust. Mężczyzna przeszedł jeszcze kilka chwiejnych kroków, w końcu osunął się u stóp wielkiego Pakuwiusza, który spojrzał na niego z mieszanką niesmaku i zdumienia i powalił go żelazną pięścią.
– Łapcie ich! Łapcie grubasa!
Drust się zorientował, że wykrzykuje to ten sam człowiek, który wcześniej śmiał się do rozpuku. Miał na twarzy maskę Bucca – głupka – groteskową i jeszcze bardziej upiorną w migoczącym blasku pochodni; na ścianach budynków podskakiwały ogromne cienie.
Pakuwiusz zaczął kopać leżącego na ziemi człowieka, któremu spadła maska; Drust zobaczył, że to maska Pappusa, naiwnego starca. Wszyscy napastnicy nosili maski postaci z fabula atellana, improwizowanej ludowej farsy.
– Po twojej prawej.
Kag zablokował uderzenie innego zamaskowanego mężczyzny. Nie sprawiło mu to większej trudności, ponieważ atakujący był tiro, czyli zwykłym żółtodziobem. Za Pakuwiuszem upadł wzięty znienacka Tarkwiniusz. Miał krwawiącą ranę głowy, a dwaj zamaskowani mężczyźni bili go pałką. Chłopcy z pochodniami uciekli, a ci, którzy nieśli lektykę, zachwiali się. W rezultacie lektyka się przechyliła, bo dwójka tragarzy z przodu zaczęła ją opuszczać.
Drust się obrócił, świadomy nowego zagrożenia, zablokował cios, przekręcił nadgarstek, przesunął nogę i powalił mężczyznę na plecy. Gdy z jego twarzy spadła maska Dossenusa, garbatego mędrka, zobaczył dzikie spojrzenie młodzieńca, który zapiszczał, gdy tylko Drust uniósł maczugę.
Chłopak. Ledwie nastolatek. Drust zawahał się z maczugą w powietrzu. To ci nocni prześladowcy, dobrze urodzone dupki. Biegali w ciemnościach po ulicach Rzymu i terroryzowali pechowych przechodniów. Prawdopodobnie robili to już wcześniej – maski, wrzaski i straszenie ludzi wystarczały, by chłopcy noszący pochodnie i tragarze uciekali co sił w nogach.
– Załatw go – warknął Kag, zjawiając się niczym lodowaty wiatr; jego młodzieniec leżał powalony, zwijając się z bólu i trzymając za krocze. – Szóstka dla niego.
– To tylko dzieciak – zaoponował Drust.
– Załatw go mieczem – zawołał jeszcze raz Kag i podszedł do Bucca.
Chłopak leżący na ziemi szarpnął się, sięgnął po swoją pałkę i zaczął wstawać. Drust przeklął, pokręcił głową, a potem dwa razy uderzył go w nerki. Chłopak zgiął się z bólu, krzyknął przeraźliwie, przewrócił się i zaczął płakać.
Przez miesiąc będzie sikać krwią, pomyślał Drust, a potem kątem oka zobaczył coś, co kazało mu się zatrzymać się w pół obrotu. Do lektyki zbliżali się dwaj kolejni napastnicy; Bucco wymieniał ciosy z Kagiem, a Pakuwiusz próbował pomóc Sofonowi; lanista był ranny, ale jeszcze gorsze było to, że ucierpiała jego duma trenera gladiatorów. Kwintusa i Ugona nigdzie nie było widać, lektyka leżała na ziemi, tragarze zniknęli. Stała prosto i nadal była zasłonięta kotarą, ale ci, którzy ich przedtem ścigali, już ją rozrywali.
Został więc tylko Drust.
– Hej! – zawołał, a wtedy jeden z mężczyzn się odwrócił.
Nosił maskę Manducusa, żarłoka, i na pewno nie był chłopcem. Nie był też tiro – wyglądał raczej jak obłąkany. Kiedy zjawił się drugi napastnik i zawarczał spod maski klowna Maccusa, Drust wiedział już, że ma przed sobą parę wojowników ze szkoły gladiatorów, którzy trenowali z mieczami dwa razy cięższymi od tych prawdziwych, cięższymi też od maczugi; tacy wojownicy byli w stanie rozpłatać czaszkę.
Drust zdołał odparować cztery ciosy, a potem jeden z napastników uderzył go między żebra z taką siłą, że Drust zatoczył się i gwałtownie wciągnął powietrze. Drugi wycelował w jego głowę i tego ciosu Drust już nie był w stanie odeprzeć; to uderzenie miało rozbić mu głowę jak jajko i zapewnić, że skończy z oznaczeniem „6” – martwy. Drust nie był najlepszy w walce i nawet się do tego przyznawał, ale nie był też tiro. Zdołał więc uniknąć uderzenia w głowę, przyjmując jego główną siłę na górną część ramienia, akurat tam, gdzie znajdowało się podbicie peleryny.
Ramię natychmiast zdrętwiało i Drust upuścił maczugę. Cofnął się chwiejnie, zrobił unik, ale przeciwnicy byli coraz bliżej.
Nagle rozległo się wesołe szczekanie. Klown Maccus się obrócił i zobaczył wyłaniającego się z bocznego zaułka Kwintusa z szerokim jak arena uśmiechem na twarzy. Maccus zdążył jeszcze ujrzeć śnieżnobiałą siłę tego uśmiechu, nim Kwintus wziął szeroki zamach, powalił go na ziemię, a potem wbił tępy koniec maczugi w maskę z rozdziawionymi ustami. Wytrysnęły z nich zęby wraz z krwią w towarzystwie dzikich wrzasków i zakrwawionych drzazg.
– Łapcie przywódcę – rozległ się głos z lektyki. – Łapcie Bucca.
Drust się obrócił. Kwintus i Manducus tańczyli wokół siebie, reszta napastników leżała albo się czołgała.
– Łapcie Bucca – odezwał się ponownie ten sam głos, a potem Serwiliusz Structus wystawił zza rozdartej kotary swą rozwścieczoną, świńską twarz. – Bierzcie go. Tego małego pojebańca…
Kag klęczał na jednym kolanie, ale udało mu się zablokować serię ciosów. Drust ruszył w jego stronę, próbując nie krzywić się z bólu, który czuł w żebrach. Miał nadzieję, że będzie mógł walczyć jedną ręką. Bucco się cofnął, celując maczugą w Kaga i Drusta; śmiał się na cały głos.
– Kostka – powiedział z goryczą Kag.
Drust pokiwał ze zrozumieniem głową, odetchnął głęboko i sprawdził, w jakiej kondycji jest jego ręka. Zgiął palce, a ostre ukłucia powiedziały mu, że czucie powraca.
– Złapcie go – ponagliło ich chrumkanie wieprza z lektyki.
Drust zaklął, a potem popędził za uciekinierem w boczny zaułek odchodzący od ulicy Sandalników.
Podążali cuchnącą, zapchaną uliczką, przeskakując przez jakieś ledwie widoczne przedmioty, wysłuchując dobiegających z okien wrzasków. W końcu Bucco dotarł do ślepego zaułka, próbował przeskoczyć ścianę, ale nie udało mu się i spadł. Drust zatrzymał się i pochylił, z trudem łapiąc oddech. Bucco zaśmiał się krótko. Był bardziej spięty, ale najwyraźniej uważał, że ma przewagę, bo skoczył do przodu. Drust pomyślał, że nie jest starszy od młodzieńca, którego powalił wcześniej, ale maczuga to w końcu maczuga.
Zablokował uderzenie i poczuł różnicę, bo usłyszał zgrzyt metalu na drewnie, a potem patrzył, jak czubek miecza Bucca rozrywa jego pałkę. Bucco warknął spod maski, błysnęła naga stal.
– Teraz nie będziesz już taki zadziorny i pewny siebie, co damnatus?
Wygląda na to, że on coś o mnie wie, pomyślał Drust. Wystarczająco dużo, by nazwać go straceńcem, niewolnikiem skazanym na walki na arenie. Wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę, że Drust wcale nie jest taki zadziorny i pewny siebie w obliczu cholernie ostrego miecza i że właśnie kombinuje, jak się stąd wydostać. Drust zauważył jakieś drzwi zasłonięte sznurami koralików i szybko w nie zanurkował. Słyszał za sobą ciężkie kroki Bucca.
Pomieszczenie było małe, brudne i okazało się winiarnią, do której dostał się bocznym wejściem. Przy palenisku stał jakiś mężczyzna w skórzanym fartuchu i potrząsał skwierczącym rondlem. Podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na wchodzącego Drusta. Za nim i za ladą z amforą stało kilka prymitywnie skleconych stolików. Siedzący przy nich klienci oderwali się od gry w kości. Niebieskawy dym i ciężka woń smażonego mięsa sprawiały, że powietrze było dławiące i duszne.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – zapytał kucharz.
– Trupem. Tym właśnie jest.
Do środka wszedł Bucco, a kucharz krzyknął na widok błyszczącej stali. Drust skoczył za bar, a klienci się rozpierzchli. To byli wigilowie. Rzymska straż nocna. Ocalony…
Bucco podbiegł do kontuaru i zaczął się na niego wspinać. Drust zmylił go, rzucając się do tyłu. Chwycił najbliższy garnek i rzucił nim w zamaskowaną twarz napastnika. Rozległ się bulgoczący dźwięk i chłopak zwalił się na podłogę. Kucharz krzyknął jeszcze raz i postanowił opuścić miejsce rozróby.
Drust ponownie przeskoczył przez ladę. Ciężko oddychał, był obolały, poraniony i zły na tego młodocianego przestępcę, przez którego musiał przez to wszystko przechodzić. Chwycił z podłogi upuszczony miecz i zerwał maskę z twarzy chłopaka. Ze zdziwieniem ujrzał szeroki uśmiech. Młoda, lśniąca od potu buzia, kręcone włosy, oczy błyszczące bólem nad białą tuniką. Do tego żałosny meszek zamiast brody: chłopak był jednak na tyle dorosły, by nosić togę, a jego spojrzenie świadczyło o tym, że jest przebiegły i sprzedajny.
– Missio – powiedział młodzieniec, podnosząc z uśmiechem palec wskazujący, który oznaczał prośbę pokonanego gladiatora o łaskę.
– Recipere ferrum – odwarknął Drust. Przygotuj się na przyjęcie miecza.
Mówił to poważnie; młodzian to zrozumiał i uśmiech zniknął z jego twarzy.
– No weź – powiedział. – To tylko zabawa…
– Zostaw cesarza w spokoju.
Wigil, który to powiedział, był ponury i srogi jak stare urwisko i miał przy sobie okuty żelazem kij, który wyglądał jak dzida. Drust gapił się przez chwilę nieco skołowany, a gdy chłopak uśmiechnął się lekko, dotarła do niego obrzydliwa prawda.
To był Karakalla. Zakapturzony cesarz. Marek Aureliusz Antoninus, syn Septymiusza Sewera i jednocześnie współrządzący cesarz, który kierował się własnymi zasadami – Drust przypomniał sobie ten dzień, gdy Karakalla świętował wyniesienie do godności cesarza; stojąc z szeroko rozłożonymi ramionami, zmusił cholernego Psa, by zabił swojego przyjaciela. Teraz był dziesięć lat starszy, więc upłynęło zbyt dużo czasu, by Drust mógł go rozpoznać. Uderzyła go ta myśl, ale wtedy podeszli wigilowie i zaczęli przeskakiwać ladę, by stworzyć kordon wokół młodzieńca.
– Dobra, wiem, kim jesteś – oświadczył Drust. – A ty wiesz, kim ja jestem?
Chłopak wyglądał na zaintrygowanego. Wigilowie spoglądali gniewnie.
– Nie – odparł młody cesarz.
– Świetnie – powiedział Drust i uderzył w uchwyt stojącego na ogniu rondla.
Garnek wystrzelił w powietrze, a wigilowie, oblani wrzącym olejem i gorącą zawartością naczynia, zaczęli krzyczeć.
Wtedy Drust z całej siły kopnął cesarza w krocze i uciekł.
– Kto by pomyślał, że woda może doprowadzać ludzi do szaleństwa – powiedział Kag, jakby nadal tkwiła w tym jakaś tajemnica.
Drust pomyślał, że większość ludzi popadła w szaleństwo na długo przed tym, zanim przyszło im walczyć o wodę. Walczyli o to, kto lepiej dogaduje się z bogami. O ziemię. O złoto. A kiedyś, Drust doskonale o tym wiedział, Grecy bili się o kobietę. Czasem ludzie walczą o te wszystkie rzeczy jednocześnie, a innym razem walczą po to, by rozbawić innych.
Siedzieli przed Złotym Potem, co jest dosłownym tłumaczeniem i brzmi, jakby odbywały się tam dzikie orgie, chociaż wcale tak nie było. To tylko miejsce, które uchodziło za sklep – słowo „pot” było łacińskim przekładem nazwy lokalnej marki alkoholu spożywanego tutaj od lat.
Kag przysiadł na skraju jednego z worków wyładowanych przed chwilą z wozu. Drust spoczął obok niego i obaj obserwowali tłum ludzi spacerujących w czerwonej poświacie zachodzącego słońca.
– Poważnie – powiedział refleksyjnie Kag. – Tylko popatrz na nich.
Tłum przedstawiał się różnorodnie, Drust musiał to przyznać. Falujące szaty, białe i brązowe, chusty, turbany, welony, słomkowe kapelusze, sandały, bose stopy; ludzie reprezentowali różne typy, a wszyscy żywili nadzieję na lepsze życie. Jedni mieli kozy, inni daktyle, tkaniny, kosze, bo wszystko było dla nich obietnicą bogactwa; jeśli uda się coś sprzedać jakiemuś desperatowi, będzie można zarobić. Inni mieli łopaty i kilofy oraz przeświadczenie, że gdzieś tam jest woda, do której będzie można się dokopać. Wędrowali więc przez pustynię i kopali, dopóki nie umarli, szukając przejrzystego, płynnego złota.
– Szaleństwo – powtórzył Kag i dodał, że wszyscy powinni pójść do domu, bo zdecydowanie są obłąkani, przesiadując na pustyni i szukając kurczących się wód gruntowych albo czekając na to, że w końcu pojawi się klient nad klientami.
Drust pomyślał, że sam nie jest aż tak szalony, żeby wrócić do domu. Przynajmniej nie wtedy, gdy Karakalla leczy swoje obolałe jaja i na pewno jest wściekły. Drust miał nadzieję, że Karakalla, jego brat i cała ta porąbana rodzinka jest teraz z tatusiem, cesarzem Septymiuszem Sewerem. A jeśli tak, to znaczy, że wszyscy są daleko na północnych rubieżach cesarstwa, w miejscu zwanym Eboracum, a stary cesarz pokazuje swoim synalkom, jak buduje się imperia, podbijając jakąś dziurę na końcu świata.
Drust pomyślał, że choć cesarza nie ma w Rzymie, a imperium jest zarządzane z zadupia w Brytanii, on sam absolutnie nadal nie jest aż tak szalony, by wracać na Palatyn.
Słońce zaszło i obok nich przekradał się ciemny cień, plaskając nagimi stopami i zapalając pochodnie. Siedzieli teraz w mrocznym pomieszczeniu pełnym cieni i niewyraźnych sylwetek, przy stoliku oświetlonym mdłym blaskiem. Z mroku wyłonił się ciemny kształt i zmaterializował pod postacią starszego mężczyzny, który przyniósł oliwki, a potem zniknął niczym duch, zabierając ze sobą trochę ciepła.
Po chwili starzec wrócił.
– Już idzie – powiedział, a za nim pojawiły się nowe cienie.
Drust bardziej je wyczuwał, niż widział. W delikatnej poświacie dojrzał starszego mężczyznę z dużą misą, w której znajdowało się niewielkie naczynie wraz z kilkoma kubkami. Kag i Drust wymienili spojrzenia; od misy biło chłodem, woda skraplała się na jej brzegach. Była pełna pokruszonego lodu.
Gdy starzec nalewał wino, jeden z cieni usiadł na krześle naprzeciwko. Drust spróbował dojrzeć Kaga, ale górna połowa jego ciała – a raczej jej kształt – była pogrążona w cieniu. Drust słyszał jednak jego pomruki. Obaj spróbowali napoju i starali zachowywać się nonszalancko, ale nie było to łatwe, bo był to prawdziwy nektar.
Starzec zniknął w cieniu i wtedy Drust zobaczył zarys sylwetki przybysza, który nachylił się w stronę światła i stał się realnym mężczyzną. To było wielkie rozczarowanie, bo Drust miał cichą nadzieję, że zobaczy kogoś z lokami mitycznej Meduzy albo z oczami pełnymi ognia. A tymczasem ujrzał twarz o szorstkiej, ciemnej skórze odziedziczonej po przodkach. Trudno było ocenić wzrost mężczyzny, ponieważ siedział, ale miał wyraźnie zarysowane mięśnie, które mimo wieku jeszcze nie zwiotczały, chociaż było widać, że ten proces już powoli się zaczyna. Twarz miał pospolitą, bez znaków szczególnych, które mogłyby wskazywać na jego wielkość czy pochodzenie, może z wyjątkiem oczu, w których czaił się kontrolowany gniew.
Serwiliusz Structus bardzo szanował Juliusza Jahję, ponieważ obdarował go kłami lwa i pazurami tygrysa, symbolami nieograniczonych mocy starożytnego bohatera. Był to człowiek stworzony przez bogów, właściciel wspaniałych domów, namaszczony ruchem bezdusznego kciuka na bogatego i sławnego. Chociaż w dalszym ciągu był niewolnikiem. Nawet nie byłym; niewolnikiem dynastii Sewerów tutaj, w Leptis Magna, ich rodzinnym mieście. I miejscu narodzin cesarza.
Serwiliusz Structus był sprytnym człowiekiem – grubym, przekupnym i bezwzględnym – który stworzył własne małe imperium na terenie slumsów Subury, rzymskiej dzielnicy biedoty. Handlował zbożem, piaskiem do posypywania aren, niewolnikami, egzotycznymi zwierzętami, egzotycznymi perwersjami i bólem; Drust, Kag i inni – jego procuratores, pełnomocnicy reprezentujący jego interesy – byli częścią tego biznesu, więc doskonale wiedzieli, jaką ma władzę.
Jednak Serwiliusz Structus wymawiał imię Juliusza Jahji, jakby było trucizną, którą kazano mu przełknąć. Twierdził, że cesarze i generałowie są zależni od opinii Juliusza Jahji, który trzyma cały świat w garści, więc Drust był zdumiony, że taki herkules siedzi z nimi przy stole i rzuca cień jak zwykły śmiertelnik. Miał pokryte plamami dłonie, wydzielał słaby zapach słonego potu i drogich wonnych olejków oraz dziwny odór, który według Drusta mógł być zapachem sukcesu, siły albo strachu. Albo wszystkiego naraz.
Drust nie patrzył na Kaga, chociaż domyślał się, że przyjaciel myśli mniej więcej to samo. Serwiliusz Structus wysłał ich aż tutaj, by rzekomo wyciągnąć ich z Rzymu, ale zrobił to w taki sposób, jakby wiedział, że już nigdy ich nie zobaczy, co od razu zaniepokoiło Drusta.
Teraz zachodził w głowę, dlaczego ten człowiek, tak potężny i bogaty, pokonał długą drogę, narażając się na niewygody, by spotkać się z nimi na prośbę Serwiliusza – w wielkiej tajemnicy i pod osłoną nocy. I co miał wspólnego z Serwiliuszem Structusem, który ewidentnie się go obawiał.
Co można zrobić w obliczu takiej tajemnicy? Najlepiej po prostu zapytać.
– Czego od nas chcesz?
– Dziękuję, że przyszliście. – Słowa Jahji były skierowane do nich obu. Potem obrócił się w kierunku stojącego w cieniu starca i rzekł z uśmiechem: – Abu, szerbet dla mnie.
Stary człowiek chyba spodziewał się tego zamówienia, bo niemal natychmiast podał oszroniony kielich, a delikatny aromat napoju sprawił, że wszystkim ślina napłynęła do ust. Co za przysmak, pomyślał Drust. I całe to miejsce oświetlone miękkim, migoczącym światłem, misa z pokruszonym lodem, który ich chłodził: niewyobrażalny luksus w samym środku przytłaczającej biedy, niczym kopczyk złota usypany na gnojowisku.
– Dziękuję, Abu. Drususie, Kagizo, jeszcze raz dziękuję wam za przybycie.
To jest właśnie jego sposób, pomyślał Drust. Wytrącić człowieka z równowagi uprzejmością, zboczyć z tematu i wić się jak podstępny wąż. Juliusz Jahja ponownie odwrócił się w kierunku cienia za swoimi plecami.
– Napijesz się wina? – zapytał.
Mężczyzna tylko kiwnął dłonią, ciemną i elegancką, raczej dość oszczędnie, jakby był skrępowany i nie chciał przeszkadzać. Jahja przyjął tę milczącą odpowiedź, a potem znowu spojrzał na Drusta i Kaga. Uniósł kielich, strumyczki skroplonej pary płynęły wśród wytłoczonych w metalu bachantek i kiści winogron.
– Trzydzieści lat temu potrzebowaliśmy stu trzydziestu dwóch galonów wody, by wyprodukować jedną amforę tego napoju – powiedział Jahja. – Teraz wyprodukujemy tylko połowę. Wyprodukowanie wina, które pijecie, to zaledwie dwadzieścia galonów wody, większość była potrzebna podczas uprawy, a nie do końcowej fermentacji. Aby zapewnić jedzenie czteroosobowej rodzinie na jeden dzień w takich krajach jak ten, gdzie piasek pochłania wodę, potrzebne jest pięć tysięcy galonów. Nawet z niezłymi akweduktami i rurami.
Drust nie odpowiedział, Kag poruszył się na krześle, a potem uniósł swój kielich.
– Dzięki za wino – powiedział. – Jak w kolejce po zasiłek w Suburze, przyjmuję plotki razem z chlebem.
Juliusz Jahja nie okazał rozdrażnienia, wręcz przeciwnie; pokiwał poważnie głową.
– Zdaję sobie sprawę, że nie oczekujesz wykładu o kosztach wody – odparł. – I pewnie wydaje ci się, że wszystko już wiesz o takich rzeczach, ponieważ to towar, którym można handlować, a obaj z Drustem jesteście częścią twardego interesu i codziennie obserwujecie cenę krwi, jaką trzeba zapłacić, żeby dobić targu. – Zamilkł na chwilę i pociągnął łyk napoju. – Ale nie macie racji. Ani pojęcia o kosztach. Niewielu ludzi zresztą ma, a jeśli o tym myślą, to tylko po to, żeby ponarzekać. Oczywiście cesarstwo dobrze prosperuje dzięki wymianie handlowej i jest uzależnione od zysków z inwestycji. – Zapadła cisza, ale nie trwała długo. – To nie zboża są najlepszym towarem – ciągnął Jahja. – Nie jest nim też złoto ani woda, nawet w takim miejscu jak to. Tym towarem jest zaufanie. Wiara, że ludzie będą wypełniać swoje zobowiązania. To właśnie ona napędza inwestycje i handel, zapewnia również zyski.
– Do tej pory nie powiedziałeś nic nowego – odezwał się Drust. – Każdy zapluty domokrążca w każdym mieście cesarstwa o tym wie. Nadal nie powiedziałeś, czego od nas chcesz.
– Cierpliwości, cierpliwości – odparł z uśmiechem Jahja. Drust zaczynał go nie lubić. – Mówię wam o tym wszystkim, bo jeśli nadal będziecie patrzeć na sprawę handlu w tak ograniczony sposób, możecie dojść do wniosku, że to przegrana sprawa, że bez względu na to, co się wydarzy, ludzie zawsze będą kupować i sprzedawać. – Jeszcze raz pociągnął łyk szerbetu i odstawił kielich. – Ale to nie tak. Wystarczy, że ktoś powie „nie”, takie jedno krótkie słowo, i w machinie zacznie zgrzytać, aż w końcu zatrzyma się ona jak jedno z tych wspaniałych kół wodnych w akwedukcie, gdy wetknie się kij między szprychy. I podobnie jak w przypadku tego koła, gdy tryby przestaną się kręcić, skutki natychmiast będą widoczne wszędzie, straszne i niszczące. – Juliusz Jahja rozłożył szeroko ręce. – I to jest właśnie bitwa, którą toczę – powiedział. – Rok po roku, dzień po dniu, by kontrolować, optymalizować i zabezpieczać zaufanie w imieniu mojego… patrona. Zaufania trzeba być pewnym. Pewność może mieć jednak wiele postaci, a jedną z nich jest zagrożenie. Dlatego tu jesteście.
– Właśnie się nad tym zastanawiałem – powiedział Kag. – W co wdepnęliśmy.
Juliusz Jahja dopił wino i siedział teraz z półuśmiechem, który Drust tak dobrze znał; ten uśmieszek oznaczał ostrzeżenie.
– Mój patron posiada pewną cenną rzecz – podjął Jahja. – Od tej rzeczy zależy zaufanie całego narodu. Ta rzecz musi zostać zwrócona.
Drust nie patrzył na Kaga i miał nadzieję, że tamten będzie siedział cicho. Ale tak się nie stało.
– Patron, powiadasz – powiedział Kag, mieląc słowa w ustach, jak robił to przed chwilą ze skruszonym lodem. – Masz na myśli swojego pana.
Te słowa uderzyły w stół, jakby ktoś rzucił łajnem; Drust poczuł, że cień za plecami Juliusza Jahji przesunął się odrobinę w oczekiwaniu na to, co może się wydarzyć, gotowy i napięty. Kag rozparł się wygodnie na krześle i uśmiechnął. Juliusz Jahja, niewolnik, który miał do dyspozycji więcej włóczni niż sporych rozmiarów kraj, spojrzał na Kaga, wyzwoleńca z kubkiem z glazurowanej glinki w dłoni i szerokim uśmiechem na twarzy. Ich oczy zwarły się jak jelenie poroża.
– Patron czy pan – powiedział wolno Juliusz Jahja. – Wszystko jedno, dla was nie ma to żadnego znaczenia. Podobnie jak i to, kim jest ten pan. Wystarczy, że trzyma w garści waszego patrona, a ten trzyma was za jaja. Tak kręci się ten świat.
Drust poczuł dreszcz przebiegający po kręgosłupie. Próbował nie patrzeć na Kaga, ale mu się nie udało. Kag poczuł jego wzrok, obrócił się lekko i wzruszył ramionami.
Jeśli jest tak, jak mówi Juliusz Jahja, to znaczy, że osoba, której służy ten potężny niewolnik, musi był prawdziwym arbitrem władzy. Serwiliusz Structus uginał się przed niewieloma osobami, więc jeśli kłaniał się niewolnikowi z powodu tego, kogo ten niewolnik reprezentuje, to jego władza musiała być ogromna.
Drust przypomniał sobie, że w tym mieście, w Leptis Magna, urodził się cesarz. Jeszcze dotkliwiej poczuł chłód bijący od miski z kruszonym lodem, przekalkulował wszystko i spojrzeniem wysłał wiadomość Kagowi. Kag odpowiedział lekkim skinieniem głowy.
Juliusz Jahja był usatysfakcjonowany wrażeniem, jakie wywarł, i wyciągnął dłoń; to był sygnał dla człowieka stojącego za jego plecami, by wyłonił się z cienia. Mężczyzna był ubrany w tradycyjnie skrojoną tunikę przewiązaną w pasie. Miał długą, wąską głowę, dziwnie oklapnięte uszy i był biały jak kość słoniowa. Nosił amulet, co zaskoczyło Drusta. Zresztą Drust od samego początku, już nawet wtedy, gdy mężczyzna był tylko cieniem, odniósł wrażenie, że jest to człowiek, który nie boi się bogów ani nie zabiega o ich względy. W bezlitosnym świetle wszystkie płaszczyzny i zagłębienia jego ciała wyglądały jak wypolerowana kość słoniowa, a wierzchy dłoni, kiedy podawał swojemu szefowi kilka woskowych tabliczek, były zupełnie białe. Drust zauważył, że ich wnętrza są ciemniejsze i wcale nie gładkie ani delikatne.
Drust pomyślał, że ten biały człowiek nie może się wystawiać na słońce nawet przez pięć minut. Jego skóra od razu pokryłaby się pęcherzami, ale nigdy by się nie opaliła ani nie ogorzała; po prostu by się spalił i umarł. Musiał się czuć jak żółw na pustyni, czekający, aż jakiś okrutnik przewróci go na grzbiet. Drust nie sądził jednak, by ten mężczyzna na to czekał ani na to pozwolił. A w cieniu mógł być śmiertelnie niebezpieczny niczym wąż.
– Dziękuję, Werusie – powiedział Juliusz Jahja i otworzył jedną z tabliczek. – Bracia Areny – przeczytał i spojrzał na nich z krzywym, kpiącym uśmiechem. – Jakie to barwne. Naprawdę jesteście jak bracia? Słyszałem, że gladiatorzy nie mają przyjaciół i nawet nie wolno im ich mieć.
– Kiedy jesteś niewolnikiem – poprawił beznamiętnie Kag. – To niewolnicy nie mają przyjaciół.
Jahja nawet nie mrugnął ani nie potwierdził, po prostu siedział spokojnie, trzymając tabliczkę pałeczkowatymi palcami, i czytał. – Widzę, że jest was sześciu. Byli gladiatorzy, byli niewolnicy, pracownicy Serwiliusza Structusa na różnych stanowiskach. Kagizo – zwrócił się do Kaga. – Czy to jedyne imię, jakie posiadasz? Imię niewolnika, chociaż tu twierdzą, że jesteś wyzwoleńcem.
Nie czekał na odpowiedź, ponieważ było oczywiste, że Kag jej nie udzieli. I faktycznie, obrzucił go tylko chłodnym, beznamiętnym spojrzeniem. Kag miał drugie imię, ale wydawało mu się, że brzmi ono jeszcze bardziej niewolniczo niż to prawdziwe. Juliusz Jahja wrócił do czytania tabliczki.
– Pochodzisz z południa Tracji. Ojciec był obywatelem i rzymskim legionistą Legionu XIII. Twoi rodzice w jednym roku umarli na malarię. To chyba nie był dla ciebie dobry rok. Pojmany za przestępstwo: za kradzież jedzenia. W tej sytuacji zrozumiałe, ale niemniej to przestępstwo. Skazany na galery albo walkę na arenie. Pokazy w porze obiadowej.
Kiedy Juliusz Jahja zaczął czytać, Drust pomyślał, że będzie to materiał, jaki zazwyczaj przygotowują Rzymianie, gdy państwo prześwietla cię światłem swej pochodni. Ale to było coś zupełnie innego. To były informacje, które znał Serwiliusz Structus i prawdopodobnie przekazał pod presją albo przekupiony sporą ilością gotówki. A może był winien zobowiązanie, z którego nie mógł się wymigać. Drust poczuł na plecach lodowatą strużkę potu.
– Wyrok zmieniono – powiedział Juliusz Jahja i z zadumą spojrzał prosto na Kaga. – Najwyraźniej Serwiliusz Structus zobaczył coś w tobie i gdy zacząłeś pracować z jego ogierami jako jeden z aurigatores, woźniców, musiałeś zrobić na nim wrażenie. Co to było?
Kag nie odpowiedział, a Drust uświadomił sobie, że Jahja i tak zna wszystkie szczegóły, więc Kag nie zamierzał grać w jego grę. Mężczyzna nie wyglądał na rozczarowanego, chyba wręcz przeciwnie, ponieważ się uśmiechał.
– Ekspert od koni, świetnie radziłeś sobie z bronią, więc wysłali cię do ludus, szkoły gladiatorów. Piętnaście walk, dwanaście zwycięstw. Przegrany, ale ułaskawiony, w końcu missus jest lepsze niż śmierć. Studiowałeś filozofię i nauczyłeś się czytać, ale tylko dlatego, że twój pan wynajął cię Acyliuszom. Podejrzewam, że strzegłeś młodego Marka Acyliusza Glabrio. Musiałeś dopilnować, żeby gówniarz chodził na lekcje i nie uciekał. Rzecz jasna, że nauczyłeś się więcej od niego. – Juliusz Jahja podniósł głowę znad tabliczki i uśmiechnął się. – Może niezbyt dużo, ale czegoś się nauczyłeś – dodał. – Siedziałeś tam i patrzyłeś, jak chłopak marnuje swoją szansę. Podstawą istnienia każdego państwa jest edukacja młodzieży.
Drust był przekonany, że tę ostatnią kwestię wypowiedział ktoś sławny. Kag o tym wiedział, a Juliusz Jahja wiedział, że on wie; przygotował więc strzałę i wypalił.
– Psy i filozofowie robią najwięcej dobrego i dostają najmarniejszą nagrodę.
– Nazywają mnie psem, bo łaszę się do tych, którzy rzucą mi jakiś ochłap – wyrecytował Jahja. – Warczę na tych, którzy nic nie dają, i gryzę szubrawców.
– W domu bogatego człowieka jest tylko jedno miejsce, w które można napluć – powiedział spokojnie Kag. – Jego twarz.
Juliusz Jahja uśmiechnął się swobodnie, w przyćmionym świetle połyskiwały jego białe zęby.
– Diogenes z Synopy – wyjaśnił Drustowi z nutką dydaktyzmu w głosie, jakby pouczał dziecko.
– Mylisz mnie z kimś, kto ma wszystko w dupie – odparł Drust.
Juliusz Jahja po raz pierwszy zmarszczył brwi.
– Drususie Serwiliuszu znany jako Drust. Pochodzisz z Kaledonii i zostałeś wzięty do niewoli trzydzieści lat temu.Oczywiście jako dziecko. To niespotykane, że przeżyłeś tak długo, by w końcu zostać kupionym przez Serwiliusza Structusa, więc zapewne jesteś naznaczony przez bogów. Twoja matka umarła, gdy miałeś dziewięć lat. Pracowałeś u Serwiliusza Structusa przy przeładunku piasku, a gdy dorosłeś, trafiłeś do szkoły gladiatorów. Walczyłeś osiem razy, sześć porażek, dwa zwycięstwa. – Zamilkł. – Nie jesteś wysoko w rankingu – podjął po chwili. – Prowincjonalne areny i występy dla turystów. Prawdopodobnie walki na forum, najważniejszym miejscu na każdym zadupiu, które nie posiada amfiteatru. Niemniej z takim życiorysem już dawno powinieneś być martwy. Słyszałem, że pozwalano ci przeżyć, bo zawsze dobrze udawałeś.
Drust pomyślał, że ludzie mają złe wyobrażenie o gladiatorach – myślą, że jeśli nie wygrają, kończą martwi. A ponieważ wyszkolenie i utrzymanie gladiatora, który walczył trzy albo cztery razy w roku, było bardzo kosztowne, tak naprawdę walka kończyła się jego śmiercią jedynie przez przypadek. Chyba że organizator igrzysk zapłacił za śmierć danego wojownika albo walka była mało widowiskowa i przegrał.
Walki Drusta zawsze były widowiskowe i walczył tylko na prowincjonalnych arenach, a może nawet na zakurzonych forach, którymi zarządzali radni miejscy zatroskani tym, by wydać jak najmniej pieniędzy, więc nie mogli sobie pozwolić na śmierć gladiatora. Ale Drust zawsze odgrywał rolę bohatera w pieczołowicie zainscenizowanych walkach i uchodziło mu to na sucho przez cztery lata.
Nie skomentował tego, tylko wzruszył ramionami.
– Nie wszyscy jesteśmy Spartakusami – rzucił po chwili.
– Ocaliłeś życie swojemu laniście, kiedy pewnej nocy towarzyszyłeś mu na ulicach miasta. Pokonałeś z tuzin zbirów. A jednego zabiłeś drewnianą maczugą.
– Jeśli trafisz w odpowiednie miejsce, zabijesz gościa łyżką – odparł spokojnie Drust. – Źle odczytujesz informacje z tej swojej tabliczki i omijasz najważniejsze wiadomości. Ani ja go nie zabiłem, ani on nie był zbirem, lecz gladiatorem z innej szkoły i został wynajęty, by dokonać tej napaści. I nie było tuzina wojowników, tylko kilku. I nie był to też lanista, lecz Serwiliusz Structus, który był naszym właścicielem. Lanista jest trenerem, a ten nasz był wrzodem na dupie i nazywał się Sofon. Nie odlałbym się na niego, nawet gdyby się palił.
Przypomniał sobie szeroko uśmiechniętą twarz młodego cesarza, jego śmiech, uniesiony palec i zawołanie missio, prośbę o ułaskawienie, zaledwie chwilę po tym, gdy próbował zabić Drusta nagim mieczem. Karakalla wiedział, że to Serwiliusz Structus, więc wystawił paru godnych wojowników, by się upewnić, że grubas będzie cierpiał. Pozostało tajemnicą, dlaczego doszło do tej napaści, ale mogła to być jedynie szczeniacka zachcianka uprzywilejowanego młodzieńca, który miał ochotę kogoś skrzywdzić.
Serwiliusz Structus zbył wówczas wzruszeniem ramion wszystkie pytania Drusta, chociaż zbladł i pokrył się potem. Powiedział, że to stara sprawa i że nie ma się czym przejmować. Dodał również, że będzie najlepiej, jeśli Drust na jakiś czas wyjedzie z Rzymu.
Dla Drusta to był szok, podobnie jak wtedy, gdy stary grubas pchnął w jego stronę rudis, drewniany miecz ćwiczebny, owinięty w akt wyzwolenia niewolnika. Widok tego prostego, wygrawerowanego drewnianego ostrza był takim wstrząsem jak skok do lodowatego oceanu, więc pozbawił go tchu; w jednej chwili, w okamgnieniu Drust przestał być niewolnikiem i stał się wolnym człowiekiem.
Pamiętał, że wolność była cierpkim owocem. Niewolnik, który walczy na arenie, ma zapewnione cztery posiłki dziennie, kwaterę, opiekę medyczną, a jeśli jest gladiatorem, może skorzystać z usług dziwek, sprowadzanych przez Serwiliusza Structusa, by zaspokajały żądze, często zwyrodniałe, ludzi wysokiego stanu, którzy na seksie znali się przecież najlepiej.
Nowy wyzwoleniec, Drusus Serwiliusz, musiał zapewnić sobie to wszystko całkiem sam, a jedynym sposobem, żeby zarobić, była dalsza służba dla Serwiliusza Structusa za marne pieniądze, które i tak oznaczały niewolniczą pracę. Drust szybko zdał sobie sprawę, że jedyna różnica polegała na tym, że znalazł się poza piaskownią i powierzano mu transportowanie bardziej wartościowych ładunków jak najdalej od Rzymu i zainteresowania rozdrażnionego młodego cesarza. Na przykład rydwanów, koni i drugorzędnych wojowników na prowincjonalne spectacula; wywóz ogierów do Afryki i przywóz zbóż i specjalnego białego piasku do amfiteatru Flawiuszów w Rzymie. Te zajęcia sprawiały, że Drust i inni spędzali sporo czasu poza miastem. Kiedy wrócili, zostali wezwani do świadczenia innych usług, w tym bolesnych i krwawych, oraz wysłuchiwania błagań ofiar.
Jako wolny człowiek dowiedział się również, że byli niewolnicy są szumowinami. Już od dawna zdawał sobie sprawę, że tyczy się to także gladiatorów, którzy stali na drabinie społecznej stopień niżej niż dziwki. Drust pomyślał, że w sumie jest to zgodne z prawdą. Jeden żyje dzięki temu, że w czymś tkwi, a inny dlatego, że tego unika. Dwie różne strony tej samej monety. Kiedyś myślał, że gdy pozostawi tamto życie i zostanie wyzwoleńcem, awansuje w hierarchii. Ale tak się nie stało; ludzie znali prawdę, wiedzieli, kim jest, a chowanie dłoni naznaczonych piętnem niewolnika w tunice nawet w najgorętsze dni, jeszcze bardziej go wyróżniało.
– Teraz stoisz na czele tak zwanych Braci Areny – ciągnął Juliusz Jahja. – Należy do nich również twój kompan, siedzący tutaj filozof ze stajni. Jak mawia Heraklit: „W każdej chwili stajesz się tym, co wybierasz, co myślisz i co robisz”.
– Pierdol się – rzucił Kag.
Drust miał wrażenie, że człowiek stojący za Jahją odrobinę się skurczył, jakby zbierał siły. Chciał coś powiedzieć, położyć dłoń na ramieniu Kaga, ale się nie poruszył ani nie odezwał.
– Jesteśmy procuratores po procuratores dromii – dodał Kag.
Zapadło milczenie, a potem Juliusz Jahja zachichotał i pokiwał głową. Procuratores dromii podczas wyścigów rydwanów zbierali szczątki wraków, rozczłonkowane ciała, wyciągali martwych i krzyczących, połamane konie, rozsypywali świeży piasek, który wchłaniał krew, a potem wszystko zagrabiali, by widowisko mogło dalej trwać. To była niebezpieczna, niedoceniana i słabo płatna praca – Serwiliusz Structus nazwał ich procuratores dla żartu. A między sobą nazywali się Braćmi Areny.
– Sibanus Serwiliusz – ciągnął Jahja. – Dziwne imię, ale to Garamant, Mauro. Był woźnicą u waszego byłego pana. Widzę, że trzydzieści sześć razy brał udział w wyścigach, wygrał dziewiętnaście razy, dwanaście razy był drugi, zdeklasował całą resztę. Wydaje się też, że jest w waszej małej grupie kimś w rodzaju zwiadowcy.
Drust tylko się na niego gapił. Mauro – Maur, zwęglony – tak Rzymianie szyderczo nazywali każdego, kto miał ciemniejszą skórę, chociaż w obecnych czasach trochę to przycichło, ponieważ cesarz był bardziej ciemny niż jasny, a jego synowie mieli tylko odrobinę jaśniejszą skórę. Sib był zwinny, a w nocy niewidzialny, dopóki się nie uśmiechnął. Ale nie uśmiechał się często i wcale nie był Garamantem; nie pochodził z Afryki Północnej, ale z głębszego południa, z dalekiej pustyni.
– Pustynny jeździec – potwierdził Juliusz Jahja i westchnął. – Rzućcie stąd kamieniem w którymkolwiek kierunku, a traficie w pół tuzina takich jak on. Dzięki zbawiennej łasce bogów został pojmany i wcielony do armii Serwiliusza Structusa, który najwyraźniej ma oko do talentów. W innym przypadku byłby kolejnym młodym człowiekiem, który stracił życie.
– Za to teraz wykrwawia się dla cesarstwa – powiedział spokojnie Kag.
– Cesarstwo ocaliło mu życie – odparł Jahja pozornie bez złośliwości. – Zgarnęło go, gdy ekipa z Tingisu chciała go ukrzyżować. Jak zapewne wiecie, oni tam się z nikim nie cackają, bo ich rozrywki są o wiele okrutniejsze i kończą się śmiercią.
Oczywiście, że wiedzieli. Wiedzieli też o innych, których Juliusz Jahja miał na swojej liście. Maniusz Serwiliusz, człowiek pozornie życzliwy i dobry niczym kapłan Ceres, bogini urodzaju, który zaprasza wiernych na święto plonów, mrużący oczy przy uśmiechu, ukazując równe zęby, lekko pożółkłe od jakiejś mieszanki ze Wschodu – żuł ją, gdy tylko zdołał ją zdobyć.
Maniusz Serwiliusz mógł cię powitać silnym uściskiem jednej dłoni, a drugą kręcić zabójczym sztyletem sicarii, zakrzywionym srebrem śmiercionośnego judejskiego ostrza, który był dla niego tym samym co ząb jadowy dla węża. Potrafił poruszać się bezszelestnie i zabijać bez żadnych skrupułów. Był złym człowiekiem, który najpierw cię upatrzył, a potem mierzył do ciebie kolczastą strzałą osadzoną w naciągniętej cięciwie łuku.
On również pochodził z nieokreślonego miejsca na pustyni. Sib miał się przed nim na baczności, widział w nim mrok i demony, ale Maniusz o to nie dbał. Wylądował w Ludus Ferrata, Żelaznej Szkole Gladiatorskiej Serwiliusza Structusa – walczył szesnaście razy i wszystkie pojedynki wygrał, ale został uwolniony dzięki pracy z Drustem, kiedy realizowali mniej akceptowalne moralnie zadania, które Serwiliusz Structus miał w swojej ofercie.
Ugo był prawdziwym mistrzem we władaniu długim toporem, miał mocny, krępy korpus i płowe włosy; według zapisków pochodził z Germanii, ale tak naprawdę był Fryzem. Żadna z tych nazw nic dla niego nie znaczyła. Nie przywiązywał też wagi do nazwy plemienia, z którego pochodził, ani do broni, którą walczył na arenie – był to wielki, pancerny wojownik, hoplomachus – a topór stanowił część tego, kim naprawdę był. A był człowiekiem groźnym, sprzedajnym i rządził na swojej ziemi, przynajmniej tak twierdził. Potrafił słuchać rozkazów, samodzielnie myśleć i nigdy nie miał pieniędzy.
Kwintus Serwiliusz był odważny i bezkompromisowy. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Był wszędzie, robił wszystko i miał specyficzne poczucie humoru wyostrzone ekstremalnymi doświadczeniami życiowymi aż do granic absurdu, w którym mieściło się szaleństwo, ale i też zadziwiająca dobrotliwość granicząca z głupotą. Walczył jako retiarius, z siecią rybacką i trójzębem. To zadanie wymagało od niego szybkości, zręczności i wyczucia czasu; był w tym doskonały, stoczył wiele walk w różnych prowincjach, ale tłumy nie lubiły tego typu gladiatorów, ponieważ występowali oni prawie nago, co było zbyt greckie. W szczególności publiczność nienawidziła Kwintusa Serwiliusza, ponieważ nie ginął; retiarius nosił lekki hełm bez osłony, a publika z lubością obejrzałaby wyraz jego twarzy, gdyby ktoś zadał mu śmiertelny cios.
Drust pamiętał, jak podczas zakończonej fiaskiem walki ulicznej Kwintus Serwiliusz wyłonił się z zaułka niczym ryczący huragan. Śmiał się wtedy na cały głos, tak samo jak robił przy innych okazjach, gdy walczył w parze z pochodzącym z Galii Supremusem. Kiedy Supremus został powalony, przeciągnięty po piasku i uderzony w głowę tak mocno, by nie było wątpliwości, że umarł, to właśnie Kwintus zażądał ciała, a potem upewnił się, że zostało umyte i właściwie pochowane. Dokonał tego gołymi rękami z poobijanymi kostkami, niczego innego nie posiadał. I tylko on się tym przejął.
Te wszystkie informacje były znane wyłącznie Braciom i Serwiliuszowi Structusowi, więc Drust zaniepokoił się tym, że Juliusz Jahja, niewolnik pachnący cynamonem i różami, też o tym wie. Jakby zostali obnażeni i wystawieni na sprzedaż.
Wszyscy byli procuratores, Braćmi Areny, mężczyznami, którzy znali Drusta i siebie nawzajem. Łączyły ich wspomnienia potwornego strachu, który przeżywali w ciemnych kryptach obskurnych amfiteatrów, i smak smażonego koziego mięsa w dziwnych pustynnych przybytkach. Byli mężczyznami, którzy walczyli ramię w ramię. Patrzyli, jak inni umierają, pryskała na nich krew wojowników zmieszana z krwią tchórzy, sukinsynów i mętów wszelkiej maści, różnych kolorów i wyznań. Słuchali ostatnich słów umierających i fałszywych westchnień miłosnego uniesienia.
Przeżyli jeden wspaniały, pełen chwały rok, kiedy zostali zmuszeni do wędrówki z armią i cieszyli się rolą wyzwolicieli, wchodząc do wiosek i miasteczek wraz z uzbrojonymi żołnierzami z Legionu III Augusta, tłumiąc po drodze rebelię. Rebelia nie miała nic wspólnego z Serwiliuszem Structusem, który chciał tylko, by jego wielkie wozy toczyły się bezpiecznie do Rzymu. Żołnierze myśleli, że jest w nich zboże przeznaczone na pomoc żywieniową, ale okazało się, że to tylko piasek, miękki i biały, przeznaczony do amfiteatru Flawiuszów, a Drust i inni nieomal za niego zginęli.
Drust pamiętał, że uwolnili jeńców w oswobodzonym mieście, ukradli wszystkie wartościowe przedmioty, jeśli nie były przytwierdzone na stałe, i oddali władzę lokalnym przywódcom, a potem obserwowali, jak ci wieszają „kolaborantów” na nadprożach ich własnych domów, gdzie się kołysali i wyglądali jak dziwne tykwy.
Widzieli, jak ludzie, których znali, umierają mało chwalebną śmiercią. Widzieli ludzi, których ostatnie słowa nie były zwrócone do cesarza ani do kraju, lecz zazwyczaj brzmiały: „O kurwa” albo: „Nie pozwólcie, żeby moja matka dowiedziała się, że się posrałem”. Niektórzy musieli nawet klękać w oczekiwaniu na śmiercionośne ostrze miecza i wsłuchiwać się w pożądliwe wycie tłumu.
Drust pomyślał, że w końcu człowiek zaczyna się wycofywać i że to jest pierwszy znak. Wycofujesz się, jakby dystansowanie się mogło cokolwiek ułatwić innym i tobie, kiedy nadejdzie na to czas. Nawet gdy jesteś wyzwoleńcem. Wtedy zaczynasz dostawać łatwiejsze trasy, mniejsze ładunki, a jedynym zagrożeniem jest to, że zarobisz kopa w dupę od jakiegoś rozgorączkowanego złodziejaszka, który będzie próbował błyskawicznie coś podprowadzić. Serwiliusz Structus wiedział o tym, tak samo jak Drust wiedział wszystko o jego bogactwie. Wygląda na to, że dotarli do końca i stracili ikrę.
Drust nie chciał już niczego bardziej absorbującego niż eskortowanie wozów, a Juliusz Jahja wyczuł to niczym dobry wędkarz, który wie, w którym momencie może szarpnąć haczyk i złapać rybę, która niechętnie połyka przynętę. Jahja znowu wyciągnął swą władczą rękę, w której trzymał zwój. Rozwinął go, obrócił w ich stronę i lekko pchnął. Zwój potoczył się ku nim, zatrzymując się na pieczęci. Był biały jak młoda owca, a pieczęć wyglądała na nim jak kropla świeżej krwi.
– Oto list nadający władzę, której mógłby pozazdrościć niejeden legat – powiedział. – Pomoże wam pokonać każdą przeszkodę, na której w przeciwnym razie mogliby was zatrzymać cesarscy urzędnicy.
Drust tylko patrzył. Po chwili Jahja poruszył ręką i z uśmiechem ponownie zrobił sztuczkę ze zwojem.
– A zatem, drodzy Serwiliusze, swoją drogą co za dziwne braterstwo, niedługo będziecie bogatsi od bogów. To jest umowa. Podpiszcie ją albo zróbcie jakiś znak. Po jej zrealizowaniu będziecie żyć w dostatku przez pięć lat. Albo w absurdalnym luksusie przez rok. – Jego uśmiech stał się nagle bardziej oficjalny. – Oczywiście z pieniędzy nie ma żadnego pożytku, jeśli nie macie prawa posiadać nawet tego, na czym siedzicie.
Drust gwałtownie odetchnął. Wyzwoleńcy mieli dużo praw, ale w tym było coś więcej…
– Oferujesz nam obywatelstwo? – zapytał, a Juliusz Jahja pokiwał głową.
Wtedy Kag się roześmiał, a Jahja szarpnął głową; przez chwilę jego elegancka maska opadła i odsłoniła dzikie oblicze.
– Gardzicie obywatelstwem?
Kag wzruszył ramionami.
– A co ja na tym zyskam? – zapytał. – Od czasów Nerona nawet niewolnik może wnieść pozew do sądu, a ci, którzy mają pieniądze, mogą nawet wręczyć łapówkę, by bronić swoich praw. Uczyń mnie obywatelem, a będę mógł głosować. Oczywiście jeżeli będzie mnie stać na podróż do miasta, bo trzeba to robić osobiście. Mogę też zostać jednym z honestiores i należeć do klasy uprzywilejowanej lub jednym z humilores i znaleźć się w stanie niższym. Tak czy owak, to bez znaczenia, bo bez względu na to, czy trafię do elity czy do mętów społecznych, prawo tego nie rozróżnia. Obaj jesteśmy tacy sami: nieistotni, ponieważ nie mamy nic do gadania w sprawach państwowych. Cesarz rządzi, jak chce.
Juliusza Jahję zatkało, a Drust miał ochotę głośno krzyknąć z radości, że Kag przywalił mu na tyle mocno, że aż odebrało mu głos. Drust jednak nie krzyknął, tylko zaczął się wiercić; zostanie obywatelem Rzymu dla niektórych było nagrodą, chociaż już nie taką jak kiedyś.
– Lepsze to niż bycie tylko wyzwoleńcem – wydusił w końcu Jahja ochryple, ale musiał się bardzo starać, żeby kontrolować rozżalenie w swoim głosie. – Albo niewolnikiem.
– Tobie może się to wydawać nęcące, bo sam jesteś niewolnikiem – rzekł Drust. – Tak samo myśleliśmy kiedyś o byciu wyzwoleńcami, ale nigdy nie chcieliśmy zostać obywatelami. Całkowicie wystarczą nam pieniądze z tej umowy. A jeśli uczynią nas, jak mówisz, bogatszymi od bogów, wtedy jako wyzwoleniec będę mógł kupić sobie ciebie.
Zapadła absolutna, przenikliwa cisza; nienawiść buchała z Juliusza Jahji niczym ogień z paleniska.
Drust pochylił się i wyciągnął w jego stronę obie ręce.
– Niewolnika kupuje się w całości – powiedział. – Ze wszystkim, co ma i kim jest. Jeśli właściciel sobie życzy, niewolnik musi mu oddać wszystko, każdą chwilę, nawet swoje marzenia. Każdy dzień jego pracy należy do właściciela, a jego życie zazwyczaj jest ciężkie. Kiedy wiek zabiera niewolnikowi siły, właściciel pozbywa się go, a na jego miejsce kupuje młodszego. Bez względu na to, co jest teraz, ten znak pozostanie na zawsze, chyba że stracę dłonie – powiedział.
Juliusz Jahja spojrzał na jego knykcie. Na każdym widniała jedna brzydka litera: E.S.S.S. Drust zauważył, że Jahja lekko drgnął i uniósł prawą rękę do lewego ramienia; tam miał własny znak, dyskretny i ukryty, ponieważ był wysoko cenionym niewolnikiem; Drust się uśmiechnął.
– Ego sum servus Servilius – wyrecytował. – Każdy gladiator ma takie lub podobne znaki. Tatuują nam je na dłoniach, żebyśmy nie mogli ich ukryć, ponieważ jesteśmy niewolnikami areny, po dwakroć przeklętymi przez społeczeństwo. – Drust położył ręce na stole i spojrzał na nie. – Tak właśnie skonstruowany jest niewolnik: bez pochodzenia, bez wychowania, bez Nony i jej sióstr Parek, prządek ludzkiego losu. Jeden funt kory egipskiej sosny, dwie uncje skorodowanego brązu, dwie uncje złości, jedna uncja jadu. Dodaj do tego jeszcze ból i wstyd, jeśli chcesz. Zmieszaj wszystko i przesiej, przemyj knykcie sokiem z pora i wykłuwaj wzór ostro zakończonym drutem, aż pojawi się krew. Potem wetrzyj atrament. Gotowe. – Drust utkwił spojrzenie w iskrzących się oczach Juliusza Jahji. – Ale przecież ty wiesz o tym wszystkim. Bez względu na to, jak będziemy sprytni, ty, Kag i ja, nigdy nie będziemy w stanie ukryć tego, kim naprawdę jesteśmy, prawda? Stajesz się cenny, inwestują w ciebie więcej pieniędzy niż przeciętny kupiec w swoje dzieci. I chociaż nie jesteś wolny, możesz zażądać więcej niż rybak zarzucający sieci o świcie albo nosiciel lektyki, który dźwiga podobnych Serwiliuszowi Structusowi z Subury. Możesz zażądać więcej niż my, wyzwoleńcy, ciągle naznaczeni niewolnictwem, którzy teraz siedzimy przed tobą, i jeśli postawimy znak na tym dokumencie, będziemy musieli spełniać kaprysy tego samego Serwiliusza Structusa oraz twojego patrona. – Drust rozsiadł się wygodniej i ciągnął: – Wyzwoleniec staje się niezależny i musi radzić sobie sam. Każdy chce tylko tego, żeby ktoś go docenił, bez względu na to, czy jest obywatelem, czy nie. A co mi z tego obywatelstwa, skoro ciągle muszę ukrywać ręce w tunice?
– To filozofia homo novus, parweniusza – warknął Jahja.
– Nikt nie wyskakuje z głowy Jowisza w pełni ukształtowany – odparował Kag. – Wszyscy jesteśmy „nowymi ludźmi”.
– A co dalej? – zapytał oburzony Jahja. – Legiony dowodzone przez generałów z Germanii, żołnierze z włosami długimi do ramion? Do tego ma dojść?
– I Rzym rządzony przez Maura z Afryki? – zasugerował delikatnie Kag.
Jahja tylko pokręcił głową. Zdobył się nawet na uśmiech, a potem przesunął zwoje w ich kierunku.
– Tak czy inaczej to zmieni wasze życie – powiedział.
Drust spojrzał w przestrzeń. Czuł, że Kag patrzy na niego, ale nie miał odwagi odwzajemnić jego spojrzenia. Zmieni życie…
– Mógłbym jeszcze dodać, że wasz patron, Serwiliusz Structus, również zasługuje na swoje wynagrodzenie w związku z tym przedsięwzięciem – kontynuował Juliusz Jahja.
– Och, zatem w porządku – rzucił lakonicznie Kag ochrypłym głosem.
A więc nie ma już odwołania, pomyślał Drust. Tak właśnie powiedział Serwiliusz, gdy zawiadamiał ich, że mają się spotkać z Juliuszem Jahją: róbcie to, co wam powie, bez żadnych zastrzeżeń. Żegnajcie. Nie spodziewam się, że jeszcze się kiedyś spotkamy.
Wynajął nas, pomyślał wówczas Drust. Jak ogiery po swoim najlepszym sezonie. A teraz mamy się dymać; nie zostaliśmy wynajęci, zostaliśmy sprzedani.
Juliusz Jahja chyba się domyślał, o czym myśli Drust, więc się uśmiechnął.
– Musimy ćwiczyć się w tym, co nas uszczęśliwia, ponieważ jeśli to się nam przydarzy, będziemy mieć już wszystko. Jeśli nie, będziemy musieli skoncentrować nasze działania na tym, by to osiągnąć – powiedział.
Kag wzruszył niepewnie ramionami.
– Jeśli życie człowieka jest cokolwiek warte, to tylko wtedy, gdy osiąga się stan pięknej duszy. Jeśli zdołałeś ją zobaczyć, już nigdy nie zwiedzie cię urok złota, ubrań i urodziwych chłopców, ponieważ nie będzie ci zależeć na zewnętrznym pięknie, które kiedyś zapierało ci dech – powiedział.
– Aplaudo – odparł Juliusz Jahja ze szczerym zachwytem.
Drust był już zmęczony tą ich ogniową wymianą myśli filozoficznych, bo zawsze jacyś niewinni mimowolni świadkowie obrywali rykoszetem. Poza tym czuł się ignorowany, jakby znalazł się w pomieszczeniu z dwoma kochankami, ale nie dbał o to; zbyt dużo było na szali i zbyt wiele niewiadomych, żeby się w to bawić.
– Cóż, zatem wszyscy staniemy się dobrymi i bogatymi obywatelami – powiedział szorstko. – Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. A boję się być szczęśliwy, bo kiedy tak się czuję, to za każdym razem wydarza się coś złego. Kiedyś zobaczyłem taki napis na ścianie Forum.
Hałas był w równej mierze wstrząsający, jak zaskakujący; nawet Juliusz Jahja był zdezorientowany. Wszyscy się obrócili i spojrzeli na Werusa, cichego, stojącego w cieniu mężczyznę, który śmiał się na cały głos.
– Co musimy zatem zrobić, żeby zasłużyć na to szczęście? – zapytał Drust, gdy już zapadła cisza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Beasts Beyond the Wall
Copyright © Robert Low, 2019
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce: Canelo Digital Publishing Limited
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Bestie zza Muru, wyd. I, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-746-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer