Byłaś moja - Louisa Sherman - ebook + audiobook

Byłaś moja ebook i audiobook

Louisa Sherman

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Victor i Alma poznają się w niewłaściwym miejscu i nieodpowiednim czasie. On wiedzie spokojne, rodzinne życie z żoną i dwoma synami. Z kolei ona próbuje się ustatkować, przyjmując oświadczyny swojego chłopaka Kima. 

Początkowo Victora oraz Almę łączy pasja do muzyki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wkrótce zdają sobie jednak sprawę, że rodzi się między nimi poważniejsze uczucie, pełne erotycznego napięcia. Próbują więc walczyć z narastającym pożądaniem, ponieważ żadne z nich nie chce dopuścić się zdrady. Czy ostatecznie ulegną cielesnej pokusie?

W tym czasie Victor musi rozwiązać tajemniczą zagadkę. Pewnego dnia bowiem natrafia na dziewiętnastowieczny obraz przedstawiający kobietę, która wygląda dokładnie jak Alma. W głowie mężczyzny mnożą się pytania i wątpliwości, czy ich spotkanie było wyłącznie kwestią przypadku.

„Byłaś moja” to pełna seksualnego napięcia powieść erotyczna Louisy Sherman – autorki bestsellerowych serii, takich jak „Kobiece żądze”, „Sekret Trevora” czy „Miasto miłości”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 46 min

Lektor: Katarzyna Domalewska & Sebastian Misiuk
Oceny
3,9 (19 ocen)
9
4
2
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniuffa

Z braku laku…

Czegoś mi zabrakło w tej historii więcej emocji,więcej chemii między bohaterami 🤷‍♀️Trochę się wynudzilam na tej ksiazce.
00
NataliiaKatrych

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia polecam
00
kdraszcz

Z braku laku…

Nudy okropne. Fabuła ma potencjał ale jest jakaś taka niedokończona i niedociągnięta. Dobrnęłam do końca bo miałam nadzieję, że główny wątek się wyjaśni... ale nic z tych rzeczy. Poza wyglądem głównych bohaterów nie wiadomo czemu w taki sposób i w danym momencie pojawiły się te wątki z przeszłości. Nie polecam, dawno się tak nie nudziłam przy książce, zero emocji
00
kasia_czyta91

Nie oderwiesz się od lektury

piękna
00
librita

Dobrze spędzony czas

Momentami nuda, pod koniec przeleciałam po łebkach, żeby tylko zobaczyć jak się kończy.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Du var min

Co­py­ri­ght © L. Sher­man, 2024

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Rikke Ella An­drup

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-87-0236-975-5

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Tę książkę de­dy­kuję mo­jej ma­mie In­ger Hør­man, bę­dą­cej wierną to­wa­rzyszką mo­jej po­dróży.

Drogi Czy­tel­niku! Droga Czy­tel­niczko!

Gdy uj­rza­łem Cię po raz pierw­szy, moje serce wy­szep­tało: „By­łaś moja”.

Po­czą­tek prac nad książką, którą trzy­ma­cie w dło­niach, wy­zna­czają te wła­śnie słowa. Sam po­mysł na­ro­dził się w naj­bar­dziej nie­for­tun­nym mo­men­cie, jaki można so­bie wy­obra­zić. Otóż wła­śnie za­czę­łam pi­sać po­wieść o ty­tule Za­bu­jana w to­bie, a za­sad­ni­czo pra­co­wa­łam nad tym tek­stem do­piero od ty­go­dnia. Gdy pi­szę nową książkę, po­trze­buję – zwłasz­cza na po­czątku ca­łego pro­cesu – sku­pić się wy­łącz­nie na jed­nej hi­sto­rii. Nie­stety mój umysł nie za­wsze chce ze mną współ­pra­co­wać. Któ­re­goś dnia, gdy je­cha­łam z Bil­lund do Aar­hus, w mo­jej gło­wie po­ja­wiła się na­gle fa­buła ero­tyku By­łaś moja i od tej pory nie my­śla­łam już o ni­czym in­nym. Zwy­kle nowe kon­cep­cje przy­cho­dzą i od­cho­dzą, cza­sem od­kła­dam je, w prze­no­śni, na półkę i ar­chi­wi­zuję, by za­jąć się nimi w nie­okre­ślo­nej przy­szło­ści. Ten te­mat jed­nak naj­wy­raź­niej nie mógł cze­kać.

By­łaś moja to opo­wieść o brat­nich du­szach, w któ­rej te­raź­niej­szość prze­plata się z prze­szło­ścią i przy­szło­ścią. Na swo­jej dro­dze po­zna­jemy wielu róż­nych lu­dzi. Z nie­któ­rymi łą­czy nas nie­wia­ry­godna che­mia i za­cho­dzimy w głowę, jak to moż­liwe, by mieć z kimś tak silny zwią­zek. Czy to oko­licz­no­ści spra­wiają, że w pew­nych okre­sach na­szego ży­cia je­ste­śmy bar­dziej otwarci na nowe re­la­cje? Czy mię­dzy nie­bem a zie­mią jest w rze­czy­wi­sto­ści o wiele wię­cej, niż nam się wy­daje?

W tej po­wie­ści łą­czę współ­cze­sność z wy­da­rze­niami z prze­szło­ści. Sta­wiam jed­no­cze­śnie hi­po­tezę, że gdy do­damy do tego szczyptę prze­zna­cze­nia, po­wstaje mie­szanka, która na do­bre i na złe de­cy­duje lub może de­cy­do­wać o na­szej przy­szło­ści. Ten oso­bliwy kok­tajl przy­pra­wi­ła­bym jesz­cze de­ter­mi­na­cją głów­nych bo­ha­te­rów, dzięki któ­rej pewne rze­czy mają szansę się wy­da­rzyć. Uwa­żam, że każdy, kogo w okre­ślo­nym mo­men­cie na­szej wę­drówki zsyła nam los, albo ma nas cze­goś na­uczyć, albo być to­wa­rzy­szem w dal­szej po­dróży. Je­śli chcemy, by ktoś po­zo­stał w na­szym ży­ciu na dłu­żej, mu­simy po­czy­nić pewne kroki, by go w nim za­trzy­mać.

Po­dob­nie jak do mo­ich po­przed­nich ksią­żek, rów­nież do tego ero­tyka stwo­rzy­łam spe­cjalną play­li­stę. Mu­zyka od­grywa w mo­ich po­wie­ściach bar­dzo ważną rolę. Gdy kon­stru­uję fa­bułę, pi­szę, a póź­niej re­da­guję tekst, w tle za­wsze lecą roz­ma­ite ścieżki dźwię­kowe. Wpisz w wy­szu­ki­warkę ty­tuł Du Var Min (By­łaś moja) albo Ulrika Lo­uisa Bjer­re­ga­ard.

Do zo­ba­cze­nia na na­stęp­nej stro­nie. Ży­czę przy­jem­nej lek­tury!

Lo­uisa Sher­man

Część I

Gdy uj­rza­łem cię po raz pierw­szy, moje serce wy­szep­tało: By­łaś moja.

Roz­dział 1

Stu­kot koń­skich ko­pyt roz­le­gał się w po­ran­nej mgle, która spo­wi­jała Ko­pen­hagę ni­czym przy­kry­wa­jąca ją zimna dłoń. Chłodne i wil­gotne po­wie­trze nie po­zo­sta­wiało żad­nych złu­dzeń… Była je­sień, a wkrótce miała na­dejść zima, choć dni na­dal roz­piesz­czały miesz­kań­ców przy­jem­nym cie­płem. Mia­sto do­piero bu­dziło się do ży­cia, a na bru­ko­wa­nej ulicy nie było oprócz mnie pra­wie ni­kogo. Za dnia ko­pen­ha­skie ulice i wą­skie za­ułki tęt­niły ży­ciem, ale o tej po­rze pa­no­wał tu jesz­cze spo­kój. Gę­sty smog uwy­dat­niał za­pach mo­czu i śmieci, choć nie dało się tego na­wet po­rów­nać z odo­rem, jaki pa­no­wał na po­kła­dzie statku, który wła­śnie opu­ści­łem. Bo­lało mnie całe ciało, a zwłasz­cza ją­trząca się nad prawą pier­sią pie­kąca rana, wo­kół któ­rej skóra była mocno na­pięta. Wsu­ną­łem rękę pod ko­szulę i unio­słem ba­weł­nianą tka­ninę, która zdą­żyła już przy­lgnąć do za­krze­płej krwi. By­łem wolny, na­wet je­śli tylko na chwilę. Do domu, do uko­cha­nego domu. Pra­gną­łem po­czuć w ob­ję­ciach mo­jego ciem­no­wło­sego anioła, przy­gar­nąć ją do sie­bie i za­paść w sen na cały dzień, a może i na dłu­żej. Je­śli tylko dziecko da nam rano po­spać. Nie­stety, ma­jąc w domu dwu­latkę, to nie my roz­da­jemy karty.

Wy­ru­szy­łem w rejs przed wie­loma ty­go­dniami. Zmę­cze­nie, o któ­rym udało mi się na chwilę za­po­mnieć, te­raz spra­wiło, że moje lek­kie, wy­peł­nione ra­do­ścią z po­wrotu do ro­dziny kroki stały się cięż­kie. Za­trzy­ma­łem się i za­mkną­łem oczy. Gdy je otwo­rzy­łem, spo­strze­głem, że mimo wcze­snej pory nie by­łem na ulicy zu­peł­nie sam. W por­cie doj­rza­łem parę ko­chan­ków w ob­ję­ciach. Ktoś opróż­niał przez okno noc­nik, a bez­pań­ski pies pod­niósł nogę, żeby ob­si­kać drzewo. W pew­nej od­le­gło­ści przede mną szedł chwiej­nym kro­kiem pi­jak. Mi­mo­wol­nie uśmiech­ną­łem się na jego wi­dok, jed­no­cze­śnie ży­wiąc na­dzieję, że przy­naj­mniej ma za sobą iście wy­borną noc – żona ra­czej się nie ucie­szy, gdy mąż wróci do domu bez gro­sza w kie­szeni.

Czu­jąc przy­pływ no­wych sił, przy­spie­szy­łem kroku. Już tylko pół mili dzie­liło mnie od domu i mo­ich naj­droż­szych. Skrę­ci­łem za ro­giem ka­mie­nicy, po czym otwo­rzy­łem, a na­stęp­nie ci­chutko za­mkną­łem drzwi do na­szego do­mo­stwa. Na po­dwó­rzu, od­da­lo­nym nieco od gwaru bu­dzą­cego się mia­sta, pa­no­wała ci­sza.

Buty zdją­łem już na dole, by wcho­dząc po scho­dach, nie zbu­dzić mo­ich dziew­czy­nek. Wsu­ną­łem się pod koce, spod któ­rych wy­sta­wały dwie ciemne głowy – jedna ma­lutka i druga więk­sza. Żar w piecu le­d­wie już się tlił. Wie­czór mu­siał być chłodny, bo moja żona po­rząd­nie na­pa­liła, by cie­pło utrzy­mało się aż do rana. Spły­nął na mnie błogi spo­kój. Przy­cią­gną­łem ją do sie­bie, po­ca­ło­wa­łem w czu­bek głowy i głę­boko wcią­gną­łem po­wie­trze. Jej włosy miały świeżą woń kon­wa­lii, pach­niały też do­mem. Od­na­la­złem dło­nią de­li­kat­nie za­ry­so­waną krą­głość jej brzu­cha i po­gła­dzi­łem ją przez cienki ma­te­riał ko­szuli noc­nej. Żona mruk­nęła coś nie­wy­raź­nie, a ja szep­ną­łem: „Śpij, uko­chana”. Dziecko po­ru­szyło się i ci­chutko za­kwi­liło. Wy­cią­gną­łem rękę, po­ło­ży­łem ją na ma­leń­kim ciałku i wy­szep­ta­łem:

– Śpij, mój skar­bie, śpij.

***

Vic­tor

– Vic­to­rze, kotku, chyba mu­sisz już wsta­wać. Jest siódma. Nie masz przy­pad­kiem o ósmej spo­tka­nia w Mo­es­ga­ard?

Głos do­bie­gał z da­leka, a ja tak bar­dzo chcia­łem po­zo­stać w swoim śnie. Się­gną­łem ra­mie­niem, by po­czuć cie­pło jej skóry, lecz łóżko było pu­ste.

– Je­stem już na no­gach i za­pa­rzy­łam kawę. Chyba po­sie­dzia­łeś wczo­raj tro­chę dłu­żej, co?

Po­my­ślała, że to jej szu­ka­łem dło­nią. Czu­łem, jak ma­rze­nie senne stop­niowo się ulat­nia i w końcu cał­kiem znika. Zwle­ka­łem z otwo­rze­niem oczu, de­spe­racko pra­gnąc po­zo­stać w tym dru­gim świe­cie, aż Mira wy­szła z sy­pialni. Od­głos jej kro­ków od­da­lał się, w miarę jak szła ko­ry­ta­rzem w stronę kuchni. Gdy unio­słem po­wieki, a mój sen cał­ko­wi­cie się roz­pły­nął, spoj­rza­łem na kre­do­wo­biały su­fit z punk­to­wymi re­flek­to­rami. Od­two­rzy­łem wszystko w wy­obraźni ni­czym film, w któ­rym gra­łem, co wię­cej, by­łem głów­nym bo­ha­te­rem. Te­raz jed­nak naj­wyż­szy czas iść pod prysz­nic i przy­go­to­wać się na nowy, pra­co­wity dzień. Rze­czy­wi­stość wzywa.

Peł­ni­łem funk­cję dy­rek­tora firmy bę­dą­cej głów­nym spon­so­rem mu­zeum Mo­es­ga­ard w Aar­hus. Na ko­niec li­sto­pada za­pla­no­wa­li­śmy wielką im­prezę do­bro­czynną ze zwie­dza­niem, wspólną ko­la­cją, au­kcją, mu­zyką i tań­cami. Dziś rano zaś mia­łem się spo­tkać z ich pla­ni­stą wy­da­rzeń. Wstęp­nymi kwe­stiami na­tury prak­tycz­nej za­jęła się już moja oso­bi­sta asy­stentka, ale jako go­spo­darz mu­sia­łem się upew­nić, że wszystko jest do­grane ze szcze­gó­łami, za­równo je­śli cho­dzi o na­szych klien­tów, jak i part­ne­rów biz­ne­so­wych. Prze­rzu­ci­łem nogi przez kra­wędź łóżka i się­gną­łem po le­żącą na szafce noc­nej ko­mórkę. Wpraw­dzie dawno już usta­li­li­śmy, że nie za­bie­ramy te­le­fo­nów do sy­pialni, ale zda­rzało nam się ro­bić od tej za­sady wy­ją­tek.

Tego wie­czoru wró­ci­łem do domu tak późno, że zdo­ła­łem je­dy­nie opróż­nić kie­sze­nie, po czym za­sną­łem, gdy tylko przy­ło­ży­łem głowę do po­duszki. Mój ka­len­darz do końca dnia był wy­peł­niony spo­tka­niami. Je­dyna, mi­kro­sko­pijna wręcz, prze­rwa wid­niała mię­dzy pierw­szym spo­tka­niem w mie­ście a ko­lej­nym, w biu­rze, o je­de­na­stej. Na szczę­ście był już pią­tek i week­end zbli­żał się wiel­kimi kro­kami. Na so­botę i nie­dzielę umó­wi­łem się na par­tyjkę golfa. Była to moja je­dyna grzeszna od­skocz­nia od nie­kiedy stre­su­ją­cego i zde­cy­do­wa­nie zbyt in­ten­syw­nego stylu ży­cia, na który skła­dały się wie­lo­go­dzinne dni pracy i liczne po­dróże. Pa­sję do golfa dzie­li­łem z sy­nami. W naj­bliż­szy week­end na miej­scu miał być jed­nak tylko naj­młod­szy z nich, dzie­więt­na­sto­la­tek, i to wła­śnie z nim za­gram. Mira nie miała do tego sportu cier­pli­wo­ści, ale ki­bi­co­wała nam i chęt­nie sia­dy­wała z nami po za­koń­czo­nej grze w klu­bo­wej ka­fejce. Ścią­gną­łem przez głowę ko­szulkę i jed­nym ru­chem zrzu­ci­łem spodnie od pi­dżamy i bok­serki. Ciało mia­łem na­dal szczu­płe i sprę­ży­ste, choć stuk­nęło mi już czter­dzie­ści pięć wio­sen. Za­wsze ko­cha­łem ak­tyw­ność fi­zyczną, była to moja chwila wy­tchnie­nia od sza­lo­nego tempa dnia co­dzien­nego. W ocze­ki­wa­niu, aż na­grzeje się woda, za­czą­łem się go­lić, stu­diu­jąc jed­no­cze­śnie swoje od­bi­cie w lu­strze. Kim była ko­bieta z mo­jego snu? Był tak re­ali­styczny. I kim był tam­ten męż­czy­zna? To fra­po­wało mnie rów­nie mocno. My­jąc głowę, nie mo­głem prze­stać roz­my­ślać o tym, ja­kie prze­sła­nie skry­wało owo ma­rze­nie senne i czy w ogóle na­le­żało się tu do­pa­try­wać ja­kie­go­kol­wiek zna­cze­nia. Może zwy­czaj­nie to so­bie do­po­wia­da­łem? W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach ni­gdy nie pró­bo­wa­łem in­ter­pre­to­wać ob­ra­zów sen­nych. To zna­czy, na­tu­ral­nie, za­wsze coś mi się śniło, tak jak i in­nym, w tym śnie było jed­nak coś nie­po­ko­jąco rze­czy­wi­stego. Spłu­ka­łem z wło­sów szam­pon, po czym umy­łem się cały. Po wyj­ściu z ką­pieli wręcz au­to­ma­tycz­nie wsko­czy­łem w swój kla­syczny dy­rek­tor­ski out­fit, czyli ko­szulę z man­kie­tami na spinki, spodnie w kant, kra­wat i ma­ry­narkę. Ca­łość wień­czył mój wierny druh ro­lex GMT-MA­STER, który swo­bod­nie opadł mi na nad­gar­stek. Wsu­ną­łem te­le­fon do kie­szeni spodni, prze­łą­cza­jąc się tym sa­mym już osta­tecz­nie w tryb służ­bowy.

– Jak cu­dow­nie pach­nie kawą. Dzień do­bry, ko­cha­nie. – Po­ca­ło­wa­łem czarne i gład­kie włosy Miry. Sie­działa przy stole, za­czy­tana w po­ran­nej pra­sie na swoim iPa­dzie.

– Na śnia­da­nie jest sa­łatka owo­cowa i jo­gurt grecki – rzu­ciła, nie prze­ry­wa­jąc lek­tury.

– Wy­bacz, że tak trudno było wy­cią­gnąć mnie z łóżka, ale nie mo­głem się do­bu­dzić ze snu. – Po­sta­wi­łem na stole ku­bek z kawą i jo­gurt z owo­cami.

– Nie pa­mię­tam, kiedy ostat­nio tak mocno spa­łeś. Wró­ci­łeś wczo­raj późno? – spy­tała po raz ko­lejny.

– Można tak po­wie­dzieć. – By­łem na spo­tka­niu z waż­nym, po­ten­cjal­nie klu­czo­wym klien­tem, z któ­rym od pew­nego czasu pro­wa­dzili ne­go­cja­cje dy­rek­tor do spraw sprze­daży i moja or­ga­ni­za­cja. Ze­szłego wie­czoru od­był się ostatni uro­czy­sty mi­ting za­koń­czony wspólną ko­la­cją, pod­czas któ­rej cała ka­dra kie­row­ni­cza spo­tkała się z tym wła­śnie kon­tra­hen­tem. – Za­po­wiada się bo­ski week­end. Nie masz nic prze­ciwko temu, że po­gram z Fre­de­ri­kiem w golfa? Uchwy­ci­łem jej spoj­rze­nie nad iPa­dem.

– Oczy­wi­ście, że nie – od­parła, zer­ka­jąc na mnie z uśmie­chem. – To wspa­niale, że spę­dza­cie ra­zem czas. Tak czy ina­czej, umó­wi­łam się na późne śnia­da­nie w so­botę, a poza tym bar­dzo bym chciała sko­czyć ju­tro albo w nie­dzielę na tre­ning.

Po­spiesz­nie wy­skro­ba­łem resztki jo­gurtu z dna mi­seczki i wzią­łem ostatni łyk kawy.

– Ech, mu­szę już le­cieć, nie mogę się spóź­nić na spo­tka­nie, o które sam za­bie­ga­łem.

– Je­stem bar­dzo cie­kawa, co tam usta­li­cie. To zu­peł­nie wy­jąt­kowy event! Su­per bę­dzie prze­żyć ma­giczny wie­czór, po­dą­ża­jąc śla­dami wi­kin­gów – po­wie­działa z au­ten­tycz­nym za­in­te­re­so­wa­niem. – A te­mat prze­wodni ide­al­nie wpi­suje się w hi­sto­rię na­szego mia­sta, w któ­rym na­dal jest tak wiele po­zo­sta­ło­ści z tam­tej epoki. Wi­kin­go­wie są te­raz na­wet na skrzy­żo­wa­niach ze świa­tłami. Wi­dzia­łeś te małe czer­wone i zie­lone fi­gurki, które kie­rują ru­chem pie­szych?

– Wi­dzia­łem. Ktoś miał świetny po­mysł, zu­peł­nie jak z wy­ko­rzy­sta­niem po­staci An­der­sena na wielu przej­ściach z sy­gna­li­za­cją świetlną w Odense – od­par­łem, chwy­ta­jąc jed­no­cze­śnie klu­czyki do sa­mo­chodu, oku­lary i kom­pu­ter. – Nie mogę so­bie wy­obra­zić lep­szego miej­sca na im­prezę w stylu wi­kin­gów, więc też mam na­dzieję na nie­za­po­mniane wi­do­wi­sko. Mi­łego dnia, kotku. – Schy­li­łem się i de­li­kat­nie po­ca­ło­wa­łem ją w usta.

Na­ci­sną­łem przy­cisk au­to­ma­tycz­nego otwie­ra­nia bramy ga­ra­żo­wej, a gdy cał­ko­wi­cie się pod­nio­sła, po­dą­ży­łem dłu­gimi kro­kami w stronę auta. Był to srebrny mer­ce­des klasy S ca­brio, szczyt tech­niki mo­to­ry­za­cyj­nej, z czer­woną ta­pi­cerką. Po­gła­dzi­łem dło­nią błysz­czący la­kier, czu­jąc, jak moje usta roz­cią­gają się w uśmie­chu, który po chwili do­ciera rów­nież do mo­ich oczu. Po­goda zde­cy­do­wa­nie mi sprzy­jała. Ostat­nimi czasy co­raz rza­dziej można było jeź­dzić z otwar­tym da­chem. Zima zbli­żała się wiel­kimi kro­kami, a dni sta­wały się co­raz krót­sze. Roz­sia­dłem się w mięk­kim skó­rza­nym fo­telu w ko­lo­rze krwi­stej czer­wieni, roz­ko­szu­jąc się jak za­wsze my­ślą, że speł­niło się ma­rze­nie z mo­ich chło­pię­cych lat.

W moim ży­ciu długo funk­cjo­no­wały tylko pa­kowne sa­mo­chody kombi, zdolne po­mie­ścić ogromne ilo­ści ba­gażu, gier plan­szo­wych i ka­lo­szy na­le­żą­cych do chłop­ców, a także na­szego wier­nego la­bra­dora, który nie­stety od­szedł wiele lat temu. Wy­pady do domku let­ni­sko­wego w Ska­nii wy­ma­gały po­sia­da­nia wła­snego auta, bo za­wsze trzeba było spa­ko­wać się i na cie­płe, i chłodne dni. Te­raz jed­nak, gdy na­sze po­tom­stwo opu­ściło gniazdo, na­resz­cie mo­głem speł­nić swoje naj­więk­sze ma­rze­nie. Na­ci­sną­łem przy­cisk, po­zwa­la­jąc, by dach płyn­nie się otwo­rzył i scho­wał w tyl­nej czę­ści nad­wo­zia. Mia­łem wra­że­nie, że ni­gdy mi się to nie znu­dzi. Wy­su­bli­mo­wane uczu­cie luk­susu na prze­kór mo­no­ton­nej co­dzien­no­ści.

Moje oku­lary prze­ciw­sło­neczne le­żały w schowku już od wczo­raj. Za­ło­ży­łem je, cho­wa­jąc jed­no­cze­śnie swoje co­dzienne szkła, po czym wrzu­ci­łem bieg wsteczny w au­to­ma­tycz­nej skrzyni bie­gów. Miesz­ka­li­śmy w miej­sco­wo­ści Stil­ling pod Skan­der­bor­giem, w willi z pa­no­ra­micz­nym wi­do­kiem na tu­tej­sze je­zioro. Wpro­wa­dzi­li­śmy się tu dzie­sięć lat temu, kiedy zo­sta­łem dy­rek­to­rem du­żej firmy o za­sięgu mię­dzy­na­ro­do­wym. Od mu­zeum Mo­es­ga­ard, trasą przez Sol­bjerg, Mal­ling i Be­der, dzie­liło mnie za­le­d­wie pół go­dziny jazdy. Póź­niej zo­stało już tylko od dzie­się­ciu do pięt­na­stu mi­nut do cen­trum mia­sta, gdzie w dziel­nicy Aar­hus Ø mie­ściło się moje biuro. Je­śli nie bę­dzie du­żego ru­chu, do­jadę do­kład­nie na czas, a do spo­tka­nia mia­łem na­wet kilka mi­nut w za­pa­sie. Po­ma­cha­łem na do wi­dze­nia sto­ją­cej w ku­chen­nym oknie Mi­rze. By­li­śmy ra­zem od wcze­snych cza­sów stu­denc­kich, na do­bre i na złe, mie­li­śmy dwoje dzieci i wy­szli­śmy zwy­cię­sko z wielu kry­zy­sów mał­żeń­skich. W za­sa­dzie na­wet nie pa­mię­ta­łem, jak wy­glą­dało moje ży­cie, za­nim się po­zna­li­śmy.

Z na­sta­wio­nych na cały re­gu­la­tor gło­śni­kówryk­nął ka­wa­łek Feel It Still ze­społu Por­tu­gal The Man, a ja za­czą­łem wy­stu­ki­wać rytm na kie­row­nicy. Po­zdro­wi­łem Tor­bjørna, na­szego są­siada, który był eme­ry­to­wa­nym dy­rek­to­rem banku i miał w zwy­czaju wsta­wać bar­dzo wcze­śnie, by pójść na po­ranny spa­cer z psem. Nie wy­biła jesz­cze ósma, a on już wra­cał do domu.

– Ide­alny dzień na jazdę z otwar­tym da­chem, Vic­to­rze – rzu­cił.

– Trzeba ko­rzy­stać, bo za­raz skoń­czy się se­zon na ka­brio­lety – od­rze­kłem z uśmie­chem.

Roz­brzmiał utwór Ride on Time ka­peli Black Box, stary, do­bry kla­syk z cza­sów, gdy by­łem młody i cho­dzi­łem na im­prezy. Kiedy ten czas mi­nął? W auto ude­rzył po­dmuch wia­tru, a mnie prze­szył dreszcz, gdy w ułamku se­kundy zo­ba­czy­łem tlący się w piecu ogień. Po­ranny sen wy­raź­nie zma­te­ria­li­zo­wał się na chwilę przed mo­imi oczami, po czym roz­pły­nął się tak szybko, jak się po­ja­wił. Zu­peł­nie jak­bym ze­pchnął go głę­boko w pod­świa­do­mość, po­chło­nięty przy­go­to­wa­niami do spo­tka­nia i sku­piony na tym, by zdą­żyć. Ogień, łóżko, a w nim dwie osoby, ko­bieta i dziecko, nie­na­ro­dzone dzie­ciątko w ło­nie ko­biety i ja, główny bo­ha­ter, który po­wró­cił do ro­dzin­nego domu. Moje sny sta­no­wiły zwy­kle cał­ko­wi­cie nie­re­ali­styczną mie­sza­ninę wy­da­rzeń z te­raź­niej­szo­ści i prze­szło­ści, w któ­rych współ­cze­sne osoby i prze­ży­cia wy­stę­po­wały obok po­staci z daw­nych cza­sów. To ma­rze­nie senne, które osta­tecz­nie po­zwo­li­łem so­bie prze­ana­li­zo­wać, było zaś ni­czym film. Zdo­ła­łem zo­ba­czyć tylko jego po­czą­tek, a już tra­wiła mnie cie­ka­wość, co też wy­da­rzy się da­lej. Gdyby tylko można było po­wró­cić do swo­jego snu… Tak roz­my­śla­jąc, skrę­ci­łem z Od­de­rvej w prawo w Mo­es­ga­ard Allé, mi­ja­jąc do­łek nu­mer cztery na polu gol­fo­wym na­le­żą­cym do Klubu w Aar­hus. To wła­śnie był nasz klub, miej­sce, w któ­rym mia­łem spę­dzić week­end z sy­nem. Gmach mu­zeum wy­ło­nił się ze ściany zie­leni ni­czym śnież­no­biała rzeźba po­śród wciąż zie­lo­nego kra­jo­brazu, mie­nią­cego się jed­nakże zło­ta­wymi bar­wami je­sieni, z błę­ki­tem mo­rza w tle. Mia­łem do­kład­nie pięć mi­nut, żeby za­mknąć dach i do­trzeć do holu.

Mu­zeum było jesz­cze za­mknięte, ale drzwi ob­ro­towe ustą­piły pod lek­kim na­ci­skiem. No tak, ob­sługa i pierwsi go­ście mu­szą ja­koś się do­stać do środka – po­my­śla­łem. Wy­mie­ni­łem ciemne oku­lary na te w wy­ra­zi­stych opraw­kach – szkła do czy­ta­nia, któ­rych co­raz bar­dziej po­trze­bo­wa­łem, i scho­wa­łem oba etui do ak­tówki Mul­berry, cze­ka­jąc cier­pli­wie, aż przyj­mie mnie osoba, z którą by­łem umó­wiony.

Jako główny spon­sor by­łem w tym mu­zeum już nie­zli­cze­nie wiele razy, ale po raz pierw­szy or­ga­ni­zo­wa­li­śmy tu im­prezę ta­kiego ka­li­bru. Mie­wa­li­śmy już wcze­śniej róż­nego ro­dzaju eventy fir­mowe, za­równo dla pra­cow­ni­ków, jak i dla klien­tów, tym ra­zem jed­nak pla­no­wa­li­śmy prze­kształ­cić mu­zeum w praw­dziwą salę ba­lową i wy­pra­wić galę dzie­się­cio­le­cia pod ha­słem „Śla­dami Wi­kin­gów”.

– Pan Kan­strup? – usły­sza­łem za ple­cami mę­ski głos.

Od­wró­ci­łem się.

– Tak. To ja – od­par­łem i wy­cią­gną­łem dłoń, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie ukryć roz­cza­ro­wa­nie. – Ko­re­spon­do­wa­łem i roz­ma­wia­łem z Almą Vang, ale jak przy­pusz­czam, te­raz pan prze­jął tę sprawę? – Szcze­rze mó­wiąc, cie­szy­łem się na spo­tka­nie z Almą, z którą we­dług mo­jej asy­stentki cu­dow­nie się pra­co­wało.

– Alma wła­śnie pa­rzy kawę. Je­stem jej współ­pra­cow­ni­kiem, mam na imię Lasse. Pro­szę za mną, za­pro­wa­dzę pana do jej biura… Je­śli do­brze ro­zu­miem, cho­dzi o event, który wspól­nie pla­nu­je­cie. Ilu go­ści zo­stało za­pro­szo­nych? Alma mó­wiła, że to naj­więk­sza im­preza fir­mowa, jaka kie­dy­kol­wiek się u nas od­była – wy­rzu­cił z sie­bie na jed­nym od­de­chu.

– My­ślę, że bę­dzie około dwu­stu osób, przy czym do tej pory od­po­wie­działo nam bli­sko sto pięć­dzie­siąt z nich – od­po­wie­dzia­łem uprzej­mie, by pod­trzy­mać roz­mowę. Po­dą­ża­jąc nieco po­nu­rym ko­ry­ta­rzem, do­tar­li­śmy do trze­cich drzwi, które były uchy­lone.

– Je­śli nie ma pan nic prze­ciwko, prze­każę tu pana w tro­skliwe ręce Almy. Jak mó­wi­łem, jest już pew­nie na scho­dach z fi­li­żanką po­ran­nej kawy. – Przy­trzy­mał mi drzwi, a ja wsze­dłem do pu­stego ga­bi­netu.

W jed­nej chwili po­czu­łem się jak w ba­śni z Księgi ty­siąca i jed­nej nocy. Na pod­ło­dze le­żał dy­wan w od­cie­niu czer­wieni i brązu. Po­stą­pi­łem krok do przodu, wkra­cza­jąc do tej eg­zo­tycz­nej oazy. Na biurku stał mo­siężny pół­mi­sek w stylu śród­ziem­no­mor­skim, na któ­rym usta­wiono dzba­nek do her­baty i sześć ma­leń­kich szkla­nych fi­li­ża­nek. W rogu znaj­do­wały się pod­nisz­czony fo­tel ze skóry li­co­wej, no­szący ślady użyt­ko­wa­nia przez wiele dzie­się­cio­leci, i pod­nó­żek w tym sa­mym stylu. Za­byt­kowy kre­dens zdo­biła po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­ska waza z bu­kie­tem czer­wo­nych i po­ma­rań­czo­wych róż. Le­żał tam też cały stos ksią­żek, na któ­rego wierz­chu uj­rza­łem rzu­cony nie­dbale no­tes z logo mu­zeum. Na bi­blio­teczce za biur­kiem spo­czy­wała czer­wona to­rebka, a przez opar­cie sto­ją­cego przed nią krze­sła prze­wie­szony był pro­cho­wiec w tym sa­mym ko­lo­rze. Po­czu­łem się jak zło­dziej, który wcho­dzi na za­ka­zane te­ry­to­rium i za chwilę zo­sta­nie zła­pany na go­rą­cym uczynku. Moja cie­ka­wość wzięła jed­nak górę, gdy na­gle spo­strze­głem na pa­ra­pe­cie obok ką­cika do czy­ta­nia stary gra­mo­fon. Nie­czę­sto spo­ty­kało się lu­dzi, któ­rzy na­dal słu­chali wi­nyli. Ile lat mo­gła mieć Alma? Wy­obra­ża­łem so­bie, że jest młod­sza ode mnie, ale te­raz już nie by­łem tego taki pe­wien. Prze­bie­głem pal­cami po grzbie­tach płyt. Zna­la­złem tam wszystko, od Nat King Cole’a po Boba Dy­lana, Vana Mor­ri­sona, Si­mona i Gar­fun­kela, Led Zep­pe­lin, The Be­atles, Elvisa Pre­sleya, Ne­ila Younga i wiele in­nych le­gend, któ­rych sam by­łem wiel­kim fa­nem. Gdyby nie wy­sta­jący z to­rebki współ­cze­sny mac­book i te­le­fon ko­mór­kowy rzu­cony jakby od nie­chce­nia na samą kra­wędź biurka, był­bym skłonny po­my­śleć, że wpa­dłem w pę­tlę czasu i zna­la­złem się w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych. I ten za­pach… Co tak pach­niało? Aro­mat wy­da­wał się zna­jomy, a za­ra­zem obcy. Aż świerz­biły mnie palce, żeby wy­su­nąć je­den z czar­nych krąż­ków z okładki, uło­żyć na gra­mo­fo­nie i pa­trzeć, jak igła po­woli się opusz­cza, by wy­brzmiał pierw­szy utwór. Ostatni raz mia­łem w ręce wi­nyl lata temu. Wy­ją­łem krą­żek Boba Dy­lana za­ty­tu­ło­wany The Fre­ewhe­elin’ Bob Dy­lan. Nu­mer otwie­ra­jący to pew­nie Blo­win’ in the Wind.

– Aaa… wi­dzę, że zna­la­złeś mo­jego uko­cha­nego Dy­lana. – Ci­szę prze­rwał ko­biecy głos. – Wy­bacz, że nie przy­szłam od razu się z tobą przy­wi­tać. Po­my­śla­łam so­bie, że o tak wcze­snej po­rze waż­niej­sze jest, by­śmy mieli go­rącą kawę.

Ob­ró­ci­łem się po­woli w jej kie­runku, wciąż trzy­ma­jąc w dłoni okładkę al­bumu.

– Nie je­steś wcale taka stara – wy­du­ka­łem. By­łem pe­wien, że moja twarz stała się biała jak kreda, gdy tylko wy­po­wie­dzia­łem te słowa. Gdzie się po­dział mój pro­fe­sjo­na­lizm? Wy­sze­dłem na kom­plet­nego idiotę. Na swoją obronę mia­łem tylko to, że cał­ko­wi­cie owład­nął mną kli­mat tej peł­nej ma­gii ja­skini peł­nią­cej funk­cję biura. – Prze­pra­szam, to mu­siało za­brzmieć nad­zwy­czaj nie­uprzej­mie. Je­stem Vic­tor, Vic­tor Kan­strup, i z nie­cier­pli­wo­ścią wy­cze­ki­wa­łem spo­tka­nia z tobą… to zna­czy z pa­nią.

Stała przede mną naj­pięk­niej­sza ko­bieta, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem, a na jej ustach go­ścił sze­roki uśmiech gra­ni­czący z au­ten­tycz­nym roz­ba­wie­niem. Alma zde­cy­do­wa­nie nie była stara, choć nie po­tra­fi­łem od­gad­nąć jej wieku. Zmarszczki mi­miczne oka­la­jące jej oczy świad­czyły o tym, że nie była już dzier­latką, cho­ciaż jej skóra wciąż pro­mie­niała świe­żym bla­skiem. To zaś bez wąt­pie­nia wi­zu­al­nie ją od­mła­dzało – da­wa­łem jej około trzy­dziestki. Jej twarz była oto­czona bu­rzą nie­sfor­nych ciem­nych lo­ków mie­nią­cych się re­flek­sami w od­cie­niach od kar­melu do brązu. Uśmiech do­tarł do jej błę­kit­nych oczu przy­wo­dzą­cych na myśl po­godne niebo w sło­neczny dzień.

– Ach, wszystko za­leży od optyki. – Pu­ściła do mnie oko. – Mo­żesz włą­czyć mu­zykę i przejdźmy od razu na ty, je­śli ci to nie prze­szka­dza, do­brze? – Za­trzy­mała wzrok na wi­nylu, który wciąż trzy­ma­łem w dło­niach. Na jej po­licz­kach uka­zały się uro­cze dołki, a ja od­wza­jem­ni­łem uśmiech.

Nie my­śla­łem o tym, stało się to zu­peł­nie bez­wied­nie.

– To je­den z mo­ich ab­so­lut­nie ulu­bio­nych al­bu­mów. Jego druga płyta stu­dyjna, z ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tego trze­ciego roku, która zna­la­zła się na li­ście pię­ciu­set al­bu­mów wszech cza­sów ma­ga­zynu „Rol­ling Stone”. Nie pa­mię­tam już, które za­jęła miej­sce. – Zu­peł­nie stra­ci­łem głowę i re­cy­to­wa­łem hi­sto­rię mu­zyki z pa­mięci ni­czym roz­bry­kany na­sto­la­tek pró­bu­jący za­im­po­no­wać naj­pięk­niej­szej dziew­czy­nie w kla­sie.

– Dzie­więć­dzie­siąte siódme – rzu­ciła Alma, a jej wargi roz­cią­gnęły się po­now­nie w sze­ro­kim uśmie­chu. Po­sta­wiła tacę na biurku, po czym za­częła usta­wiać fi­li­żanki i ta­le­rzyki po dwóch prze­ciw­le­głych stro­nach blatu.

Dzi­siej­szy po­ra­nek wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej, niż go so­bie wy­obra­ża­łem, bę­dąc jesz­cze w domu i szy­ku­jąc się na spo­tka­nie, z któ­rego póź­niej mia­łem pę­dzić z po­wro­tem do biura. Zo­rien­to­wa­łem się, że moje stopy, a po chwili rów­nież dło­nie, żyją jakby wła­snym ży­ciem. Pod­sze­dłem do gra­mo­fonu i de­li­kat­nie uło­ży­łem na nim płytę. Za­to­pi­li­śmy się w dźwię­kach gi­ta­ro­wego in­tro do ka­wałka Blo­win’ in the Wind, po czym pierw­szy wers pio­senki za­brał nas w po­dróż do prze­szło­ści.

– Może usią­dziemy i na­pi­jemy się kawy? Ku­pi­łam po dro­dze fran­cu­skie ro­ga­liki. Są po pro­stu obłędne. – Uprzej­mym ge­stem wska­zała mi sto­jące przed biur­kiem krze­sło. – Ile masz czasu? Bo jest tro­chę do omó­wie­nia, je­śli cho­dzi o po­szcze­gólne punkty pro­gramu.

Jej aura spra­wiała, że za­pra­gną­łem zrzu­cić buty i po­czuć pod sto­pami ten gładki dy­wan lub za­to­pić się w prze­past­nym fo­telu i z pod­wi­nię­tymi no­gami słu­chać jej mięk­kiego, po­god­nego głosu.

Wy­gła­dziła kre­mową spód­nicę do ko­lan, a na­stęp­nie sama usia­dła. Ciem­no­czer­wona je­dwabna bluzka luźno okry­wała jej ra­miona i piersi. Alma nie miała w so­bie nic wy­zy­wa­ją­cego ani też nie spra­wiała wra­że­nia, że ze mną flir­tuje. Była ko­bieca, a przy tym pro­fe­sjo­nalna w każ­dym calu, od stóp do głów. Uprzejma i otwarta, a na­wet jo­wialna. Za­ją­łem miej­sce na­prze­ciwko niej.

– Pi­jesz kawę, prawda? – za­py­tała.

– Ja­sne, dzię­kuję, a od­po­wia­da­jąc na twoje py­ta­nie, je­stem wolny do dzie­sią­tej. Ko­lejne spo­tka­nie mam do­piero o je­de­na­stej, ale mu­szę wró­cić do biura – od­par­łem, bio­rąc po­prawkę na to, że pew­nie będę się prze­bi­jać przez korki, ja­dąc trasą wzdłuż portu w Aar­hus.

– Cie­szę się, że zna­la­złeś chwilę, by wspól­nie ze mną do­piąć szcze­góły pro­jektu. Twoja asy­stentka wy­ko­nała ka­wał na­prawdę do­brej ro­boty. Do uzgod­nie­nia zo­stało już w za­sa­dzie tylko kilka kwe­stii do­ty­czą­cych głów­nie go­dziny roz­po­czę­cia wy­cieczki z prze­wod­ni­kiem, prze­mów, au­kcji do­bro­czyn­nej i menu.

– Miło mi to sły­szeć. Ka­rina jest nad­zwy­czaj lo­jalną pra­cow­niczką i to ona od­po­wiada u nas z re­guły za or­ga­ni­za­cję róż­nego ro­dzaju even­tów. To wy­da­rze­nie jed­nak bę­dzie czymś szcze­gól­nym, w związku z czym chcę oso­bi­ście uczest­ni­czyć w koń­co­wej fa­zie przy­go­to­wań. Przy czym na­dal do­brze, byś kon­tak­to­wała się z nią w kwe­stiach na­tury prak­tycz­nej. Nie czy­tam oso­bi­ście wszyst­kich ma­ili, które do­staję. – Nie było po­trzeby, bym tak szcze­gó­łowo się przed nią tłu­ma­czył, a mimo to słowa w prze­dziwny spo­sób same po­pły­nęły z mo­ich ust.

– Na­tu­ral­nie, tak czy ina­czej mo­żemy przej­rzeć pro­gram przy ro­ga­li­kach i ka­wie. – Ob­ró­ciła się na krze­śle, żeby wy­jąć kom­pu­ter z to­rebki.

Znów po­czu­łem tam­ten za­pach i głę­boko wcią­gną­łem po­wie­trze. W od­róż­nie­niu od wielu in­nych per­fum nie był ciężki i dzia­łał na mnie wy­raź­nie od­prę­ża­jąco. Unio­słem fi­li­żankę do ust i upi­łem łyk kawy, by od­zy­skać kon­trolę nad za­ska­ku­ją­cymi dla mnie sa­mego emo­cjami, cze­ka­jąc, aż ona otwo­rzy swo­jego mac­bo­oka.

Mu­zyka są­czyła się w tle przez całe na­sze spo­tka­nie, a my oma­wia­li­śmy pro­gram, wy­bór dań i na­po­jów, które będą ser­wo­wane pod­czas eventu, moje prze­mó­wie­nie, a przede wszyst­kim kwe­stię ze­społu mu­zycz­nego. Pie­nią­dze zgro­ma­dzone w dro­dze au­kcji cha­ry­ta­tyw­nej miały zo­stać prze­zna­czone dla bez­dom­nych w Aar­hus. Zgrało się to wręcz ide­al­nie z obecną porą roku, jako że te­raz środki na za­kup ko­ców i ubrań na chłodne zi­mowe dni były wy­jąt­kowo po­trzebne.

– Ustalę po­zo­sta­łych kilka spraw z na­szymi do­staw­cami i ode­zwę się moż­li­wie naj­szyb­ciej. Ty z ko­lei mógł­byś się za­jąć do­gra­niem ostat­nich szcze­gó­łów au­kcji.

– A może umó­wimy się jesz­cze raz w ty­go­dniu przed sa­mym wy­da­rze­niem? No wiesz… żeby się upew­nić, czy wszystko jest jak na­leży – rzu­ci­łem, sam za­sko­czony tym, co mó­wię. W tę au­kcję za­an­ga­żo­wana była moja cała ka­dra kie­row­ni­cza, która oma­wiała do­słow­nie wszystko, od wy­padu do chatki w gó­rach na­le­żą­cej do dy­rek­tora fi­nan­so­wego po ob­razy kie­row­nika działu HR.

– Świetny po­mysł, je­śli oczy­wi­ście uda ci się to wci­snąć w twój na­pięty gra­fik. – Za­mknęła kom­pu­ter.

– Bę­dzie mu­siało się udać. Co po­wiesz na czwar­tek w ty­go­dniu przed ban­kie­tem? Nie dzień przed, ale ty­dzień przed. Ja mogę albo z sa­mego rana, albo póź­nym po­po­łu­dniem. Co ty na to? – Wsze­dłem w apli­ka­cję ka­len­da­rza na te­le­fo­nie, pod­czas gdy ona po­now­nie otwo­rzyła mac­bo­oka i w sku­pie­niu stu­dio­wała na ekra­nie swój gra­fik.

– Hmmm, czyli ja­koś po szes­na­stej? Je­śli to nie za późno? Je­stem za­jęta prak­tycz­nie od sa­mego rana.

– Szes­na­sta bę­dzie su­per. Za­koń­czę dzień pracy u cie­bie. Po­zwo­lisz mi po­słu­chać ko­lej­nego kla­syka ze swo­jej ko­lek­cji?

– Nie ma pro­blemu. Czy to z po­wodu mo­ich wi­nyli uzna­łeś, że mu­szę być stara? – spy­tała, znów tro­chę się ze mnie na­igra­wa­jąc.

– Wy­bacz mi już, pro­szę, tę gafę. Twoje biuro i ko­lek­cja płyt po pro­stu mnie za­sko­czyły.

– Mam na­dzieję, że po­zy­tyw­nie? – za­ga­iła lekko drwią­cym gło­sem. Wstała i mi­miką dała mi znać, że za­mie­rza mnie od­pro­wa­dzić.

– Oczy­wi­ście, że po­zy­tyw­nie – wy­ją­ka­łem odro­binę spe­szony. Gdzie się po­dział za­wsze opa­no­wany i zrów­no­wa­żony dy­rek­tor, któ­rym do­tych­czas by­łem? – Twój ga­bi­net tro­chę mnie za­szo­ko­wał, tak bar­dzo różni się od po­zo­sta­łej czę­ści mu­zeum, gdzie pa­nuje czy­sty mo­der­nizm.

– Na szczę­ście mamy prawo sami de­cy­do­wać o tym, jak wy­glą­dają na­sze biura.

– No, te­raz nie mam już co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Może tro­chę prze­sa­dzi­łam, co? – za­du­mała się z nutką roz­ża­le­nia w gło­sie. – Ale to cała ja.

Wy­pro­sto­wała się.

– Wy­gląda na to, że mó­wię dziś same nie­sto­sowne rze­czy. Nie miej mi tego za złe, Almo. – Za­trzy­ma­li­śmy się w holu i spoj­rze­li­śmy na sie­bie. – Dzi­siej­sze spo­tka­nie z tobą twa­rzą w twarz było dla mnie praw­dzi­wym po­wie­wem świe­żo­ści i wiele bym dał, żeby mój wła­sny ga­bi­net wy­glą­dał tak jak ten. – Prze­łkną­łem ślinę, ma­jąc uczu­cie guli w gar­dle, i zda­łem so­bie sprawę, jak nie­chęt­nie że­gnam się z moją nową zna­jomą.

– Fo­tel na­le­żał do mo­jego ojca, ko­lek­cja wi­nyli także. To naj­cen­niej­sze rze­czy, ja­kie mam, i dla­tego wszę­dzie je ze sobą za­bie­ram. Ale… za pięć mi­nut mam na­stępne spo­tka­nie. Znaj­dziesz sam drogę do wyj­ścia?

– Ja­sne. I będę cię na bie­żąco in­for­mo­wał w spra­wie na­szej au­kcji.

– Ide­al­nie. Wi­dzimy się za mie­siąc. – Wy­cią­gnęła rękę na po­że­gna­nie, a ja od­po­wie­dzia­łem tym sa­mym. Cie­pło jej dłoni spra­wiło, że na uła­mek se­kundy przy­mkną­łem oczy, a na mo­jej siat­kówce wy­świe­tliła się jakby mi­gawka z filmu. Głowa ciem­no­wło­sej pięk­no­ści śpią­cej u mego boku. – Mi­łej reszty dnia, dy­rek­to­rze Kan­strup – po­wie­działa z na­ci­skiem na jakże for­malne „dy­rek­to­rze Kan­strup”, po czym zwol­niła uścisk.

Czu­jąc, że plą­cze mi się ję­zyk, zdo­ła­łem je­dy­nie wy­du­kać:

– Wza­jem­nie.

Alma od­wró­ciła się na pię­cie i po­szła w swoją stronę. Spły­wa­jące na jej plecy ciemne loki de­li­kat­nie fa­lo­wały, gdy od­da­lała się ode mnie, stu­ka­jąc po po­sadzce ob­ca­sami, a ja po pro­stu sta­łem i po­że­ra­łem ją wzro­kiem. Po­pra­wi­łem kra­wat i ma­ry­narkę, po czym po­wol­nym kro­kiem ru­szy­łem w stronę wyj­ścia.

Roz­dział 2

Alma

– Halo, wró­ci­łeś już? – Zrzu­ci­łam buty w ko­ry­ta­rzu i oparta o ścianę, za­czę­łam ma­so­wać obo­lałe stopy. Nikt nie ka­zał mi prze­cież cho­dzić na szpil­kach, ale przy moim bądź co bądź śred­nim wzro­ście czu­łam się le­piej, do­da­jąc so­bie tych kilka do­dat­ko­wych cen­ty­me­trów. By­łam przy­zwy­cza­jona do bu­tów na ob­ca­sie, ale po po­nad dzie­się­ciu go­dzi­nach na no­gach miło było dać sto­pom od­po­cząć. Zbli­żała się osiem­na­sta i wy­glą­dało na to, że Kim jesz­cze nie wró­cił. Oboje dużo pra­co­wa­li­śmy, może na­wet tro­chę za dużo. Sta­no­wi­sko kie­row­niczki do spraw ko­mu­ni­ka­cji i even­tów w mu­zeum Mo­es­ga­ard było moją wy­ma­rzoną pracą, dla­tego da­wa­łam z sie­bie ab­so­lut­nie wszystko. W prze­szło­ści po­sta­no­wi­łam po­łą­czyć stu­dia an­tro­po­lo­giczne z fa­kul­te­tem z ko­mu­ni­ka­cji, bo fa­scy­no­wały mnie re­la­cje ze świa­tem ze­wnętrz­nym. Te­raz do mo­ich obo­wiąz­ków służ­bo­wych na­le­żało mię­dzy in­nymi utrzy­my­wa­nie kon­tak­tów ze spon­so­rami i pla­no­wa­nie even­tów oraz wszel­kich ini­cja­tyw po­dej­mo­wa­nych przez nich na pod­sta­wie in­dy­wi­du­al­nych usta­leń.

Wy­pu­ści­łam je­dwabną bluzkę ze spód­nicy i zdję­łam z wło­sów gumkę, którą zwią­za­łam je w nie­dbały kok w któ­rymś mo­men­cie w ciągu dnia. Moje włosy żyły wła­snym ży­ciem, co czę­sto mnie iry­to­wało.

Po­my­śla­łam, że mu­simy coś zjeść, bez względu na to, o któ­rej wróci Kim. Był bie­głym re­wi­den­tem i pra­co­wał przy­naj­mniej tyle samo co ja. Su­shi. Tak, mia­łam ochotę na su­shi. Wy­szu­ka­łam więc na­prędce nu­mer te­le­fonu i wy­re­cy­to­wa­łam na­sze stałe za­mó­wie­nie. Wspo­mnie­nie po­ran­nego spo­tka­nia, nie wie­dzieć czemu, to­wa­rzy­szyło mi aż do końca dnia. Vic­tor Kan­strup oka­zał się do­kład­nie tak cha­ry­zma­tyczny, jak go so­bie wy­obra­ża­łam. Przy­naj­mniej raz mia­łam jed­nak wra­że­nie, że to ja jego wy­trą­ci­łam z rów­no­wagi. Wy­soki, ciem­no­włosy, ja­sno­zie­lone oczy. Do tego dy­rek­tor w każ­dym calu, w tym swoim ide­al­nie skro­jo­nym, za­pewne szy­tym na miarę, gar­ni­tu­rze i świeżo wy­po­le­ro­wa­nych bu­tach. Otwo­rzy­łam bu­telkę pi­not gris, na­la­łam so­bie so­lidny kie­li­szek i za­chłan­nie ły­ka­łam orzeź­wia­jący złoty na­pój. Do tej pory kon­tak­to­wa­łam się głów­nie z asy­stentką Kan­strupa i tak też bę­dzie aż do sa­mego eventu, ale prze­cież spo­tkamy się znowu, żeby omó­wić ostat­nie de­tale.

Je­dze­nie mieli przy­nieść pod drzwi, więc umo­ści­łam się na so­fie, uło­ży­łam nogi wy­żej i na­sta­wi­łam mu­zykę. Sha­ring the Ni­ght To­ge­ther Dr. Ho­oka otu­liło mnie przy­jem­nym brzmie­niem, spra­wia­jąc, że mo­men­tal­nie się od­prę­ży­łam. Kim nie po­dzie­lał mo­jej pa­sji do mu­zyki z lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych albo „mu­zyki z la­musa”, jak zwykł ją na­zy­wać. Mu­sia­łam więc słu­chać ulu­bio­nych ka­wał­ków w ukry­ciu, kiedy by­łam sama lub w pracy. Mię­dzy in­nymi dla­tego zresztą umie­ści­łam fo­tel i gra­mo­fon ojca w biu­rze, a nie w domu. Przy­mknę­łam po­wieki i od­pły­nę­łam w sen o go­rą­cym spoj­rze­niu pew­nych zie­lo­nych oczu.

Roz­dział 3

Paź­dzier­nik 1807 roku

Na­sza có­reczka prze­wró­ciła się na scho­dach i za­częła pła­kać, na­wo­łu­jąc matkę. Szybko do niej pod­bie­głem i wzią­łem ją na ręce. Ob­jęła mnie za szyję drob­nym pulch­nym ra­mie­niem i wtu­liła we mnie bu­zię.

– Już do­brze, ta­tuś jest z tobą. Moja mała księż­niczka ude­rzyła się w ko­lanko? – Ukuc­ną­łem obok niej i unio­słem ma­te­riał su­kienki. Po­tknęła się za­pewne, sta­ra­jąc się wdra­pać do nas po scho­dach w swo­jej dłu­giej halce.

– Wszystko w po­rządku? – So­fie roz­ło­żyła na stole mi­seczki, na środku po­sta­wiła gar­nek z owsianką i na­ło­żyła każ­demu por­cję. – Przy­kro mi, ale nie mam już ma­sła, a cu­kru jest za­le­d­wie odro­bina, która musi star­czyć dla nas wszyst­kich.

– To nie twoja wina. To ja po­wi­nie­nem le­piej się o was trosz­czyć. – Prze­cze­sa­łem dło­nią pół­dłu­gie włosy, które zwy­kle no­si­łem zwią­zane na karku. Swę­działa mnie głowa, co świad­czyło o tym, że znowu coś się na niej za­lę­gło. Wszy na po­kła­dzie statku były nie­stety na po­rządku dzien­nym. – A gdzie go­spo­sia?

Moja żona za­zwy­czaj miała do po­mocy w pro­wa­dze­niu domu młodą słu­żącą.

– Karl. – So­fie po­ło­żyła dłoń na mo­jej dłoni i wbiła we mnie świ­dru­jące spoj­rze­nie. – Ode­sła­łam ją do domu, bo nie mia­łam już czym jej pła­cić. Mu­szę zna­leźć so­bie pracę. Ina­czej nie wy­star­czy nam na ży­cie, ko­cha­nie.

– Je­stem pe­wien, że na­stęp­nym ra­zem for­tuna bę­dzie dla nas ła­skawa. – Po­kle­pa­łem kie­szeń ko­szuli, w któ­rej no­si­łem, za­wsze bli­sko ciała, swój list ka­per­ski.

– Za­nim jed­nak tak się sta­nie, po­trze­buję ja­kie­goś za­robku. – So­fie za­jęła miej­sce na­prze­ciwko mnie. Była piękna, jak za­wsze, ale wo­kół oczu zro­biły jej się ciemne ob­wódki. – Mu­simy prze­cież mieć co do garnka wło­żyć, kiedy cie­bie nie ma.

W przy­pły­wie na­głego im­pulsu za­pra­gną­łem ude­rzyć pię­ścią w stół i wy­krzy­czeć, że to ja trosz­czę się o na­szą ro­dzinę, ale się pod­da­łem.

– A kto zaj­mie się małą, kiedy ty bę­dziesz poza do­mem?

Spoj­rza­łem na dziew­czynkę, któ­rej bu­zię oka­lała bu­rza nie­sfor­nych ciem­nych lo­ków. Sie­działa i w spo­koju ja­dła swoją owsiankę. Ba­wiła się grzecz­nie szma­cianą lalką, pod­czas gdy my roz­ma­wia­li­śmy przy stole ści­szo­nym gło­sem.

Nie za­wsze było tak jak te­raz. Od wiel­kiej bi­twy o Ko­pen­hagę w 1801 roku, w któ­rej to stra­ci­li­śmy flotę na rzecz An­glii, sy­tu­acja stop­niowo się po­gar­szała. Przed tą klę­ską żyło nam się do­brze, a ja mo­głem za­pew­nić So­fie wa­runki, na ja­kie za­słu­gi­wała. Te­raz jed­nak z tru­dem utrzy­my­wa­łem sie­bie i swoją małą ro­dzinę. Król wy­dał li­sty ka­per­skie, na mocy któ­rych że­gla­rze mo­gli wal­czyć z wro­giem i pro­wa­dzić dzia­łal­ność ka­per­ską z mocy prawa. Sta­li­śmy się za­tem le­gal­nymi pi­ra­tami. Da­nia stra­ciła więk­szą część swo­jej floty i cały kraj, w tym Ko­pen­haga, po­grą­żył się w głę­bo­kim kry­zy­sie. Trak­to­wa­łem że­glugę jako spo­sób na prze­ży­cie, choć zde­cy­do­wa­łem się na nią także z mi­ło­ści do oj­czy­zny. Wy­tłu­ma­czy­łem so­bie, że do czasu wy­da­nia prawa o ubo­gich po pro­stu nie mam in­nego wyj­ścia. Za­wód kor­sa­rza sta­no­wił ku­szącą pro­po­zy­cję ze względu na pro­fity, choć tak na­prawdę zwy­czaj­nie nie mie­li­śmy wy­boru. Piękna twarz So­fie na­brała po­waż­nego wy­razu.

– Karl, naj­droż­szy, po­zwól mi też za­dbać o na­szą ro­dzinę albo cho­ciaż po­pro­sić ojca o nie­wielką po­życzkę. Tylko do czasu, aż za­cznie nam się wieść tro­chę le­piej. – So­fie była naj­star­szą córką bo­ga­tego kupca, a ja jako ofi­cer ma­ry­narki wo­jen­nej, peł­niący w prze­szło­ści wiele za­szczyt­nych funk­cji i cie­szący się uzna­niem, sta­no­wi­łem do­brą par­tię. Za­ko­cha­li­śmy się w so­bie bez pa­mięci i po krót­kim okre­sie za­lo­tów zo­sta­li­śmy mę­żem i żoną. Była dla mnie tą jedną je­dyną, a inne ko­biety mo­gły w ogóle nie ist­nieć. Te­raz jed­nak upa­dli­śmy tak ni­sko… Po­czu­cie dumy za­bra­niało mi pro­sić o po­moc te­ścia, ale wie­dzia­łem, że nie mogę w nie­skoń­czo­ność tego prze­cią­gać. Na­sza córka i So­fie mu­siały mieć co jeść, szcze­gól­nie te­raz, gdy spo­dzie­wa­li­śmy się dru­giego dziecka.

– Pój­dziemy do two­jego ojca ra­zem… – po­wie­dzia­łem, po czym znowu za­czą­łem się dra­pać. – Zro­bimy to dziś.

Mu­szę prze­łknąć dumę. Te­raz li­czy się tylko do­bro mo­jej ro­dziny, po­my­śla­łem.

– Chyba trzeba coś za­ra­dzić na to swę­dze­nie, co, skar­bie? – rzu­ciła So­fie ze śmie­chem.

– Ra­czej tak, bo już dłu­żej tego nie zniosę.

Ze­brała mi­seczki ze stołu.

– Ja to zro­bię, ko­chana, a ty przy­go­tuj wszystko, czego po­trze­bu­jesz, że­by­śmy po­zbyli się wszy. Mam na­dzieję, że ze­szłej nocy nie zo­sta­wi­łem wam nic w po­ścieli.

– Na wszelki wy­pa­dek spraw­dzę całą na­szą trójkę.

– Je­steś cu­downa, moja naj­droż­sza żono. Mi­łuję cię naj­bar­dziej na świe­cie. – Chwy­ci­łem ją w ta­lii i ob­ró­ci­łem się z nią w ra­mio­nach.

– A ty je­steś sza­lony, Karl, ale ko­cham cię i tak. Zdej­muj ko­szulę, opa­trzę ci ranę, za­nim za­biorę się za two­ich nie­pro­szo­nych go­ści. Nie chcemy prze­cież, żeby roz­wi­nął się stan za­palny.

Dziecko zer­k­nęło na nas znad stołu i od­rzu­ciło do tyłu głowę, śmie­jąc się ra­do­śnie. Naj­wy­raź­niej roz­ba­wił ją wi­dok prze­ko­ma­rza­ją­cych się ro­dzi­ców, a po­tem ojca wi­ru­ją­cego z matką w ob­ję­ciach.

***

Vic­tor

Sa­lon spo­wi­jała ciem­ność, a mo­rze i kra­jo­braz za oknem były ko­loru ciem­no­nie­bie­skiego. Pa­trzy­łem bez­myśl­nie w su­fit, a moim cia­łem wstrzą­sał raz po raz lekki dreszcz, bo w po­miesz­cze­niu pa­no­wał przej­mu­jący chłód. Na­pa­li­li­śmy wie­czo­rem w piecu – to je­den z pierw­szych ta­kich dni, od kiedy skoń­czyło się lato, i bez wąt­pie­nia nie ostatni.

Ze­gar marki Stel­ton wska­zy­wał pięt­na­ście pod dru­giej. Po­spa­łem za­tem tylko kilka go­dzin. Pró­bo­wa­łem po­now­nie za­snąć, ale by­łem już za­nadto roz­bu­dzony.

Le­żąc z za­mknię­tymi oczami obok Miry, która w chwili, gdy sam się kła­dłem, od dawna smacz­nie chra­pała, sta­ra­łem się przy­wo­łać swój po­ranny sen – nie­stety bez po­wo­dze­nia. Im moc­niej się kon­cen­tro­wa­łem, tym bar­dziej de­spe­racko pra­gną­łem od­two­rzyć do­zna­nie, któ­rego do­świad­czy­łem, za­nim obu­dziła mnie Mira. Jed­no­cze­śnie nie po­tra­fi­łem prze­stać my­śleć o spo­tka­niu z Almą w mu­zeum Mo­es­ga­ard. Może wła­śnie dla­tego nie by­łem w sta­nie po­wró­cić do ma­rze­nia sen­nego. Przez lata ka­riery na­wy­kłem do tego, że ota­czały mnie atrak­cyjne, mą­dre ko­biety, a poza tym uwiel­bia­łem dy­na­mikę re­la­cji dam­sko-mę­skich. To było coś zu­peł­nie in­nego niż kon­takty mię­dzy męż­czy­znami, a w kon­tek­ście pracy za­wo­do­wej po­zwa­lało wkro­czyć w fan­ta­styczny, dia­me­tral­nie inny wy­miar. Je­śli któ­raś z nich była do­dat­kowo atrak­cyjna i po­cią­ga­jąca, nie umy­kało to na­tu­ral­nie mo­jej uwa­dze. Ni­gdy na­to­miast nie pod­da­łem się żad­nemu „iskrze­niu” ani też nie od­po­wie­dzia­łem na bez­po­śred­nie za­in­te­re­so­wa­nie płci prze­ciw­nej w prze­strzeni za­wo­do­wej. Alma zu­peł­nie mnie za­sko­czyła, albo może ra­czej za­uro­czyła, i moje my­śli krą­żyły wo­kół niej bez ustanku.

Póź­niej po­my­śla­łem, że może uda mi się za­snąć, je­śli po­łożę się na so­fie. Za­drża­łem z zimna i szczel­niej okry­łem się koł­drą. Ja­kaś ko­bieta i ja­kiś męż­czy­zna przy­wo­ły­wali mnie, bym za­padł w sen. Ich de­li­kat­nie roz­myte syl­wetki ma­ja­czyły gdzieś w od­dali. Dało się mię­dzy nimi wy­czuć cu­downe cie­pło, ale i głę­boki smu­tek.

– A może wró­cisz do łóżka i po­śpisz jesz­cze tro­chę ze mną, co? – Mira sie­działa na brzegu sofy, gła­dząc mnie czule po ra­mie­niu. – Jest so­bota i nie mu­sisz dziś wcze­śnie wsta­wać.

Za­mru­ga­łem kilka razy, spoj­rza­łem w jej brą­zowe oczy i do­tarło do mnie, że je­stem w sa­lo­nie, a nie w sy­pialni.

– Nie mo­głeś spać?

– Nie. By­łem zbyt po­bu­dzony i do­piero po dru­giej udało mi się znowu zdrzem­nąć. Która go­dzina? – Usia­dłem i po­dra­pa­łem się w głowę.

– Do­piero siódma. O któ­rej spo­ty­ka­cie się na polu gol­fo­wym?

– O dzie­sią­tej. Chęt­nie jesz­cze tro­chę po­leżę. – Czu­łem się po­ru­szony i oszo­ło­miony snem o ko­bie­cie, jej mężu i dziecku. Kom­plet­nie mną za­wład­nął i by­łem pe­wien, że kryło się w nim ja­kieś prze­sła­nie.

– A Fre­de­rik wpad­nie do nas póź­niej i zo­sta­nie na ko­la­cję? By­łoby miło.

– Za­py­tam go i na­pi­szę ci, je­śli bę­dzie mógł. Czy to nie dziś umó­wi­łaś się na późne śnia­da­nie? – Mira od­pro­wa­dziła mnie do sy­pialni, gdzie za­raz wsko­czy­łem pod koł­drę.

– Dziś, dziś, ale zro­bię też za­kupy i przy­go­tuję coś pysz­nego na ko­la­cję. Mam prze­cież dużo czasu.

– Brzmi cu­dow­nie, kotku. Ja chyba jesz­cze tro­chę po­śpię. Obu­dzisz mnie o dzie­wią­tej?

– Ja­sne. Śpij do­brze – od­parła, da­jąc mi ca­łusa.

– Dzię­kuję – wy­mam­ro­ta­łem i tym ra­zem za­pa­dłem w głę­boki sen. Nie śniło mi się zu­peł­nie nic.

***

– No, strze­laj, sta­ruszku, dasz radę! – za­wo­łał Fre­de­rik. Stał kilka me­trów za mną, pa­trząc, jak przy­mie­rzam się do strzału do dołka nu­mer sześć. Wsparty na swoim kiju do golfa, uśmie­chał się prze­bie­gle. Ma­jąc han­di­cap trzy, wy­ko­nał wła­śnie per­fek­cyjny strzał – po­ko­nał prze­szkodę wodną, tak że piłka wy­lą­do­wała na fa­ir­wayu, za górką. Lekko ugią­łem ko­lana i za­czą­łem ba­lan­so­wać z jed­nej strony na drugą, by zna­leźć naj­lep­szy punkt pod­par­cia. Naj­pierw wy­ko­na­łem strzał w po­wie­trzu, żeby wy­czuć siłę i pręd­kość wia­tru.

– Spo­kój tam! Pro­szę o ab­so­lutną ci­szę – rzu­ci­łem przez ra­mię roz­ba­wio­nym gło­sem. Za­mach­ną­łem się i wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom tra­fi­łem pi­łeczkę w sam śro­dek, a ona wzbiła się na ide­alną wy­so­kość. Pro­szę, pro­szę, pro­szę, szep­ta­łem sam do sie­bie, wi­dząc, że mi­nęła prze­szkodę wodną, nie ob­ni­ża­jąc pu­łapu. Cof­ną­łem się kilka kro­ków w stronę Fre­de­rika, który tak jak ja nie spusz­czał jej z oczu. Wy­lą­do­wała z im­pe­tem na fa­ir­wayu, ale nie by­łem w sta­nie osza­co­wać, jak do­bry był to strzał. Tak czy ina­czej, cie­szy­łem się, że udało mi się uwol­nić piłkę z prze­szkody wod­nej i za­grać pod górkę. To naj­waż­niej­sze, po­my­śla­łem.

– Świetny strzał, tato. Kto by po­my­ślał, że na co dzień je­steś zwy­czaj­nym okla­płym urzę­da­sem.

– No, cał­kiem nie­źle jak na ta­kiego wap­niaka. – Po­kle­pa­łem go po ra­mie­niu, po czym chwy­ci­li­śmy na­sze wózki z tor­bami gol­fo­wymi.

Od fa­ir­wayu do miej­sca startu, tak zwa­nego tee, dzie­liła nas spora od­le­głość. Świe­ciło słońce, ale wiał też rześki wiatr, który pod­czas mar­szu przy­jem­nie owie­wał nam twa­rze.

– Ha, te­raz zo­ba­czymy, czy uda nam się uzy­skać bir­die 1 , a może na­wet eagle 2. – Fre­de­rik był uro­dzo­nym opty­mi­stą.

– Może to­bie, ja już chyba je­stem na to za stary. – Nie tak dawno Fre­de­rik zdo­był hole-in-one3na dołku nu­mer trzy. Z ra­do­ścią go­dzi­łem się z tym, że jest ode mnie lep­szy, cho­ciaż mój han­di­cap je­de­na­ście też był ni­czego so­bie.

Chri­stian, brat Fre­de­rika, rów­nież grał w golfa, ale zgłę­bił taj­niki tej gry w nieco mniej­szym stop­niu niż mój młod­szy syn. O wiele rza­dziej też gry­wał, jako że obec­nie stu­dio­wał w Lon­dy­nie. Golf był wspól­nym hobby moim i chłop­ców już od cza­sów ich wcze­snego dzie­ciń­stwa. Mi­rze bez­sprzecz­nie bra­ko­wało do niego cier­pli­wo­ści, cho­ciaż nie po­wiem, pró­bo­wała. Chyba głów­nie po to, żeby dzie­lić z nami na­szą wielką pa­sję. Na­dal za­śmie­wa­li­śmy się do łez, wspo­mi­na­jąc, jak wy­da­wało jej się, że po­trafi grać w golfa.

– Pa­mię­tasz czasy, kiedy mama z nami grała? – Fre­de­rik zdjął czapkę i odło­żył ją na miej­sce.

– Uhm, tego nie da się za­po­mnieć. Było dość za­baw­nie.

– Wpad­nie dziś zjeść z nami lunch po skoń­czo­nej grze?

– Nie, ale pyta, czy zo­sta­niesz u nas na ko­la­cję. Obie­ca­łem, że po­twier­dzimy jej ese­me­sem.

– Okej, je­śli bę­dzie ci się chciało od­wieźć mnie póź­niej do Aar­hus.

– Go­rąca randka? – za­ga­iłem, draż­niąc się z nim.

– Po pro­stu idziemy na mia­sto, tato.

Do­szli­śmy wła­śnie do fa­ir­wayu, gdzie oka­zało się, że na­sze piłki wy­lą­do­wały bar­dzo bli­sko sie­bie.

– Nie że­bym chciał wty­kać nos w nie swoje sprawy. Tak po pro­stu mi się po­wie­działo. Rób, co chcesz, tylko uwa­żaj­cie, okej?

– Czyli nie chcesz jesz­cze wnu­ków, sta­ruszku? – od­gryzł się.

– Nie, do li­cha, ma­cie się naj­pierw wy­szu­mieć, zdo­być wy­kształ­ce­nie, zo­ba­czyć świat, a póź­niej, we wła­ści­wym mo­men­cie, przyj­dzie czas na dzieci.

– W pełni się z tobą zga­dzam. Tak cię tylko pod­pusz­czam. Hmm, zo­baczmy le­piej, jak da­leko uda mi się tra­fić. – Ukuc­nął za swoją piłką, żeby oce­nić od­le­głość i ro­dzaj te­renu.

***

Po­cią­gnę­li­śmy swoje wózki ostat­nich kilka me­trów od dołka nu­mer osiem­na­ście do bu­dynku klubu gol­fo­wego.

– Te­raz mam ochotę na duże zimne piwo i bur­gera albo bef­sztyk ta­tar­ski. – Czu­łem po swo­ich zmę­czo­nych no­gach, że nie mam już osiem­na­stu lat, ale cu­dow­nie było dać ciału po­rządny wy­cisk.

– W pełni na to za­słu­ży­łeś. Nie przy­pusz­cza­łem, że je­steś aż tak do­bry, a tu bir­die na dołku nu­mer sześć. No, no. Za­im­po­no­wa­łeś mi. – Fre­de­rik po­kle­pał mnie po ple­cach. Był wy­soki, po­dob­nie zresztą jak ja z moim me­trem dzie­więć­dzie­siąt pięć i jego brat Chri­stian.

Moi sy­no­wie róż­nili się jed­nak od sie­bie ni­czym dzień i noc. Chri­stian, nasz star­szy syn, był sza­ty­nem po mnie, a Fre­de­rik miał włosy blond jak matka. Mira far­bo­wała się jed­nak ostat­nimi czasy na czarno. Prze­cho­dziła naj­wi­docz­niej taką fazę, co w śred­nim wieku nie było ni­czym nie­spo­ty­ka­nym. „Te siwe pa­semka spra­wiają, że wy­glą­dam jak bab­cia, a na to jesz­cze zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie” – ma­wiała.

– Sko­czę tylko do ła­zienki, okej? Znaj­dziesz dla nas ja­kiś sto­lik? – spy­tał Fre­de­rik.

– Ja­sne. Mo­żemy chyba usiąść na ze­wnątrz, prawda? Ta­ras jest osło­nięty od wia­tru i świeci słońce – po­wie­dzia­łem, bar­dziej do sie­bie, bo on zdą­żył już za­par­ko­wać swój wó­zek i zo­ba­czy­łem tylko plecy syna. Wy­bra­łem dla nas miej­sce i za­mó­wi­łem piwo. Z je­dze­niem wo­ła­łem po­cze­kać, aż wróci Fre­de­rik.

– Ale ak­cja! Mu­szę ci o czymś opo­wie­dzieć! – Mój syn wziął so­lidny łyk piwa i ude­rzył dłońmi w drzwi ta­ra­sowe. – Do­brze, że mamy jed­nak dziś z nami nie ma – za­chi­cho­tał.

– Czy mogę wie­dzieć, co się wy­da­rzyło przez tych pięć mi­nut, kiedy by­łeś w to­a­le­cie? – Od­chy­li­łem się na krze­śle i skrzy­żo­wa­łem nogi.

– No więc… Idąc do ła­zienki, pra­wie sta­ra­no­wa­łem nie­ziem­ską la­skę! Mama z pew­no­ścią stwier­dzi­łaby, że to wcale nie było śmieszne i że nie­sto­sow­nie jest o tym roz­po­wia­dać.

– No do­brze, mów.

– Była nie­wia­ry­god­nie piękna, miała ciemne dłu­gie włosy i naj­pięk­niej­szy uśmiech na świe­cie, a ja, tak, wiem, jak skoń­czony idiota, zdo­ła­łem tylko wy­bą­kać: „Prze­pra­szam”. – Ude­rzył się dło­nią w czoło, nie mo­gąc prze­bo­leć, że dał taką plamę.

– Jest w re­stau­ra­cji? – spy­ta­łem szep­tem, wy­raź­nie go pod­pusz­cza­jąc. Jego mło­dzień­cza eu­fo­ria była za­raź­liwa, a ja czu­łem wdzięcz­ność, że mój, do­ro­sły bądź co bądź, syn na­dal chce mi się zwie­rzać. – Je­śli tak, może zdą­żysz z nią po­ga­dać, za­nim wyj­dziemy?

Pod­niósł wzrok.

– Hmm… za­raz, za­raz. – Ro­zej­rzał się wo­kół. – Tak, do­kład­nie na­prze­ciwko nas, tylko bądź dys­kretny, tato. Przy sto­liku sie­dzą dwie la­ski, pa­nie, ko­biety, nie wiem, jak je na­zwać. Jedna ciem­no­włosa, a druga blon­dynka. Obie po­wa­la­jąco atrak­cyjne.

Za­czą­łem ska­no­wać spoj­rze­niem sie­dzą­cych na ta­ra­sie go­ści, aż w końcu do­strze­głem dwie ko­biety, o któ­rych mó­wił mój syn. Mo­men­tal­nie roz­po­zna­łem Almę z mu­zeum Mo­es­ga­ard, ale wo­la­łem za­cho­wać to dla sie­bie. Sie­działa po­grą­żona w roz­mo­wie z przy­ja­ciółką, naj­wy­raź­niej zu­peł­nie nie­świa­doma, że ktoś je ob­ser­wuje i o nich mówi.

– Fak­tycz­nie uro­cza – wy­mam­ro­ta­łem, bez­wied­nie prze­su­wa­jąc kciu­kiem po dol­nej war­dze i nie mo­gąc ode­rwać od nich oczu. Na szczę­ście w tym sa­mym mo­men­cie zja­wił się kel­ner i przy­jął na­sze za­mó­wie­nie.

– My­ślisz, że po­wi­nie­nem po pro­stu do nich po­dejść? – Fre­de­rik wska­zał ru­chem głowy sto­lik, przy któ­rym sie­działa Alma. – Mógł­bym prze­cież prze­pro­sić i za­py­tać, czy mogę na­pra­wić swoją gafę, za­pra­sza­jąc ją na randkę.

– Sam do­brze wiesz, co na­leży po­wie­dzieć – od­par­łem z roz­ba­wie­niem i wy­chy­li­łem ko­lejny łyk piwa. Po­wi­nie­nem przy­znać się sy­nowi, że ją znam, ina­czej za­raz wyj­dzie na jaw, że to przed nim ukry­łem. – Jest od cie­bie nieco star­sza, synu – do­da­łem.

– I co z tego? – spy­tał za­czep­nie Fre­de­rik, mru­ga­jąc do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo. – To tylko do­daje pi­kan­te­rii. – Już miał wstać, ale chwy­ci­łem go za ra­mię, więc po­zo­stał na swoim miej­scu.

– To moja zna­joma, więc po­zwól, że cię jej przed­sta­wię.

– I mó­wisz mi to do­piero te­raz? – Fre­de­rik wbił we mnie świ­dru­jące spoj­rze­nie, zu­peł­nie jak­bym dzier­żył w dło­niach ka­mień fi­lo­zo­ficzny.

– To zna­czy, znamy się z pracy. Pełni funk­cję ko­or­dy­na­torki do spraw even­tów w Mo­es­ga­ard i jest od­po­wie­dzialna za na­szą wielką fetę, która od­bę­dzie się w przy­szłym mie­siącu. Nie mam po­ję­cia, w ja­kim wieku jest Alma ani czy ma dzieci lub męża. Je­śli chcesz, mo­żemy po­dejść do niej ra­zem.

– Nie mam pię­ciu lat i wiem, jak się wy­rywa la­ski. Po­ra­dzę so­bie, sta­ruszku, ale obie­cuję ją od cie­bie po­zdro­wić.

Pu­ścił do mnie oko, de­mon­stru­jąc ab­so­lutną pew­ność sie­bie, pod­niósł się zde­cy­do­wa­nym ru­chem z krze­sła i wy­pro­sto­wany ru­szył w kie­runku sto­lika Almy. Nie po­do­bało mi się to, co czu­łem… Zu­peł­nie mną to owład­nęło i nie by­łem w sta­nie się uwol­nić. Od kiedy spo­tka­li­śmy się po raz pierw­szy po­przed­niego dnia, nie umia­łem o niej za­po­mnieć. Te­raz zda­łem so­bie sprawę, że może na­le­żeć do każ­dego, albo w każ­dym ra­zie do mo­jego syna. Ja zaś nie mo­głem zro­bić do­słow­nie nic, by nie wyjść na za­zdro­sną łajzę. Nie pa­mię­tam, kiedy ostat­nio do­świad­czy­łem tak ogrom­nej bez­sil­no­ści. Na co dzień by­łem przy­zwy­cza­jony do­sta­wać to, czego chcia­łem, i naj­czę­ściej to wła­śnie ja roz­wią­zy­wa­łem naj­bar­dziej skom­pli­ko­wane pro­blemy. Tego wy­maga się w końcu od dy­rek­tora. To jed­nak nie był je­den z mo­ich pro­jek­tów, a ja nie mo­głem so­bie ro­ścić żad­nych praw do jej ży­cia.

Przy­glą­da­łem się, jak Fre­de­rik przy­siada się do sto­lika Almy. Od dziecka ce­cho­wała go nie­zwy­kła elo­kwen­cja i nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że w re­la­cjach dam­sko-mę­skich ra­dzi so­bie do­sko­nale. Uda­wa­łem, że je­stem bar­dzo za­jęty swoim te­le­fo­nem, ale trudno mi było się po­wstrzy­mać od zer­ka­nia na nich z ukosa. Nie uszło rów­nież na­tu­ral­nie mo­jej uwa­dze, że Fre­de­rik i Alma od­wra­cają się na­gle i spo­glą­dają w moim kie­runku. Po­ma­chali do mnie, a ja uprzej­mie od­ma­cha­łem. Nie pod­sze­dłem jed­nak i nie przy­łą­czy­łem się do roz­mowy, cho­ciaż naj­bar­dziej mia­łem ochotę zro­bić wła­śnie to. Po­dano na­sze da­nia, więc sku­pi­łem się na swo­ich fryt­kach, pod­czas gdy Fre­de­rik dość długo się nie po­ja­wiał.

– Mo­głeś za­cząć beze mnie – rzu­cił, opa­da­jąc ciężko na krze­sło obok mnie. – Alma nie zo­sta­nie twoją sy­nową – wy­beł­ko­tał z pełną bu­zią. – Ma chło­paka, ale bar­dzo miło mi się z nią roz­ma­wiało.

Mo­men­tal­nie spły­nęła na mnie ulga. Nie wie­dzia­łem tylko, czy cie­szy mnie to, że Alma nie bę­dzie się spo­ty­kać z moim sy­nem, czy też to, że oka­zała się nie­do­stępna. O czym ja w ogóle fan­ta­zjuję, do cho­lery? Je­stem żo­naty i ani my­ślę, żeby coś się miało w tej kwe­stii zmie­nić. Nie­wier­ność rów­nież nie była w moim stylu, chyba zu­peł­nie mi od­biło.

– O tak… Przy­jem­nie się z nią ga­wę­dzi – od­par­łem. – Chcesz ju­tro też po­grać, je­śli uda nam się za­pi­sać na po­ranną par­tyjkę?

– Pew­nie, byle nie za wcze­śnie, je­śli fak­tycz­nie wyj­dziemy dziś wie­czo­rem na mia­sto.

– Umowa stoi, pójdę spraw­dzić wolne ter­miny na po­po­łu­dnie.

Przy wej­ściu do klubu gol­fo­wego, po prze­ciw­nej stro­nie na­le­żą­cego do re­stau­ra­cji ta­rasu, stały dwa kom­pu­tery. Żeby tam do­trzeć, mu­sia­łem mi­nąć sto­lik Almy i jej ko­le­żanki. Był­bym nie­uprzejmy, gdy­bym się nie za­trzy­mał, żeby się przy­wi­tać – zwłasz­cza te­raz, po tym jak roz­ma­wiała z Fre­de­ri­kiem. Tylko jak naj­le­piej za­gaić? Może coś w stylu: „Miło cię tu wi­dzieć. Też grasz w golfa? To się do­piero na­zywa zbieg oko­licz­no­ści!”. Rzu­ci­łem jed­nak tylko:

– Wi­taj, Almo, ide­alny dzień na lunch na świe­żym po­wie­trzu. Co­raz mniej ta­kich w tym roku, prawda? – Kiedy się nie wie, co po­wie­dzieć, za­wsze można na­wią­zać do po­gody.

– Hej, Vic­to­rze, czy po­win­nam ra­czej po­wie­dzieć „dy­rek­to­rze Kan­strup”? – Usta Almy roz­cią­gnęły się w sze­ro­kim uśmie­chu, który do­tarł aż do jej oczu. Wstała i po­dała mi rękę. – Fak­tycz­nie, pięk­nie dziś. To moja przy­ja­ciółka i ko­le­żanka z pracy He­lena. Pra­co­wa­ły­śmy przed po­łu­dniem. Tak, wiem… Kto pra­cuje w so­botę? Wła­śnie dla­tego po­sta­no­wi­ły­śmy na­gro­dzić się pysz­nym lun­chem. – Przy­wi­ta­łem się z ja­sno­włosą He­leną, która przy­glą­dała mi się z za­cie­ka­wie­niem.

– To świetny lo­kal. – No tak, to po­ga­da­li­śmy już o po­go­dzie i o je­dze­niu, wy­jąt­kowo nie­zo­bo­wią­zu­jąca i po­wierz­chowna kon­wer­sa­cja. – Sły­sza­łem, że po­zna­łaś mo­jego młod­szego syna Fre­de­rika.

– Nie wie­dzia­łam, że masz ta­kie duże dzieci – rzu­ciła, po czym zro­biła wiel­kie oczy i za­kryła dło­nią usta. – Och, wy­bacz. Nie mia­łam na my­śli…

– Że je­stem stary? – Za­śmia­łem się lekko. Wczo­raj to ja na­wią­za­łem do jej wieku, a dziś ona mi się od­pła­ciła. Nie przej­mo­wa­łem się tym, ile mam lat, ni­gdy nie zwra­ca­łem na to uwagi. Bar­dzo szybko za­ło­ży­li­śmy ro­dzinę: naj­pierw, kiedy by­li­śmy jesz­cze na stu­diach, przy­szedł na świat Chri­stian, a za­le­d­wie dwa lata póź­niej Fre­de­rik.

– No tak, to zna­czy nie, w za­sa­dzie nie wiem. – Nie mo­gła zna­leźć wła­ści­wych słów, więc po­ło­ży­łem rękę na jej ra­mie­niu. Miał to być zwy­czajny przy­ja­ciel­ski gest, żeby ją uspo­koić.

– Nie przej­muj się, tro­chę cię znowu pod­pusz­czam. Szybko po­sta­ra­li­śmy się z żoną o po­tom­stwo, a te­raz cie­szymy się z ta­kiego ob­rotu spraw. My na­dal je­ste­śmy mło­dzi i ak­tywni, a chłopcy wy­ro­śli i stali się męż­czy­znami.

– No tak, inni mu­szą na to tro­chę po­cze­kać. – Alma na­dal się uśmie­chała, ale już nie tak sze­roko jak przed­tem. He­lena ob­da­rzyła ko­le­żankę ła­god­nym, do­da­ją­cym otu­chy spoj­rze­niem.

– Hmm, tak… Miłe spo­tka­nie. – Ski­ną­łem głową i po­sze­dłem da­lej, cho­ciaż naj­bar­dziej pra­gną­łem zo­stać i le­piej po­znać Almę. Bio­rąc jed­nak pod uwagę pla­to­niczny cha­rak­ter na­szej re­la­cji, nie by­łoby to wła­ści­wym po­su­nię­ciem.

Za­lo­go­wa­łem się na kom­pu­te­rze i za­czą­łem scrol­lo­wać w po­szu­ki­wa­niu wol­nych ter­mi­nów na ju­tro. Pierw­sze okienko zna­la­złem o wpół do trze­ciej, ale prze­cież na przej­ście osiem­na­stu doł­ków po­trze­bo­wa­li­śmy w za­sa­dzie tylko czte­rech go­dzin. Klik­ną­łem przy­cisk z na­pi­sem „Za­re­zer­wuj rundę golfa” i za­raz po­tem otrzy­ma­łem po­twier­dze­nie.

– Faj­nie cię było znowu spo­tkać, Vic­to­rze – usły­sza­łem na­gle głos Almy za swo­imi ple­cami.

Od­wró­ci­łem się i za­to­pi­łem spoj­rze­nie w jej la­zu­ro­wych oczach. Stała cał­kiem sama. Miała na so­bie śnież­no­białą su­kienkę w czarne groszki, czer­wony roz­pi­nany swe­te­rek i białe trampki. I nie­moż­liwe, że by­łem je­dy­nym męż­czy­zną w ca­łym lo­kalu, który za­uwa­żył, jak głę­boki miała de­kolt. Kurwa, weź się w garść, chło­pie.

– Też się cie­szę, że tu na sie­bie wpa­dli­śmy.

– Ode­zwę się w spra­wie punk­tów, które omó­wi­li­śmy wczo­raj, jak tylko wszystko so­bie po­wy­ja­śniam, ja­koś na po­czątku ty­go­dnia. – Wy­cią­gnęła na po­że­gna­nie dłoń w for­mal­nym ge­ście, a ja zro­bi­łem to samo.

1 – Bir­die – wy­nik o jedno ude­rze­nie mniej na da­nym dołku niż par, czyli liczba ude­rzeń prze­wi­dziana przez ar­chi­tekta pola, w któ­rej po­wi­nien być ro­ze­grany do­łek. Je­żeli pole gol­fowe ma par 72, to gol­fi­sta po­wi­nien je po­ko­nać 72 ude­rze­niami. Je­śli po­kona je 80 ude­rze­niami, to za­grał 8 ude­rzeń po­wy­żej normy (par).

2 – Eagle – wy­nik o dwa ude­rze­nia mniej na da­nym dołku niż par.

3 – Hole-in-one – tra­fie­nie w do­łek za jed­nym ude­rze­niem kija gol­fo­wego.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki