Zamaskowany dżentelmen - Louisa Sherman - ebook + audiobook

Zamaskowany dżentelmen ebook i audiobook

Louisa Sherman

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mroźny zimowy wieczór, dwie tajemnice i skandaliczny romans. Czy kochankowie mogą na sobie polegać?

 

Grudzień 1811 roku. W Londynie coraz więcej dzieci i dorosłych żyje w nędzy. Rupert Lancaster za punkt honoru stawia sobie ratowanie dzieci zmuszonych do niewolniczej pracy. Anonimowo i pod osłoną nocy odsyła je do sierocińca Foundling Hospital, gdzie otrzymują odpowiednią opiekę.

Za dnia Rupert walczy w Izbie Lordów o zapewnienie najmłodszym lepszych warunków życia. Dąży do wprowadzenia przepisów regulujących kwestię pracy dzieci i obowiązkowej nauki w szkołach, ale pozostali członkowie Izby nie ułatwiają mu zadania.

Na odległym krańcu Londynu mieszka samotna matka Poppy Parker z pięcioletnim synem o imieniu Sam. Próbuje prowadzić spokojne życie, ma jednak wyjątkowy dar. Od matki nauczyła się korzystać z dobrodziejstw medycyny naturalnej. Pomaga innym mieszkańcom dzielnicy w chorobie, lecz biedacy nie mają jej czym płacić. Poppy musi szukać innych źródeł dochodu. Dzięki ukrytym talentom i tłumionym marzeniom pisze powieść erotyczną, której bohater – Zamaskowany Dżentelmen – odwiedza nocą zaniedbywaną przez męża Lady Dahlię. 

Pewnego wieczoru, gdy londyńskie ulice pustoszeją w zamieci śnieżnej, Poppy słyszy pukanie do drzwi…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 2 min

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Den ma­ske­rede gen­tle­man

Prze­kład z ję­zyka duń­skiego: Mał­go­rzata Tlałka

Co­py­ri­ght © L. Sher­man, 2023

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Si­mon Sko­vga­ard

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-87-0236-948-9

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

By na­uczyć się la­tać, trzeba mieć od­wagę wy­fru­nąć z gniazda.Vic­to­rii i Cla­rze

Dro­dzy Czy­tel­nicy!

Za­wsze uwiel­bia­łam ta­jem­ni­czych bo­ha­te­rów, ta­kich jak Sher­lock Hol­mes czy stwo­rzeni przez Aga­thę Chri­stie Her­cu­les Po­irot i panna Mar­ple. Czę­sto wszystko za­czyna się od nie­szczę­śli­wej mi­ło­ści. Uczu­ciami rzą­dzi za­zdrość i ze­msta, a ja to uwiel­biam. Ubó­stwiam ro­manse, im sil­niej­sze uczu­cia, tym le­piej, a je­żeli główne po­sta­cie mają coś do stra­ce­nia, to jest już w ogóle ide­al­nie. Po tym jak na­pi­sa­łam Bo­gens Be­ken­del­ser (Wy­zna­nia księgi) i Bo­gens Triumf (Triumf księgi), uświa­do­mi­łam so­bie, że po pro­stu mu­szę pójść w kie­runku ro­mansu hi­sto­rycz­nego. Zro­dził się po­mysł. Wtedy nie wie­dzia­łam jesz­cze, że za­po­cząt­kuje on nową se­rię: Skan­da­liczny ro­mans. Przed­sta­wiam Wam hi­sto­rię Poppy i Ru­perta. Trzy­maj­cie ka­pe­lu­sze i oku­lary, roz­po­czy­namy po­dróż w cza­sie i co­famy się do roku 1811.

Przy­jem­nej lek­tury!

Ulrika Lo­uisa

Roz­dział 1

Lon­dyn 1811

Ru­pert

– Puść go albo strzelę. – Ce­lo­wa­łem w dwóch po­ma­gie­rów lorda Sul­li­vana. Je­den z nich trzy­mał chłopca za koł­nierz, tak że jego stopy wi­siały pół me­tra nad zie­mią. Dzie­ciak miał naj­wy­żej dzie­sięć wio­sen, cho­ciaż pew­nie po­wi­nie­nem po­wie­dzieć zim, zwa­żyw­szy na prze­ni­kliwy gru­dniowy chłód, ja­kim w tym roku ra­czył nas Lon­dyn. Czu­łem swój go­rący i wil­gotny od­dech pod czer­woną je­dwabną chu­stą, którą za­kry­łem nos i usta. Kiedy męż­czy­zna pu­ścił chłopca, ten upadł, ude­rza­jąc mocno o zie­mię, ale na­wet nie jęk­nął. Le­żał sku­lony, w cał­ko­wi­tej ci­szy, ocze­ku­jąc na roz­wój sy­tu­acji. Nie­trudno było się zo­rien­to­wać, że jest jed­nym z se­tek lon­dyń­skich dzieci, które chowa ulica. Jego wi­dok roz­dzie­rał mi serce.

Tych dwóch ła­chu­drów ła­twiej było prze­sko­czyć, niż obejść. Gó­ro­wa­łem nad nimi swo­imi pra­wie dwoma me­trami wzro­stu. Wzro­stu, który był na tyle nie­spo­ty­kany, że za­wsze przy­cią­ga­łem uwagę, do czego co prawda zdą­ży­łem się przy­zwy­czaić. Pod­czas mi­sji sta­no­wił on jed­nak nie lada pro­blem, nie mo­głem więc ry­zy­ko­wać, że ktoś mnie roz­po­zna.

– Łap to i leć! Lamb’s Con­duit Field, Fo­ul­ding Ho­spi­tal – krzyk­ną­łem. W po­śpie­chu po­da­łem mu pa­ku­ne­czek i od­wró­ci­łem się za bie­da­kiem, który zdą­żył już rzu­cić się do ucieczki. Bez­li­to­sny wiatr hu­czał za ro­giem wą­skiej uliczki mię­dzy bu­dyn­kami. W pa­ku­neczku, który da­łem dzie­cia­kowi, były pie­nią­dze na do­rożkę, je­dze­nie i na­zwa sie­ro­cińca – lub szpi­tala, bo tak wła­ści­wie brzmiała na­zwa pla­cówki, a także na­zwi­sko prze­ło­żo­nej, sio­stry Agnes. Z otwar­tymi ra­mio­nami przyj­mo­wała dzieci, które do niej wy­sy­ła­łem. Chło­pak znikł w śnie­życy sza­le­ją­cej na uli­cach Lon­dynu, ja zaś na chwilę stra­ci­łem czuj­ność. Ból prze­szył mi pierś, a za­raz po tym po­czu­łem silne ude­rze­nie w głowę. Upa­dłem. Je­żeli miał­bym umrzeć, pew­nie tak wła­śnie by to wy­glą­dało. Już dawno po­go­dzi­łem się z tym, że ry­zy­kuję ży­ciem, ra­tu­jąc te dzie­ciaki. Moje ro­dzeń­stwo było do­sta­tecz­nie duże, by o sie­bie za­dbać, a ja nie mia­łem zo­bo­wią­zań wo­bec żony czy wła­snych dzieci.

Py­ta­nie tylko: jak długo mogę ukry­wać swoją toż­sa­mość? To była ostat­nia myśl, jaka przy­szła mi do głowy, za­nim zro­biło mi się czarno przed oczyma. Moje ciemne ubra­nie przy­sy­pał biały puch, a są­cząca się z piersi krew po­zo­sta­wiła na śniegu czer­woną plamę.

Roz­dział 2

Lon­dyn 1811

Poppy

Lady Dah­lia prze­bu­dziła się gwał­tow­nie i usia­dła na łóżku. Po­ru­sza­jący za­sło­nami chłodny wiatr spra­wił, że za­drżała z zimna. Otwarte okno sta­no­wiło je­dyny do­wód na to, że był tu­taj w nocy. Za­ma­sko­wany dżen­tel­men lub – jak uwiel­biała go na­zy­wać – za­ma­sko­wany ko­cha­nek. Od czasu, kiedy ko­lejny raz za­pu­kał do jej okna i po­pro­sił, by go wpu­ściła, po­żą­dała go całą sobą. Przy­szedł do niej w nocy, ko­chał się z nią, po czym wy­czer­pani le­żeli obok sie­bie w ci­szy. Na­stęp­nie po­ca­ło­wał ją w czoło i znik­nął. Lady Dah­lia do­tknęła ręką miej­sca, w któ­rym na­dal czuła jego usta…

– Nie mogę spać. – Sam stał, ści­ska­jąc w ręce swo­jego wy­słu­żo­nego żół­tego mi­sia. – Boję się.

Mój sze­ścio­letni syn, mały czło­wiek, któ­remu od­da­łam całe serce, i je­dyna mi­łość mo­jego ży­cia, pod­szedł do biurka, przy któ­rym ślę­cza­łam nad ko­lej­nym od­cin­kiem o Za­ma­sko­wa­nym Ko­chanku. Tekst mu­sia­łam od­dać już w pią­tek, za­tem zo­stały mi dwa dni. Mo­głam pi­sać tylko wie­czo­rami. W ciągu dnia w kuchni swo­jego miesz­ka­nia przyj­mo­wa­łam pa­cjen­tów. To tu­taj po­chy­la­łam się nad miesz­kań­cami dziel­nicy i ich pro­ble­mami. Czę­sto nie byli w sta­nie za­pła­cić go­tówką. Ob­słu­gi­wa­łam ich na kre­chę lub pła­cili w roz­ma­itych to­wa­rach, za­zwy­czaj żyw­no­ścią. Moja spi­żar­nia pę­kała w szwach od zbóż, ziem­nia­ków, szynki i be­konu. Nie gło­do­wa­li­śmy, ale wie­dzia­łam, że w ży­ciu ni­czego nie można być pew­nym. Do­sko­nale pa­mię­ta­łam, jak to jest kłaść się spać z pu­stym żo­łąd­kiem, i po­przy­się­głam so­bie ni­gdy nie do­pu­ścić, by Sam tego do­świad­czył.

– Wrócę za chwilkę, ko­cha­nie. Zro­bię ci her­batę ru­mian­kową z mio­dem.

Kiedy wsta­łam, usły­sza­łam ci­che pu­ka­nie do drzwi.

– Ktoś przy­szedł, mamo. – Sam mocno się do mnie przy­tu­lił, a ja po­gła­ska­łam go po gło­wie.

– Bie­gnij do łóżka. Spraw­dzę, kto to. Może ko­muś coś się stało albo ja­kaś ko­bieta bę­dzie ro­dzić. – Sam wie­dział, że cza­sem mu­sia­łam zo­sta­wić go w środku nocy, by po­móc przy po­ro­dzie. Ka­te­go­rycz­nie za­bra­nia­łam mu wtedy wpusz­czać ko­go­kol­wiek do domu.

– Przy­kryj nogi ko­cy­kiem, za­raz przy­niosę ci her­batę.

Przez sześć lat było tak: nas dwoje prze­ciwko światu. Udało mi się stwo­rzyć nie­wielki, skromny in­te­res w po­staci kli­niki, a od czasu do czasu, je­śli szczę­ście się do mnie uśmiech­nęło, pu­bli­ko­wano moje tek­sty. Przy­ja­ciel mo­jej matki znał Henry’ego z wy­daw­nic­twa. Fry­wolne hi­sto­ryjki szły jak cie­płe bu­łeczki, ja zaś z przy­jem­no­ścią je wy­my­śla­łam. Po­cząt­kowo nie były aż tak pi­kantne, ale jako że ich po­pu­lar­ność ro­sła, pod­krę­ca­łam at­mos­ferę. Krą­żyły plotki o za­ma­sko­wa­nym męż­czyź­nie, który w Lon­dy­nie ra­to­wał nie­winne dzieci od przy­mu­so­wej pracy i pro­sty­tu­cji, za­pew­niał im dach nad głową i po­ma­gał im się wy­kształ­cić. Je­żeli czło­wiek ukry­wa­jący się za czer­woną chu­stą fak­tycz­nie ist­niał, mu­siał być ja­kimś świę­tym. Po­zwo­li­łam so­bie pu­ścić wo­dze fan­ta­zji na te­mat tego, ja­kim byłby ko­chan­kiem.

Z po­czątku ci­che, pu­ka­nie do drzwi sta­wało się co­raz gło­śniej­sze i co­raz bar­dziej na­tar­czywe.

– Wpuść mnie, je­żeli tam je­steś. Miej li­tość. – Zza drzwi do­biegł mę­ski głos. Był to głę­boki ba­ry­ton, choć stłu­miony i pe­łen skargi.

Na­tych­miast uwol­ni­łam się od idio­tycz­nego snu na ja­wie o mo­jej opo­wie­ści. Musi po­cze­kać, do ju­tra wie­czora albo i do nocy, je­żeli mam zdą­żyć z ko­lej­nym od­cin­kiem. Od­cinki po­wie­ści wy­da­wano co pią­tek, a w ten naj­bliż­szy mia­łam od­dać tekst, który ukaże się w przy­szłym ty­go­dniu.

Znowu ktoś po­trze­buje mo­jej po­mocy.

„Masz do tego dar, có­reczko, odzie­dzi­czy­łaś to po mnie”. W gło­wie roz­brzmiał mi głos matki, pa­mię­ta­łam go do­kład­nie, mimo że zmarła sto­sun­kowo młodo. Nie­za­leż­nie od tego, gdzie się znaj­do­wa­łam i ja­kiej nie­spra­wie­dli­wo­ści ży­cie ka­zało mi do­świad­czać, za­wsze była przy mnie.

Od­blo­ko­wa­łam za­mek i ostroż­nie otwo­rzy­łam drzwi. Męż­czy­zna, ską­d­inąd bar­dzo wy­soki – mu­sia­łam mocno za­drzeć głowę, by spoj­rzeć mu w oczy – stał na naj­niż­szym stop­niu, opie­ra­jąc się o ścianę. W sła­bym świe­tle lampki, którą trzy­ma­łam w dłoni, wi­dzia­łam, że jego twarz wy­krzy­wia ból.

– Umie­ram… – Zro­bił krok, jęk­nął i upadł, a przez to, że był tak wy­soki, jego ciało się­gnęło aż do mo­jej kuchni. Udało mi się od­su­nąć i tylko cu­dem nie prze­wró­cił się na mnie.

– Nie żyje? – Sam przy­lgnął do mnie, cho­wa­jąc się za moją spód­nicą.

Klęk­nę­łam nad ol­brzy­mem, który le­żał nie­przy­tomny na pod­ło­dze w na­szej kuchni.

– Po­móż mi wcią­gnąć go do środka, że­by­śmy mo­gli za­mknąć drzwi. Śnieg wpada do środka, a całe cie­pło ucieka. – Pró­bo­wa­łam sama po­cią­gnąć nie­zna­jo­mego za ra­miona, mu­sia­łam jed­nak uwa­żać, bo nie wie­dzia­łam prze­cież do­kład­nie, gdzie zo­stał ra­niony. Sam, który ob­ser­wo­wał moje bez­sku­teczne usi­ło­wa­nia, przy­szedł mi na ra­tu­nek, dzięki czemu w końcu, z jego po­mocą, udało mi się wtasz­czyć tego czło­wieka do środka i za­mknąć drzwi. Oby­dwoje opa­dli­śmy na pod­łogę.

– Skar­bie, przy­nie­siesz, pro­szę, po­duszkę i kilka ko­ców? Mu­szę po­móc mu tu­taj, na pod­ło­dze. Sami nie damy rady go pod­nieść. – Mój mały po­moc­nik po­śpiesz­nie za­brał się za po­wie­rzone mu za­da­nie, a ja nie bez trudu zdję­łam na­szemu nie­spo­dzie­wa­nemu go­ściowi czarny płaszcz.

Biała ko­szula cał­ko­wi­cie prze­siąk­nęła krwią, ba­łam się, że może być za późno. Przy­ło­ży­łam dwa palce do jego nad­garstka, żeby zba­dać mu tętno. Było wy­czu­walne, ale słabe. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem ro­ze­rwa­łam ko­szulę i od­sło­ni­łam klatkę pier­siową. Krew pły­nęła wart­kim stru­mie­niem. Nie wi­dzia­łam rany, mia­łam jed­nak świa­do­mość, że w ciągu kilku mi­nut mój nie­zna­jomy gość może się wy­krwa­wić. Wy­tar­łam więk­szość krwi ka­wał­kami ro­ze­rwa­nej ko­szuli i z ulgą stwier­dzi­łam, że rana po­strza­łowa – wła­śnie taką po­dej­rze­wa­łam – znaj­duje się po­wy­żej płuc, bez­po­śred­nio pod bar­kiem. Czło­wiek, z któ­rym mój nie­zna­jomy wiel­ko­lud wdał się w kon­flikt, na jego szczę­ście był fa­tal­nym strzel­cem. Na chwilę ode­tchnę­łam z ulgą, wie­dzia­łam jed­nak, że mu­szę się spie­szyć, nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na to, by obcy męż­czy­zna zmarł na mo­ich oczach. Jak mia­ła­bym po­zbyć się tak ogrom­nego ciała? Przy­cią­gnę­łoby to zbyt dużo uwagi, a ja wo­la­łam spo­kojne ży­cie.

– Sam! – zde­spe­ro­wa­nym gło­sem za­wo­ła­łam syna.

– Tak, mamo? – Uklęk­nął przy mnie i po­dał mi po­duszkę i koc, które przy­tasz­czył w ma­łych rącz­kach. Ostroż­nie wsu­nę­łam po­duszkę pod głowę męż­czy­zny, a nogi przy­kry­łam mu ple­dem.

– Mo­żesz mocno przy­ci­snąć ma­te­riał do miej­sca, w któ­rym wi­dzisz otwór, tam skąd są­czy się krew?

– Tak. – Zro­bił do­kład­nie to, o co go po­pro­si­łam, a ja po­spie­szy­łam wsta­wić wodę do prze­my­cia rany. Ana­li­zo­wa­łam w my­ślach, ja­kie zioła mam w domu, i uśmiech­nę­łam się, kiedy przy­po­mnia­łam so­bie, że nie­dawno otrzy­ma­łam nową por­cję ginu od do­stawcy. Al­ko­hol do­sko­nale nada­wał się do oczysz­cze­nia miej­sca po po­strzale i zła­go­dze­nia bólu, je­żeli tylko uda­łoby mi się na­kło­nić męż­czy­znę do tego, by wy­pił odro­binę. Po­sta­wi­łam gar­nek z wodą nad ogniem i się­gnę­łam na półkę ze sło­icz­kami. Szał­wia i krwaw­nik na go­rączkę, która za­pewne wkrótce wy­stąpi, oraz im­bir, cenny skład­nik, który cho­wa­łam na wy­pa­dek, gdyby coś się przy­da­rzyło mnie lub Sa­mowi. Dziś jed­nak na­de­szła czarna go­dzina, poza tym był to je­dyny śro­dek prze­ciw­bó­lowy, jaki mia­łam.

Kiedy woda się za­go­to­wała, wy­pa­rzy­łam w niej ście­reczki, któ­rymi za­mie­rza­łam go ob­myć, wy­mie­sza­łam me­dy­ka­menty i po­spiesz­nie wró­ci­łam do syna, który na­dal uci­skał ranę.

– Znowu po­trze­buję two­jej po­mocy, skar­bie. Kiedy już prze­myję ranę, mu­szę usu­nąć kulę, która utkwiła w barku. – Nie prze­szła na wy­lot, więc mu­sia­łam po­zbyć się ciała ob­cego. – Ty przy­trzy­masz lampę, żeby mama wszystko wi­działa.

Po­da­łam Sa­mowi pal­nik Ar­ganda, lampkę ole­jową, która świe­ciła znacz­niej ja­śniej ani­żeli zwy­kłe świece. Nie po raz pierw­szy mi po­ma­gał, ni­gdy wcze­śniej jed­nak sy­tu­acja nie była na tyle po­ważna.

Pra­co­wa­li­śmy w peł­nym sku­pie­niu i cał­ko­wi­tej ci­szy. Nie­zna­jomy ci­chutko po­ję­ki­wał, kiedy ma­new­ro­wa­łam długą pę­setą w głę­bo­kiej ra­nie. Był to do­bry znak, więc na chwilę prze­rwa­łam, by zwil­żyć mu usta gi­nem. Wzię­łam głę­boki od­dech, po­nie­waż nie wi­dzia­łam do­kład­nie wnę­trza rany i mu­sia­łam po­le­gać na do­świad­cze­niu i wpraw­nych pal­cach. Jest! Po­czu­łam opór, zde­cy­do­wa­nie nie było to nic mięk­kiego. Kula kilka razy mi się wy­śli­zgnęła. Ja­sna cho­lera! Po­czu­łam, że czoło mam mo­kre od potu, i głę­boko wcią­gnę­łam po­wie­trze, pró­bu­jąc się sku­pić. Chwy­ci­łam kulę, a na­stęp­nie zde­cy­do­wa­nym, szyb­kim ru­chem wy­cią­gnę­łam ją i odło­ży­łam do por­ce­la­no­wej mi­seczki. De­li­kat­nie prze­my­łam ranę al­ko­ho­lem, łyk wla­łam rów­nież w usta po­szko­do­wa­nemu, który po­woli od­zy­ski­wał świa­do­mość. Za­ło­ży­łam opa­tru­nek, co nie było ła­twym za­da­niem, jako że mu­siał on obej­mo­wać bark i klatkę pier­siową. Do­piero po wszyst­kim po­zwo­li­łam so­bie prze­stu­dio­wać wzro­kiem tors mo­jego pod­opiecz­nego – był wy­jąt­kowo umię­śniony. Po­kry­wało go nie­znaczne owło­sie­nie, a ja ga­pi­łam się jak za­hip­no­ty­zo­wana na piękne sutki. Ni­gdy wcze­śniej nie po­dzi­wia­łam tej czę­ści ciała żad­nego męż­czy­zny. Nie zda­rzyło się to, ale w tym je­go­mo­ściu, naj­wy­raź­niej rów­nież w jego sut­kach, było coś osza­ła­mia­ją­cego.

Zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, tego ro­dzaju my­śli były dość nie­sto­sowne. Za­pewne to moje opo­wie­ści o lady Dah­lii spra­wiły, że za­czę­łam śnić na ja­wie.

– Sam, bar­dzo ci dzię­kuję za po­moc, ko­cha­nie. Bie­gnij do łóżka. Przy­go­tuję ci do­dat­kowy ter­mo­for. – Reszta wody, którą go­to­wa­łam, na­dal była w garnku nad ogniem. Zo­sta­wi­łam męż­czy­znę na pod­ło­dze i za­pro­wa­dzi­łam synka do jego po­koju, gdzie uło­ży­łam go do snu z cie­płym na­czy­niem. Na ze­wnątrz wciąż sza­lała śnie­życa, a je­dyne okno w miesz­ka­niu było cał­ko­wi­cie przy­kryte śnie­giem. Nie mo­głam przez nie wyj­rzeć, ale przy­naj­mniej w po­miesz­cze­niu było cie­pło i bez­piecz­nie. Kiedy wró­ci­łam, za­mie­rza­łam spraw­dzić, czy uda mi się prze­nieść ran­nego do łóżka.

Sam za­snął, za­nim wy­szłam z jego sy­pialni. Mie­li­śmy wię­cej szczę­ścia niż więk­szość spo­łe­czeń­stwa – dys­po­no­wa­li­śmy trzema izbami. Wielu lu­dzi mu­siało za­do­wo­lić się ży­ciem na mniej­szej po­wierzchni, ale ja po­szłam na kom­pro­mis w po­staci miesz­ka­nia w su­te­re­nie, gdzie cza­sem czuć było wil­goć. Sta­ra­łam się jed­nak ogrze­wać wszyst­kie po­miesz­cze­nia, co po­ma­gało nam chro­nić się przed chło­dem i cho­ro­bami.

Uklęk­nę­łam przed męż­czy­zną i po­gła­ska­łam go czule po po­liczku. De­li­kat­nie po­ru­szył po­wie­kami, jed­nak nie na tyle mocno, by otwo­rzyć oczy.

– Czy je­żeli panu po­mogę, da pan radę wstać? Od mo­jego łóżka dzieli nas tylko kilka me­trów.

– Łóżka? – wy­mam­ro­tał. – Umar­łem i tra­fi­łem do nieba? – W ni­skim, ję­czą­cym gło­sie po­brzmie­wała nutka hu­moru.

– Był pan bli­ski śmierci, ale my­ślę, że bę­dzie pan żył. Po­cze­kajmy i zo­baczmy, co przy­nie­sie ju­tro. – Z tru­dem udało mi się pod­nieść go i po­móc mu usiąść.

Po­woli otwo­rzył oczy i się­gnął ręką do mo­ich wło­sów.

– Piękne. – Jego głos był szorstki, a on sam naj­wy­raź­niej znaj­do­wał się pod wpły­wem znacz­nej ilo­ści ginu, którą w niego wla­łam.

– W po­rządku, wielki je­go­mo­ściu, do łóżka. – Po­da­łam mu rękę i po­mo­głam wstać. By nie upaść pod jego cię­ża­rem, opar­łam się o stół. Kiedy sta­nął na no­gach, zła­pa­łam go pod ra­mię. – Jesz­cze trzy kroki i je­ste­śmy na miej­scu.

Padł na łóżko jak długi, w do­słow­nym słowa zna­cze­niu, a ja osu­nę­łam się na fo­tel przy biurku. Nie mo­głam po­ło­żyć się spać, mu­sia­łam czu­wać przy nim w nocy, spraw­dzać opa­tru­nek i kon­tro­lo­wać tem­pe­ra­turę. Cze­ka­jąc na wy­stą­pie­nie wy­so­kiej go­rączki, mo­głam kon­ty­nu­ować pi­sa­nie o lady Dah­lii i jej Za­ma­sko­wa­nym Ko­chanku. Z zim­nymi okła­dami i zio­ło­wym na­pa­rem na ból i go­rączkę pod ręką znowu mo­głam za­nu­rzyć się w hi­sto­rii za­ka­za­nej mi­ło­ści.

Lady Dah­lia owi­nęła się ja­poń­skim, je­dwab­nym ki­mo­nem, ale na­dal drżała z zimna w chłod­nym po­koju. Ogień nie zdą­żył jesz­cze po­rząd­nie się roz­pa­lić, a zimno prze­ni­kało przez ce­glane ściany. Czy przyj­dzie tej nocy? Od jego ostat­niej wi­zyty mi­nął po­nad ty­dzień, za­czy­nała się nie­cier­pli­wić… na tyle, że nie mo­gła jeść ani pić. Ca­łym cia­łem łak­nęła tylko jego…

Pi­sa­łam jak opę­tana o lady Dah­lii, o jej peł­nym po­żą­da­nia ko­chanku, wy­obra­ża­łam so­bie, jak to jest mię­dzy dwoj­giem za­ko­cha­nych lu­dzi, któ­rzy pra­gną sie­bie na­wza­jem rów­nie mocno, i za­pi­sy­wa­łam te ob­razy. Mię­dzy roz­dzia­łami do­glą­da­łam pa­cjenta. Go­rączka się na­si­liła, więc po­mo­głam mu wy­pić letni już na­par z krwaw­nika i szał­wii. Nie krzy­wił się z po­wodu gorz­kiego smaku, po pro­stu ro­bił to, co mu przy­ka­za­łam. W moim łóżku ni­gdy nie go­ścił ża­den męż­czy­zna. Zer­k­nę­łam na niego, za­sta­na­wia­jąc się, kim jest. Dla­czego zo­stał po­strze­lony? Zna­la­złam przy nim ze­ga­rek kie­szon­kowy. Był bar­dzo eks­klu­zywny i – jak się do­my­śla­łam – rów­nież bar­dzo kosz­towny. Mimo że mój gość ubrany był dość zwy­czaj­nie: czarne spodnie, weł­niany płaszcz w tym sa­mym ko­lo­rze i biała ba­weł­niana ko­szula, jego rze­czy nie były sprane ani dziu­rawe, jak w przy­padku in­nych miesz­kań­ców wschod­niego krańca Lon­dynu. Jakby tego było mało, pięk­nie pach­niał – czy­stą, upraną w my­dle odzieżą, ale miał też wła­sny, wy­jąt­kowy za­pach, przy­wo­dzący na myśl las świer­kowy świeżo po desz­czu, przy­pra­wiony nutą sło­nej mor­skiej bryzy.

– Bie­gnij, bie­gnij – wy­ję­czał w go­rącz­ko­wym oma­mie. – Fo­ul­ding Ho­spi­tal…

Wy­ci­snę­łam świeżą szmatkę i otar­łam mu pot z czoła. Ciem­no­brą­zowe włosy kle­iły się do wil­got­nej skóry, więc od­su­nę­łam je de­li­kat­nie na bok. Mo­kry ka­wa­łek ma­te­riału wy­ko­rzy­sta­łam jako zimny okład. Wi­dzia­łam, że przy­nosi mu to ulgę. Bez skrę­po­wa­nia po­dzi­wia­łam jego rysy twa­rzy, w końcu i tak spał. Nos nie był cał­ko­wi­cie pro­sty. Miał na grzbie­cie nie­wielką nie­rów­ność, jak gdyby zła­mano go w bójce. By­naj­mniej jed­nak nie uj­mo­wało mu to urody. Prze­ciw­nie, drobna nie­do­sko­na­łość do­da­wała mu cha­rak­teru. Nie wi­dzia­łam ko­loru oczu, ale rzęsy były ciemne i wy­jąt­kowo gę­ste. Bez za­sta­no­wie­nia po­gła­ska­łam go po po­liczku, po szorst­kim za­ro­ście, który z go­dziny na go­dzinę sta­wał się co­raz bar­dziej wi­do­czny. Nie­zna­jomy miał krót­kie baczki, a jego fry­zura sta­no­wiła cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo pa­nu­ją­cej ak­tu­al­nie mę­skiej mody: był ob­cięty na krótko, na czubku głowy jed­nak włosy miał dłuż­sze. Mój wiel­ko­lud był przy­stoj­nym męż­czy­zną, ale mógł być kim­kol­wiek, na­wet naj­więk­szym zbrod­nia­rzem w Lon­dy­nie. Nic o nim nie wie­dzia­łam.

– Zimno mi, tu jest tak… tak po­twor­nie zimno. – Szczę­kał zę­bami. Marzł, a jed­no­cze­śnie roz­pa­lała go wy­soka go­rączka.

Nie mia­łam wyj­ścia. Od­wie­si­łam cie­pły weł­niany sza­lik na opar­cie fo­tela i po­ło­ży­łam się obok pa­cjenta w łóżku. Przy­war­łam do niego cia­łem, by go ogrzać i spra­wić, by po­czuł się bez­piecz­nie. Oczy­wi­ście mógł być żo­naty, ale gdyby nie prze­żył, nie mia­łoby to więk­szego zna­cze­nia.

Zro­bi­łam do­kład­nie to, co za­wsze, gdy Sam był chory lub smutny: gła­ska­łam go po gło­wie i nu­ci­łam mu me­lo­dię, którą śpie­wała mi mama, kiedy by­łam dziec­kiem.

Roz­dział 3

Lon­dyn 1811

Ru­pert

Cią­żyły mi po­wieki, po­dob­nie jak całe ciało. Wie­lo­krot­nie, bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łem wstać, za każ­dym ra­zem jed­nak znów mo­rzył mnie sen. W kró­le­stwie nie­bie­skim było cu­dow­nie, cie­pło i bez­piecz­nie. Czy trzy­ma­łem w ob­ję­ciach ko­bietę? Wes­tchną­łem z za­do­wo­le­niem i po­ru­szy­łem się. Ciało mó­wiło mi, że obok fak­tycz­nie śpi wtu­lona we mnie nie­wia­sta. Czu­łem jej mięk­kie piersi, co spo­wo­do­wało na­tych­mia­stową re­ak­cję w mo­ich spodniach. Dzięki Bogu na­dal mia­łem je na so­bie. Jak, do cho­lery, wy­lą­do­wa­łem w łóżku nie­zna­nej mi damy? Tym ra­zem zmu­si­łem się do otwar­cia oczu i prze­stu­dio­wa­łem wzro­kiem po­miesz­cze­nie. Skromny po­kój w su­te­re­nie. Na wy­po­sa­że­niu było tylko łóżko, biurko i ko­mi­nek.

Czy była pro­sty­tutką? Od­wró­ci­łem głowę w jej stronę. Złote, fa­lo­wane włosy oka­lały jej twarz i opa­dały na barki i plecy. Le­żąc z lekko otwar­tymi, ja­sno­ró­żo­wymi ustami i za­mknię­tymi oczyma oto­czo­nymi nie­wia­ry­god­nie dłu­gimi rzę­sami, wy­glą­dała jak bo­gini. Cerę miała ja­sną, a po­liczki nieco za­ru­mie­nione od snu. Miała na so­bie ubra­nie, a za­tem praw­do­po­dob­nie nie była pa­nią do to­wa­rzy­stwa, nie przy­po­mi­na­łem so­bie zresztą, bym ostat­nio od­wie­dzał przy­by­tek roz­pu­sty. Mi­nęły wieki od czasu, kiedy to ro­bi­łem. Te­raz już nie by­wa­łem w miej­sco­wych za­mtu­zach. Ksią­żęta nie na­rze­kają na brak za­in­te­re­so­wa­nia ze strony płci prze­ciw­nej.

– Ca­li­sta! – krzyk­ną­łem i usia­dłem na łóżku. Prze­raź­liwy ból prze­szył mi lewy bark, więc chwy­ci­łem się za niego z ję­kiem.

– Poppy, na­zy­wam się Poppy Par­ker. Wi­dzę, że le­piej się pan czuje. – Sze­roko otwo­rzyła oczy i ziew­nęła.

– Gdzie je­stem?

– Wschód Lon­dynu, w po­bliżu doku nad Ta­mizą. – Prze­czoł­gała się nade mną i usia­dła na kra­wę­dzi łóżka. – Pa­mięta pan co­kol­wiek z tego, co wy­da­rzyło się wczo­raj­szego wie­czoru?

– Ura­to­wała mi pani ży­cie – wy­ją­ka­łem i po­sła­łem wy­baw­czyni pełne wdzięcz­no­ści spoj­rze­nie. Przy­po­mniało mi się star­cie z dwoma zbi­rami, po­woli od­two­rzy­łem je w gło­wie. Chło­pa­kowi udało się uciec, ale po­strze­lili mnie i zo­sta­wili na pa­stwę losu w za­ułku po­śród sza­le­ją­cej śnie­życy. Kiedy się ock­ną­łem, uci­sną­łem ranę dło­nią i do­czoł­ga­łem się do domu tej ko­biety.

– Nie ma za co. – Owi­nęła ra­miona sza­li­kiem i po­ru­szyła drew­nem w ko­minku, które szybko za­pło­nęło sil­niej­szym pło­mie­niem.

Znała się na rze­czy, po­dała mi her­batę zio­łową na zła­go­dze­nie bólu i gin. Czy to przez al­ko­hol od­no­si­łem wra­że­nie, że do­sta­łem czymś cięż­kim w głowę? Do­tkną­łem bo­lą­cego miej­sca i wy­czu­łem guza wiel­ko­ści ku­rzego jaja.

– Zo­stał pan po­strze­lony i ude­rzony w głowę, być może rę­ko­je­ścią pi­sto­letu, albo ude­rzył się pan, upa­da­jąc.

Piękna młoda ko­bieta, która mnie ura­to­wała, miała w so­bie coś bez­po­śred­niego i szcze­rego. Na­zy­wała rze­czy po imie­niu i naj­wy­raź­niej była na­uczona ra­dzić so­bie sama.

– Je­stem pani bar­dzo, bar­dzo wdzięczny, ale mu­szę wra­cać do domu. Na pewno mnie szu­kają. Po­zwoli pani, że za­płacę za jej uzdra­wia­jące umie­jęt­no­ści? Gdyby nie to, że wie­działa pani, co ro­bić, już bym nie żył.

Uro­cza młoda dama o imie­niu Poppy, jak się do­wie­dzia­łem, wzru­szyła ra­mio­nami i do­ło­żyła drewna do ko­minka.

– To moje po­wo­ła­nie.

– W ta­kim ra­zie cho­ler­nie do­brze ra­dzi so­bie pani z jego wy­peł­nia­niem. – W końcu i mnie udało się usiąść na kra­wę­dzi łóżka.

– Pań­ski płaszcz jest cały, ale mu­sia­łam ro­ze­rwać ko­szulę, by do­stać się do rany. – Do­póki o tym nie wspo­mniała, nie­okryty tors ab­so­lut­nie mi nie prze­szka­dzał. Na­gle jed­nak zda­łem so­bie sprawę, że je­stem na wpół nagi w to­wa­rzy­stwie atrak­cyj­nej ko­biety.

– Bar­dzo chęt­nie za­płacę za pani po­moc. Cho­ciaż tak mogę pani po­dzię­ko­wać. – Się­gną­łem do kie­szeni w spodniach, ale nic w niej nie zna­la­złem. – Wy­gląda na to, że zo­sta­łem rów­nież okra­dziony. Bar­dzo mi przy­kro, ale nie mam przy so­bie ani pensa. Jak do­stanę się do domu? – Przy­ło­żyw­szy dłoń do czoła, opa­dłem na wy­godne łóżko ko­biety i po­czu­łem, że znów ogar­nia mnie sen.

– Na­dal od­czuwa pan skutki ude­rze­nia w głowę, ma pan go­rączkę i jest pan ranny. Za­wo­łam po­wóz, ale pro­szę nie mar­twić się pie­niędzmi. Kto nie po­mógłby czło­wie­kowi w po­trze­bie? – Poppy znik­nęła za drzwiami; sły­sza­łem, jak krząta się w po­miesz­cze­niu za ścianą. Otóż to, kto by tego nie zro­bił. Czu­łem się za­mro­czony, ale nie za­po­mnia­łem, kim je­stem i jaka jest moja ży­ciowa mi­sja. Wsta­łem i opar­łem się o biurko, po­nie­waż za­krę­ciło mi się w gło­wie. Na­prawdę była anio­łem-wy­ba­wi­cielką. Na me­blu przede mną le­żał stos gę­sto za­pi­sa­nego pa­pieru. Za­cie­ka­wiony kształt­nym pi­smem pod­nio­słem pierw­szą kartkę i za­czą­łem czy­tać.

Za­ma­sko­wany Ko­cha­nek się­gnął dło­nią do mo­jego łona, które pod wpły­wem jego do­tyku za­częło pul­so­wać z po­żą­da­nia. Nie wy­star­czyły mi palce. Pra­gnę­łam jego ust i mę­sko­ści tam, gdzie da­wały mi one ab­so­lutną roz­kosz…

Co to było? Do­prawdy, nie pi­sała nud­nych hi­sto­rii, ale pełne ży­cia, barwne tek­sty o pra­gnie­niu i po­żą­da­niu. Po­bież­nie omio­tłem wzro­kiem dal­szą część i za­uwa­ży­łem pod­pis.

Mi­lady.

– W tym dia­bel­skim mie­ście by­naj­mniej nie bra­kuje lu­dzi, któ­rzy my­ślą tylko o so­bie i o tym, jak wy­ko­rzy­stać nie­winne dzieci – od­po­wie­dzia­łem Poppy, kiedy chwilę póź­niej do­łą­czy­łem do niej w kuchni, gdzie krzą­tała się, przy­go­to­wu­jąc śnia­da­nie.

Po­dała mi płaszcz i ze­ga­rek, który naj­wy­raź­niej uszedł uwa­dze zło­dziei.

– Pro­szę go za­cho­wać. – Po­ło­ży­łem na­le­żący nie­gdyś do mo­jego dziadka od strony matki przed­miot w za­głę­bie­niu jej dłoni i przy­kry­łem go jej pal­cami. – To naj­cen­niej­sze, co mam przy so­bie. – Mimo że na­sze dło­nie ze­tknęły się tylko na chwilę, uczu­cie go­rąca roz­prze­strze­niło się po ca­łej mo­jej ręce.

– Nie mogę tego przy­jąć. – Pod­nio­sła wzrok, a przez moje ciało prze­to­czyła się fala żaru nie­po­rów­ny­wal­nego z ni­czym, czego do­tych­czas do­świad­czy­łem. Pa­trzyła na mnie fio­le­to­wo­nie­bie­skimi, peł­nymi wy­razu oczyma. Mia­łem wra­że­nie, że ją znam, mimo że ni­gdy wcze­śniej nie było nam dane się spo­tkać.

– Na­le­gam. – Pró­bo­wa­łem wło­żyć płaszcz, ale z uwagi na ranny bark moje próby speł­zały na ni­czym.

– Pro­szę po­zwo­lić, że ja to zro­bię. – Pod­nio­sła okry­cie, a ja mu­sia­łem się schy­lić. Wspól­nymi si­łami w końcu się udało.

– Śnie­życa tro­chę się uspo­ko­iła, za­pewne uda mi się spro­wa­dzić po­wóz. Może skusi się pan na ka­wa­łek chleba lub odro­binę zupy ziem­nia­cza­nej, za­nim pan od­je­dzie?

– Nie­stety mu­szę od­mó­wić. Moja ro­dzina na pewno od­cho­dzi od zmy­słów, za­mar­twia­jąc się o mnie. – Ani Te­resa, ani Fin­lay nie wie­dzieli nic o ak­cjach ra­tun­ko­wych, które or­ga­ni­zo­wa­łem jako Za­ma­sko­wany Dżen­tel­men, a ja nie za­mie­rza­łem wy­ja­wiać swo­jej ta­jem­nicy, ani im, ani ni­komu in­nemu.

– Mamo! – Z progu trze­ciego po­miesz­cze­nia do­biegł dzie­cięcy głos.

– Tak, skar­bie? Do­brze spa­łeś? – Poppy uśmiech­nęła się cie­pło, a jej fio­le­to­wo­nie­bie­skie oczy błysz­czały prze­peł­nione mi­ło­ścią. Sze­ścio-, może sied­mio­letni chłop­czyk pod­biegł do matki, która uści­skała go na po­wi­ta­nie.

– Prze­żył. – Jego ma­leńka twarz roz­pro­mie­niała z ra­do­ści.

– Istot­nie, prze­ży­łem dzięki two­jej ma­mie. – Uśmiech­ną­łem się i po­my­śla­łem, że moja wi­zyta na­prawdę po­winna do­biec końca. Bra­ko­wało tylko, by z ukry­cia wy­sko­czył mąż i mnie po­go­nił.

– I dzięki temu mło­dzień­cowi, bar­dzo po­mógł. – Poppy po­gła­skała syna po gło­wie, a ja przy­po­mnia­łem so­bie mo­ment, kiedy taką samą piesz­czotą ob­da­rzyła mnie.

– Za­tem ser­decz­nie dzię­kuję za­równo pani, jak i panu. Ze­ga­rek ma swoją war­tość, mo­że­cie za niego do­stać ma­ją­tek. – Jak na cenę za ura­to­wa­nie mi ży­cia, było to i tak nie­wiele. Unio­słem wy­ima­gi­no­wany ka­pe­lusz, swój mu­sia­łem zgu­bić w za­ułku. Moja chu­sta! Może ktoś ją zna­lazł? Może ona? Fa­talna sy­tu­acja. Kiedy otwo­rzy­łem drzwi, na twa­rzy po­czu­łem ude­rze­nie zimna. Wiatr na­wie­wał śnieg do środka.

– Dzię­kuję za wszystko.

– Swoją drogą, mogę wie­dzieć, jak się pan na­zywa? Nie po­zna­łam pań­skiego na­zwi­ska?

– Ru­pert Lan­ca­ster, Mi­lady.

Pod­nio­sła wzrok, od­naj­du­jąc mój. Ból w jej spoj­rze­niu mó­wił sam za sie­bie. Była kimś wię­cej niż tylko miej­scową uzdro­wi­cielką, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że ukrywa Mi­lady przed świa­tem. Te­raz jed­nak zna­łem jej ta­jem­nicę. Czy i ona od­kryła moją?

Roz­dział 4

Lon­dyn 1811

Poppy

Ze­ga­rek le­żał na kra­wę­dzi ku­chen­nego stołu i po­ły­ski­wał swym zło­tym pięk­nem. Jak mo­gła­bym sprze­dać przed­miot, który bez wąt­pie­nia tak wiele zna­czył dla nie­zna­jo­mego męż­czy­zny?

Ru­pert Lan­ca­ster. Po­wta­rza­łam so­bie te dwa słowa, koń­cząc szy­ko­wa­nie śnia­da­nia: go­to­wane jajko, pszenny chleb, kon­fi­tura i fi­li­żanka moc­nej her­baty. Sam stał na­chy­lony nad mied­nicą i do­kład­nie mył się my­dłem, tak jak go na­uczy­łam. Pach­nące po­ma­rań­czą, cy­na­mo­nem, ja­śmi­nem, ty­mian­kiem i la­wendą kulki my­dlane do­sta­li­śmy od jed­nego z mo­ich sta­łych pa­cjen­tów, cier­pią­cego na cięż­kie za­pa­le­nie oskrzeli.

Upo­rczywy ka­szel, świsz­czący od­dech i trud­no­ści z od­dy­cha­niem szcze­gól­nie na­si­lały się w pół­ro­czu zi­mo­wym. Nie mo­gli­śmy so­bie po­zwo­lić na dłu­gie ką­piele, ale obo­wią­zy­wała za­sada: my­jemy się co­dzien­nie. Wie­dzia­łam, że po­maga to chro­nić się przed cho­ro­bami. Po­nadto czy­ste ciało i świeżo uprane ubra­nia da­wały od­świe­ża­jące i oży­wia­jące uczu­cie.

Nie­zna­jomy, który te­raz miał już imię i na­zwi­sko, wy­da­wał się uprzejmy, za­in­te­re­so­wany i otwarty, prze­ra­ziło mnie jed­nak na­sze po­że­gna­nie. Prze­czy­tał moje za­pi­ski i po­znał mój pseu­do­nim. Jak mo­głam być na tyle lek­ko­myślna, by zo­sta­wić je na wierz­chu? Było to do mnie nie­po­do­bne. Chro­ni­łam swoją pry­wat­ność, a rę­ko­pis za­wsze do­star­cza­łam do wy­daw­nic­twa do­piero po za­mknię­ciu, by nikt mnie nie wi­dział ani nie roz­po­znał.

W miarę na­ra­sta­nia na­mięt­no­ści ro­mansu mię­dzy lady Dah­lią a jej ko­chan­kiem i co­raz to bar­dziej od­waż­nych kro­ków rze­czy­wi­stego Za­ma­sko­wa­nego Dżen­tel­mena, pu­bli­ko­wana w od­cin­kach po­wieść zy­ski­wała co­raz więk­szą po­pu­lar­ność. Cze­ka­jąc na pa­cjen­tów, któ­rzy mo­gli do mnie dziś za­wi­tać, wy­my­śla­łam dal­szą część hi­sto­rii.

Była zima, więc lu­dzie naj­czę­ściej przy­cho­dzili z prze­zię­bie­niem, go­rączką, kasz­lem i reu­ma­ty­zmem. Mu­sia­łam przy­go­to­wać ru­mia­nek, je­żówkę i oczy­wi­ście zło­cień. Ru­mia­nek miał wła­ści­wo­ści od­prę­ża­jące, pięk­nie pach­niał, a jego de­li­katny smak przy­wo­ły­wał na myśl let­nie dni. Je­żówka wzmac­niała or­ga­nizm i wspo­ma­gała od­por­ność na prze­zię­bie­nie.

Sma­ko­wała gorzko i okrop­nie, dla­tego też za­wsze ro­bi­łam kon­cen­trat i pa­mię­ta­łam o tym, by za­pa­rzyć ku­bek her­baty ru­mian­ko­wej z mio­dem do po­pi­cia. Na­par ze zło­cie­nia po­ma­gał na reu­ma­tyzm i ciężką mi­grenę. Mój uko­chany ka­mienny moź­dzierz za­wsze był w uży­ciu, dziś, w ten zi­mowy po­ra­nek rów­nież. Na­le­żał do mo­jej matki i był je­dy­nym przed­mio­tem, który za­wsze mi to­wa­rzy­szył. Miał rów­nie wy­soką war­tość sen­ty­men­talną, jak i użyt­kową, a dzięki niemu i czy­stej wo­dzie mo­głam zdzia­łać cuda. Przez wiele lat od­su­wa­łam od sie­bie my­śli o tym, że mo­gła­bym żyć ina­czej. Umie­jęt­no­ści odzie­dzi­czy­łam po matce. Ob­cho­dzi­łam się z zio­łami i ma­ściami z wro­dzoną na­tu­ral­no­ścią, a z wcze­snego dzie­ciń­stwa pa­mię­ta­łam, jak matka, do­kład­nie tak samo jak ja, ucie­rała zioła w moź­dzie­rzu i po­ma­gała ko­bie­tom. Przy­uczała mnie od naj­młod­szych lat i ma­wiała, że mam szcze­gólny dar, który po­win­nam ce­nić, a jed­no­cze­śnie nie­ustan­nie do­sko­na­lić.

– Po­dano do stołu. – Po­żywne jajko ze sporą skibką chleba i sy­cącą kon­fi­turą. Do tego ku­bek her­baty.

Jak na swój wiek Sam był ni­ski. Miał sześć lat, ale nikt by się nie zo­rien­to­wał, gdy­bym skła­mała i po­wie­działa, że ma do­piero pięć. Prze­cze­sa­łam dło­nią jego zło­to­brą­zową czu­prynę. Po­dob­nie jak ja miał fio­le­to­wo­nie­bie­skie oczy, ale ko­lor wło­sów odzie­dzi­czył po ojcu. Męż­czyź­nie, po któ­rym wspo­mnie­nia zo­stały scho­wane głę­boko i przy­kryte i ni­gdy nie miały prawa po­wró­cić.

– Skar­bie, mo­żesz dziś po­móc pani Ba­ker z za­ku­pami? – Ko­bie­cina miesz­kała na dru­gim pię­trze na­szej ka­mie­nicy i miała pro­blem z wcho­dze­niem po scho­dach. Była sześć­dzie­się­cio­let­nią bez­dzietną wdową. Rzadko mie­wała go­ści. Le­czy­łam ją na reu­ma­tyzm, a ona uwiel­biała to­wa­rzy­stwo Sama, mimo że na mnie, młodą, sa­motną matkę z dziec­kiem z nie­pra­wego łoża, pa­trzyła krzywo. Wie­lo­krot­nie su­ge­ro­wała, że po­win­nam od­dać Sama do sióstr za­kon­nych pro­wa­dzą­cych Fo­ul­ding Ho­spi­tal, naj­lep­szy sie­ro­ci­niec w mie­ście. Mógłby tam zdo­być wy­kształ­ce­nie i – je­śli szczę­ście by się do niego uśmiech­nęło – zo­stać za­adop­to­wany przez praw­dziwą ro­dzinę. Igno­ro­wa­łam jej uszczy­pliwe ko­men­ta­rze i po­ma­ga­łam jej tak czy siak, wszak była sa­motną, opusz­czoną du­szą po­trze­bu­jącą mi­ło­ści. A mo­jemu Sa­mowi nikt nie byłby w sta­nie dać tyle serca co ja.

– Pew­nie, bar­dzo chęt­nie. – Oczy mu się za­świe­ciły, po­nie­waż uwiel­biał po­ma­gać.

– Jak zjesz, bie­gnij do niej po li­stę za­ku­pów i pie­niążki. Nie za­po­mnij o le­kach i cia­stecz­kach im­bi­ro­wych dla star­szej pani.

Ciastka im­bi­rowe pie­kłam re­gu­lar­nie. Miały po­dwójne dzia­ła­nie. Dzięki prze­ciw­za­pal­nym wła­ści­wo­ściom im­biru po­ma­gały zwal­czać in­fek­cje, do­sko­nale spraw­dzały się też w przy­padku pro­ble­mów z ser­cem. Kło­pot po­le­gał jed­nak na tym, że mój za­pas tego cen­nego skład­nika się kur­czył. Z dru­giej strony bra­ko­wało mi pie­nię­dzy, nie żyw­no­ści, ubrań czy my­dła – po­trze­bo­wa­łam go­tówki, a pa­cjenci nie byli w sta­nie pła­cić w ten spo­sób.

Tę­sk­nym wzro­kiem zer­k­nę­łam w kie­runku ze­garka kie­szon­ko­wego. Ile mo­gła­bym za niego do­stać i gdzie go sprze­dać? Ju­tro wie­czo­rem, przy oka­zji od­da­wa­nia ko­lej­nej czę­ści tek­stu do wy­daw­nic­twa, pla­no­wa­łam po­roz­ma­wiać o tym z Hen­rym, mu­sia­łam jed­nak wy­my­ślić coś na przy­krywkę, szó­sty zmysł pod­po­wia­dał mi, że Ru­pert Lan­ca­ster jest kimś szcze­gól­nym, może na­wet znaną po­sta­cią w Lon­dy­nie. Ju­tro do­stanę rów­nież gażę za ty­go­dniową sprze­daż po­wie­ści w od­cin­kach, mia­łam już jed­nak długą li­stę rze­czy do ku­pie­nia, poza tym mu­sia­łam odło­żyć na czynsz. De­spe­racko po­trze­bo­wa­łam no­wej su­kienki. Dwie, które no­si­łam na zmianę, były na tyle zno­szone, że strzę­piły się już na brze­gach i roz­cho­dziły w szwach. W prze­ci­wień­stwie do tego, jak wy­obra­ża­łam so­bie skro­jone z je­dwa­biu, bro­katu i mu­ślinu szaty lady Dah­lii, moja gar­de­roba nie miała w so­bie nic nad­zwy­czaj­nego.

Zde­cy­do­wa­nymi ru­chami roz­drob­ni­łam goź­dziki w moź­dzie­rzu. Ból zęba był jedną z naj­pow­szech­niej­szych wśród lon­dyń­czy­ków bo­lą­czek, nie­za­leż­nie od pory roku. Zmie­sza­łam je z olej­kiem ze skórki po­ma­rań­czy, uzy­sku­jąc kon­cen­trat, któ­rym mo­głam sma­ro­wać obo­lałe dzią­sła i zęby. Po­ma­rań­cze. W so­botę rano mu­sia­łam udać się do portu, by spraw­dzić, czy uda mi się do­stać tro­chę tych eg­zo­tycz­nych owo­ców z przy­bi­ja­ją­cego z kra­jów śród­ziem­no­mor­skich statku. Je­den zwy­czajny pro­dukt, a tak wiele za­sto­so­wań. Z wy­ci­ska­nego soku ro­bi­łam na­pój dla Sama, skórkę mie­sza­łam z olej­kiem z goź­dzi­ków, a z po­zo­sta­łego miąż­szu przy­go­to­wy­wa­łam kon­fi­turę. Aro­ma­tyczne cy­trusy za­wsze były pełne aro­matu i cen­nych war­to­ści.

Za­drża­łam z zimna pod czarną weł­nianą pe­le­ryną i moc­niej się nią owi­nę­łam. Wiatr spra­wiał, że śnieg wi­ro­wał i uno­sił się wo­kół mnie. Był pią­tek wie­czór, do­cho­dziła siódma. Su­rowo przy­ka­za­łam Sa­mowi, by ni­komu nie otwie­rał drzwi, na­wet gdyby za­pu­kał do nich ko­lejny ranny. Nie mo­głam ry­zy­ko­wać, że mój syn bę­dzie mu­siał się zmie­rzyć z taką sy­tu­acją w po­je­dynkę. Co do li­cha? W od­da­lo­nej o kilka me­trów od mo­jego miesz­ka­nia alejce spod śniegu wy­sta­wało coś czer­wo­nego. Kuc­nę­łam, wy­cią­gnę­łam za­mar­z­nięty przed­miot i otrze­pa­łam go z bia­łego pu­chu. Pur­pu­rowa, je­dwabna, wy­tworna chu­sta. Ogrza­łam ją w dło­niach, otrze­pa­łam po­now­nie, zło­ży­łam i scho­wa­łam do kie­szeni. Moje zmy­sły były wy­ostrzone, a w my­ślach pró­bo­wa­łam po­skła­dać w ca­łość wszyst­kie szcze­góły spo­tka­nia z Ru­per­tem Lan­ca­ste­rem. Czy to on jest Za­ma­sko­wa­nym Dżen­tel­me­nem? Gdyby oka­zało się, że to prawda, byłby to nie­praw­do­po­do­bny zbieg oko­licz­no­ści. Prze­szedł mnie dreszcz i po raz pierw­szy od lat po­czu­łam, że na­prawdę żyję. Pod­eks­cy­to­wa­nie, któ­rego od­ma­wia­łam so­bie, ży­jąc w ukry­ciu i go­dząc się na to, by spra­gniona przy­gody część mo­jej oso­bo­wo­ści ujaw­niała się tylko w opo­wie­ściach, które snu­łam. Obej­rza­łam się za sie­bie, wbi­łam wzrok w zie­mię i po­śpiesz­nie ru­szy­łam w dal­szą drogę. W gło­wie krą­żyły mi po­my­sły na fa­bułę i ko­lejne hi­sto­rie.

Henry na­lał mi her­baty do mo­jej fi­li­żanki, a ja wło­ży­łam do pa­ru­ją­cego na­poju do­sko­nale ufor­mo­waną kostkę cu­kru. Za­mie­sza­łam kilka razy, aż wszystko się roz­pu­ściło.

– Znowu się to pani udało, pani Par­ker. Sprze­daż po­szy­bo­wała. Tym ra­zem wy­dru­ko­wa­li­śmy dwa razy wię­cej eg­zem­pla­rzy niż w ze­szłym ty­go­dniu i sprze­da­li­śmy je wszyst­kie… po­now­nie. – Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łam Henry’ego tak za­do­wo­lo­nego i aż się za­ru­mie­ni­łam, słu­cha­jąc jego po­chleb­nych słów. Kto wie, może któ­re­goś dnia będę mo­gła utrzy­my­wać się z pi­sa­nia. – Pro­szę po­wie­dzieć, czy od­ci­nek, który wy­damy w tym ty­go­dniu, bę­dzie tak samo pi­kantny jak ostatni? – Po­chy­lił się do przodu i uniósł brwi.

– Pro­szę mi wie­rzyć, uży­łam wszyst­kich moż­li­wych przy­praw i zmie­sza­łam je z czu­ło­ścią i peł­nymi wzru­sze­nia mo­men­tami, do­kład­nie tak, jak so­bie ży­czą czy­tel­nicy. Plan na ko­lejny ty­dzień jest na­stę­pu­jący: Za­ma­sko­wany Ko­cha­nek zja­wia się u lady Dah­lii, ale jest ranny i po­trze­buje jej opieki. Po pię­tach dep­cze mu naj­więk­szy wróg. – Unio­słam fi­li­żankę i wzię­łam łyk aro­ma­tycz­nej, ja­śmi­no­wej her­baty. – Pro­szę po­zwo­lić, że resztę za­cho­wam dla sie­bie. – Był to tylko ogólny kon­cept, chcia­łam zo­sta­wić so­bie moż­li­wość pój­ścia za gło­sem wy­ob­raźni, gdzie tylko bę­dzie chciała.

– A gdy już skoń­czy pani tę se­rię, ma pani po­mysł na nową fa­bułę i ko­lej­nych bo­ha­te­rów?

– Być może. Nie wiem jesz­cze, ale za­sta­na­wiam się nad czymś bar­dziej od­waż­nym. – Szcze­rze mó­wiąc, nie mia­łam po­ję­cia, o czym pi­sać.

Dah­lia i jej ko­cha­nek za­wład­nęli wszyst­kimi mo­imi my­ślami i uczu­ciami, więc nie było w nich miej­sca na nic in­nego. Mu­sia­łam jed­nak pod­trzy­mać uwagę Henry’ego i chęć wy­da­wa­nia mo­ich hi­sto­rii. Za­wsze uda­wało mi się wy­my­ślić nową ak­cję, w tym mo­men­cie jed­nak w gło­wie mia­łam kom­pletną pustkę.

– Fiu, fiu, brzmi in­te­re­su­jąco. Nie mogę się do­cze­kać. – Za­tarł ręce, a na jego twa­rzy po­ja­wił się chy­try uśmiech. Henry był moim je­dy­nym kon­tak­tem z wy­daw­nic­twem. Nikt inny mnie nie znał. Sama chcia­łam, żeby tak było, ale ozna­czało to rów­nież, że by­łam od niego za­leżna. Miał pełną kon­trolę nade mną i mo­imi hi­sto­riami, nic jed­nak nie mo­głam z tym zro­bić.

– W tej se­rii mam jesz­cze co naj­mniej pięć od­cin­ków. – Skła­ma­łam, po­nie­waż nie pla­no­wa­łam, ile ma ich być. Pięć wy­da­wało się re­alną liczbą, a jed­no­cze­śnie zy­ski­wa­łam czas na wy­my­śle­nie te­ma­tyki ko­lej­nej po­wie­ści. Od­chrząk­nę­łam. – Może mógłby pan mi po­móc. Zna pan ja­kiś do­bry lom­bard lub ju­bi­lera? Mam tro­chę bi­żu­te­rii…

– Pro­blemy fi­nan­sowe? – Spoj­rzał na mnie zmar­twiony i przy­su­nął się w moją stronę na krze­śle. – Mogę pani po­ży­czyć pie­nią­dze.

– Nie, zu­peł­nie nie w tym rzecz. Mam tro­chę kosz­tow­no­ści, które odzie­dzi­czy­łam, a któ­rych nie no­szę, chcia­ła­bym wy­mie­nić je na bar­dziej cho­dliwą wa­lutę. Jesz­cze tylko kilka rze­czy i uda mi się cał­ko­wi­cie od­no­wić gar­de­robę. – Za­brzmiało to tak, jak­bym po­trze­bo­wała znacz­nie wię­cej ani­żeli jed­nej su­kienki. Nie po­wie­dzia­łam mu też o ze­garku pana Lan­ca­stera.

– Niech pani za­pyta o Ali­sta­ira pod tym ad­re­sem. Może pani po­móc, a skoro mowa o su­kien­kach, przy­po­mniało mi się coś… – Po­dra­pał się po bro­dzie, a ja wy­cze­ki­wa­łam dal­szego ciągu. – Wy­daw­nic­two or­ga­ni­zuje świą­teczną galę. To bal prze­bie­rań­ców, nie za­pra­sza­łem pani, bo wiem, jak bar­dzo za­leży pani na za­cho­wa­niu ano­ni­mo­wo­ści, ale z ma­ską na twa­rzy, skryta za ka­pe­lu­szem z sze­ro­kim ron­dem mo­głaby pani ukryć swoją toż­sa­mość. Wszy­scy chcie­liby do­wie­dzieć się wię­cej o ta­jem­ni­czej au­torce Mi­lady, a sprze­daż mo­głaby wzro­snąć jesz­cze bar­dziej.

– Kiedy się od­bę­dzie?

– Na ty­dzień przed Bo­żym Na­ro­dze­niem.

– Hmm, mu­sia­ła­bym po­my­śleć, ale z su­kienką bę­dzie pro­blem. Nie stać mnie na nią. – Wsta­łam i wło­ży­łam rę­ka­wiczki. Moje co­dzienne ży­cie w miesz­ka­niu w su­te­re­nie na East En­dzie i tego ro­dzaju ży­cie to­wa­rzy­skie dzie­liła prze­paść, ale być może nad­szedł czas, by wyjść nieco poza strefę kom­fortu, pod wa­run­kiem że będę mo­gła wziąć udział in­co­gnito.

– Wy­daw­nic­two za­pewni su­kienkę, ma­skę, ka­pe­lusz i rę­ka­wiczki. – Henry za­pi­sał mi jesz­cze je­den ad­res. – U krawca Yves’a znaj­dzie pani do­kład­nie taki strój, ja­kiego so­bie pani ży­czy. Pro­szę po­wie­dzieć, że to ja pa­nią przy­sła­łem, i nie krę­po­wać się.

Kiedy krótko przed ósmą po­spiesz­nie wy­szłam na ulicę, zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, co po­win­nam zro­bić. Śnieg pró­szył, a wiatr się uspo­koił. Lon­dyn nie był mia­stem, po któ­rym po­winno się wa­łę­sać sa­memu po zmroku, szcze­gól­nie je­żeli jest się ko­bietą.

Sta­ra­łam się jed­nak być na tyle ano­ni­mowa, na ile się dało: skry­łam się pod kap­tu­rem, a wzrok wbi­ja­łam w zie­mię, za żadne skarby nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na kon­takt wzro­kowy. Mu­sia­łam prze­mie­rzyć most Lon­dyń­ski od strony pół­noc­nej, by do­trzeć na po­łu­dnie mia­sta, gdzie miesz­ka­li­śmy. Z torbą pełną pie­nię­dzy rów­nie do­brze mo­głam za­mó­wić do­rożkę, jed­nak wo­la­łam ju­tro w por­cie ku­pić po­ma­rań­cze oraz cy­na­mon i wa­ni­lię po atrak­cyj­nej ce­nie. Pod­cią­gnę­łam spód­nicę i za­ma­rzy­łam o pach­ną­cych przy­pra­wach i eks­plo­zjach smaku. W ma­ga­zy­nach wzdłuż na­brzeża na­dal pa­liły się świa­tła, wi­dać było, że sporo się tam dzieje. Z ko­mi­nów wy­do­sta­wały się kłęby czar­nego dymu, a ja do­sko­nale wie­dzia­łam, że czę­sto to dzieci wno­szą to­wary, ukła­dają je na pół­kach, li­czą i szy­kują wino, żyw­ność i inne róż­nego ro­dzaju de­li­ka­tesy do wy­syłki w głąb kraju, do po­sia­dło­ści ma­jęt­nych lu­dzi. Nie mo­głam do­pu­ścić do tego, by taki los spo­tkał Sama. Nie po­do­bało mi się, że zo­sta­wiam go sa­mego w domu, ale nie mia­łam in­nego wyj­ścia. Gdy­bym za­bie­rała go ze sobą, by­łoby to tym bar­dziej nie­bez­pieczne dla nas obojga. Ko­bieta z dziec­kiem po zmroku przy­cią­gnę­łaby jesz­cze więk­szą uwagę miej­skich szu­mo­win. Skrę­ci­łam w lewo, po­zo­sta­wia­jąc most za sobą. Szłam ener­gicz­nym kro­kiem, pra­wie bie­głam. Wkrótce do­tar­ła­bym do domu, gdyby nie to, że ze­tknę­łam się ze ścianą.

Pod­nio­słam wzrok.

Nie była to ściana, ale bar­dzo wy­soki męż­czy­zna. Za­dar­łam głowę i przy­po­mnia­łam so­bie wie­czór sprzed dwóch dni. Nie­zna­jomy pod­trzy­mał mnie swo­imi ogrom­nymi dłońmi, dzięki czemu nie stra­ci­łam rów­no­wagi po zde­rze­niu. Jego twarz scho­wana była za czarną je­dwabną chu­stą. Na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały i oczy­wi­ste było, że roz­po­zna­li­śmy się na­wza­jem. In­stynk­tow­nie się­gnę­łam do kie­szeni, wy­cią­gnę­łam czer­woną, je­dwabną apaszkę i po­da­łam ją męż­czyź­nie.

– To chyba na­leży do pana, pa­nie Lan­ca­ster – szep­nę­łam, po­nie­waż do­my­śla­łam się, że nie chce ujaw­niać swo­jego na­zwi­ska.

– Za­cho­waj ją, Mi­lady. – Mru­gnął szel­mow­sko i w oka­mgnie­niu znik­nął za ro­giem.

Znał moją praw­dziwą toż­sa­mość i vice versa. Po­zo­sta­wało py­ta­nie, czy mo­żemy so­bie ufać.

– Prze­rwij­cie pracę. Wszyst­kie dzieci za­pra­szam do mnie. Je­żeli chce­cie lep­szego ży­cia, bez udręki, chodź­cie za mną. – Ni­ski mę­ski głos za­rzą­dził ko­niec ha­rówki. Sły­chać było na­wo­ły­wa­nia, krzyki i wrzawę, a je­żeli mnie słuch nie my­lił, rów­nież od­głosy prze­py­cha­nek. Za mną po­ja­wił się sze­reg po­wo­zów, które pod­jeż­dżały, za­bie­rały pa­sa­że­rów i zni­kały. Tym ra­zem po­sta­no­wi­łam na­prawdę biec do domu, do Sama, do miej­sca, w któ­rym bę­dziemy bez­pieczni. W od­dali wyły sy­reny, co ozna­czało, że po­li­cja jest już w dro­dze. Mia­łam głę­boką na­dzieję, że Za­ma­sko­wa­nemu Dżen­tel­me­nowi udało się w porę uciec. Prze­że­gna­łam się i w my­ślach zmó­wi­łam mo­dli­twę.

Roz­dział 5

Lon­dyn 1811, dzień przed Ru­per­tem

– Ru­per­cie Wil­lia­mie Hu­ber­cie Lan­ca­ste­rze, gdzie się po­dzie­wa­łeś? – Te­resa So­phia He­lena Lan­ca­ster zbie­gła po scho­dach do holu, wi­ta­jąc mnie ze swoim szorst­ko­wło­sym foks­te­rie­rem Ru­fu­sem.

Wielu my­liło moje imię z imie­niem psa, co ogrom­nie wszyst­kich ba­wiło. Ru­pert i Ru­fus brzmią co prawda po­dob­nie, ale żeby nie od­róż­niać męż­czy­zny od psa! Pod­nio­słem ją od­ru­chowo. Gdyby nie ten prze­klęty ból barku, po­wy­wi­jał­bym nią w po­wie­trzu, jak wtedy, kiedy była dziec­kiem. Te­resa była fi­li­gra­nowa i o pół me­tra niż­sza ode mnie.

– Co się stało z twoją ko­szulą?

Cof­nęła się o krok i słodko zmarsz­czyła nos, w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie spo­sób.

– Nie twoja sprawa – od­burk­ną­łem, ma­jąc pełną świa­do­mość, że za­brzmiało to szorstko. Uwol­ni­łem się z ob­jęć sio­stry i po­sta­wi­łem ją na pod­ło­dze. Ru­fus pod­ska­ki­wał i krę­cił się wo­kół mo­ich nóg, do­ma­ga­jąc się dra­pa­nia za uszami.

– Od­cho­dzi­li­śmy od zmy­słów, mar­twiąc się o cie­bie. Nie wró­ci­łeś wczo­raj na ko­la­cję. – Po­gro­ziła mi pal­cem. – Wstydź się! Mu­sia­łam przez cały wie­czór wy­słu­chi­wać wes­tchnień lady Ken­wor­thy… CAŁY, DŁUGI WIE­CZÓR.

Ca­li­sta.

Zu­peł­nie za­po­mnia­łem, że by­łem umó­wiony na ko­la­cję z Ca­li­stą Ken­wor­thy, uro­dziwą mę­żatką, z którą się spo­ty­ka­łem.

– Jest taka krzy­kliwa i wszę­dzie jej pełno. Zu­peł­nie nie ro­zu­miem, co w niej wi­dzisz. – Te­resa zro­biła kilka kro­ków po scho­dach. – Jest do­bra w łóżku?

– Wy­star­czy. Nie będę zni­żał się do udzie­la­nia ci od­po­wie­dzi na tego ro­dzaju py­ta­nia i już prze­kro­czy­łaś wszel­kie gra­nice, młoda damo. – Uśmiech­ną­łem się do jej ple­ców, wy­cze­ku­jąc cię­tej ri­po­sty.

– Młoda damo? Tak dla przy­po­mnie­nia, Ru­pee, mam dwa­dzie­ścia pięć lat i je­stem do­ro­sła. – Te­resa była moją sio­strą, śred­nią z nas. Naj­młod­szy z ro­dzeń­stwa był dwu­dzie­sto­jed­no­letni Fin­lay, a ja od dzie­się­ciu lat by­łem za nich od­po­wie­dzialny. Sztorm u Przy­lądka Do­brej Na­dziei po­rwał na­szych ro­dzi­ców w mor­ską ot­chłań, roz­ry­wa­jąc na strzępy sta­tek, któ­rym pły­nęli, przez co w jed­nej chwili zo­sta­li­śmy sie­ro­tami. Wia­do­mość o ka­ta­stro­fie do­tarła do Lon­dynu do­piero pół roku póź­niej, a ja w wieku dwu­dzie­stu je­den lat zo­sta­łem księ­ciem i opie­ku­nem praw­nym młod­szego ro­dzeń­stwa. To był mój obo­wią­zek. Coś, do czego przy­go­to­wy­wano mnie od naj­młod­szych lat. Oj­ciec nie fa­wo­ry­zo­wał żad­nego z nas, ni­gdy jed­nak nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że przy­szłość ro­dziny leży w mo­ich rę­kach.

– Mam na­dzieję, że to do­bra par­tia. Czas po­my­śleć o za­pew­nie­niu cią­gło­ści rodu.

Te­resa do­sko­nale wie­działa, że Ca­li­sta i ja ni­gdy nie bę­dziemy mo­gli się po­brać, jako że ona już była mę­żatką.

Prze­wró­ci­łem oczami, czego jed­nak nie za­uwa­żyła. Nie­stety miała ra­cję, ale żadna ko­bieta nie przy­cią­gnęła mo­jej uwagi, a szcze­rze mó­wiąc, na­wet nie pró­bo­wa­łem ni­kogo zna­leźć. Wy­star­czyła mi ko­chanka, któ­rej – jak to ujęła Te­resa – wszę­dzie pełno. Już dawno bym to skoń­czył, gdyby nie fakt, że by­łem tchó­rzem i mia­łem swoje po­trzeby. Z Ca­li­stą było mi po pro­stu wy­god­nie. Wma­wia­łem so­bie po­nadto, że mam za dużo pracy z pro­wa­dze­niem in­te­re­sów, Izbą Lor­dów i dzia­łal­no­ścią Za­ma­sko­wa­nego Dżen­tel­mena. Na wspo­mnie­nie swo­jego al­ter ego aż się uśmiech­ną­łem. Się­gną­łem do kie­szeni płasz­cza, ale je­dwab­nej chu­sty w niej nie było. Czy za­brały ją ło­try, które usi­ło­wały mnie za­bić? Czy wie­dzą, że prze­ży­łem? Albo, co istot­niej­sze, czy lord Sul­li­van ma świa­do­mość, że nie udało mu się mnie do­paść? On był hra­bią, ja księ­ciem, i by­li­śmy naj­więk­szymi ry­wa­lami w Lon­dy­nie, za­równo w biz­ne­sie, jak i w po­li­tyce.

– W sa­lo­nie czeka śnia­da­nie. Kiedy bę­dziesz zmy­wał z sie­bie smród bur­delu, obu­dzę na­szego brata, cho­ciaż dziś i z niego nie bę­dzie więk­szego po­żytku, po­dob­nie jak z cie­bie.

– Nie by­łem w bur­delu – od­burk­ną­łem ura­żony.

– Pra­wie ci uwie­rzy­łam. – Od­wró­ciła się na gór­nym stop­niu i wy­chy­liła w moją stronę, by mnie po­wą­chać. – Ja­śmin i po­ma­rań­cze, ale dys­kretne. By­łeś u ko­biety, co nie zna­czy, że wie­rzę, że mó­wisz prawdę. Za­pach nie jest na­chalny, ale za to cuch­niesz al­ko­ho­lem. – Znów się skrzy­wiła.

– Mo­gła­byś cza­sem być nieco mniej nie­dy­skretna i bez­po­śred­nia – od­par­łem.

– Wtedy cały twój trud wy­cho­waw­czy po­szedłby na marne – skwi­to­wała i skrę­ciła w prawo tam, gdzie ja skrę­ca­łem w lewo.

– Jemy za kwa­drans, naj­droż­szy star­szy bra­cie.

– Ko­biety! – wes­tchną­łem na tyle gło­śno, by mnie usły­szała. By­łem z niej dumny, ale mu­sia­łem rów­nież przy­znać, że tro­chę prze­sa­dziła z całą tą swoją nie­za­leż­no­ścią, in­te­li­gen­cją i na­uko­wymi do­świad­cze­niami w do­mo­wym la­bo­ra­to­rium. Mą­dro­ścią od­stra­szała więk­szość absz­ty­fi­kan­tów, czego jed­nak nie bar­dzo mo­głem się cze­piać, jako że sam zra­ża­łem ko­biety nie­chę­cią do po­waż­nych związ­ków. W po­koju po­spiesz­nie się ro­ze­bra­łem, a ból prze­szył mi bark. Nie­spe­cjal­nie przy­jemne przy­po­mnie­nie, że ktoś na mnie po­luje i że Za­ma­sko­wany Dżen­tel­men musi za­cho­wać jesz­cze więk­szą czuj­ność. Od­kry­łem się przed Poppy, po­ka­za­łem jej praw­dziwą twarz, ale w tych oko­licz­no­ściach nie mo­głem po­stą­pić ina­czej. Nie była to opty­malna sy­tu­acja, wszak nie mo­głem so­bie po­zwo­lić na to, by się na­ra­żać. I ja jed­nak mia­łem coś na nią: Mi­lady.

Kim była?

Zdą­ży­łem prze­czy­tać tylko część jej za­pi­sków, po­sta­no­wi­łem więc za­py­tać Te­resę, czy zna ja­kąś Mi­lady, która pi­sze o po­żą­da­niu i pra­gnie­niu w taki spo­sób, że czy­tel­nik od­nosi wra­że­nie, jakby był na­ocz­nym świad­kiem tego, co dzieje się mię­dzy ko­chan­kami. Cho­ler­nie bo­lało mnie całe ciało, ale nie mia­łem czasu na re­kon­wa­le­scen­cję. Ko­lejną ak­cję na ma­nu­fak­turę lorda Sul­li­vana w po­bliżu mo­stu Lon­dyń­skiego za­pla­no­wa­łem już na ju­trzej­szy wie­czór. Do­rożki zo­stały za­mó­wione, sio­stra Agnes i inne za­kon­nice po­in­for­mo­wane o tym, że przy­ślemy do nich więk­szą liczbę dzieci w róż­nym wieku. Nie mo­głem już od­wo­łać ak­cji, mu­sia­łem ją do­koń­czyć nie­za­leż­nie od sa­mo­po­czu­cia. My­jąc się do­kład­nie w mi­sce – długa ką­piel mu­siała po­cze­kać – my­śla­łem o zło­to­wło­sej Poppy i ma­łym Sa­mie w zim­nym miesz­ka­niu w su­te­re­nie, tak dia­me­tral­nie róż­nią­cym się od mo­jego cie­płego wy­god­nego ży­cia w pa­łacu May­fair, na­szym domu w Lon­dy­nie. Ro­dzeń­stwo uwiel­biło spę­dzać Boże Na­ro­dze­nie w sto­licy, a mnie od­po­wia­dało, że nie mu­szę sie­dzieć w od­lud­nej re­zy­den­cji, nie mo­gąc zro­bić nic po­ży­tecz­nego.

Zimą wiele dzieci cier­piało. Po­goda nie roz­piesz­czała, a ży­cie na ulicy było jak bi­let w jedną stronę do kró­le­stwa nie­bie­skiego. Prze­szyło mnie głę­bo­kie uczu­cie pustki i nę­dzy. Do­póki cho­dzę po świe­cie, za­wsze bę­dzie ono mnie prze­śla­do­wać. Po­zo­sta­wie­nie na pa­stwę losu, zimno, głód i bez­dom­ność od­ci­snęło na mnie nie­za­tarte piętno.

Lord Sul­li­van uniósł ka­pe­lusz po prze­ciw­nej stro­nie ogrom­nej sali, w któ­rej za­jęli miej­sca lu­dzie z tej sa­mej klasy spo­łecz­nej. Był pią­tek, nieco po dwu­na­stej, je­den z naj­waż­niej­szych dni w moim ży­ciu. Po­cące się dło­nie wy­cie­ra­łem o spodnie, czu­łem jed­nak rów­nież pul­so­wa­nie rany. Czoło roz­pa­lała mi go­rączka. Nie wró­żyło to do­brze, ale nie mo­głem udać się do na­szego oso­bi­stego le­ka­rza. Za­da­wałby za dużo py­tań. Te­resa i Fin­lay mar­twi­liby się, a na to nie mo­głem so­bie po­zwo­lić, po­dob­nie jak nie mo­głem ry­zy­ko­wać, że się do­wie­dzą, czym zaj­muję się wie­czo­rami, ani że zo­staną w to wcią­gnięci. Je­dyną osobą, do któ­rej mo­głem się zwró­cić, była Poppy. Nie wie­działa, że to ja je­stem ta­jem­ni­czym męż­czy­zną, który po­maga dzie­ciom, i mo­gła za­jąć się raną. Mu­siało to jed­nak po­cze­kać do ju­tra. „Je­żeli do­ży­jesz ju­tra, Lan­ca­ster”, sko­men­to­wa­łem w du­chu. Za kilka mi­nut mia­łem wejść na mów­nicę i przed­sta­wić re­wo­lu­cyjny pro­jekt wpro­wa­dze­nia za­kazu pracy dzieci w wieku po­ni­żej dzie­wię­ciu lat. Było to zde­cy­do­wa­nie zbyt po­wszechne zja­wi­sko, a ma­lu­chy, które pra­co­wały, nie mo­gły się uczyć, co od­bie­rało im szanse na lep­szą przy­szłość. Dzie­ciaki pra­co­wały za psie pie­nią­dze, w okrop­nych wa­run­kach. Nie uwa­żano ich za peł­no­prawną siłę ro­bo­czą i trak­to­wano jak pod­lu­dzi. Nie go­dziło się, by do­ro­śli, do­brze sy­tu­owani lu­dzie tak wy­ko­rzy­sty­wali swoją wła­dzę. De­ner­wo­wa­łem się jed­nak, po­nie­waż znów przy­cią­ga­łem uwagę. Za­ma­sko­wany Dżen­tel­men był znany z tego, że jest wy­ba­wi­cie­lem dzieci i że mie­rzy nie­mal dwa me­try wzro­stu. W nie­któ­rych ga­ze­tach okre­ślano mnie mia­nem „be­stii”, w in­nych „do­bro­dusz­nego gi­ganta”. Co­raz trud­niej było mi za­cho­wać ano­ni­mo­wość. Mój wzrost był prze­kleń­stwem, po­nie­waż nikt nie prze­cho­dził obok niego obo­jęt­nie. Jed­nego razu, gdy na­rze­ka­łem, Te­resa skwi­to­wała, że le­piej by­łoby, gdy­bym był brzydki, a nie przy­stojny i wzbu­dza­jący grozę.

– Je­żeli chcemy wy­pro­wa­dzić cały na­ród z biedy, mu­simy za­ka­zać pracy dzieci i umoż­li­wić im na­ukę w szko­łach – za­grzmiał mój głos na całą salę. – To skan­dal, że my, tak do­brze sy­tu­owani oby­wa­tele, mu­simy wy­ko­rzy­sty­wać naj­młod­szych. Za­ha­rują się na śmierć, za­nim osią­gną peł­no­let­ność. – Ro­zej­rza­łem się po po­miesz­cze­niu. Miej­scami sły­chać było wy­razy po­par­cia, część obec­nych gło­śno wy­ra­żała sprze­ciw wo­bec mo­jej pro­po­zy­cji. – Te dzieci to na­sza przy­szłość, tylko my mo­żemy po­pra­wić wa­runki, w ja­kich żyją… uzdro­wić na­szą oj­czy­znę. Spra­wić, by było le­piej. Dla­tego pro­po­nuję, aby­śmy przy­jęli ustawę za­ka­zu­jącą pracy dzieci w wieku po­ni­żej dzie­wię­ciu lat, z jed­no­cze­snym zmniej­sze­niem do­pusz­czal­nej liczby go­dzin pracy mło­do­cia­nych w wieku od dzie­wię­ciu do trzy­na­stu lat. Na­uka w szkole po­winna być obo­wiąz­kowa do ukoń­cze­nia trzy­na­stego roku ży­cia. – Głosy kry­tyki mie­szały się z wy­ra­zami po­par­cia. Mia­łem świa­do­mość, że nie bę­dzie ła­two prze­ko­nać po­zo­sta­łych człon­ków Izby Lor­dów, ale wie­dzia­łem też, że będę to­czył tę walkę do końca swo­ich dni.

„Mi­lady, Mi­lady, kim je­steś?” Otwo­rzy­łem pierw­szą stronę cza­so­pi­sma. Zdo­biła ją ilu­stra­cja wy­so­kiego za­ma­sko­wa­nego męż­czy­zny trzy­ma­ją­cego w ra­mio­nach ko­bietę. Okładka była zde­cy­do­wa­nie skrom­niej­sza i wid­niała na niej tylko na­zwa na­szego wy­daw­nic­twa, ty­tuł oraz imię i na­zwi­sko au­tora. Nie wie­dzia­łem o wszyst­kich dzia­ła­niach re­dak­cji, wy­cho­dzi­łem z za­ło­że­nia, że po­wi­nie­nem da­wać lu­dziom, któ­rych za­trud­nia­łem, swo­bodę i moż­li­wość wy­ko­ny­wa­nia po­wie­rzo­nej im pracy, a nie kon­tro­lo­wać każdy ich ruch. Te­resa po­czer­wie­niała jak bu­rak, kiedy spy­ta­łem ją, czy zna au­torkę o pseu­do­ni­mie Mi­lady. Nie miała po­ję­cia, że znam barwną treść utwo­rów, a mnie udało się za­cho­wać ka­mienną twarz, kiedy po­da­wała mi pierw­szą część.

– Są… są… nieco skan­da­liczne – wy­du­kała. Ba­wiły mnie tor­tury, ja­kie prze­ży­wała. Nie sko­men­to­wa­łem, ale zer­k­ną­łem na od­ważną, nie­dwu­znaczną wręcz gra­fikę. Nie mo­głem się do­cze­kać, aż w sa­mot­no­ści, w swoim ga­bi­ne­cie, ze szkla­neczką whi­sky w dłoni po­znam prze­lane na pa­pier fan­ta­zje Poppy. Uświa­do­mi­łem so­bie rów­nież, że mam pra­cow­nika, który za­słu­guje na pod­wy­żkę. Po pro­stu cu­dow­nie.

Lady Dah­lia po­lu­zo­wała wstążkę je­dwab­nej ko­szuli, a ta zsu­nęła się jej z ra­mion. Tka­nina oto­czyła jej stopy ni­czym ocean. Za­ma­sko­wany Ko­cha­nek prze­łknął ślinę i przy­glą­dał się prze­pięk­nej ko­bie­cie. Skórę miała białą jak ala­ba­ster, a sutki czer­wone ni­czym doj­rzałe wi­śnie. Ku­szące, bła­ga­jące o jego usta. Zro­bił krok w jej kie­runku, po chwili ko­lejny i wy­cze­ki­wał jej re­ak­cji. Pło­nął po­żą­da­niem, za­ka­zaną żą­dzą. Lady Dah­lia była żoną in­nego męż­czy­zny. Po­wi­nien trzy­mać się od niej z da­leka, ale nie po­tra­fił. Szcze­gól­nie kiedy stała przed nim, pro­mie­niu­jąc pięk­nem. Wy­cią­gnął dłoń w jej kie­runku, a ona bez wa­ha­nia ją przy­jęła i po­de­szła bli­żej.

– Pani mąż? – szep­nął.

– Wy­je­chał, pew­nie jest u ko­chanki – od­po­wie­działa, spo­glą­da­jąc mu głę­boko w oczy. Po­de­rwał ją z ziemi i za­niósł do od­da­lo­nego o kilka me­trów łóżka. Po­ło­żył ją na nim ostroż­nie i bły­ska­wicz­nie zdjął spodnie i ko­szulę. Cie­pły, letni wiatr owiał ich na­gie ciała, a oni po­woli od­dali się…

– Lady Ca­li­sta Ken­wor­thy chce się z pa­nem wi­dzieć, pro­szę pana. – Po­ko­jówka pu­kała, ale umknęło to mo­jej uwa­dze. Zo­sta­wi­łem drzwi uchy­lone, co zna­czyło, że mogą wcho­dzić. Po­chło­nięty od­cin­kiem po­wie­ści Poppy, zu­peł­nie zbity z tropu pod­nio­słem wzrok. Usi­ło­wa­łem dys­kret­nie stłu­mić bu­dzącą się erek­cję. Na moje szczę­ście nie było jej wi­dać, po­nie­waż sie­dzia­łem za ma­syw­nym biur­kiem z drzewa wi­śnio­wego. Dzięki Bogu…. Pod wpły­wem lek­tury pło­ną­łem, jakby w mo­ich ży­łach pły­nęła lawa. Moje ciało roz­pa­lała nie tylko go­rączka.

– Niech wej­dzie. Czy bę­dzie pani tak miła, by przy­nieść nam her­batę i ka­na­pki? – Za­mkną­łem nie­wielką, tak pełną po­żą­da­nia ksią­żeczkę, na­pi­saną przez wy­jąt­kową ko­bietę o le­czą­cych dło­niach i odło­ży­łem ją do szu­flady.

Było dla mnie ja­sne, że mu­szę ze­rwać z Ca­li­stą. Nie ist­niało inne roz­sądne roz­wią­za­nie. Za­uro­czy­łem się w in­nej ko­bie­cie, nie­wie­ście o zło­tych lo­kach i de­li­kat­nych, ale do­świad­czo­nych dło­niach, chcia­łem po­znać ją le­piej. Nie mo­głem już dłu­żej zwo­dzić Ca­li­sty. Tak się nie robi.