36,90 zł
Kanion to przerażające miejsce. Pełna skalistych, ostrych jak brzytwa zębów, duszna od morowego powietrza rozpadlina. Śmierć, to pewna śmierć – tak wam powiem, zacni ludzie.
Dobrze, żeśmy przed wiekami wypędzili tam Najeźdźców, którzy chcieli zepchnąć nas do morza i omal nie potopili nas jak kocięta.
Ale odzyskaliśmy nasze plaże, Rozlewisko Wezery, największy szlak handlowy, o który cały czas bezpardonowo, toczymy miedzy sobą wojny.
Mamy swoich odchodzących w niełaskę czarowników, mamy nowa magie – inżynierów, którzy jak lubią mawiać – parą i ogniem wprowadza nasz świat w przyszłość. Mamy nasz świat, kontynent, królestwa i księstewka, od morza, aż po Góry Kolumnowe i wybity w nich Kanion…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 493
Cena Milczenia
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2021 Jaku Pawełek
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Agnieszka Pietrzak
Korekta: Word_Factor
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-65904-99-7
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Weszli do portu wraz ze zmierzchem. Daleko za miasteczkiem skrzyły się białe szczyty strzelistego pasma górskiego. Gdyby nie świdrujący w nozdrzach smród doków, widok można by uznać za całkiem znośny. Wernar nie po raz pierwszy dobijał do Farven, wyizolowanego na własne życzenie lądu, który raczej odstręczał, zamiast zachęcać do cumowania. Postawił kołnierz i rozejrzał się po nabrzeżu. Ludzie tutaj byli zdecydowanie bardziej krępi niż na kontynencie, a wrodzona skłonność do agresji sprawiała, że chętnie najmowano ich jako zaciężnych żołnierzy lub ochroniarzy. Względnie płatnych zabójców.
– Schodzimy na ląd. Tam poczekamy – zakomenderował ostro.
Kilkanaście zakapturzonych postaci zaburczało posłusznie i pokiwało głowami, nie odrywając się od swoich zajęć. Krypa powoli, lecz nieustępliwie pokonywała ostatnie jardy, by wreszcie zatrzymać się przy jednym z nabrzeży.
Farveńscy dokerzy czekali przy pustych jeszcze furmankach. Wysocy, barczyści sprawiali wrażenie, jakby drabiniaste wozy zaciągnęli do portu na własnych grzbietach.
Choć wydawało się to niemożliwe, między dokerami pojawiła się postać przewyższająca resztę o głowę. Tuż za nią chrzęściło pancerzami kilku zbrojnych. Płomień pochodni odbijał się w ostrzach halabard.
– Powściągnijcie – powiedział Wernar, widząc, że kilku z jego towarzyszy sięgnęło do mieczy. – Może nie będzie trzeba.
– Na Farven zawsze trzeba – odparł Bognar, zarzuciwszy sobie kaptur na głowę.
– Może jednak nie… – Na twarzy Wernara pojawił się cień uśmiechu. Dowódca przeczesał dłonią kędzierzawe, krótko ostrzyżone włosy.
Grupa, której przewodził olbrzym, zatrzymała się tam, gdzie opadał trap. Stała na granicy światła, w półmroku. Ogień pochodni huczał na porywistym wietrze, tańczył na zdobionym roślinnymi motywami kaftanie. Na piersi olbrzyma błyszczał emblemat przedstawiający wpisaną w złoty okrąg, wysoką latarnię morską. Wernar uśmiechnął się szerzej i postąpił do przodu, ku zarządcy portu i chmurnej gwardii po bokach. Mężczyzna zachował się niby jego lustrzane odbicie, wykonał dwa długie kroki, wszedł w krąg światła. Gęba właściciela kaftana poprzecinana była głębokimi bruzdami. Jedno z oczu niemal w całości pokrywało bielmo.
– Lokken! – krzyknął Wernar. – Jeszcze kilka lat temu skąpy liczykrupa, a teraz proszę, zarządca portu. Jak widać, posada ci służy.
– Wernar Hantsholm, najemnik i przemytnik. – Lokken splunął na mokre deski. – Jak widzę, teraz pod angerską banderą.
– Żyć trzeba. – Wernar wzruszył ramionami.
– Żyć trzeba – powtórzył Lokken i ruszył ku niemu z szeroko rozłożonymi rękami.
Padli sobie w objęcia jak dwa niedźwiedzie pośród górskich ostępów. Stojące w cieniu postaci, zarówno te na pokładzie krypy, jak i w kamiennym doku, odetchnęły z ulgą. Lokken był wielki jak dąb, Wernar ledwie mógł objąć jego szerokie bary. Naśmiawszy się i poklepawszy po plecach, zwolnili uściski. Fale w tym czasie uderzały o nabrzeże, wyrzucały w powietrze białe pióropusze. Smród przestanej w porcie wody drażnił niemiłosiernie.
– Piąty rok się nie widzimy, Wernar, piąty rok. Gdzieś ty się podziewał? – zapytał Lokken. – Król wysłał cię ze swoimi czarownikami, to wymaga zaufania, a zaufanie wiernej służby. Czyżby nadszedł czas na stabilizację?
– Na pewno nadszedł czas na stałość w dochodach. – Wernar się uśmiechnął i poklepał przytroczony do pasa niewielki mieszek. – Pozwolisz, że towarzyskie zaległości omówimy przy ogniu, hm? – zasugerował, stawiając kołnierz kurtki.
Lokken prychnął i kiwnął potwierdzająco głową, co uwydatniło drugi, a nawet trzeci podbródek zarządcy.
Karczma, w której niemal wszystkie pokoje wynajęli angerscy czarownicy, była ciemna i zadymiona. Już od wejścia wyraźnie dało się wyczuć woń mięsiwa pieczonego z goździkami i słodkiego, przyprawianego cynamonem miodu. Gwar podniesionych głosów odbijał się od powały. Wernar już przy pierwszej ławie zauważył, jak ubrana w obcisły gorset kelnerka ochoczo nadstawiała tyłek do sążnistego klapsa. Uśmiechnął się pod nosem, utwierdziwszy się w przekonaniu, że na Farven nic się w ciągu ostatnich lat nie zmieniło.
Lokken wskazał Wernarowi przygotowany zawczasu stół, po czym zniknął na tyłach karczmy. Podkomendni najemnika nie zwlekali z zajęciem miejsc. Dwie kelnerki o pełnych piersiach i związanych w grube warkocze rudych włosach postawiły przed nimi kufle pełne miodu. Złapali za naczynia w jednym momencie, wznieśli toast, rozlewając przy okazji sporą część zawartości na blat ławy.
Czarownicy nie zaszczycili ich nawet krzywym spojrzeniem. Zaprowadzeni przez chłopców w baranich kożuchach, wspięli się po schodach na piętro karczmy, gdzie przyszykowano dla nich pokoje oraz kazano przynieść jadło. Ludzie Wernara odprowadzili niechętnym wzrokiem zakapturzony kondukt.
– Zaraz mi żołądek dupą wyjdzie – powiedział Bognar i wytarł brodę wierzchem dłoni. – Pieczystym zalatuje, a my od dziesięciu dni żyjemy wędzoną rybą.
– Prawda, na Farven mają ponoć najlepsze łosie. Na kontynencie możecie zapomnieć o takiej łosinie. Książęta wyprawiają się tutaj jak na pielgrzymki, kulinarna rozkosz, mówię wam. Żal nie skorzystać z takiej okazji, nie samym bimbrem człowiek żyje – powiedział Elgi natychmiast.
Jako jedyny z całej hulajpartii pałał nieskrywaną miłością do wszelkiego rodzaju kulinariów. Wytykanie towarzyszom smakowej ignorancji bawiło go setnie za każdym razem.
– Łosia, tak samego? – zapytał siedzący na skraju ławy najemnik.
– Nie, debilu – żachnął się Elgi. Pociągnął porządny łyk. – Na Farven łosia przyrządza się na kilka sposobów. Najpowszechniejszym i jednocześnie najznakomitszym jest elgstek. To marynowane w lokalnych ziołach mięso, pieczone na ruszcie i krojone w grube plastry. Najczęściej podaje się do niego duszone ziemniaki w sosie z borowików. Częstym dodatkiem są warzywa, parzone lub podpieczone na wolnym ogniu. Ale to zależy od regionu wyspy.
Wernar przełknął ślinę, poczuł, jak brzuch zaburczał mu chciwie, spragniony łosiny. Elgi zakończył wywód i potoczył spojrzeniem po towarzyszach. Jelita odezwały się jednogłośnie wzdłuż ławy, jak wzbierająca przy brzegu fala.
– A pierogi mają? – zapytał Bognar i zaśmiał się gardłowo, unosząc kufel.
Kompania ryknęła donośnym śmiechem i stuknęła naczyniami. Zamówienie kilku porcji tradycyjnie spadło na barki najmłodszego stażem najemnika. Wysoki i żylasty Plovdivczyk zaklął pod nosem, po czym posłusznie ruszył ku szynkowi.
– Strasznie dziwny zwyczaj… żeby klient sam się musiał dopraszać możliwości uszczuplenia sakiewki – wtrącił Bognar po chwili.
– Farveńczycy to dumny naród, ponoć nawet baronowie, jak tutaj zjeżdżają, muszą osobiście zamawiać jadło. – Elgi zamieszał w kuflu. – Taka ich tradycja, zrobią dla ciebie prawie wszystko, ale musisz sam poprosić. Nie ma miejsca na niedomówienia.
– Jak na archipelagu… chociaż tam ludzie wydają się jacyś serdeczniejsi. – Wernar wzruszył ramionami.
– Na wyspach O’kinawa jest inaczej. Tam to właściwie jak na kontynencie, chociaż mają te swoje spiczaste domki i pagody co kilka mil, dla uczczenia starych bogów. – Elgi machnął ręką. – Tutaj, na Farven, mieszkają… no, może nie wyrzutkowie, ale niezwykle ortodoksyjni przedstawiciele o’kinawskiej społeczności.
– Przecież tutaj wszystko jest inne niż na archipelagu… – Bognar obruszył się, machnął kuflem, rozlewając kolejny łyk. – Niech to cholera…
– Owszem, jest inaczej. Żyją zupełnie, jak by to powiedzieć… Żyją w oczekiwaniu, ciągłym napięciu. Wiecie, jakby szykowali się na przetrwanie wszystkiego, dosłownie. Gdyby świat miał obrócić się w perzynę, a potem odrodzić na nowo, oni mieliby jako pierwsi stanąć na nowym lądzie.
– Brednie… – prychnął Bognar.
– Skąd to wszystko wiesz? – zapytał Wernar.
– Mój bratanek pochodził z Farven. Dużo mi opowiadał, kiedy odwiedzał nas w Kievgraadzie. Mówił o wierzeniach, historii wyspy, pierwszych osadach. Obleśny skurwiel, zawsze patrzył na mnie jak ten dureń na kelnerkę… – Elgi trzasnął najemnika obok w ramię. – Nie pożyło mu się długo, ale umarł szczęśliwy, z fiutem w dupsku dzieciaka jakiegoś lokalnego szlachcica. To się nazywa śmierć… Zawsze miał szczęście.
– Nie wiedziałem, że miałeś bratanka. Jak rodzina z tobą wytrzymała? Gęba ci się nie zamyka, nawet jak śpisz. – Wernar wychylił kufel.
– Jak widzisz, nie wytrzymała. – Elgi rozłożył ręce, uśmiechnął się, a jego sumiaste wąsiska powędrowały ku górze niczym dwa węgorze.
Rozgrzani miodem i buchającym z paleniska ciepłem, robili się coraz weselsi i coraz mniej poirytowani kilkudniowym rejsem. Na lekkim rauszu rozprawiali o przeżytych przygodach lub klęli na krnąbrnych i pozbawionych poczucia humoru czarowników. Aktualni pracodawcy, choć płacili hojnie, starali się czynić wszystko, byle tylko potwierdzić krążące pośród pospólstwa stereotypy.
Wernar odwrócił się do gwarnego kontuaru. Z daleka rozpoznał zmierzającego w ich stronę Lokkena. Zarządca portu minę miał nietęgą. Jako najwyższy rangą urzędnik w tej części miasteczka odpowiadał za przywitanie i kwaterunek angerskiej ekspedycji. Wernar klepnął dłonią wolne miejsce tuż obok siebie. Zarządca nie oponował. Ława zatrzeszczała pod jego ciężarem, najemnik spiął ciało w oczekiwaniu na trzask łamanego kuprem drewna. Zamiast tego na blacie wylądował kolejny kufel pełen spienionego piwa.
– Wzięli najlepsze apartamenty, mieszek rzucili pod nogi i nie zaszczycili nawet spojrzeniem, co? – zapytał Wernar, rad z wytrzymałości mebla.
– Jakbyś tam był – odpowiedział zarządca. – Oni tak zawsze?
– Zawsze – potwierdził Wernar. – Nic dziwnego, że ostatnimi laty przestali być pupilkami większości władców na kontynencie.
– Nie ma się co dziwić. – Lokken pokiwał wielkim, łysym łbem. – Każdy, kto myśli o sobie jako o wyjątkowym unikacie, najczęściej okazuje się zwykłym burakiem.
– Trudno zaprzeczyć… – stwierdził Elgi po chwili.
– Ale dla pełnego mieszka można służyć i pod burakiem. – Lokken wydął wargi.
– Wkrótce i tak będzie z nich ćwikła, już się o to inżynierowie postarają – pociągnął Elgi. – A jak już jesteśmy przy ćwikle…
Wjeżdżająca na stół łosina ucięła wszystkie dyskusje. Rozgadane do tej pory towarzystwo zamilkło, zajęte pałaszowaniem aromatycznego mięsiwa. Elgi nie mylił się ani krzyny. Danie było wyborne, Wernar z niemałym podziwem zerkał w stronę szynku. Jeśli tak gotowało się na farveńskiej prowincji, jak elgstek mógł smakować w nadmorskiej stolicy?
Zaspokoiwszy pierwszy głód, Wernar sięgnął po kufel, który jakimś cudem ponownie był pełen miodu. Uśmiechnął się mimowolnie, czując, jak błogostan rozlewa się po jego pęczniejącym żołądku. Lokken jadł znacznie powściągliwiej, z jego półmiska zniknął dopiero pierwszy plaster parującej łosiny.
– Powiedz mi, Wernar, jak to się stało, że zaciągnąłeś się do Angersczyków? – zapytał. – Jeśli dobrze pamiętam, ostatnimi czasy służyłeś pod wydeńskim księciem. Wiadomym jest, że nieszczególnie darzył się sympatią z kolegami po angerskiej stronie granicy.
– Po pierwsze, służyć to ja mogłem tylko pod wydeńską księżną i nie powiem, zdarzało się. – Wernar uśmiechnął się kąśliwie. – Po drugie, to było cztery lata temu, od tamtego czasu sporo się na kontynencie zmieniło.
– Słyszałem. – Lokken skinął potwierdzająco. – Choć jeśli zapytałbyś mnie o zdanie, to powiedziałbym, że gówno się zmieniło… Roszady takie jak teraz zdarzały się zawsze i wciąż będą trwać, są jak cykle, jak pory roku. Po inżynierach przyjdą następni i tak do usranej śmierci.
– Jestem najemnikiem, Lokken – westchnął Wernar, mieszając w półmisku. – Idę tam, gdzie czuję pieniądz. Tak się złożyło, że angerskich czarowników nieszczególnie interesowali moi poprzedni pracodawcy. Natomiast nadchodząca zmiana, którą tak ładnie porównałeś do następujących po sobie pór roku, zajmuje ich jak najbardziej. Robią sobie jakieś nadzieje w związku z tą wyprawą… Mnie tam zajedno, jak mówiłem, historia mojego zatrudnienia nie miała dla nich większego znaczenia.
– Ale twój miecz to co innego? – mruknął Lokken.
– Lepiej bym tego nie ujął – odpowiedział Wernar z uśmiechem. – Mój miecz oraz miecze moich, znanych ci kompanionów.
Zarządca parsknął pod nosem i sięgnął po kufel. Stuknął gliną o naczynie Wernara i wzniósł toast. Reszta najemników dołączyła się, wprawiając grdyki w drżenie.
Kelnerka była mistrzynią w swoim fachu, ze świeżą kolejką pojawiła się dokładnie w momencie, w którym puste kufle zadzwoniły o drewnianą ławę.
– No dobrze, Lokken, poza tym, że zostałeś zarządcą portu, wydarzyło się na wyspie coś ciekawego? – zapytał Wernar. – Widzę, że rubinów wciąż wam nie brakuje.
Lokken podążył za wzrokiem Wernara. Nad szynkwasem rozpościerała się szeroka karmazynowa girlanda, zawieszona między dwoma dębowymi słupami. Centralne miejsce, wieńczące girlandę, zajmowała nabijana ćwiekami tarcza z wymalowanym na zielonym tle krwistoczerwonym, dokładnie oszlifowanym kamieniem. Nawet z tej odległości można było dostrzec, że główkę każdego ćwieka zdobi rubin.
– Ano, tego u nas nie brakuje, przynajmniej póki co. Ale mówią, że jeszcze dekada, może dwie i wydrenujemy Farven jak oliwki na Południu – odpowiedział Lokken. – Kiedy byłeś tu ostatni raz, działały tu dziesiątki niezależnych kopalń. Teraz powstały kombinaty, bogaci wykupują tych nieco mniej zamożnych i albo zamykają, albo wyciskają jak cytryny. Na Farven każdy się z nimi liczy, nawet król.
– Postęp, Lokken, nawet wy nie mogliście się tego ustrzec.
– Wątpię, żeby ten postęp okazał się zmianą na lepsze. Nieliczni mają w garści całą resztę, pomiarkuj krzynę i powiedz, czy twoim zdaniem może z tego wyjść coś dobrego?
Kiedy się nasycili, karczma zaczynała powoli pustoszeć. Co bardziej sponiewierani goście albo zalegali na szerokich ławach, albo szukali oparcia w trzeźwiejszych kompanach. Nieliczne ocalałe z boju przeciwko miodowi grupki prowadziły się wzajemnie ku otwartemu na oścież wyjściu. Przez próg wpadał nieprzyjemny chłodny wiatr. Nie wszystkim udawało się za pierwszym razem. Co chwila któryś tracił władzę w członkach i lądował na deskach z brzękiem kufli i półmisków. Lokken każdą z takich scen kwitował gardłowym śmiechem.
Wernar, zażenowany tym teatrem, sięgnął po naczynie i jednym haustem wychylił zawartość, wlewając rozgrzewający miód prosto w gardło. Wesołość zaczynała powoli przeradzać się w otępienie i typową dla stanu upojenia tęsknotę za niewiadomym.
– Panowie, widzimy się rano… Nie balujcie tu za ostro, wiecie, jak tamci potrafią być upierdliwi. – Wernar wsparł się na ławie i stanął na równe nogi. – Bywajcie. Lokken, pokaż no, jakie to komnaty opłacili nam zacni magicy.
Zarządca portu skrzywił się nieznacznie, ale posłusznie skinął głową. Jak się rychło okazało, czarownicy jednakowoż posiadali jakie takie poczucie humoru. Lokken stanął na korytarzu i sięgnął po pęk kluczy, który uprzednio pobrał od karczmarza. Otworzył zamek i pchnął drzwi. Wernar zaśmiał się gardłowo, widząc – zamiast solidnego łóżka i balii pełnej parującej wody – sienniki, przy których stały cynowe wiadra.
– Żebyście na podłogę nie rzygali, bo przecieknie między deskami… Wiecie, rzygowiny w kuchni na patelniach znajdą – powiedział Lokken z pełną powagą. – No i na siebie.
– Wzruszające…
– Możliwe, ale z pewnością mało apetyczne. – Przepuścił najemnika do środka. – No, to mam nadzieję, że widzimy się rano.
Wernara obudził hurgot przypominający pędzącą w dół zbocza lawinę. Czaszka eksplodowała tępym, pulsującym bólem. Zamiast kąśliwego przekleństwa z ust wydobył się chropowaty jęk. Najemnik otworzył jedno oko, dojrzał, jak Bognar stawia do pionu trącone nogą cynowe wiadro.
– Elgi się wkurwi, oj, wkurwi się nie na żarty… Postawił tarczę zbyt blisko wiadra, no i niechcący… – Bognar był blady jak bielona wapnem ściana, żeby złapać pion, musiał przytrzymać się przecinającej poddasze krokwi.
– Słońce już wstało? – zapytał Wernar, powoli podnosząc się do siadu.
– Mhm – mruknął Bognar. – Trzeba budzić resztę, zaraz przyjdzie ten twój stary znajomek. Długo się znacie?
– Stare dzieje. – Wernar machnął ręką. Poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła, woń rzygowin rozlewała się po dusznym poddaszu. – Bognar, budź kompanię i widzimy się na dole. Idę do czarowników.
Wstał z trudem, głowa pękała, jakby ktoś walił po niej okutą pałą. Zapiął pikowaną kurtę i ściągnął pasem. Popuścił jedną dziurkę, czując, jak łosina marynuje się w przetrawionym alkoholu. Wyszedł na korytarz, przystanął w połowie drogi do schodów i oparł się plecami o zimne deski. Czuł się podle, jakby wypluł go przypływ i rzucił na żwirowe plaże Farven. Wykonał kilka głębokich wdechów, by uspokoić kołatające serce. Zapomniał, co z człowiekiem potrafił zrobić tutejszy miód.
– Zaraz ducha wyzioniesz – doszło go od strony schodów.
– Lokken, daruj sobie. – Wernar odepchnął się od ściany i ruszył dalej.
Zarządca stał w połowie schodów ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Miał na sobie ten sam co poprzedniego dnia albo bliźniaczo podobny kaftan.
– Lata już nie te. Mógłbyś się do tej pory czegoś nauczyć. Chociażby tego, że farveński miód to nie byle jakie szczyny z kontynentu.
– Dziękuję za wykład, to niezwykle istotna lekcja, w samą porę – odparł Wernar, schodząc w dół. – Czarownicy pewnie już gotowi?
– Owszem, czekają razem z taborem na zewnątrz. Szczerze mówiąc, nie wyglądają na szczególnie zadowolonych. Pewnikiem myśleli, że to wy będziecie marznąć przed karczmą, czekając, aż łaskawie wylezą spod ciepłych kołder.
– Czyli humory im dopisują. – Wernar się uśmiechnął. – Wyświadcz mi, proszę, przysługę. – Przysunął się do Lokkena. Zarządca instynktownie zachował dystans, odór przetrawionego alkoholu potrafił powalić wołu. – Powiedz im, że będziemy niezwłocznie, posilimy się tylko, chłopaki nie popłyną w głąb wyspy o pustych brzuchach.
– Znowu muszę za ciebie świecić oczami – żachnął się Lokken.
– Po starej znajomości. – Wernar wzruszył ramionami.
– Macie kwadrans – powiedział zarządca. – Jakbyś nie wiedział, co to znaczy, to na dole na szynkwasie stoi klepsydra. Już się przesypuje.
– Dobry z ciebie druh…
– No, już, już, zbieraj tę swoją hołotę. – Lokken powstrzymał sposobiącego się do uścisku Wernara.
– To najlepsza najemna grupa na tej wyspie. Zwarci i gotowi…
Jakby na potwierdzenie tych słów od poddasza dał się słyszeć straszliwy raban. Coś zgrzytnęło, gruchnęło, ktoś wrzasnął przeciągle.
– Kurwa! Który kutas narzygał mi na tarczę?!
Lokken wpatrywał się w ostatnie ziarnka piasku przesypujące się do szklanej gruszki. Najemnicy Wernara w milczeniu przełykali chłodną już jajecznicę. Zarządca portu spojrzał wymownie na ich przywódcę. Ten wzruszył tylko ramionami i pokręcił bezradnie głową. Podszedł do Lokkena, kwaśny odór miodu zagryzł chlebem i smażonymi jajkami.
– Zaraz do nich wyjdę – uspokoił wyraźnie zniecierpliwionego zarządcę. – Słuchaj, Lokken. Całą drogę na wyspę próbowałem się tego dowiedzieć. Wiesz, czego oni szukają na Farven? Ta cała ekspedycja naukowa śmierdzi mi na stajanie. Zbyt są nerwowi, za bardzo spięci, ale pary z gęby nie chcą puścić.
– Wernar, czy ja dobrze słyszę? Może to miód jeszcze we łbie ci buzuje? – Lokken był zdumiony. – Nająłeś się do roboty, o której nie masz zielonego pojęcia?
– Ciężko od nich coś wyciągnąć, pić nie piją, palić nie palą. – Skrzywił się Wernar. – Jak chcesz się z takimi dogadać?
– No nie wiem… Ale przyznaję rację. Jak można usiąść do rozmowy, uprzednio nie nawaliwszy się niczym pospolity knur? – zapytał Lokken nieco teatralnym tonem.
Najemnik skrzywił się jeszcze mocniej i spojrzał wymownie na zarządcę. Ten uśmiechnął się tylko i popatrzył z politowaniem na Wernara.
– Ponoć szukają boskiej cząstki – powiedział Lokken. – Nie tłumaczyli więcej, a ja nie dopytywałem. Wystarczył rzut oka, żeby wiedzieć, że dalszy wywiad nie jest im na rękę. Mnie zadowoliło zapewnienie, że mieszkańcom miasteczka nic nie grozi, na resztę mogę co najwyżej splunąć.
– O tej cząstce to i ja słyszałem – westchnął Wernar. – To wciąż niewiele. Poważnie, nikt nie sypnął przypadkiem, żaden z twoich ludzi nie słyszał choćby plotek? Przecież masz tutaj…
– Wernar, zaraz mnie szlag jasny trafi. Zbieraj ludzi i jedźmy, czarownicy płacą na tyle słono, że mam nadzieję, iż przypłyną szukać cząstek jeszcze przynajmniej kilkukrotnie.
Jak się spodziewał, czarownicy przeklęli wszystkich równo. Najemnicy – obsobaczeni, zwyzywani, z ciężkimi głowami – sformowali kolumnę, której trzon stanowiła grupa czarowników skupionych wokół drewnianego, okutego żelazem furgonu. Wernar przyjął reprymendę z opanowaniem godnym lepszej sprawy, która w tym przypadku przypominała wypchany do granic możliwości trzos.
Droga do przystani wiodła przez główną aleję miasteczka. Wybrukowana równo ociosanymi kamieniami była dumą osady. Końskie podkowy wesoło grały o wygładzony dukt. Po obu jego stronach rosły podmurowane zakłady kaletnicze, kramy ze skórami i mnogością różnego rodzaju jadła. Trafił się nawet salonik jubilerski, który zapraszał do środka chwytliwym hasłem reklamowym. Wernar poczuł, jak od woni rozmaitych smakołyków żołądek wywraca mu się do góry nogami.
Przystań wyrastała tuż za bramą miasteczka. Kilka poprzecznych pirsów wdzierało się w szary nurt rzeki. Oba brzegi zdobiły falujące na wietrze wachlarze tataraku. Przy łodziach uwijali się tragarze i wymęczeni szkutnicy. Wyglądało na to, że przybysze będą mogli wyruszyć w rejs z marszu. Czarownicy bez słowa minęli najemników i zsiedli z koni. Hołota skłoniła się w pas, co bardziej wyrywni parobkowie rzucili się do furgonu, niezbędne magikom utensylia w skrzyniach okutych równie mocno jak sam furgon w mgnieniu oka znalazły się na pokładach łodzi. Lokken przystanął nieco z boku i przyglądał się przeładunkowi. Tutaj rola zarządcy dobiegała końca, za kilka dni, kiedy ekspedycja wróci do miasteczka, podejmie ich w tym samym miejscu. Wernar wraz z kompanią ociężale zsiedli z kulbak i przenieśli swoje juki do wygospodarowanej dla nich, najmniej okazałej łajby. Majtkowie burczeli pod nosem, wyraźnie niezadowoleni z towarzystwa bandy najemnych zbirów. Żaden jednak nie pozwolił sobie na otwarty komentarz.
Wyruszyli chwilę później, odbili od brzegu i z pluskiem rozbijanej wiosłami wody odpłynęli w górę rzeki. Wernar widział, jak Lokken uniósł potężne ramię. Najemnik odpowiedział na gest, patrzył za zarządcą do czasu, gdy ten zniknął w porannej mgle.
Rejs dłużył się niesamowicie od pierwszego zakola. Czarownicy w łodziach za nimi rozmawiali ze sobą lub opatuleni w grube płaszcze obserwowali otoczenie z głębi zarzuconych na głowy kapturów. Wernar ziewnął przeciągle, chłodne powietrze wywiało z niego zmęczenie i resztki alkoholowego rauszu. Rozejrzał się po niewielkim pokładzie – część kompanów zaległa na miękkich worach, chrapanie odbijało się od nurtu rzeki, niosło po wodzie niczym ryk niedźwiedzia. Nie znalazłszy godnego rozmówcy, Wernar oparł się o burtę i podziwiał mijane krajobrazy. Choć Farven słynęło przede wszystkim z miodu, rubinów i nieprzejednanych w swojej naturze mieszkańców, nie sposób było odmówić wyspie uroku. Niski, piaszczysty brzeg potrafił na przestrzeni kilkuset kroków zamienić się w strome, białe jak śnieg wapienne klify. Senne wrzosowiska ustępowały miejscami ciemnej i milczącej puszczy, by chwilę później zamienić się w szerokie doliny kolorowych pól uprawnych. Miejscowi wydawali się nie zwracać na przyrodę najmniejszej uwagi. Znudzony żeglugą sternik opierał się o wysoką belkę i co chwila spluwał w nurt łupinami słonecznika.
Po dwóch dniach koryto stało się węższe, spokojna do tej pory rzeka przelewała się przez kaskady i mierzwiła w spienione bałwany. Łodziami telepało, kilkukrotnie bliscy byli roztrzaskania się na ostrych jak brzytwy, wcinających się w nurt skałach.
– Zaraz dobijamy – powiedział sternik. – Przygotujcie swoje łachy.
– Część ludzi zostanie z wami przy łodziach. – Wernar widział, że na twarzy sternika maluje się pogarda. – Chyba nie myślałeś, że zostawimy was tutaj po tym, jak czarownicy zgodzili się zapłacić z góry?
Sternik nie odpowiedział. Odwrócił się i naparł na rumpel, mamrocząc pod nosem. Kompania Wernara krzątała się po pokładzie i porządkowała wyposażenie. Najemnicy przypasali szerokie miecze, zarzucili tarcze na plecy, kołczany zapełniły się strzałami. Choć nie spodziewali się kłopotów na tym odludziu, czarownicy zapłacili im za ciągłą gotowość bojową. Oznaczało to nic innego, jak afiszowanie się z pełnym napięcia spojrzeniem, całodniowe paradowanie w pełnych pancerzach i z dłońmi nieustannie opartymi na rękojeściach mieczy.
Dobili do brzegu, łodzie zaszurały dnem o szeroką, żwirową plażę. Słońce przebijało się między igłami rozłożystych sosen. Wzburzona rzeka szemrała wesoło za ich plecami. Czarownik, który jako jedyny rozmawiał z Wernarem, podszedł do najemnika. Zrzucił kaptur, ukazując ogoloną na łyso głowę i wytatuowane w geometryczne wzory oblicze.
– Wernar, idziemy pod górę – powiedział spokojnym tonem. – Weźmiemy tylko kilku ludzi. Liczę, że dopilnujesz łodzi do naszego powrotu.
– Dopilnuję. Wybiorę tych, którzy pójdą razem z wami – odparł Wernar i skinął na Bognara oraz kilku stojących wokół niego najemników.
– Nie. – Czarownik stuknął kosturem o piach. – Sami wybierzemy. Wrócimy jutro, o świcie bądźcie gotowi.
– To moi ludzie, nie możecie nimi dysponować wedle własnego uznania… – oponował Wernar.
– A to jest moje złoto. – Arlo, czarownik o wymalowanej twarzy, zatrząsł mieszkiem przy pasie spinającym szatę. – I właśnie dzięki temu mogę wami dysponować tak, jak tylko mi się zamarzy.
Wernar zacisnął szczękę, wypuścił powietrze jak tur. Skinął niewyraźnie, co Arlo skwitował szerokim uśmiechem. Odwrócił się do zbrojnych i pokazując palcem, wyznaczył eskortę. Według map do jaskiń pod górą mieli ledwie kilka godzin drogi. Najbliższą osadę minęli zeszłego dnia, nie groziło im tu nic poza dziką zwierzyną i morderczą nudą.
Czarownicy, zebrawszy się w konwój ochraniany przez czwórkę zbrojnych, powoli oddalali się ku ścianie lasu. Jeden jedyny osiołek, którego ze sobą zabrali, ciągnął na małym wozie okutą czarnym metalem skrzynię o półokrągłym wieku. Nim zniknęli za drzewami, Arlo odwrócił się do Wernara i zamachał kosturem na pożegnanie.
– Patrzcie tej nocy na południe! – zawołał. – Jutro świat nie będzie już taki sam.
Wernar zdumiał się tak wylewnym pożegnaniem. Fuknął pod nosem, uniósł brwi, a potem odmachał uniesioną wysoko ręką.
Do wieczora czas upłynął najemnikom na przygotowaniu prowizorycznego obozowiska. Rozbili impregnowane woskiem namioty, nazbierali chrustu i ogrodzili palenisko wielkimi jak głowy kamieniami. Wernar dość szybko uporał się z rozstawieniem rusztu i kociołka. W tym czasie Elgi wraz z jednym z towarzyszy udał się na polowanie. Obsady łodzi trzymały się w kupie i łypały niechętnym wzrokiem na najemników, którzy nudę umilali sobie rozmową na coraz to głupsze tematy. Wernar poczuł, że wzrok szkutników zaczyna go mierzić, a pięści świerzbią do bitki. Nauczyłby te kapuściane łby w trymiga, żeby nie gapiły się na nich jak sroka w gnat… Irytowało go to, że na Farven byle chłopina mógł czuć się równy nawet i Lokkenowi. To nie był kontynent, gdzie na widok hulajpartii Wernara w wioskach trzaskały okiennice, a każda uliczka robiła się nagle pusta i przestronna.
Elgi wrócił z polowania grubo po zmroku, kiedy pomarańczowe słońce schowało się za odległą kotliną, wcinającą się klinem między masywne, ośnieżone szczyty. Rumor, jakiego przy tym narobił, obudziłby zmarłego. Na skleconych z gałęzi saniach ciągnął za sobą pokaźnych rozmiarów łosia. Nawet miejscowi żeglarze, dotychczas łypiący złym okiem i przeklinający gardłowo, ożywili się wyraźnie, chętni na kawałek pieczystego.
– Powiedz mi, ile jeleni i dzików oszczędziliście, żeby ustrzelić tego łosia? – Wernar złapał się pod boki i stanął przed myśliwymi.
– Wernar… – Elgi sapał jak kowalski miech. – Być na Farven i nie spróbować łosia…
– Jeśli dobrze pamiętam, próbowaliśmy łosiny wszyscy, jak tu siedzimy. – Przywódca potoczył ramieniem wokół obozowiska.
– To nie ma żadnego znaczenia – odpowiedział Elgi. – Słyszałem jeszcze w miasteczku, że łosina z rusztu najlepiej smakuje z…
– Dobra, wystarczy. – Wernar machnął ręką. – Dawajcie go tutaj, bliżej ogniska, jaśniej będzie. Po ciemku tylko go zepsujemy.
Sprawienie zwierzyny nie zajęło im wiele czasu. Nim spomiędzy chmur wyłoniły się srebrzyste sierpy księżyców, nadbrzeżny obóz wypełnił się przyjemnym skwierczeniem pieczonego mięsa. Najedli się do syta wszyscy, łącznie z szyprami, którzy zaczęli wykazywać więcej ludzkich odruchów, a których w przypływie wyjątkowej litości Wernar dopuścił do rożna. Kiedy tylko skończyło się pieczyste, odszpuntowano wypełnione miodem bukłaki. Atmosfera z wojskowej coraz bardziej zaczynała przypominać biesiadną. Rozmowy kleiły się jak nigdy, trunek uderzył do głów, przełamując mury niechęci między najemnikami i grupą Farveńczyków.
– Wernar, posłuchaj no mnie – powiedział Elgi. – Widać, że z tym Lokkenem znacie się nie od dzisiaj. Powiedział ci może, po jaką cholerę te czarowniki tu przypłynęli?
– Powiedział – potwierdził Wernar i skinął głową. – Ale po pierwsze, tyle co on, to wiedziałem jeszcze na statku, a po drugie, wątpię, żebyś coś z tego zrozumiał.
– Bo? – Elgi przechylił bukłak.
Strumień miodu popłynął po bujnej brodzie i rozlał się między ogniwami kolczugi aż po cholewy wysokich butów.
– Bo szczerze wątpię, czy wyznajesz się tak samo dobrze na czarnoksięstwie, jak na gotowaniu – odparł Wernar. – Słyszałeś coś o boskiej cząstce?
Elgi zmarszczył czoło. Myślał bardzo intensywnie, ale mimo tytanicznego wysiłku żadna jaśniejsza iskierka nie pojawiła się w jego umyśle.
– No nie…
– Właśnie – odpowiedział Wernar i wydął wargi. – Lokkenowi też się nie zwierzali. Boska cząstka to wszystko, początek wszechrzeczy. Tak mi mówił. Co to znaczy, nie wiem, a dowiadywanie się również średnio mnie interesuje. Znacznie bardziej cieszy mnie myśl o pełnym trzosie.
– Czekaj, czekaj… – mruknął Elgi. – Ale po co im to wiedzieć? Jaki świat jest, każdy widzi. Brudny, śmierdzący i chciwy. Pełen zboczeńców i przekraczającego wszelkie wyobrażenia kurewstwa. Poważnie trzeba wybierać się na to zadupie, żeby się o tym przekonać?
Wernar nie odpowiedział. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się gorzko. Odłożył swój bukłak i wstał, czyniąc wszystko, byle tylko zachować pełną równowagę. Odszedł kilka kroków w mrok i przystanął obok rozłożystego świerku. Rozwiązał pas, ciepły strumień rozlał się po liściach i miękkim mchu, który porastał wystające spomiędzy traw kamienie. Wernar odetchnął z ulgą, spojrzał w stronę nieodległej góry. Wiatr smagał ostre, skaliste kły, śnieg rozwiewał się i opadał, spowijając szczyt srebrzystą mgiełką.
Błysk oślepił go, Wernar krzyknął z bólu i zwalił się prosto w jeżyny sperlone ciepłym moczem. Pod zamkniętymi powiekami czuł żywy ogień. Przez własny wrzask słyszał krzyki obozujących obok towarzyszy. Wzrok wracał powoli, białe plamy rozmywały się wraz z kolejnymi mrugnięciami. Najemnik spojrzał w stronę wierzchołka, tam, gdzie narodził się błysk. Szczyt zniknął, rozerwany na strzępy masyw dosłownie wyparował. Tam, gdzie jeszcze chwilę wcześniej srebrzyły się tumany białego śniegu, teraz wzbijał się ku niebu ognisty grzyb, przeplatany warkoczami czarnego, gryzącego dymu. Wernar z niedowierzaniem przyglądał się, jak gigantyczne, wyrwane ze szczytu bryły zaczęły pikować, przebijać się przez zawieszone nisko obłoki i roztrzaskiwać między drzewami. Nieistniejący już szczyt wracał na wyżyny ognistym deszczem. Wernar odwrócił się do obozowiska, urwana gałąź zdzieliła go w głowę, dostrzegł jeszcze, jak olbrzymi konar pada wprost na skłębionych przy łodziach flisaków. Usłyszał wrzask i chrupnięcie miażdżonych kości, ziemia zaczęła usuwać się spod nóg, a grzmot zapierał dech w piersiach. Wernar biegł przed siebie, ku wyciągniętym na brzeg łajbom, gdy poczuł na ciele ogień. A potem nie widział już nic.
***
– Wrócił. – Głos był wygłuszony, odległy.
Chciał odpowiedzieć, choćby krzyknąć. Przed oczami wciąż miał jednolitą ciemność. Ból pulsował w całym ciele.
– Bogowie! Patrzcie na jego rękę!
– Znowu zaczyna drżeć, musimy uciekać. Im bliżej góry, tym gorzej.
– Bierzmy go do miasta, bo nam tutaj skapieje. Lokken kazał szukać, jeśli wrócimy bez niego, ręce nam poucinają…
– Możemy go wepchnąć do rzeki, z powrotem do koryta… Nikt nic nie powie, jak go na plaży raki ogryzą…
– Zaraz potem ciebie oskubią. Do ostatniej kosteczki, będziesz się bielił między żwirem aż miło.
Ocknął się jak porażony piorunem, poczuł na skórze lodowate zimno. Drugie chluśnięcie omal go nie udusiło. Woda wdarła się do gardła, Wernar zaniósł się rzężącym kaszlem. Na bruk zrzucono go, zanim jeszcze zdążył na dobre złapać oddech. Jęknął, gdy przywalił czołem prosto w kamień, o dziwo, nie poczuł bólu. Potrząsnął głową dla otrzeźwienia, świat wirował i rozpływał się, jakby utkano go z mgły.
– Mamy jednego. – Tym razem głos był wyraźny.
– Najemnik? – zapytał inny głos.
– Szlag… To Wernar. Cała drużyna tam popłynęła, a wrócił akurat on. – Ktoś stanął tuż nad leżącym.
Najemnik nie widział go, ale natychmiast rozpoznał ciężki baryton należący do zarządcy portu.
– Dla nas to bez znaczenia. Ważne, że przeżył.
Wernar tytanicznym wysiłkiem przewrócił się na plecy. Teraz wystarczyło tylko odchylić nieco szyję. Obraz wciąż się rozmazywał, ale mężczyzna i tak widział więcej, niż potrzebował.
Na głównym placu portowego miasteczka piętrzyły się stosy trupów. Większość budynków płonęła albo została obrócona we wciąż pochłonięte żarem zgliszcza. Ponad czarne kłęby wyrastały tylko okopcone kikuty murowanych kominów. Lokken wraz ze zbrojną eskortą stał kilka kroków dalej.
– Broń działa – powiedział. – Jestem pod wrażeniem, nasze pieniądze nie poszły na marne.
– Zabieramy ocalałego. – Wernar dopiero teraz dostrzegł kilku czarowników, którzy stali naprzeciwko zarządcy. – Dla was to skutek uboczny, a nam może się jeszcze przydać.
– Skoro taka wasza wola. – Lokken wzruszył ramionami. – Wątpię, żeby przeżył powrót na kontynent. Nam zależy tylko na broni. Ten kraj zbyt długo był na łasce kombinatów. Czas, by korona ponownie zajęła należne jej miejsce.
– Nie będzie żadnej korony – zaprzeczył czarownik.
Stojący za nim magicy się zbliżyli.
– Co? – Lokken ani drgnął.
– Zabieramy ocalałego. Oraz broń.
„Arlo, to z pewnością on” – pomyślał Wernar, przytomniejąc. Rozpoznał szeroką, przysadzistą sylwetkę czarownika, okutaną w gruby materiał.
– Nie taka była umowa. – Zarządca się obruszył. – Broń miała trafić do nas, do korony Farven. Daliśmy wam pieniądze i czas… To jest zdrada, a my, wyspiarze, bardzo, ale to bardzo nie lubimy zdrajców.
– To jest racja stanu, Lokken. – Czarownik uniósł dłoń i wycelował palec w pierś zarządcy. – Takiej broni nie oddaje się byle hrabiemu na chybotliwym stołku. Taka potęga może zmienić oblicze świata. Farven było niewielką ceną.
– Ty… – Zarządca postąpił naprzód.
Wernar widział, jak mężczyzna sięga do rękojeści miecza. Nie zdążył, Arlo wysunął ukrytą za połami szaty dłoń, szklana kula błysnęła ognistymi refleksami. Czarownik cofnął się nieco i cisnął kulę pod nogi Lokkena. Szkło trzasnęło, a Wernar, choć leżał kilkanaście kroków dalej, poczuł na policzkach przeszywający mróz. Lokken zamarł, podobnie jak kilku zbrojnych, którzy zatrzymali się w pół kroku, z halabardami skierowanymi ku piersiom czarowników. Mróz sklejał powieki, język kostniał między zębami. Potem, od strony tumanu, za plecami czarowników strzeliły cięciwy. Lodowe, ociekające mrozem figury Lokkena oraz strażników rozpadły się w tysiące lśniących złomków. Krzyk, kolejne bełty przeszyły powietrze. Wernar po prostu słuchał – wrzasku zbliżających się najemników, niepewnych komend resztek straży, oszalałych pisków ocalałych z pogromu mieszkańców miasteczka. Słuchał i marzył o tym, że mróz pochłonie również jego.
Jeden z najemników, którzy wyłonili się z dymu, stanął nad nim z uniesionym mieczem. Sztych zawisł dokładnie na wysokości głowy Wernara. Czarownicy drgnęli, Arlo krzyknął coś, ale żądny mordu najemnik nie słuchał, z zaciśniętymi zębami smakował zbliżającą się śmierć. Wyprostował się, gotów naprzeć na głowicę. Wernar zasłonił się rękami – obolałego, słabego jak kocię nie było stać na nic więcej. Coś zgrzytnęło i strzeliło metalicznie. Żołdak sapnął, postąpił krok do tyłu i stracił równowagę. Wernar poczuł, jak życie przesypuje mu się między palcami, czekał, aż pierwszy szok minie, a ciało eksploduje bólem, słyszał o tym, wiedział, że tak właśnie powinno być. Zacisnął zęby, ale jedyne, co poczuł, to zgrzytająca żuchwa. Najemnik nie mógł chybić…
– Mówiłem wam. – Arlo w towarzystwie akolitów zbliżył się do Lokkena, dyszał. – Broń nie musi tylko niszczyć. Jest prawdziwą siłą, jest życiem… – Szarpnął za rękę Wernara i uniósł ją.
Temu wydawało się, że śni, że to miód, który wdarł się do umysłu gdzieś na brzegu rzeki, nieopodal góry w głę-bi lądu.
Przedramię wydawało się pulsować. Skóra stwardniała jak kamień i pokryła się miniaturowymi bruzdami, podobnymi do tych, jakie widuje się na spieczonej słońcem ziemi. Kawałek klingi poruszył się i wypadł z jednego z mikroskopijnych kanionów prosto na mokry bruk. Bruzda zasklepiła się, siateczka pęknięć zniknęła. Przedramię wyglądało na nienaruszone.
– Co wyście ze mną zrobili? – wycedził Wernar.
– Daliśmy ci nowe życie – odparł czarownik podniecony i puścił ramię. – Jedyne w swoim rodzaju. Życie, którego nie stworzyli bogowie, ale zostało uczynione rękami ich dzieci. Zabierzcie go, pilnujcie jak źrenicy oka, to przyszłość, to nasza przyszłość, bracia. Udało nam się…
– Co mi zrobiliście?! Co się ze mną dzieje?! – wrzeszczał najemnik i miotał się, gdy pętano mu nogi i ramiona.
Głowica miecza trafiła go prosto w nos. Zamiast krwotoku i braku oddechu poczuł ledwie drapanie. To wystarczyło, szok i niedowierzanie zamknęły mu usta skuteczniej niż cios. Chwilę później, uznawszy, że to jednak nie dzieje się naprawdę, Wernar stracił przytomność.
***
Przyjemne kołysanie wyrwało go z niebytu, czoło zapulsowało mglistym bólem, gdy tylko rozwarł powieki. Czarownik siedział na zydlu tuż przy łóżku. Odrzucony na plecy kaptur ukazywał wymalowaną w geometryczne wzory twarz. „Arlo” – pomyślał najemnik.
– Płyniemy? – zapytał Wernar.
– Tak. – Czarownik skinął potwierdzająco. – Wracamy do Angersu.
– Co tam się wydarzyło? Gdzie moi ludzie?
– Zostali na Farven – odparł czarownik. – Wyspa, jaką znamy, wkrótce przestanie istnieć.
– Lokken miał rację? Wy to zrobiliście? Ta cała ekspedycja to jedna wielka farsa? – Wernar wspiął się na łokieć i obrócił na bok.
– Nie farsa, konieczność – podkreślił czarownik. – Cena i tak była niewielka. Wątpiliśmy, by poza detonacją udało nam się osiągnąć bardziej… postępowe rezultaty. – Uśmiechnął się.
– Postępowe? – Wernar parsknął pod nosem.
Przypomniał sobie chwilę tuż przed tym, jak na jego przedramieniu pękło ostrze. Przypomniał sobie wszystko, czego żałował i za czym tak bardzo wówczas zatęsknił. Tak wyglądała śmierć, tak przychodziła, jako tysiące obrazów, które nachodziły na siebie w dzikim pędzie.
– Wkrótce zrozumiesz, Wernar. – Czarownik westchnął przeciągle i wstał z taboretu.
– Uczyniliście ze mnie monstrum, co tu rozumieć? – Najemnik uniósł ramię. – Jestem… Nawet nie wiem, czy ja jeszcze żyję, czy nie wypaliło mnie od środka jak tej zawszonej wyspy.
Arlo nie odpowiedział od razu, wydął mięsiste wargi. Narzucił kaptur na łysą głowę i ruszył ku drzwiom kajuty. Zatrzymał się i odwrócił w stronę Wernara.
– Ten świat będzie niedługo za mały dla nas, znających tajniki. Jeszcze chwila… a nasze miejsce zajmie żmija, którą wyhodowaliśmy na własnej piersi. Ironia losu… Zawsze się tego spodziewamy i nigdy nie potrafimy powstrzymać.
– Czego? – zapytał Wernar poirytowany, zniecierpliwiony, bliski paniki. – O czym ty pieprzysz, Arlo?
– Musieliśmy znaleźć… polisę, która zapewni nam przetrwanie. Lokken ją sfinansował – odpowiedział czarownik powoli, ważąc każde słowo.
– A ja? – zapytał Wernar. – Też jestem ceną za wasze przetrwanie?
– Nie, Wernar. – Arlo pokręcił głową. – Ty jesteś dowodem na to, że postąpiliśmy słusznie, a dla tego świata wciąż istnieje nadzieja. ■
– Chyba trochę pobłądziliśmy – powiedział Wernar, przyglądając się nieregularnej linii wybrzeża.
– Mówiłem tym idiotom, żeby na noc zwinąć żagle. Gwiazd nie było, ciemno, że oko wykol. Ale nie, uparli się, pogromcy mórz! – Arlo wzniósł ramiona, które zaraz potem oklapły jak dwie wielkie płetwy.
Brzeg zamiast niewielkiej, bo niewielkiej, ale jednak rybackiej osady przedstawiał sobą obraz typowy dla porzuconej przez człowieka głuszy. Spomiędzy fal wystawały skalne zęby, szczerzące się wzdłuż całego wybrzeża. Powalone i zbutwiałe konary drzew, obrośnięte mchem aż po korony, wystawały ponad morze niczym ponure uroczysko.
– Knefel! – ryknął Arlo potężnie.
Gdzieś od strony rufy po wilgotnych deskach pokładu, z rozdziawioną gębą, przybiegł zarośnięty kapitan. Koszulę miał rozchełstaną, a czerwona kamizelka nabijana dzwoneczkami przy każdym kroku doprowadzała Wernara do szewskiej pasji. Knefel spojrzał na nich parą głęboko osadzonych oczu, jego zęby zaś wcale nie wyglądały zdrowiej niż szczelnie zakrywające brzeg pnie drzew.
– Gdzieś ty nas wywiózł, głąbie jeden?! – huknął Arlo, poły jego szaty poderwały się jak skrzydła ptaka. – Gdzie zatoka, gdzie Izbica, ta zatęchła dziura, z której wypływaliśmy?
– Powinna być, powinna być jak malowana dokładnie przed nami. – Kapitan krypy sapnął gniewnie. – Mówiłem mości magikowi. Chmury coraz rzadsze, zaraz się rozwieją, będzie słonko stać na niebie, będzie pewnik, że w dobrym miejscu jesteśmy. Do tego czasu czekać, czekać i czekać, nie pieklić się. Chyba to potraficie, mości czarowniku, hę?
Arlo przewrócił oczami. Miał dość morza, szumu fal i ohydnej jak sto nieszczęść polewki, którą serwowała garkuchnia. Czarownik nie rzygał nią tylko co drugi dzień, kiedy głód okazywał się silniejszy niż obrzydzenie.
– Rzeczywiście jakby mniej chmur na niebie. – Wernar podniósł głowę, przeczesał dłonią skołtunione włosy.
– Daj już spokój… – westchnął Arlo. – Chcę zejść na ląd, poczuć ziemię pod stopami, cieplejszy wiatr na twarzy. Od tej soli gębę mam jak tarkę, a jak widzę kucharza, to mam ochotę obedrzeć skurwysyna ze skóry i wyrzucić za burtę.
– Przestań już męczyć, głowa od tego pęka. I wierz mi, pozbyłbym się twojego towarzystwa równie chętnie jak kapitan Knefel – odpowiedział najemnik. – A gębę nieważne, jak długo będziesz mydlił, i tak zostanie paskudna.
– Tobie dalej nie przeszło. – Arlo pokręcił głową z niedowierzaniem. – Stałeś się wypadkową setek lat poszukiwań, wysiłków całych generacji czarowników. A ty co? Zachowujesz się jak baba, bo wydarzyło się to bez twojej zgody, przypadkiem, spadło jak dar bogów. Ale przecież ty o żaden dar nie błagałeś, nie zanosiłeś modłów i nie składałeś ofiar całopalnych. Przerażające jest to, jak arogancko odrzucasz to… błogosławieństwo. Wielu oddałoby wszystkie klejnoty tego świata, żeby być tobą. Zaakceptuj to, kim jesteś, zyskałeś nowe życie, odpuść.
– Zaiste, nie wiem, skąd przyszło ci do głowy, że mógłbym ot tak, po prostu odpuścić? – Wernar zwrócił ku czarownikowi swoje chmurne i pełne wyrzutu oblicze. – Bardzo bym prosił, żebyś darował sobie ten wydumany teatrzyk. Ciarki idą mi przez plecy na samo wspomnienie.
– Każdy, Wernar. – Arlo spojrzał w górę, poczuł na wytatuowanej twarzy pierwszy, jeszcze nieśmiały promień słońca. – Każdy w końcu akceptuje siebie. Albo umiera, ale w twoim chędożonym przypadku to wcale nie byłoby takie proste. O co chodzi, co tak bardzo przeszkadza ci w fakcie, że jesteś… nie do zranienia, być może nieśmiertelny?
Wernar nie odpowiedział. Choć mógł na swoim ciele kruszyć ostrza, poczuł na skórze lodowaty dreszcz. Bał się, nie wiedział dlaczego, nie znał przyczyny przerażenia. Mimo to chciało mu się zwyczajnie wyć.
Bura zasłona chmur znikała, kurczyła się i bielała z każdym podmuchem wiatru. Wkrótce przez nieboskłon leniwie przepływały tylko pojedyncze białe obłoki o wydłużonych, rybich kształtach.
Najemnik przechadzał się po pokładzie, przyglądając się brzegowi. Nie wiedzieć dlaczego, widok zalewanych przez falę drzew przyprawiał go o trudną do zdefiniowania nostalgię. Nieracjonalny strach rozpływał się jak cumulusy, zostawiał po sobie drżenie, trudne do nazwania przeczucie, nieznany wcześniej Wernarowi niepokój. Poirytowany tą huśtawką Wernar ściągnął brwi, wykrzywił usta i westchnął smętnie. Zaraz potem zaklął i trzasnął dłonią o reling. „Arlo miał rację” – pomyślał. „Typowe babsko”.
– Dachy! Dachy widać! – ryknął ktoś potężnie.
– Bogowie! Przecież myśmy powinni już dawno osiąść na mieliźnie! – Knefel zadzwonił kamizelką jak stado baranów zganianych z hali przez pastucha.
Kapitan stanął tuż obok Wernara i złapał się za głowę, zsunął wytarty, skórzany kapelusz i zmiął go w twardych dłoniach.
– Nigdym takiego przypływu nie widział… To nie może być! – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Będzie się o tym mówiło od Casperowego Wierchu aż po Księżycową Zatokę.
– Tam, patrzajcie! To przecie Izbica, krokwie czerwienią malowane, to bosmanat! – Jeden z marynarzy, majtek w za dużych spodniach i zdecydowanie przykusej koszulinie, wychylił się teraz przez burtę. – Przykryło, po przystani, nie ma jak cumować!
– Obiecałeś zabrać nas na brzeg, głąbie. – Arlo stanął obok nich, zmierzył kapitana typowym dla siebie, pełnym wyższości spojrzeniem. – Mam już tej krypy powyżej uszu.
– A to proszę, woda głęboka, kark sobie ciężko skręcić. Jak zrzucicie ten szlafrok, to was w dół nie pociągnie, dopłyniecie. – Knefel wskazał czarownikowi zielonkawą kipiel otaczającą pokład.
– Nie przeciągaj struny… bo na pełną zapłatę nie możesz już liczyć. Obejdziesz się chudszym trzosem. – Arlo pogroził kapitanowi palcem. – Obiecywałeś mi cumowanie w Izbicy z samiutkiego rana. A my tutaj co? Słońce już w zenicie, a po wiosce zostały zatopione dachy.
– Mości Arlo. – Knefel złapał się pod boki, wyprężył pierś. Wernar, widząc zarysowane pod skórą mięśnie, zrozumiał, dlaczego kapitan chodził w rozchełstanej koszuli. – Nie gróźcie mi, bo jak widzę, wasze czarodziejskie stopy wciąż uklepują deski na moim pokładzie. Jeśli nie potraficie w cudowny sposób przefrunąć na brzeg, baczcie tedy, komu i co opowiadacie. Co zaś tyczy się lądowania w Izbicy, to jak mówiłem, przystań jest przed wami. – Kapitan wskazał dłonią czerwone belki wieńczące zatopioną budę bosmanatu. – Obiecałem Izbicę, oto i jest, a podniesienie jej z dna to już chyba robota dla magii, prawda?
Dwie łodzie, jakie były na stanie leciwej kogi, zwodowano niedługo później. Knefel, który w Wernarze widział kogoś podobnego swojemu stanowi, poprosił o dołączenie do wyprawy zwiadowczej. Najemnik nie oponował, zejść na w miarę suchy ląd pragnął równie mocno jak czarownik. Ten zaś, urażony niczym dworska podfruwajka, ostentacyjnie stanął na samym dziobie statku, złączył dłonie w szerokich rękawach na brzuchu i patrzył przed siebie. Wernar uśmiechnął się pod nosem, nie bez satysfakcji przyglądał się, jak twarz Arla purpurowiała z wściekłości, a jego tatuaże z każdą chwilą zdawały się coraz ciemniejsze.
Łodzie powoli wymijały wystające ponad wodę skały. Meandrowały tuż obok powalonych pni drzew, zdecydowana większość nie była tak zbutwiała, jak wydawała się z bezpiecznego dystansu na pokładzie kogi. Wioślarze pracowali metodycznie, bez wahania reagując na polecenia sternika. Ten zaś nie musiał wypowiadać ani pół słowa, kręcił tylko nadgarstkiem, wykrzywiał palce lub wykonywał w powietrzu nieokreślone ruchy całym przedramieniem.
Wkrótce znaleźli się na wysokości pomostu przystani, z tą jednak różnicą, że sama przystań znajdowała się dobre dwa sążnie pod powierzchnią morza. Niskie fale załamywały się tutaj, podmywając sterczące na powierzchni zwieńczenia dachów wiejskich chałup. Większość pozbawiona była strzechy, drewniane szkielety wyglądały jak cmentarzysko.
– Taki przypływ, to być nie może… Mus jakiś kataklizm, czary ani chybi – powiedział jeden z marynarzy. Ogolony na łyso, w skórzanym kaftanie wyglądał jak wciśnięta w ćwiekowaną kurtkę szynka.
– Nie takie rzeczy się widziało. – Machnął ręką drugi, wcale nie chudszy, choć ramiona miał cienkie jak patyki. – Słyszałem kiedyś w porcie dwóch takich, co to rozprawiali, jak na Południu w zatoce morze cofnęło się tak daleko, że łososie i halibuty wozami z dna zwożono. Przez dwa roki wszędzie tylko ryba i ryba, takie bogactwo morze oddało.
– Co za bzdury… – sapnął łysy.
– To żaden kłam, tak było, nie zmyślam.
– Zapomniałeś tylko dodać, że potem morze wróciło równie gwałtownie, jak się cofnęło. Też słyszałem tę historię, ponoć do dzisiaj tam co roku świeczki na wodę puszczają, żeby upamiętnić chytrusów, którzy nie zdążyli przed falą – wtrącił jeden z wioślarzy.
Wypowiedź w najmniejszym nawet stopniu nie zaburzyła koordynacji między trójką napędową.
– No i dobrze, takim cudom nie można ufać. – Łysy kiwnął ogoloną głową, jego podbródek pomnożył się przy tym ruchu przez trzy. – Morze to hazard, a zwykle jak kto stawia wszystko na jeden rzut kośćmi, to wszystko potem traci.
– Że z takim rozumem cię do nauk nie dopuścili… Może u tego wysmarowanego po gębie byś na czeladnika poszedł? – Ten o patykowatych rękach wydął szerokie, pełne usta. Wyglądał teraz jak sum, któremu nie wiedzieć czemu odcięto wąsy.
Marynarze zarechotali zgodnie, bardziej dla dodania sobie animuszu aniżeli z powodu trafności żartu. Wernar oparł się łokciem o burtę i spojrzał w dół. Woda była niezmącona, bez trudu dostrzegł zatopione wozy drabiniaste, płoty, które zapewne okalały niewielkie spłachetki ziemi wokół chałup. Kosze i beczki zaległy w zagłębieniach terenu, przykryte glinianymi misami i drewnianymi talerzami, jak kapeluszami odciętymi od muchomorów. Zaraz potem Wernar dostrzegł początkowo niewyraźny kształt, który zaczął rosnąć i puchnąć, w miarę jak zbliżał się do powierzchni wody. Najemnik zaklął pod nosem, a potem zupełnie niespodziewanie zrobiło mu się cholernie przykro.
Najpierw ponad niziutką falę wyłoniły się dwie pary cienkich nóg zakończonych szarymi kopytami. Ryby zdążyły już oskubać część krowiego mięsa, Wernar dostrzegł kolejne rany na ścierwie. Nabrzmiałe brzuszysko zagotowało wodę wokół siebie, celowało w niebo spuchniętym fioletowym wymieniem o czterech sterczących strzykach.
– Alem się zląkł… – Sternik splunął przez ramię.
– Boś strachliwy! Mućki żeś nie widział? – zapytał łysy z basowym śmiechem.
– Tu nie tylko krowy potopiło – rzucił Wernar, a potem odwrócił wzrok.
Usiadł przodem do wioślarzy, pochylił się i oparł o kolana. Wystarczyło mu krótkie, przelotne spojrzenie po trupach, które unosiły się między szkieletami chałup. Nie musiał im się przyglądać, widział to wielokrotnie, ale pierwszy raz widok ten okazał się wcale nie być mu obojętnym.
Przybili do brzegu za Izbicą, u podnóża wzgórza, które wyrastało zaraz za wsią i było częstym miejscem spotkań kupców oraz miejscowych rybaków. Wernar pamiętał, że kiedy dotarli do wioski, na stoku wzgórza odbywało się lokalne targowisko. To właśnie tam z ust do ust wędrowały wszelkiej maści opowieści, sakiewki z wesołym brzękiem zmieniały właścicieli. Na szczycie po zmroku wykradane były pocałunki, a niewielkie ogniska świadkowały najbardziej ludzkim uniesieniom. Teraz jednak, miast fioletu astrów i wysp śnieżnobiałych jastrunów, pod stokami wzgórza zalegli topielcy. Wyrzuceni na brzeg, wyglądali jak wielkie błotne żółwie, które przysnęły tuż po wyjściu z wody.
Zwiadowcy wyciągnęli łodzie, grzęznąc w błocie często prawie po kolana. Proces ten kosztował kilka butów, bezpowrotnie straconych w grzęzawisku, oraz nie wiedzieć czemu jedną lnianą koszulę.
– Patrzcie, ile ich tu wyrzuciło – powiedział Knefel, złapawszy się pod boki. – To nie był po prostu przypływ. Zaskoczyło ich, pewnie we śnie, straszna śmierć.
– Jest ich tutaj ze trzy tuziny, tam, w wodzie, może drugie tyle – dodał Łysy. – Większość zdołała ujść z życiem.
– Mus, że nie uszli daleko. Nie porzuciliby dobytku, na pewno obozują gdzieś w okolicy – zgodził się Knefel.
Kapitan potoczył spojrzeniem po rozlewisku, za wzgórzem morze wypełniło pola uprawne, rowy i wszystkie miniaturowe kotlinki równą, niemal lustrzaną taflą. Wernar niewprawnym okiem człowieka, który na morzu bywał rzadziej niż okazyjnie, ocenił, że linia brzegowa w tym miejscu cofnęła się przynajmniej o milę.
– Jakiego dobytku? Wszystko pod wodą, poszło na dno, tutaj nie będzie już czego ratować. – Łysy pogładził się po wygolonej czaszce.
– Rybacy nie porzucą sadyb, choćby mieli wyrwać z bagna jedną podziurawioną sieć. To silni ludzie, wrócą tutaj, jak tylko wody się cofną – wyrokował Knefel z pewnością godną uczonego z akademii. – Wielka fala, tu przyszła wielka fala. Widziałem to już kiedyś, dno morza się łamie, wybrzusza, unosząc wodę ku lądowi. To straszna siła, ale ustępuje równie szybko, jak atakuje. Wierzcie mi, rybacy też to wiedzą, dlatego stawiam brodę, że znajdziemy ich w trymiga. Pewnikiem już się szykują, żeby wrócić na swoje.
– A po jaką cholerę nam tu wieśniaków szukać? Czy nie możemy wrócić na morze, zawinąć do następnego portu? – zapytał Łysy.
– I co będziesz po drodze żreć? Nie czułeś aby, że się coś w potrawce zmieniło? Szara szczecina nie gryzła w dziąsła, hę? – zapytał Knefel. – Mus nam tego cholernego magika bezpiecznie do Amanterii odstawić. Taka była umowa.
Najemnik dostrzegł, że twarze marynarzy pobladły wyraźnie. Policzki niektórych nadęły się jak balony, żołądki podjechały aż do gardeł. Inni zaś ograniczyli swoje reakcje do splunięcia z pogardą prosto pod stopy kompanów, między napęczniałe trupy.
– Przewodnik może równie dobrze tutaj brzuchem ryć w mule. – Łysy wskazał na ciała obmywane zielonkawą morską wodą. – Sami drogi i tak nie znamy.
– A wy? – Knefel zwrócił się do Wernara, który do tej pory stał na uboczu, cierpliwie czekając na rozwój wydarzeń.
– A ja wiem, że nikt mnie na przewodnika nie najmował – odpowiedział Wernar. – I to by było na tyle, jeśli chodzi o moje zdanie. Zszedłem z wami na ląd, pomogę znaleźć ocalałych, bo jak słusznie wykoncypował mości kapitan, oni raczej dobytku, nawet potopionego, nie zostawiliby na pastwę losu i złodziei.
– Widać po was, Wernar, że długo z czarownikami przestawaliście. – Knefel pokiwał głową, na którą powrócił pomięty skórzany kapelusz. – Solidarność rzemieślniczą żeście wyrzygali przez burtę razem z polewką.
– Nie bierz mnie pod włos, Knefel. – Wernar oparł dłoń na głowicy miecza. – Ja tak jak i wy, za darmo nie pracuję. Klienci, którzy próbowali przekonać mnie do wolontariatu, nie okazali się wybitnymi dydaktykami.
– No… – Kapitan się zadumał. – W takim przypadku rzeczywiście nie pozostaje nic innego, jak znaleźć wsioków i modlić się do bogów, żeby przewodnik nie pluskał się gdzieś między chałupami, nadęty jak balon.
Łysy, wyraźnie niezadowolony z takiego obrotu sprawy, łypnął na Wernara złym okiem, a potem nachylił się do Knefla. Kapitan momentalnie zmierzył najemnika uważnie, od koniuszków butów aż po czubek głowy.
– Nie – odparł twardo kapitan. – Dziwne rzeczy o nim mówili na pokładzie. Wolę nie sprawdzać, czy to kłam, nie teraz.
Wernar pojął, o co chodzi, podobnie jak Łysy, który spuścił wzrok i zniknął za plecami kompanów. Najemnik chciał się uśmiechnąć, złowieszczo i prowokująco. Grubas mógłby dostarczyć mu niemałej rozrywki. Może nawet pozwoliłby mu się dosięgnąć dyndającym u pasa kordem, choćby dla krotochwili i samego wyrazu twarzy Łysego. Wernar nie uśmiechnął się jednak, posmutniał wyraźnie. Zmarszczył brwi i odszedł na bok, tam gdzie, jak pamiętał, powinien znajdować się szlak wiodący z Izbicy w głąb pofałdowanego lądu.
Kapitan podzielił drużynę na dwoje, miarkując jednak, że Łysy wcale nie musiał być wyjątkiem, jeśli szło o stosunek do Wernara, wolał trzymać najemnika blisko siebie. Grupa Knefla szybko odnalazła szlak. Rozmoknięty, z koleinami, które teraz zamieniły się w lepkie od gliny koryta, nie nadawał się do niczego. Musieli kluczyć przez pobliski zagajnik, który niskim grzbietem wyłaniał się ponad rozlewiskiem. Szczęśliwie dla zwiadowców grzbiet ciągnął się wzdłuż drogi, pozwalał zachować orientację, ułatwiał nawigowanie w zrujnowanej falą okolicy.
– Mości Wernar! Poczekaj no pan! – Najemnik usłyszał za sobą zdyszany głos kapitana.
Wędrówka po grząskim gruncie była nie lada wyzwaniem. Wernar kilkukrotnie ratował się przed upadkiem, łapiąc się rachitycznego drzewostanu na zboczach grzbietu.
– Tak? – Zatrzymał się, przeniósł ciężar ciała na nogę, którą postawił na wystającym ponad błoto kamieniu.
– Mnie się widzi, że to, co my tu teraz musimy znosić, to wasza sprawka. Magicy, oni tam na Farven nie na darmo płynęli. Tam się jakieś eksperymenta miały dziać, słyszałem – mówił Knefel. Zziajany, robił pauzy co dwa słowa, by zaczerpnąć tchu. – Jak w nocy pierdolnęło, to myślałem, że niebo się rozwarło i ogniem sypie, jak dziadowie gadali.
Reszta kompanii w mozolnym tempie szła grzbietem w milczeniu. Ponury kondukt musiał wyglądać niewiele lepiej niż chmara oberwańców uciekających przed wielką wodą.
– Ciekawe wnioski. – Wernar wzruszył ramionami.
– Prawda? – Knefel uśmiechnął się szelmowsko. – Wszyscyśmy to widzieli. Jasność, błysk nad szczytem góry. Zmiotło wierzchołek, lawiny zeszły w lasy, a z nieba spadało niebieskie żelazo. To jasne jak słoneczko, że wielka fala przyszła właśnie z tego powodu. Wierzcie mi, to nie tylko Izbica, całe wybrzeże musi tak wyglądać.
– Trudno wam odmówić logiki, ale jak widać, czarownik ze mnie żaden. Trafiło mi się tak samo jak wam, albo i gorzej… Do tego, co wydarzyło się na wyspie, nie przyłożyłem ręki – odparł Wernar.
– A bo to musieliście? – Knefel obruszył się, wstrząsnął ramionami. – Myślicie, że was kmiotkowie nie zapamiętali, jak z orszakiem, na własnym koniu obok magików jechaliście?
– Nie jestem czarownikiem – zaprzeczył stanowczo Wernar. – Pojmuję, co chcecie mi powiedzieć, ale każdy, nawet rybak, jeśli będzie wygrażał pięściami, to raczej nie w moją stronę.
– Wielką macie ufność w rozsądek ludu, zaiste wielką. – Knefel westchnął, Wernar stał tuż obok niego, choć wzrokiem sięgał ściany lasu, jaka wyrastała nieopodal. – Jakbyście jednak doszli do wniosku, że życie wam miłe, a pomyślunek u was ozdrowiał, to zawsze możecie zwrócić się o pomoc. Uradzimy, nie za darmo oczywiście. Wszak, podobnie jak i wy, waltorniatu uprawiać nie zamierzamy.
Knefel złapał za róg kapelusza, skinął nim, po czym odwrócił się plecami do najemnika i krocząc, jakby rozgniatał winorośl, ruszył za kolumną marynarzy.
Wernar westchnął. Kapitan mógł mieć rację, niezależnie od tego, czym dla niego był „waltorniat”. Winni czemukolwiek rzadko mieli okazję, by się wytłumaczyć. Dla ofiar nie miało to żadnego znaczenia. Najemne życie nauczyło Wernara aż nadto, że wdzięczność była na tym świecie równą rzadkością, co szczęśliwe małżeństwo. Pamiętał kamienie, które sypały się w jego stronę, kiedy z towarzyszami jako straż tylna wjeżdżali do wiosek ogołoconych wcześniej przez walczące strony podczas dowolnej kampanii. Wspomnienia podpowiadały mu chmurne spojrzenia i zaciśnięte piąstki młodych chłopców, kiedy mijał przy drodze wisielców, opłakiwanych przez wojenne wdowy. Cierpiący nie potrzebowali bezpośrednich sprawców, by pozwolić sobie na zemstę. W końcu chodziło o rewanż sam w sobie, wyrzucenie z siebie emocji, okrutną sprawiedliwość, śmierć za śmierć. Założenie, że w tym przypadku mogłoby być inaczej, zakrawało na szaleństwo. Mimo to Wernar z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że najwyraźniej coraz bardziej odchodzi od zmysłów.
Grzbiet płynnie wtopił się w zagajnik na skraju znacznie starszego lasu. Wybrzuszenie spłaszczyło się, rozmyło, pokryte warstwą darniny i kępek mchu, niepodzielnie panujących między cienkimi łodygami świerków. Szybko znaleźli wydeptaną ścieżkę, zaraz potem kolejną i następną, które łączyły się w zawiłe dróżki, jednomyślnie prowadząc zwiadowców w głąb lasu. O tym, że zbliżali się do obozowiska, najpierw powiadomił ich węch. Wernar pomyślał, że Elgi z pewnością rozpoznałby gatunek pieczonego właśnie mięsiwa. Zaraz potem uaktywnił się słuch. Płacz dziecka, a po chwili całych gromad dzieci uderzył ich niczym grom. Na końcu nową Izbicę dostrzegli na własne oczy między cienkimi, rzadkimi brzozami. Polana była na tyle duża, że ponad namiotami i szałasami ledwie można było dostrzec korony drzew po drugiej stronie.
– Patrzcie, jak się urządzili… – Knefel stanął na klepisku między trzymającymi się na słowo honoru konstrukcjami z chrustu.
– Na wybrzeżu to ich się jakby mniej wydawało – stwierdził jeden z marynarzy. – Niby tyle trupów morze wyrzuciło, a namnożyło ich się jak mrówków.
– Knefel miał rację, to nie tylko Izbica. Ten obóz to pewnie nowy dom dla ocalałych z pobliskich wiosek – zauważył Wernar.
Usłyszał ich za późno, kiedy się odwrócił, zamiast łaciatych brzózek stało przed nimi czterech mężczyzn o twarzach niewyrażających woli konwersacji, z widłami i postawionymi na sztorc kosami w brudnych łapskach. Kolejna grupa pojawiła się między szałasami. Rozwrzeszczane dzieciaki na rękach umilkły niemal w tym samym momencie.
– Kim jesteście, co tu robicie? – padło z ust najwyższego, który jako jedyny poza koszulą miał na grzbiecie skórzaną kamizelkę wiązaną rzemieniem.
Sposób, w jaki zaciskał dłoń na drzewcu włóczni, kazał Wernarowi uznać, że drągal doskonale wiedział, jak się nią posługiwać. I zrobiłby to znacznie szybciej, niż Knefel zdołałby sięgnąć korda.
– Porozmawiajmy – rzucił kapitan butnie, krzyżując ramiona na piersi.
– Właśnie rozmawiamy – odpowiedział włócznik.
– To tak się u was rozmawia? – zapytał Knefel. – Jak was kto w chałupie odwiedza, to mu żelazem przed oczami świecicie na wieczerzy?
– Nikt mnie w chałupie nie odwiedza, a wiecie czemu?
– Nie posiadam się z ciekawości. – Knefel wzruszył ramionami.
– Bo jest dwanaście sążni pod wodą, razem z dobytkiem i żoną. – Drągal skrzywił się, jego pociągła twarz nabrała koloru kredy. – Po prostu odpowiedzcie.
Wernar spuścił wzrok. Wyobraził sobie falę, która przelewała się przez wioskę jak kawaleria przez piechotę. Była noc, huk musiał zbudzić wysokiego w tym samym momencie, w którym woda wdarła się między chaty. Wernar odetchnął płytko, jakby uwięziony w zalewanej wiosce sam walczył o życie, o każdy oddech. Wydawało mu się, że poczuł sól na wargach. Dotknął ust, słoność rozpłynęła się, jakby jej nigdy nie było.
– Przypłynęliśmy z wyspy… – rzucił bez namysłu.
Usłyszał świst powietrza, jakie wydobyło się z płuc kapitana. Dostrzegł też nieznaczną, ale wyraźną zmianę w spojrzeniu włócznika.
– Przypłynęliście z Farven? – zapytał wysoki.
– No tak, przypłynęliśmy. Ale widać nam, że świat się pod naszą nieobecność krzynę zmienił – wtrącił Knefel.
– Co robiliście na wyspie?
– A bo to przesłuchanie? – zaperzył się Knefel. – Farven to była wasza dziedzina, mieliście przystań po drugiej stronie cieśniny, czy jak?
– Knefel… odpowiadaj, jak pytają. Póki jeszcze zachowujemy pozory i udajemy, że ich wcale nie jest dwukrotnie więcej.
– Posłuchaj kolegi, bo dobrze ci radzi. Co robiliście na wyspie? – Drągal powtórzył pytanie.
– Handlowaliśmy. Zamieniliśmy cały magazyn tkanin na kilka szkatułek rubinów – zełgał Knefel bez wahania.
– Gówno prawda! – doleciało piskliwie spomiędzy szałasów. – Żadni z nich handlarze, żadni kupcy. O ten, tutaj, to Knefel, kapitan kogi.
Wymoczek w filcowym kapeluszu przecisnął się między uzbrojoną strażą. Włócznik wyglądał przy nim niczym olbrzym, zmierzył chuderlaka pełnym obrzydzenia spojrzeniem. Woźnica, który jeszcze kilka dni wcześniej zabawiał ich swawolnymi rozmowami w drodze z Amanterii, teraz wskazywał Wernara krótkim, kościstym paluchem.
– A ten to najemnik, całą zgraję takich jak on wiozłem. Czarowników ochraniali, co na Farven płynęli. Jakem żyw, wiozłem ich z Amanterii aż do pomostu w Izbicy. Ten w kamizelce ich tam odebrał, jeszcze mnie w dupę kopnął, jak się kłaniałem w pas za marny mieszek miedziaków. – Woźnica podskakiwał jak trusia, szalał po klepisku.
– Ależ z ciebie parszywy skurwysyn… – Knefel powoli pokręcił głową, splunął pod nogi. – Trzeba cię było, zamiast kopnąć w zad, pchnąć pod żebra i zostawić w rowie, żebyś skapiał.
– Oooo, słyszycie! – uniósł się woźnica.
– Przestań podrygiwać jak pajac, Cornell, bo mi się przed oczami mieni. – Włócznik położył na ramieniu woźnicy wielką jak bochen dłoń.
Chłystek zatrzymał się w miejscu, jakby ktoś włożył go w imadło i docisnął korbką.
– Mówi prawdę? – zapytał.
Kapitan nadął się, gotów do najszczerszego zaprzeczenia, na jakie go tylko było stać.
– Tak – rzucił Wernar, a Knefel oklapł jak balon, z którego spuszczono powietrze.
– No czyś ty do szczętu zdurniał? – wydukał żałośnie. – Przecież nas zaraz ponadziewają na te rohatyny i przerobią na durszlaki. Nawet nie zdążysz krzyknąć „o kurwa”.
– Jakby nas chcieli pozabijać, już by to zrobili. Skoro jeszcze stoimy, znaczy, że być może dostaniemy szansę, aby się wytłumaczyć.
– Nie nam osądzać. Porozmawiacie ze starszyzną obozu. Zasiadają tam też starsi z Izbicy, więc marne macie szanse… ale lepsze to niż przerobienie na durszlak, prawda?
Przywódca skinął nieznacznie, podwładni opuścili widły i kosy. Gęby dalej jednak mieli wykrzywione, Wernar wiedział, że marzyli o tym, by wypruć im flaki.
– Oddajcie broń. Nie wejdziecie do obozu i nie staniecie przed starszymi z mieczami w dłoniach – polecił włócznik. – Nie protestujcie i nie próbujcie niczego głupiego. To się może tylko źle skończyć.
– Mamy wam niby zaufać? Przecież jak się tylko odwrócę, to mnie możecie dziabnąć tym kurewstwem prosto w nerki. – Knefel mimo ostrzeżenia nie mógł odpuścić sobie choćby próby postawienia na swoim.
– Mogę – zgodził się drągal. – Twój kord, natychmiast. Reszta to samo, trzeci raz nie będę powtarzał.
Właściciele kos i wideł uśmiechali się obleśnie, palce drgały nerwowo na drzewcach. Byle ktoś zaprotestował ponownie, warknął albo łypnął krzywym okiem… Można byłoby sobie poużywać, odegrać się na losie. Doczekali się.
– Biegnę! Powiem reszcie! Wrócimy po was!
Marynarz rąbnął łokciem jednego z chłopów, szczęka trzasnęła. Kosa wypadła z rąk, jucha trysnęła z nosa na klepisko szerokim strumieniem. Chłop zawył przeszywająco, zachwiał się, łapiąc się za zmiażdżone nozdrza. Marynarz rzucił się ku ścianie lasu, sadził ponad powalonymi konarami tak sprawnie, że Wernarowi przez krótką, ulotną chwilę wydawało się, iż majtek zdoła zniknąć między drzewami. Drągal westchnął tylko, podrzucił włócznię i jakby od niechcenia cisnął w ślad za zbiegiem. Ostrze weszło między kręgi, dokładnie pomiędzy łopatki. Marynarz kwiknął boleśnie i zwalił się wśród kalin.
– Przecież prosiłem – powtórzył wysoki, a u jego stóp z brzękiem lądowało żelazo.
Rada starszych, wbrew oczekiwaniom, wcale nie była ulokowana w największym namiocie obozowiska. Nie zajmowała też szałasu na centralnym, mogłoby się zdawać, placu. Drągal razem ze swoją strażą zaprowadził ich wąskimi ścieżkami aż na drugi koniec wydeptanej przez setki stóp polany.
Obozowisko uciekinierów wyglądało dokładnie tak, jak można było sobie o podobnym miejscu imaginować, i to raczej w mroczniejszych scenariuszach. Zwiadowcy widzieli rozwieszone między szałasami szmaty, rozciągnięte na konopnych sznurach. Lniane koszule i giezła chwiały się na wietrze, kolor ich sugerował zaś, że wyprano je w błocie, które opanowało koczowisko. Wernar uznał, że musiała to być część leciwego dobytku, jaki – przemoknięty na wskroś – udało się wyrwać morzu w noc katastrofy. Pojedyncze garkuchnie, od których dolatywał zapach gulaszu, oblegane były przez brudną i głośną czeredę. Paleniska, nad którymi obracano odarte z futra wiewiórki i szczury, wywracały żołądek na sam widok. Wernar uznał bez wahania, że obrazek ten mógłby być dla Elgiego znacznie dotkliwszy niż śmierć gdzieś u podnóża góry na Farven.
Nim dotarli na drugi koniec kolonii, najemnik był brudny aż do kolan, jego ubranie śmierdziało spalenizną i mieszanką wszelkich dostępnych obozowych odorów. Umysł z kolei barwami swoich myśli przypominał rozciągnięte między szałasami szmaty, przemoczone i poskręcane niby strąki tłustych włosów.
Kilku zbrojnych stojących między pniakami świeżo wyciętych drzew zmierzyło ich wzrokiem, który poza podejrzliwością wyrażał tylko pustkę. Drągal uścisnął dłoń jednego z nich, wymienili kilka zdań. Zbrojny łypnął na Wernara i Knefla. Fuknął pod nosem i przetarł brodę brudną dłonią.
– Ruszcie się. Starsi nie mają całego dnia. – Włócznik wskazał wycinkę.
Ta sięgała dość głęboko w rzadki las. Pachniała żywicą i świeżo ściętą korą, która jak śnieg zalegała na mokrej ziemi. Zapach ten, w odróżnieniu od obozu, który cuchnął przepełnieniem, strachem i dojmującą biedą, łechtał nozdrza jak najznakomitsze pachnidła. Starsi, jak zauważył Wernar, wcale nie sprawiali wrażenia starszyzny. Trzech mężczyzn oraz kobieta byli w sile wieku, najemnik odniósł wręcz wrażenie, że przedstawicielka bardziej zdroworozsądkowej odnogi gatunku była wręcz dziewczęciem. Drągal zatrzymał się przy obalonej dopiero co brzozie, odczekał chwilę.
– Znaleźliśmy ich na granicy obozu. Przyszli od strony Izbicy, to zwiad – powiedział głosem, któremu daleko było do buty i pewności siebie sprzed chwili.
– Wydaje mi się, że to dopiero początek historii – rzuciła dziewczyna.
Trzech mężczyzn opuściło trzymane w dłoniach siekiery, otaksowało wzrokiem Wernara oraz resztę. Najemnik odpowiedział spojrzeniem.
Choć na twarzy miała smugi sadzy, a słomiane włosy spinała z tyłu wytartą i wypłowiałą chustą, dziewczyna była niewiarygodnie ładna. Trójkątna twarz magnetyzowała, kości policzkowe wyraźnie odcinały się na skórze, a wąskie usta i błękitne, przymrużone oczy nadawały obliczu wiecznie rozgniewanego wyrazu. Wernar uznał, że w tym błękicie mógłby utonąć każdy, jak w Izbicy.
– Uważałbym z tym znalezieniem… Wleźliśmy już między szałasy, jak nas przydybali. – Knefel skrzyżował ramiona na piersi, udowadniając, że na widok błyszczących głowic siekier wcale nie stracił rezonu.
– To prawda? – zapytała.
– Prawda… – Drągał westchnął, skinął niechętnie.
– Czy nie mówiłam ostatnio, że obóz musi być chroniony? Raz to wam za mało, Bruno? – zapytała.
– Nie, ale nie mam tylu ludzi, żeby naraz wszystkiego doglądać. – Włócznik Bruno pokręcił głową z przyklejoną do czoła grzywką. – Obóz jest za duży jak na…
– Wystarczy – przerwała dziewczyna. Wernar zrozumiał, że nie chciała zdradzać liczby zbrojnych, jakich mieli pod ręką. – Wracaj na patrol, pilnuj naszych ludzi. Wydaje mi się, że mamy tutaj do pogadania.
– Dziękuję, Zenajda.
Drągal odszedł ze swoim pocztem. Powłócząc nogami, ruszył wzdłuż obrzeży koczowiska, wyznaczonego przez zielone strzechy szałasów i niejednokrotnie porwane płachty jurt oraz namiotów. Zostali sami, stali przed…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej