34,90 zł
Po zatrzymaniu chińskiej ekspansji i klęsce Amerykanów w Iranie rozpoczyna się nowa polityczna era.
Przymierze, niełatwy sojusz Polski, Rosji oraz i innych krajów Europy Wschodniej rośnie w siłę wbrew woli starej Unii Europejskiej i NATO.
Rozpoczyna się gra o wpływy na Kaukazie oraz zasoby Morza Kaspijskiego.
W Azerbejdżanie od kuli snajpera ginie prezydent Alijew. Podejrzenia padają na odwiecznego wroga – Armenię. Dochodzi do szybkiej eskalacji konfliktu i zbrojnych incydentów.
Świat zmierza w stronę wojny o ostatnie wielkie złoża ropy i gazu.
Na kaukaskich wyżynach rozpoczyna się konwencjonalne starcie na pełną skalę. W ogniu pocisków artyleryjskich, karabinowych kul i rakiet rozpoczyna się również walka o życie polskiej reporterki…
W cyklu ukazały się:
Wschodni grom
Perski Podmuch
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 803
Kaukaski płomień
© 2015 Jakub Pawełek
© 2015 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-64523-38-0
Ustroń 2015
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
Książkę dedykuję mojej narzeczonej, której serce zaczęło bić dla Kaukazu.
Chciałbym złożyć serdeczne podziękowania anonimowemu żołnierzowi Wojska Polskiego za nieocenioną pomoc i wiedzę, którą wykorzystałem w tworzeniu tej powieści. Nie mogę również pominąć wkładu grupy rekonstruktorów Jednostki Wojskowej Komandosów – Task Force 6, którzy wsparli mnie swoim doświadczeniem i profesjonalizmem.
Innymi słowy, dzięki, chłopaki – w książce wszyscy przeżyliście!
Jakub Pawełek
Słońce było w zenicie. Wyspa Gum, leżąca u wybrzeży najbardziej roponośnej krainy Morza Kaspijskiego, tonęła w ciszy. Nikt nie mówił ani słowa, czekali. Kilkaset osób, które zebrały się w październikowe południe, tłumiło w sobie narastające emocje. Ceremonia, jakiej mieli być świadkami, była ukoronowaniem wielu lat starań, poczynając od dyplomatycznych rozmów w Rosji, USA i Turcji, aż po przetargi i wielomiesięczne zmagania z przeciwnościami natury technicznej. Do dzisiaj.
Otwarcie nowych szybów wydobywczych było początkiem kolejnego rozdziału w historii Azerbejdżanu. Zagraniczni kontrahenci zacierali ręce, podobnie jak administracja prezydenta Ilhama Alijewa. Ażurowy podest, z którego miał przemawiać prezydent, zainstalowano tuż nad brzegiem morza. Rozpościerał się stąd widok na mieniące się w słońcu wody Zatoki Bakijskiej i wystające ponad pianę instalacje. Szyby wydobywcze jeszcze nie rozpoczęły pracy, czekano na oficjalny, uroczysty rozkaz. Człowiek, który był odpowiedzialny za ożywienie maszynerii, właśnie wysiadał z pancernej limuzyny.
Czarny Mercedes W221 zajechał na wyznaczone miejsce w asyście kilku motocykli. Przedstawiciele służb bezpieczeństwa rozbiegli się, zajmując wcześniej ustalone pozycje. Przejście było bezpieczne. Zebrana przed podestem grupa najważniejszych tego dnia ludzi zamarła z kieliszkami szampana w dłoniach. Ilham Alijew w asyście mężczyzn w czarnych garniturach przeszedł kilka kroków i wydał dyspozycje podwładnym. Prężnie wskoczył na pierwszy stopień i wspiął się na szczyt mównicy. Przeczesał dłonią szpakowate włosy i spojrzał na szklany wyświetlacz, po którym zaczęły już spływać kolejne fragmenty przemówienia. Pozdrowił zebranych gestem dłoni i…
***
– Uśmiecha się, skubaniec… – powiedział strzelec i przeniósł wzrok z lunety celowniczej na ekran komputera balistycznego.
– Ty byś się nie cieszył? Właśnie nabija sobie kieszenie kolejnymi miliardami – odpowiedział obserwator, nie odrywając oczu od optyki.
– Mogłem posłuchać ojca i… – strzelec nie dokończył. W słuchawce zestawu komunikacyjnego odezwał się dowódca:
– Jupiter Jeden, tu Mars. Raport.
– Cel pojawił się na podeście. Zaraz zacznie mówić. Komputer analizuje dane. Za mniej niż minutę będę znał dokładne współrzędne. – Operator nazwany Jupiterem Jeden stuknął kilkukrotnie dłonią w rękawicy w ciekłokrystaliczny ekran komputera.
– Przyjąłem, Jupiter Jeden. Macie zielone światło.
– Przyjąłem, bez odbioru.
Urządzenie działało bez zarzutu. Czujniki umieszczone na dachu jednego z budynków portowych na bakijskim cyplu zbierały wszelkie potrzebne dane. Wielokrotnie szyfrowane połączenie przekazywało dane meteorologiczne i koordynaty oznaczonego celu prosto do komputera balistycznego sekcji snajperskiej oddalonej o kilkaset metrów. Program analizujący obliczał trajektorię pocisku i samoczynnie korygował ustawiony na niewielkim statywie karabin L115A3. Strzelcowi pozostawała obserwacja celu przez lunetę i naciśnięcie spustu.
Komputer wypluł właśnie finalne dane i zamrugał diodą. Cel został namierzony.
***
– Nie byłoby nas tutaj, gdyby nie wy. Tak, to właśnie dzięki pracy każdego z was możemy celebrować dzisiaj to wspaniałe święto. Jest to sukces nie tylko naszego rodzimego przemysłu wydobywczego, ale też tysięcy ludzi, którzy przyczynili się do powstania nowych odwiertów, i każdego robotnika, który wkręcił śrubę w powstającą konstrukcję… – Ilham Alijew zrobił krótką pauzę, by nasycić się reakcją tłumu, który nagrodził go burzą oklasków. Prezydent spojrzał odruchowo w bok, gdzie stał uśmiechnięty premier Artur Rasizadə. Obaj wiedzieli, jak wielkie plany wiązano z ukończonym projektem. Odkryte przed laty złoża gazu ziemnego i ropy naftowej miały zapewnić Azerbejdżanowi tłuste dekady. – Obiecuję wam! – ciągnął dalej Alijew. – Obiecuję, że każdy mężczyzna i każda kobieta Azerbejdżanu doświadczy sukcesu tego przedsięwzięcia. Nikt i nic nie będzie stało na przeszkodzie, byśmy mogli zająć należne nam miejsce w regionie i na świecie.
Wrzawa podniosła się na nowo i nie cichła przez kolejne sekundy. Mieli swoje pięć minut.
***
Strzelec przywarł do poduszki na regulowanej kolbie karabinu i skupił wzrok na głowie azerskiego prezydenta. Widział, jak ten porusza ustami i gestykuluje w płomiennej przemowie. Jupiter Jeden zgiął kilkukrotnie palec wskazujący i oparł opuszek na spuście. Obserwator zamarł z wzrokiem przyklejonym do lunety.
– Ognia – powiedział.
Strzelec przydusił język, odrzut szarpnął ramieniem. Kolba zamortyzowała energię wystrzału, przenosząc na bark strzelca jedynie lekkie kopnięcie. Precyzyjny pocisk kalibru trzysta trzydzieści osiem wystrzelił z lufy w jasnym ogniku. Komputer balistyczny doskonale obliczył tor lotu. Głowa azerskiego prezydenta powinna eksplodować jak arbuz.
Nie wzięto jednak pod uwagę dodatkowej zmiennej. Baku leżało na dość aktywnym sejsmicznie obszarze. Płyty pod dnem Morza Kaspijskiego drgały niemal bez ustanku. Pech chciał, że silniejsze, choć i tak niewyczuwalne przez człowieka trzęsienie nastąpiło dokładnie w momencie wystrzału. Na tak dużym dystansie poskutkowało to różnicą kilkunastu centymetrów. Pocisk, zamiast trafić w czoło, wbił się w szyję Ilhama Alijewa, rozdzierając kręgi szyjne. Prezydent zmarł, zanim upadł na podest.
– Mars, tu Jupiter Jeden, cel zneutralizowany – meldunek popłynął w eter.
– Przyjąłem, Jupiter Jeden, zmykajcie stamtąd.
– Robi się.
– Brawo, właśnie pobiłeś rekord świata. Dwa tysiące pięćset sześćdziesiąt metrów. Gratuluję – powiedział obserwator, zbierając sprzęt do walizki.
– Szkoda, że strzelał za mnie komputer – burknął strzelec.
***
Krew chlusnęła na stojących za prezydentem oficjeli. Pocisk wbił się w pierś rosłego ochroniarza stojącego tuż za Alijewem. Na tym dystansie impet zwalił go z nóg, jednak nie przebił ukrytej pod koszulą kamizelki.
Rasizadə z niedowierzaniem patrzył, jak ciało prezydenta osuwa się po pulpicie, zostawiając za sobą krwawą smugę na szkle. Zanim zdążył zareagować, operatorzy instynktownie rzucili nim o podłogę i nakryli go własnymi ciałami. Tłum zafalował w panice. Białe koszule i doskonale skrojone garnitury zmieszały się z astronomicznie drogimi sukniami. Instynkt zwyciężył nad manierami. Chaos ogarnął umysły, teraz liczył się tylko jeden cel – przeżyć.
Premier z najwyższym wysiłkiem obrócił głowę w stronę prezydenta, który leżał z otwartymi ustami ledwie kilka kroków od niego. Niewidzące oczy spoglądały w twarz przyjaciela i wieloletniego kompana kuluarowych rozgrywek.
– Znajdę ich, obiecuję ci, że ich znajdę. Zapłacą za to wszyscy, co do jednego. ■
Przestronna Wielka Komnata prezydenckiego pałacu skrzyła się setkami fleszy. Zapowiadana od dawna wizyta tureckiego premiera wraz z ministerialną świtą nie została przełożona nawet po wieściach o zabójstwie przywódcy sąsiedniego kraju. Liczyło się tu i teraz, a właśnie w tej chwili ministrowie obrony Turcji i Armenii podpisywali jeden z najważniejszych kontraktów ostatnich lat.
Stopniowe ocieplanie stosunków między tymi dwoma krajami trwało całe lata. Niespokojna sytuacja w regionie i dawne zażyłości, jakie łączyły Armenię z sąsiadującym Azerbejdżanem, były solą w oku stambulskiej administracji. Ostatecznie Recep Tayyip Erdoğan postanowił, że stworzenie strefy buforowej w regionie jest jak najbardziej w interesie coraz potężniejszej Turcji. Armenia mogła spełniać tę rolę znakomicie, a druga strona nie oponowała. Tureckie propozycje przyjęto w Erywaniu z pocałowaniem ręki. Rząd w Stambule postanowił więc swój bufor uzbroić, a kontrakt na dostarczenie trzydziestu sześciu śmigłowców szturmowych T-129 ATAK zwiastował daleko idącą modernizację ormiańskiej armii.
Turecki minister obrony wziął z rąk swojego armeńskiego kolegi złote pióro i złożył na dokumencie zamaszysty podpis. Chwilę później miejsca przy lakierowanym, pamiętającym imperium osmańskie biurku zajęli ministrowie gospodarki. Teraz miała przyjść kolej na jeszcze bardziej spektakularną umowę.
Turecki gigant energetyczny BOTAŞ wynegocjował powołanie wraz z ormiańskim Armosem spółki mającej zarządzać konkurencyjnym dla Rosjan gazociągiem. Budowa rury z Turcji do Armenii miała ruszyć jeszcze przed końcem roku. Naturalnie nikt nie łudził się, że Rosjanie pozostawią to działanie bez odpowiedzi. Mimo silnego osłabienia po wojnie z Chinami kraj carów nadal był numerem jeden na Kaukazie. Rosjanie długo negocjowali z Ormianami warunki dalszych dostaw płynnego paliwa. Bezskutecznie, jako że ormiańska wizja przyszłości orbitowała znacznie bliżej Stambułu niż Moskwy. Rosja uderzyła, tak jak się spodziewano, i ceny gazu ziemnego poszybowały w górę, co jeszcze bardziej przyspieszyło starania Armenii o uniezależnienie się od wielkiego brata. Na Kremlu czekano dnia, kiedy Erywań postanowi się również pozbyć rosyjskiej brygady piechoty zmotoryzowanej w Giumri, tuż przy granicy z Turcją.
Uroczystość dobiegała końca. Prezydent Armenii Serż Sarkisjan uścisnął dłoń tureckiego premiera, podobne gesty uczynili oblegający ich ze wszystkich stron ministrowie i przedstawiciele zbrojeniówki oraz przemysłu energetycznego. Oficjalna część uroczystości przeistoczyła się samoczynnie w szereg kuluarowych rozmów o różnej tematyce. Towarzystwo skierowało się prosto do Niebieskiego Pokoju, gdzie miał odbyć się uroczysty bankiet. Prezydent Sarkisjan i turecki premier weszli do sali jako pierwsi. Wnętrze zrobiło należyte wrażenie. Zabytkowe meble dopełniały majestatu urzędującego w pałacu mężczyzny. Prezydent gestem dłoni wskazał na niewielki stolik kawowy i dwa szerokie, pikowane fotele. Gorące regionalne napoje i przekąski już czekały na delegatów. Przywódcy usiedli. Przez chwilę przyglądali się sobie, jakby niepewni, w jaki sposób rozpocząć rozmowę.
– Azerowie już nas oskarżyli. Dzisiejsza uroczystość dała im kolejne argumenty do obarczenia nas winą za śmierć Alijewa – powiedział Sarkisjan, sięgając po delikatną porcelanę wypełnioną aromatyczną herbatą.
– Nie przejmowałbym się zbytnio tymi krzykaczami. – Premier Ahmet Davutoğlu machnął ręką i wydął wargi.
– Dla nas to poważna sprawa. W Baku od rana trąbią, że podpisana dzisiaj umowa na dostawy śmigłowców to cios w ich bezpieczeństwo narodowe. – Prezydent prychnął i odłożył filiżankę na spodeczek. – Nie wiemy, kto stał za zamachem. Nawet nasze służby specjalne i komandosi z Karabachu nie pozwoliliby sobie na taką samowolkę. Nie muszę chyba mówić, że tak radykalny krok ze strony jakiejkolwiek grupy znacznie destabilizuje sytuację w regionie.
– Naturalnie, panie prezydencie. Proszę się jednak nie obawiać o jakość stosunków między Turcją i Armenią. To, że nie zaniechaliśmy dzisiejszej uroczystości i liczymy na lata wspaniałej współpracy, powinno przekonać pana, że Armenia idzie w dobrym kierunku.
– Azerowie będą robić wszystko, żeby wmieszać się w sprawy rurociągu. Ta budowa nie będzie bezproblemowa. – Serż Sarkisjan pokręcił głową. Spojrzał na ministrów i generałów, którzy w swoim gronie debatowali na sobie tylko znane tematy. Część z nich nie widziała świata poza czubkiem własnego nosa i drzwiami resortu. Po usłyszeniu wieści o zamachu na Alijewa generalicja od razu narzuciła wojenną retorykę i starała się przekonać rząd do powtórki z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Na szczęście co inteligentniejsi członkowie sztabu zdusili plany w zarodku. Ostatnie, czego potrzebowała Armenia, to konfliktu tuż przed spodziewanymi dekadami nadchodzącej prosperity.
– Sprawy ochrony rurociągu i całej infrastruktury zostały już ustalone. Podobnie jak plany szkolenia ormiańskiej armii i jej stopniowej modernizacji. Azerbejdżan nie ma obecnie takich możliwości. Skąd u pana ten fatalizm, panie prezydencie? Dokładnie to samo dzieje się teraz w Gruzji. Po wydarzeniach w Osetii i Abchazji Gruzini marzą o wyrwaniu się spod jarzma Rosjan. – Davutoğlu uśmiechnął się serdecznie i wskazał na siedzące przy stołach towarzystwo. – Czy oni wyglądają na zmartwionych? To specjaliści w swojej klasie. Każdy z nich pracował miesiącami, jeśli nie latami, nad dokumentami, które dzisiaj podpisaliśmy.
– Wyglądają na zwycięzców i właśnie to mnie martwi. Widziałem w życiu niejedno i może mi pan wierzyć, że na Kaukazie nigdy nic nie idzie zgodnie z planem. Gruzini również to wiedzą, rosyjskie lobby jest tam znacznie silniejsze niż u nas. – Prezydent ponownie sięgnął po filiżankę. Napar zdążył nieco wystygnąć, aromat rozszedł się już po pokoju.
– Owszem, znam historię tego regionu równie dobrze jak pan. – Ahmet Davutoğlu spojrzał na ormiańskiego prezydenta. – Właśnie z tego powodu jestem pewien, że dzisiejsze decyzje to krok naprzód. Armenia się zmieni i proszę mi wierzyć, że nie będzie to zmiana na gorsze. Gruzja pójdzie w wasze ślady, jak tylko zobaczy pierwsze korzyści dla Erywania. Radzieckiego imperium już nie ma i nie zanosi się na jego szybki powrót. Nawet teraz.
Serż Sarkisjan uśmiechnął się krzywo. Znał raporty wywiadu i doniesienia medialne. Już kilka godzin po tym, jak trup Alijewa ostygł, na granicy azersko-ormiańskiej zapanował chaos. Patrole na rubieżach Górskiego Karabachu ledwie utrzymywały palec na spuście. Prezydent był pewien, że komuś w końcu puszczą nerwy. Wtedy piekło rozpęta się na nowo. Dobrze pamiętał, co działo się kilkanaście lat wcześniej w mieście Chodżały. Na samą myśl o powtórce po karku spłynęła mu strużka zimnego jak lód potu.
– Domyślają się – powiedział Ryan Sinclair i wychylił drinka jednym haustem. Amerykanin wykrzywił pokrytą lekkim zarostem twarz i zerknął na rozmówców. Jego czujne, wyćwiczone latami oczy badały dwóch Turków w jasnych garniturach.
– Co, jeśli będą chcieli załatwić to pokojowo? – zapytał jeden z nich, barczysty i niski. Mógłby z powodzeniem zrobić karierę w lidze NFL.
– Tej sprawy nie da się załatwić pokojowo. Poza tym mamy możliwość stałego podsycania napięcia. Nie martwcie się. Możecie przekazać swoim dobre nowiny. – Amerykanin uśmiechnął się w oczekiwaniu na reakcję. Nie ufali mu. Dobrze to o nich świadczyło.
Ryan Sinclair otrzymał polecenie skontaktowania się z tureckim wywiadem wojskowym ledwie kilka miesięcy wcześniej. Do tej pory czekał w uśpieniu jak dziesiątki jemu podobnych. Przebudzenie nastąpiło krótko po zakończeniu wojny amerykańsko-irańskiej. Uznano, że dłużej nie można czekać. Ponad piętnaście tysięcy trupów i straty sięgające dziesiątek miliardów dolarów sprawiły, że Ameryka straciła twarz i dobre imię. Teraz w Teheranie pierwsze skrzypce grali Chińczycy ze swoim marionetkowym rządem i postępowym komunizmem. Co prawda podnosili kraj z ruin i skutki były o niebo lepsze niż demokracja w Iraku, ale nie o to chodziło. Zatoka Perska weszła w bezpośrednią strefę wpływów Pekinu. Teraz Ormuzu strzegły nie rozklekotane łajby irańskiej marynarki, a fregaty Typ 054A zakupione od chińskiego armatora. Na domiar złego lotniska wymiecione ze sprzętu przez Amerykanów zapełniały się tanimi, choć solidnymi JF-17. Ryan Sinclair i jemu podobni nie mogli dłużej patrzeć na tę potwarz. Należało zacząć działać.
– Ormianie niczego nie podejrzewają. Jednak nie możemy długo wodzić ich za nos. Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw – powiedział drugi z Turków, znacznie wyższy i szczuplejszy niż jego towarzysz.
– Wtedy nie będzie to już miało znaczenia. Postępujemy zgodnie z planem. Azerowie prowadzą śledztwo. Kwestią czasu jest poskładanie wszystkich elementów w całość. Wtedy moje działania staną się zbędne. Wszystko potoczy się dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. Poruszyliśmy jeden kamyczek, który wywoła lawinę. – Ryan Sinclair ułożył dłoń na blacie i strzelił palcami w wyimaginowany kamyk. Turcy uśmiechnęli się kwaśno.
– Przekażemy naszym ludziom nowe instrukcje.
– Nie martwcie się. Nie gramy w tę grę od wczoraj. Wszystko jest pod kontrolą. Pozostaje tylko siedzieć i patrzeć. – Sinclair rozłożył ramiona i odchylił się na wysokim stołku barowym. Za każdym razem musiał tak samo spuszczać ciśnienie ze swoich tureckich kolegów. Podczas pierwszego spotkania trwało to długie godziny. Przez kolejny tydzień miał za sobą ogon, jakby przekazane na jego temat informacje w ogóle nie miały znaczenia. Owszem, działał w zastępstwie, ale nie dlatego, że ktoś inny sobie nie radził. Poprzednik Sinclaira wpadł w Arabii Saudyjskiej i o nim zapomniano. Teraz pałeczkę przejął on.
– Kolejny krok zgodnie z planem?
– Tak – odpowiedział Sinclair.
– Musimy być pewni, nasz rząd potrzebuje gwarancji.
– Włączycie jutro telewizor i gwarancji stanie się zadość. My nie partaczymy roboty. – Sinclair zmienił ton głosu. Jego włosy, jak zawsze w nieładzie, opadły na oczy. Wyglądał teraz jak gepard gotowy do skoku na niczego niespodziewającą się ofiarę.
– Dziękujemy za spotkanie, panie Sinclair. Do zobaczenia.
Obaj Turcy wstali ze swoich miejsc i opuścili lokal różnymi wyjściami. Sinclair westchnął ciężko i umoczył kawałek marchewki w humusie. Malutką pitę zjadł, zanim jeszcze zjawiły się niedorajdy z MIT-u. Turecki wywiad wojskowy, mimo że rozwijał się równie prężnie co pozostałe gałęzie machiny wojennej, wciąż odczuwał braki – jego ludzie nie mieli potrzebnego doświadczenia. Sinclair nie raz zachodził w głowę, jaki może być powód takiego stanu rzeczy. Mieli co robić i Amerykanin szczerze wątpił, żeby agenci nie byli obyci w terenie. Na zachodzie czaiła się w cieniu Grecja. Na Morzu Egejskim i otwartych wodach Morza Śródziemnego znajdowało się mnóstwo spornych wysp, które Ateny z chęcią ponownie przygarnęłyby pod swoje skrzydła. Pozostawała również kwestia Cypru – podział wyspy pół na pół nie pasował żadnej ze stron. Do tego dochodziła nieszczęsna Syria i ostatnie drgawki reżimu Asada, który już chyba sam nie wiedział, gdzie przebiegają granice państwa. Słowem, chłopaki z MIT-u powinni jeść drut kolczasty na śniadanie i popijać napalmem. Tymczasem szpiega wypatrzyłby w nich byle krawężnik regulujący ruch na skrzyżowaniu.
Sinclair wstał ze swojego miejsca i podszedł do barmana. Odliczył odpowiednią kwotę w euro i rzucił na szynkwas. Barman, na oko pięćdziesięcioletni Turek z głową wygoloną na łyso i białymi jak śnieg wąsami, skinął głową i zsunął pieniądze do szuflady. Sinclair odwrócił się i ruszył między stolikami. Na zewnątrz przywitał go przyjemny powiew ciepłego październikowego wiatru.
Do umówionego miejsca dotarł po mniej więcej czterdziestu minutach marszu. Wąskie uliczki Wielkiego Bazaru fascynowały kalejdoskopem barw i zapachów. Stanowiły serce Stambułu i choć więcej tu widział turystów niż Turków, to wciąż było typowo osmańskie miejsce.
Sinclair kupił tani telefon na kartę we wcześniej namierzonym i sprawdzonym kiosku. Wszedł w mniej zatłoczoną uliczkę i oparł się plecami o chropowatą ścianę. Spojrzał w górę. Na niebie pojawiały się kolejne gwiazdy. W Stambule mimo latarni i lampionów wciąż można było podziwiać nocny nieboskłon. Amerykanin wygrzebał papierosa z paczki i strzelił zapalniczką. Wystukał na klawiaturze telefonu numer i wybrał połączenie. Po drugiej stronie odezwał się znajomy głos:
– Identyfikacja.
– USS „Baltimore” – odpowiedział Sinclair.
– Identyfikacja potwierdzona. Łączyć?
– Tak.
Na chwilę zapadła głucha cisza przetykana krótkimi sygnałami. Zaraz potem Sinclair usłyszał zasapany głos starszego mężczyzny:
– Wciąż są z nami? – Rozmówca odetchnął przeciągle.
– Tak, ale chyba nie do końca zdają sobie sprawę, że to wszystko wydarzy się naprawdę – odpowiedział Sinclair.
– Co masz na myśli?
– Nie wierzą, że plan się powiedzie. Wydarzenia ostatnich dni chyba jeszcze do nich nie dotarły.
– Przekażą raport górze? To powinno nas teraz najbardziej interesować. Wiara płotek jest gówno warta. Góra musi zrozumieć, co się dzieje i co się jeszcze wydarzy.
– Tak jest. Raport zostanie przekazany dzisiaj. Osobiście dostarczyłem go naszym kontaktom. – Sinclair wyraźnie się spiął. Niedopałek wylądował pod podeszwą ręcznie szytych włoskich butów.
– No i bardzo dobrze. Jutro kontynuujemy. Czy nasi ludzie są w gotowości?
– Oczywiście. Czekają na mój rozkaz. Mam ich poinformować? – zapytał Sinclair.
– Jutro, każda rzecz ma swój czas. Nie spiesz się. Jutro rano, tak jak uzgodniliśmy.
– Tak jest.
– To wszystko, jesteś wolny.
– Dziękuję…
Połączenie przerwało charakterystyczne buczenie. Sinclair zdjął klapkę telefonu i wyjął kartę SIM. Najpierw porysował chip o ścianę bazaru, a potem złamał plastik i wrzucił do studzienki obok. Telefon podzielił jego los chwilę później. Amerykanin poprawił lnianą marynarkę i przeczesał włosy. Poczuł na dłoni wilgoć swojego potu. Zawsze się denerwował podczas tych rozmów. Wyjął z paczki kolejnego papierosa i wyszedł na szerszy trakt. Do hotelu Double Tree miał może pół kilometra piechotą. Opuścił bazar i ruszył na zachód aleją Ordu. Przymknął oczy i przypomniał sobie instrukcje na jutrzejszy dzień. Na myśl o tym, że zna w najdrobniejszych szczegółach nadchodzące wydarzenia, poczuł przyjemne pulsowanie w kroku. Nigdy nikomu nie mówił o reakcjach swojego ciała na adrenalinę i wolał zostawić tę wstydliwą tajemnicę dla siebie. Wyciągnął z paczki kolejnego chesterfielda. Nad Stambułem przeleciała właśnie spadająca gwiazda.
Zakończyło się właśnie zaprzysiężenie premiera Artura Rasizadə na stanowisko pełniącego obowiązki prezydenta Azerbejdżanu. Od zamachu, w którym zginął prezydent Ilham Alijew, minęło już pięć dni. Część parlamentarzystów uważa, że za zamachem stoją ormiańskie służby specjalne, które działały z polecenia rządu w Erywaniu. Nacjonalistyczne ugrupowania argumentują ten osąd zacieśnianiem współpracy między Armenią i Turcją, między innymi podpisaniem już dwa dni po tragedii umowy na zakup nowoczesnego uzbrojenia i szkolenia ormiańskich wojsk przez tureckich instruktorów. Erywań stanowczo zaprzecza tym doniesieniom, nazywając je absurdalnymi i niedorzecznymi. Prezydent Serż Sarkisjan przekonywał w swoim wystąpieniu, że naród ormiański łączy się w bólu z Azerami i udzieli wszelkiego wsparcia w celu zatrzymania odpowiedzialnych za zamach. Jednocześnie zaznaczył, że działania wrogie wobec Armenii i Górskiego Karabachu zostaną odebrane jako prowokacje i niepotrzebna eskalacja napięcia w regionie. Do tej pory strona azerska nie przekazała żadnego komunikatu na temat śledztwa oraz postępów w celu pochwycenia zamachowców. Nie udało się również dotrzeć do Artura Rasizadə, który poza krótkim oświadczeniem po zaprzysiężeniu nie odpowiadał na pytania dziennikarzy. Gabinet premiera poprosił o nieutrudnianie czynności śledczych. Szef kancelarii Artura Rasizadə przekazał mediom, że wszystkie informacje o postępach dochodzenia będą publikowane na bieżąco. Dla TVN24 – Ludmiła Gajda.
***
Siedzieli w całkowitym milczeniu. Rasizadə spodziewał się takich informacji, przeczuwał je już, kiedy leżał przyciśnięty przez ochroniarzy do podestu na wyspie Gum. Prędzej czy później to musiało się pojawić. Mimo wszystko, kiedy skończył czytać raport, zdjął okulary i schował twarz w dłoniach.
– To tylko przypuszczenia… – powiedział niepewnie minister spraw wewnętrznych Ramil Usubow. – Nie możemy jednoznacznie stwierdzić, że mieli w tym swój udział.
– Jeśli to wyjdzie poza nasze grono… – Premier wstał z fotela i podszedł do okna.
– Nie wyjdzie, może pan być spokojny… – Minister starał się załagodzić sytuację. Znał premiera od lat i wiedział, że w krytycznych sytuacjach nawet najmniejsza iskra może…
– Przestańcie pieprzyć, do cholery! Słyszeliście dzisiaj parlament?! Już widzą Ormian jako głównych prowodyrów, włożyli im broń prosto w ręce, a wy mi tu mówicie o tym, że to nie wypłynie?! – eksplodował gniewem premier. Odwrócił się na pięcie i podszedł do masywnego biurka. Uderzenie zaciśniętej pięści w blat zmusiło drewno do jęku. – Ile minęło czasu? Pięć, sześć dni? Jest was kilka tysięcy i nie potraficie trzymać tropów pod kluczem?
– To była kwestia czasu, nie można było uniknąć tego typu insynuacji – odpowiedział spokojnie minister obrony Zakir Hasanow i wykrzywił usta.
– To już nie są insynuacje. Przedstawiliście mi raport, w którym za wysoce prawdopodobne uznaje się zaangażowanie ormiańskich sił specjalnych w zabójstwo naszego prezydenta. Poparliście to zeznaniami świadków, którzy widzieli sami nie wiedzą kogo, i rekonstrukcją zdarzeń. Czyli daliście mi gówno! Jedno wielkie nic… A teraz, jeśli ktoś coś szepnie o istnieniu tego raportu, zanim dokończycie śledztwo, w Erywaniu podniosą larum.
Zapadła cisza. Wiedzieli, że premier ma rację, naprędce sklecony raport nie przedstawiał ani jednego konkretnego argumentu. Śledczym nie udało się jak na razie trafić nawet na najmniejszy trop. Nagrania z kamer monitoringu portu nie uchwyciły niczego, co odbiegało od normy. Świadkowie mówili o grupce mężczyzn w furgonetce, która opuszczała teren portu boczną bramą – naturalnie nikt nie zapamiętał twarzy, akcentu ani numeru rejestracyjnego. Dziwnym trafem w momencie odjazdu samochodu kamera przy bramie przestała działać.
Usubow i Hasanow nie powiedzieli ani słowa. Podobnie jak komendant policji. Brak jakichkolwiek poszlak budził lęk. Sprawiał wrażenie walki z duchami. Nie wierzyli, że Ormianie potrafili zaplanować zamach z taką precyzją i nie zostawić po sobie śladu. To nie było do nich podobne i właśnie ten fakt przerażał obu ministrów najbardziej.
– Rozumiem, że na tym kończą panowie swoje wystąpienia? – zapytał Rasizadə. Miał nadzieję, że nie będzie to pytanie retoryczne. Ministrowie go zawiedli. – Więc jednak. Nie macie nic więcej i przychodzicie ze spreparowanym raportem, byle wykazać, że coś zrobiliście.
– Panie premierze… nie jesteśmy w stanie… – zaczął komendant policji. Nie było mu dane skończyć.
– Ciągle nie jesteście w stanie! Nie rozumiecie? Z chwilą powstania tego raportu zamach na Alijewa przestał być sprawą wewnętrzną Azerbejdżanu! Tu już nie chodzi o waszą niekompetencję, ale możecie nas ośmieszyć przed całym światem! Ilu inwestorów chcecie jeszcze odstraszyć? Odwierty rozpoczęły się sześć dni temu i co? Gaz jeszcze nie popłynął do zbiornika, a my już notujemy straty!
– Potrzebujemy czasu i właśnie z tego powodu nie możemy podać szczegółowych informacji. Jeśli źle zinterpretujemy jakiś element, możemy doprowadzić do wzrostu napięcia między nami a Armenią. Musimy mieć na uwadze, że wciąż jesteśmy w konflikcie i on może się w każdej chwili odrodzić – wyrecytował jak z kartki minister Zakir Hasanow. Jego resort miał najwięcej powodów do obaw. W przypadku zaognienia sytuacji na granicy azersko-armeńskiej to na nim spocznie największa odpowiedzialność. Dobrze wiedział, że Azerbejdżan nie jest na to gotowy.
– Pierwszy raz dzisiaj jestem skłonny się z panem zgodzić. Zdają sobie panowie sprawę, co się stanie, jeśli te wasze dyrdymały okazałyby się prawdą? – zapytał Rasizadə, obniżył nieco brodę i spojrzał na trójkę mężczyzn znad szkieł okularów.
W to nie mógł wątpić. Ostatnia wojna pochłonęła niemal dwadzieścia tysięcy istnień i przyczyniła się do katastrofy humanitarnej w regionie. Powtórka nie wróżyła bardziej cywilizowanego rozwiązania konfliktu, a obie strony nie przestały aspirować do roli tego, kto wrócił z wojny z tarczą. Wojskowi tylko rozluźnili uścisk na szyi przeciwnika. W tej wojnie nie było zwycięzców i należało to zmienić.
– Nie wydamy takiego werdyktu bez tygodni analiz całego materiału dowodowego – powiedział stanowczo komendant.
– Już teraz notujemy wzrost aktywności w strefie zdemilitaryzowanej. Ormianie starają się wybadać nasze patrole. To reakcja na nasze oskarżenia… – Minister obrony wykrzywił usta jeszcze bardziej. Niemal całkiem siwe włosy i pomarszczona bruzdami twarz sprawiały demoniczne wrażenie. Trudno jednak było mu zarzucić porywczość i brak opanowania.
– Mam nadzieję, że pan reaguje. Doszły mnie słuchy o wzmożonych patrolach. Nie możemy się dać sprowokować, nie mamy żadnego argumentu, który przemawia za winą Ormian – odparł premier, ponownie siadając w fotelu.
– Naturalnie, panie premierze, niemniej nie możemy pozostawać bierni. Wydałem polecenia, by sztab wypracował odpowiednią odpowiedź na kroki Ormian. Nie będziemy agresywni, ale jeśli zwiększają częstotliwość patroli na ziemi i w powietrzu, musimy być czujni. Nic więcej. To jasny sygnał dla Erywania i świata. – Zakir Hasanow był przygotowany do rozmowy, jeszcze zanim sam zapoznał się z treścią raportu. Wiedział, że to bezsensowny stek bzdur. Ormianie byli jednak jedynym logicznym wytłumaczeniem. Całkowita zmiana polityki w stosunku do Turcji, szkolenia w ramach wymiany doświadczeń między wojskami ormiańskimi i tureckimi, zakupy uzbrojenia i modernizacja sprzętu. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie gwałtowność zmian. Zwykle nawet największe potęgi rozpisują plany usprawnienia swoich możliwości bojowych na długie lata. Tutaj wyglądało to na chaotyczny rajd po sklepie z zabawkami.
– Dołożymy wszelkich starań, by znaleźć i pojmać sprawców zamachu. MSW i policja robią, co mogą – widząc, że premier mięknie pod naporem ministra obrony, swoje trzy grosze dorzucił Ramil Usubow. Resort spraw wewnętrznych nie miał pojęcia, jak reagować na zabójstwo prezydenta. Na hura rzucono wszystkich w teren, pozostawiając w reszcie placówek szkieletową załogę. Gdyby tylko przyszło wtedy komuś do głowy, by… Minister wolał nawet nie myśleć o tym, co mogłoby się stać. Nie znaleźli nic, ani śladu. Ten, kto zabił Ilhama Alijewa, był profesjonalistą w każdym calu.
– Nie prowokujcie i nie dajcie się Ormianom wodzić za nos. Społeczeństwo zaczyna się burzyć, ale nie możemy grać pod publikę. Wątpię, żeby było nas teraz stać na ponowne walki o Karabach. – Premier spojrzał wymownie na ministra Hasanowa. Ten tylko skinął lekko głową na potwierdzenie. Azerska armia mimo niewielkich partii nowoczesnego uzbrojenia wciąż była wyposażona głównie w poradziecki sprzęt. Modernizacja nie przebiegała tak sprawnie jak w Armenii. Premier i minister obrony wychodzili z założenia, że rozruch nowych szybów wydobywczych pobudzi armię do zwiększenia liczby jednostek na Morzu Kaspijskim i wzdłuż ormiańskich granic.
– Będziemy trzymać rękę na pulsie. Proponuję jednak wzmożone kontrole w armii. Musimy wiedzieć, na ile jesteśmy w stanie przeciwdziałać… – Minister zrobił krótką pauzę i spojrzał na zebranych. Musieli być tego świadomi. – Nie wiemy, jak to się skończy. Lepiej być przygotowanym na najgorsze.
– Nie potrzebujemy wojny, tylko morderców Alijewa na bramach miasta – odpowiedział premier. – Przeprowadźcie kontrole w armii, tylko dyskretnie. Uszkodzone samoloty, śmigłowce i pojazdy trzeba naprawić, choćby wykorzystując części ze starszych egzemplarzy.
– Tak jest, panie premierze. – Hasanow uśmiechnął się pod nosem i złożył dłonie w piramidkę.
– Będziemy kontynuować śledztwo. Wszystkie informacje otrzyma pan na bieżąco. Dołożymy wszelkich starań, by nie doszło do żadnych przecieków. – Szef MSW odetchnął z ulgą. Obawiał się konsekwencji, tym razem jednak udało się odwlec przetasowania na najwyższych szczeblach resortu.
– To wszystko, panowie. Wracajcie do obowiązków.
Chwilę później premier Rasizadə ponownie podszedł do okna. Zdziwił się, kiedy po plecach przebiegł mu dreszcz. Azerbejdżan, zamiast rosnąć w potęgę, dostał cios w potylicę. Rasizadə miał nadzieję, że zanim kraj poczuje stalowy sztych w plecach, zdąży zadać choć jeden cios.
Świt był ciemny. Ledwie migoczące nad szczytami słońce utrudniało orientację bardziej niż absolutny mrok ustępującej nocy. Doszli do grani po kilkunastu godzinach forsownego marszu. Niewielki, sześcioosobowy oddział zainstalował się wśród niskich drzew i krzewów, jakie porastały zbocze. Byli doskonale zamaskowani, patrol mógłby przejść obok nich bez najmniejszych podejrzeń.
Słońce wznosiło się coraz wyżej. Szeroka dolina przecięta meandrującą rzeką tonęła w gęstej mgle. Oddział rozsypał się wzdłuż ostrej grani. Mieli jedną szansę, pomyłka nie wchodziła w grę. Dwójka operatorów odeszła kilka kroków w głąb zagajnika. Znaleźli dogodną pozycję. Jeden z ludzi zdjął z pleców zakamuflowany tubus. Nowiutka ormiańska Igła spoczęła między dwoma karłowatymi świerkami. Osłonięci z jednej strony zagajnikiem, a z drugiej potężnym głazem nie mogli trafić w lepsze miejsce. Pozostawało czekać. Pozostała czwórka zabezpieczała drogi ewakuacji i potencjalne trasy pieszych patroli. Na dawno nieuczęszczanych szlakach zaczęli się pojawiać pogranicznicy obu stron. Sytuacja stawała się napięta.
Dowódca wydał przez interkom kilka komend. Cienie wtopiły się w otoczenie jak duchy. Jeden z operatorów wdrapał się na wysuniętą nieco poza obrys grani półkę skalną i rozłożył niewielką antenę satelitarną. Zwykle zawodny w górskich ostępach sprzęt tym razem działał bez zarzutu. Już kilka sekund po pierwszym wywołaniu bazy w słuchawkach radiooperatora rozbrzmiał głos oficera:
– Słyszymy was, Tango Dwa Jeden. Podajcie swój status.
– Jesteśmy w punkcie Marlboro. Planowany czas do spotkania: T minus osiem.
– Przyjąłem, Tango Dwa Jeden. Meldujcie po nawiązaniu kontaktu. Macie zielone światło. Powtarzam, macie zielone światło, Tango Dwa Jeden.
– Przyjąłem, Avalon. Tango Dwa Jeden bez odbioru – odpowiedział operator i zakończył połączenie. Szybko zwinął przenośną antenę i wsunął ją do plecaka.
Przełączył interkom na wewnętrzną sieć oddziału.
– Avalon dał nam zielone światło. Możemy zaczynać – powiedział.
– Przyjąłem, czekamy na ptaszka. Uruchomcie zabawkę. – Dowódca ukryty między świerkami spojrzał zza szkieł okularów w kierunku oddalonych o kilka kilometrów szczytów. Nagie skały były już całkowicie skąpane w promieniach wschodzącego słońca.
***
Lecieli nisko. Maszyna niemal dotykała brzuchem koron drzew. Pilot, który ją prowadził, wśród ormiańskich kolegów nie miał sobie równych. Loty patrolowe stały się dla niego nużącą rutyną na długo przed dzisiejszym dniem. Właśnie dlatego każda kolejna wycieczka nad granicę była szansą, by sprawdzić swoje możliwości i wycisnąć z wiekowego Mi-24 wszystko, co się da.
Minęli rezerwat Jermuk i skręcili ostro na wschód. Granica wrogiego Azerbejdżanu była na wyciągnięcie ręki. Kapitan Howik Surnyjan spojrzał przez pleksę w stronę zalesionych szczytów. Przyjazne tereny Górskiego Karabachu zostawili za sobą kilka minut temu. Przed nimi była najgroźniejsza i najbardziej fascynująca część podróży. Ponad sto kilometrów nad pięciokilometrowej szerokości pasem ziemi niczyjej, krainą spalonych wiosek i permanentnie odbezpieczonej broni.
– Za pół godziny będziemy w domu – powiedział kapitan do siedzącego za nim porucznika.
– Jak nas nie zabijesz – mruknął oficer i sprawdził przyrządy. Systemy były całkowicie sprawne. Technik, który teraz siedział w trzewiach maszyny, przeprowadził inspekcję tuż przed odlotem.
– Spokojna głowa. Ze mną nie ma strachu. – Surnyjan pchnął drążek w prawo i położył śmigłowiec na burtę. Porucznik mimowolnie przełknął ślinę.
Niespełna piętnaście kilometrów przed nimi majaczyła w słońcu tafla jeziora Sewan. Przy prędkości dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę spokojne wody zbiornika zbliżały się w zawrotnym tempie. Mijali Sewan wzdłuż wschodniego wybrzeża, w wąskim gardle między plażą i oddaloną o niespełna pięć kilometrów granicą Azerbejdżanu. Wiedzieli, że nie należy igrać z losem. Kapitan Surnyjan postanowił jednak zaryzykować. Nie zmieniając pułapu ani prędkości, niebezpiecznie zbliżał się do krańca w miarę bezpiecznego terytorium.
– Zobaczymy, co kombinują po drugiej stronie.
– Pilnuj przyrządów, Howik. Myślą, że odstrzeliliśmy im prezydenta, więc nie będą się wahać z naciśnięciem spustu… – Porucznik nie podzielał optymizmu pilota. Nie chciał przeżywać szaleńczej gonitwy z azerskimi pociskami ziemia–powietrze. Tym bardziej że latający czołg, w którym właśnie siedzieli, nie należał do najbardziej zwrotnych maszyn w swojej klasie.
– Spokojnie. Też mam do kogo wracać. Napędzimy im tylko trochę stracha.
– Szkoda, że to zawsze działa w dwie strony.
***
Usłyszeli go kilka chwil po komunikacie obserwatora. Zbliżał się od południa, tuż nad czubkami drzew. Jeśli będą mieć szczęście, przeleci tuż nad nimi. Dowódca przełączył się na wspólny kanał i wydał ostatnie polecenia. Byli gotowi już kilkanaście minut wcześniej. Od chwili wdrapania się na grań czuwali, nasłuchując dźwięku wirnika.
Pojawił się nagle, tuż nad oddalonym o kilkaset metrów stromym szczytem. Charakterystycznej sylwetki radzieckiego śmigłowca nie można było pomylić z żadną inną maszyną na świecie. Znali ją Europejczycy pamiętający zimną wojnę, pamiętali o niej Afgańczycy – wróciła do nich razem z międzynarodowym kontyngentem na przełomie tysiącleci. Teraz oni mieli ją tuż przed sobą. Hind przefrunął kilkanaście metrów nad nimi i lekko położył się przez lewą burtę. Szedł wzdłuż granicy jak po sznurku. Dowódca miał nawet wrażenie, że pilot specjalnie ryzykuje, naruszając niebezpieczny pas ziemi niczyjej. Ostrzały artyleryjskie i ostra wymiana ognia były tu na porządku dziennym. Po co więc się narażać?
– Zielone światło, jak tylko zacznie schodzić w dolinę – szepnął dowódca do interkomu.
– Przyjąłem – odpowiedzieli równocześnie dwaj operatorzy.
Dwadzieścia uderzeń serca później grań przeciął donośny wizg odpalanych rakiet. Szare warkocze dymu znaczył szlak naddźwiękowych pocisków. Dla oddalonego o niespełna kilometr śmigłowca nie było ratunku. Maszyna szła nisko, wtapiała się w dolinę z każdą sekundą, chcąc zgubić zbliżające się rakiety. Pilot robił co mógł, by odwlec nieuniknione. Odpalone ułamek sekundy przed detonacją głowic flary uformowały nad drzewami kaskady opadających ku nurtowi rzeki świetlistych punktów. Obie rakiety eksplodowały niemal w tym samym momencie. Siła wybuchu dosłownie wyrwała drzwi prawej burty i tylny wirnik śmigłowca. Maszyna momentalnie straciła sterowność i wbiła się nosem w płytki nurt rzeki. Nikt z załogi nie miał prawa przeżyć upadku. Nawet gdyby jakimś cudem pilot lub operator systemów uzbrojenia ocaleli, pomoc była w stanie nadejść najwcześniej za kilka godzin. Ofiara wykrwawiłaby się, zanim dotarłaby do najbliższej wioski. Dowódca mógł być pewny wykonania zadania, spisali się na medal.
Kolumna ruszyła spod Galerii Tretiakowskiej niemal z piskiem opon. Uroczysta gala z okazji kolejnej rocznicy operacji szackiej była doskonałą wymówką dla ciemnych interesów i kuluarowych zagrywek na szczytach moskiewskiej wierchuszki. Władimira Putina mierziły te nerwowe podrygi. Łapówki, transakcje szarej strefy, sprzedaż poparcia i zdrady były na porządku dziennym. Nie rozumiał, po co. Tak czy inaczej wszystkie decyzje, nagrody i kary rodziły się w jego kremlowskim gabinecie. Reszta przypominała co najwyżej walki kogutów.
Kawalkada przecięła rzekę Moskwę i wjechała z impetem na plac Czerwony. Kordon kilku Mercedesów klasy S i pojazdów ochrony zrobił szeroki łuk i skierował się prosto na strzeżoną bramę Spasskiej Baszni. Plac Czerwony skrzył się setkami świateł i reflektorów. GUM, mimo że już zamknięty, przypominał bożonarodzeniową choinkę. Nim kolumna zniknęła za pancerną bramą, w pancernej kapsule prezydenckiej limuzyny włączył się głośnik.
– Panie prezydencie, minister Ławrow na linii – służbiście zaraportował kierowca.
– Łączcie.
Władimir Putin odczekał, aż kierowca przełączy ministra na wewnętrzną, wielokrotnie szyfrowaną linię. Miał nadzieję, że zlecone tego samego dnia zadanie zostało wypełnione choć w połowie. Informacje, o które prosił, mogły zmienić układ sił nie tylko na Kaukazie.
– Tak jak podejrzewaliśmy, panie prezydencie. Generał Igor Siergun przekazał mi wstępny raport. Cały Kaukaz to teraz jedno wielkie zbiorowisko szpiegów. Uaktywnili się tam Amerykanie, Turcy, Pakistańczycy, Gruzini i Chińczycy. Nawet Irańczycy i Egipcjanie. Mamy tam wszystkich – zreferował Ławrow.
– Co z naszą agenturą? – zapytał Putin, spoglądając na oświetlone jasno kopuły soboru Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny.
– GRU rozpoczęło wstępne działania. Musimy rozeznać się w sytuacji, wiedzieć, gdzie nacisnąć – kontynuował Ławrow.
– A nasza baza w Giumri?
– Nastroje w Armenii są znacznie gorsze niż w Azerbejdżanie. Niestety, jest to wynik zbliżenia Erywania ze Stambułem. Na szczęście z naszych informacji wynika, że nie istnieje ryzyko zagrożenia bezpieczeństwa naszych ludzi.
Putin potoczył spojrzeniem po oknach pałacu kremlowskiego. Na zewnątrz dął zimny wicher, widział to po drzewach, jeszcze jak jechali wzdłuż murów Kremla. Wolał dokończyć rozmowę w ciepłym wnętrzu Mercedesa.
– Naturalnie, ale musimy się liczyć z tym, że prędzej czy później będą chcieli się wycofać. Powinniśmy się zabezpieczyć. Jak wygląda sprawa w Azerbejdżanie? Przed śmiercią Alijew zaczął coraz śmielej zabiegać o naszą atencję – parsknął Putin. Pamiętał pierwsze nerwowe ruchy azerskiej dyplomacji po ogłoszeniu zmiany kierunku przez Armenię. Azerowie poczuli się zagrożeni, a jedyną siłą zdolną przeciwstawić się Turcji na Zakaukaziu była Rosja. Wiedziały to obie strony i obie miały zamiar ugrać coś poza stołem rokowań.
– Nasza siatka ma w kieszeni kilku polityków wyższego szczebla i oficerów armii oraz policji. Możemy ciągnąć za odpowiednie sznurki. Generał Siergun zaznaczył jednak, że nie powinniśmy zwlekać z ruchami. Obce agentury znacznie wzmogły swoje działania i wkrótce nasza strefa wpływów może się zmniejszyć – odpowiedział zdecydowanie Ławrow. Wiedział, że nie musi zachęcać prezydenta do działania, niemniej czuł się bardziej pewny, jeśli potrafił przekonać samego siebie.
– Wciąż nie wiedzą, kto to zrobił?
– Kto zabił Alijewa? – upewnił się Ławrow.
– Zgadza się… – odpowiedział nieco zniecierpliwiony Putin.
– Nadal analizują zebrane materiały. To była profesjonalna robota, a nieoficjalnie udało się ustalić miejsce oddania strzału. Snajper pobił rekord świata, musieli użyć sprzętu najwyższej klasy. Takimi zabawkami dysponujemy my sami, Amerykanie, Chińczycy, kilka krajów w Europie i nieliczne prywatne korporacje wojskowe. Póki co nie możemy jednoznacznie stwierdzić, kto stał za zamachem.
– Co możemy na tym zyskać? Złoża na Morzu Kaspijskim mogłyby stać się naszym kolejnym rezerwuarem.
– Poczyniliśmy już pierwsze kroki w analizie potencjalnych scenariuszy sytuacyjnych. Nasi ludzie na Kaukazie trzymają rękę na pulsie. Obserwujemy też granicę azersko-ormiańską i staramy się monitorować działania obcych służb.
– Doskonale, panie ministrze. Proszę informować mnie na bieżąco. Sprawdźcie też, na ile Rasizadə jest skłonny dogadać się z nami w kwestii protekcji. Jeśli Armenia nic nie zrobi, nasza brygada musi zostać przeniesiona do Azerbejdżanu. Nie możemy sobie pozwolić na utratę wpływów.
– Tak jest, panie prezydencie. Pamiętam, że jakiś czas temu poruszaliśmy temat współpracy na polu militarnym z prezydentem Ali…
– Nie. Dopóki nie zgodzą się na stacjonowanie naszych wojsk, nie będziemy rozmawiać o współpracy. Ktoś gra im na nosie i najpierw chcę się dowiedzieć, kto to jest. Po drugie, nie zatrzymamy go. Na razie.
Władimir Putin poczuł dreszcz. Nie był to strach czy niepokój, o nie. Rosyjski prezydent pierwszy raz od dłuższego czasu odetchnął z ulgą i przyjął skok adrenaliny z uśmiechem. Wiedział, czego chce, i właśnie obmyślał drogę do osiągnięcia celu. Beczka prochu, którą było Zakaukazie, zaczęła turlać się w kierunku pochodni. Jeśli mieli na tym zyskać, należało dowiedzieć się, jak blisko ognia ją zatrzymać.
– Omówimy to z resztą podczas najbliższego posiedzenia Rady Przymierza? Kontrola nad surowcami jest jednym z kluczowych punktów strategii partne… – Siergiej Ławrow nie dokończył. Zdecydowany głos Władimira Putina skutecznie zamknął mu usta:
– Nie, nie muszą wiedzieć wszystkiego od razu. Najpierw zdobądźmy dane, miejmy argumenty, które przekonają niedowiarków i sceptyków. Mimo celu, który nas jednoczy, tacy zawsze się znajdą. Poza tym… – Rosyjski prezydent uśmiechnął się serdecznie. – Polacy dalej myślą, że my nic nie wiemy o próbie przechwycenia irańskiej bomby atomowej i przewiezienia jej z Paryża do Warszawy. Niech wciąż im się wydaje, że w naszych oczach są nieskazitelni.
Ryan Sinclair wszedł do mieszczącej się na szerokim placu kawiarni Hamdi. Oddalone o niespełna sto metrów wody morza Marmara przecinały jachty i większe, komercyjne jednostki. Poranek był ciepły, a Sinclair uwielbiał ruch. Młodość miał już za sobą i wiedział, że wysiłek fizyczny jest błogosławieństwem.
Spacer z hotelu do kawiarni zajął mu niespełna pół godziny. Po drodze zahaczył jeszcze o Wielki Bazar i kupił paczkę swoich ulubionych papierosów. Nim przekroczył próg lokalu, słońce wznosiło się już wysoko ponad dachami Stambułu. Sinclair zajął wolny stolik pod ceglanym łukiem, ale napierw rozejrzał się w poszukiwaniu potencjalnych dróg ucieczki i osób, które mogły stanowić zagrożenie. Dopiero kiedy był absolutnie pewien możliwych scenariuszy, spoczął na miękkim krześle i przejechał dłonią po nienagannie białym obrusie. Kelner zjawił się niespełna minutę później.
Herbata była doskonała. Mocna, aromatyczna, Amerykanin z każdym łykiem czuł rozlewające się po wnętrznościach ciepło. Zobaczył ich już w progu. Dwójka ubranych w jasne marynarki mężczyzn minęła kontuar i skinęła barmanowi na powitanie. Z pewnością widzieli się nie po raz pierwszy. Sinclair zganił się w myślach. Sprawdzony lokal, widać Turcy zaczęli się obawiać. Jednak dla niego był to dobry znak. Zależało im.
– No, witam panów – zaczął Amerykanin i pociągnął kolejny łyk herbaty.
– Robi się coraz goręcej. Azerowie wydali rozkaz do rozpoczęcia ćwiczeń w kilku jednostkach. Wzmocnili patrole na granicy. Zestrzelenie śmigłowca tylko zaogniło sytuację. Spieszą się – powiedział wyższy Turek i usiadł naprzeciwko. Drugi, niższy i bardziej tęgi, poszedł w jego ślady.
– Nie spieszą się, tylko reagują. Tego oczekiwaliśmy – odpowiedział Sinclair.
– Nie tak szybko – skwitował turecki agent.
– O co wam chodzi? Zakładaliśmy taki rozwój wydarzeń. Idą po ścieżce, którą sami wytyczyliśmy.
– Rosjanie zaczęli węszyć. Musimy ujawnić część dokumentów i przejść do kolejnej fazy. Azerowie nie mogą nas wyprzedzić – powiedział niższy z mężczyzn. Rozmowę na chwilę przerwał im kelner. Przed Turkami pojawiły się filiżanki czarnego jak smoła, aromatycznego naparu.
– Wszyscy tam węszą. Dokumenty ujawnimy w swoim czasie. Co do kolejnej fazy, działamy według planu.
Obaj Turcy popatrzyli po sobie niepewnie. Sinclair westchnął. Góra zaczęła się niepokoić. Azerowie tańczyli tak, jak im zagrano, szli jak po sznurku. Amerykanin uśmiechnął się nieznacznie. Ankara zaczynała się bać.
– Zaczęło być poważnie, co? – zapytał z niekłamaną satysfakcją.
– Musimy wiedzieć, kiedy to się zacznie. Powinniśmy wypuścić przeciek.
– Najpierw zakończymy pierwszą fazę. Nie macie się czego obawiać, nasze komórki są w ciągłym kontakcie. Zestrzelenie śmigłowca jest po naszej myśli. Obie strony mobilizują siły i zaczynają prężyć muskuły. Jeśli mamy coś na tym ugrać, musimy być pewni, że nie będziecie się wahać. To jest poważna sprawa, nie byle rebelia Kurdów. Przyspieszanie operacji nie pomoże, a tylko nam zaszkodzi.
Ryan Sinclair nie mógł podzielić się pełną wiedzą na temat incydentu granicznego. Turcja wypełniła swoją część umowy, podpisując z Armenią serię lukratywnych kontraktów. Teraz oczekiwali działania ze strony Sinclaira. Amerykanin nie mógł im się dziwić. Samo wystąpienie Clinton i potępienie eskalacji zagrożenia to za mało. Stambuł liczył na konkrety, potwierdzenie, że nie zostanie na ringu sam.
– Kiedy? – zapytał Turek.
– Jutro – odpowiedział Sinclair. – Wy tylko obserwujecie, teraz wykonujemy swój ruch. Pilnujcie azerskiego i rosyjskiego wywiadu. Macie pełne poparcie, ale nie muszę chyba tłumaczyć, że nie możemy ogłosić tego publicznie. To tajna operacja, której szczegóły nie mogą ujrzeć światła dziennego.
Obaj agenci ożywili się wyraźnie.
– Wasz rząd ma potępić jutrzejsze wydarzenia – kontynuował Sinclair. – Zgodnie z planem uruchomicie procedury z traktatu o ochronie przestworzy. Przez łącznika podamy wam datę publikacji materiałów.
Obaj skinęli głowami, potwierdzając przyjęcie informacji. Amerykanina ucieszył brak pytań o „jutrzejsze wydarzenia”. Jednak był w nich profesjonalizm, choć zakamuflowany. Sinclair dopił swoją herbatę i odchylił się na krześle.
– Nasze siły powietrzne są gotowe do wypełnienia zobowiązań zgodnie z traktatem. Jednak wciąż niepokoją nas Rosjanie. Mówiąc szczerze, nasz rząd obawia się scenariusza chińskiego – powiedział wyższy z agentów i pochylił się nad blatem ze złączonymi rękoma.
– Przepraszam, co? – zapytał Sinclair.
– Przymierze to realna siła, nawet w tej części świata. Obawiamy się, że działania Azerbejdżanu mogą doprowadzić do tego scenariusza.
– Nonsens… – powiedział Sinclair i spojrzał przez okno na przesuwający się kanałem potężnych rozmiarów jacht.
Oni też o tym myśleli. Spodziewali się, że Azerbejdżan będzie szukał pomocy w przypadku sytuacji zagrożenia. Rosja, a z nią Przymierze, była jedynym potencjalnym sojusznikiem, który mógł stanowić przeciwwagę dla Turcji. Sinclair o tym wiedział, przeprowadzone przez niego analizy zaprzeczały jednak scenariuszowi chińskiemu. Prawdopodobieństwo, że Przymierze zdecyduje się pomóc Azerbejdżanowi, było bliskie zera. Basen Morza Kaspijskiego stał się beczką prochu, w którą niemal nikt nie chciał inwestować. Poza Turcją. Rosjanie i Chińczycy zajęli się Afryką oraz Arktyką, gdzie do gry włączyła się koalicja amerykańsko-kanadyjska. Morze Kaspijskie zostało niemal zapomniane.
– Nasi analitycy uważają inaczej…
– Więc się mylą – powiedział głośniej, niż powinien. Spojrzał na Turków i oblizał wargi. – Działajmy według ustaleń. Jesteśmy najmocniejsi w regionie. Przymierze ma teraz na głowie inne problemy. Ustabilizowali Kaukaz po powstaniu Umarowa i robią wszystko, by zachować status quo. Czy to wszystko?
– Tak…
– Przekażcie swoim, żeby oglądali jutro wiadomości.
Czterowirnikowy dron, niewiele mniejszy od płyty chodnikowej, unosił się trzysta metrów nad wijącą się w dolinie drogą. Nawierzchnia była ziemista, w tej części regionu trudno było o asfalt. Większość utwardzonych arterii albo popadła w ruinę, albo nosiła znamiona dawnego konfliktu.
Słońce zaczynało zniżać się ku horyzontowi, drzewa rzucały coraz dłuższe cienie, a obserwacja za pomocą dziennych przyrządów stawała się coraz trudniejsza. Dla dryfującej w powietrzu kamery nie stanowiło to żadnego problemu. Operator mógł w każdej chwili przełączyć obiektyw na podczerwień. Tutaj nie było mowy o pomyłce. Pięcioosobowa sekcja zajmująca niewielką ruinę domu jednorodzinnego wiedziała, czego się spodziewać.
– Patrol wyruszył z Almalik. Przy obecnej prędkości dotrą do celu za… – Operator konsoli sterowania spojrzał na zegarek. – Dokładnie siedem minut. Mają do pokonania trzy i pół kilometra. Skład patrolu bez zmian. Pierwszy jedzie BTR-152, w środku BTR-70, patrol zamyka znowu stopięćdziesiątkadwójka. Odległości między pojazdami od dziesięciu do trzynastu metrów.
– Boże… stopięćdziesiątkidwójki jeszcze jeżdżą? – zapytał mężczyzna zajmujący przeciwległy kąt osmalonego pokoju. Szeroki jadalny stół jakimś cudem ocalał z rąk szabrowników. Teraz stał się idealną pozycją strzelecką dla snajpera. Ustawiony pod ścianą dawał doskonały widok na oddaloną o czterdzieści metrów drogę i meandrujący strumień.
– Azerowie i Ormianie mają ich jeszcze po kilkadziesiąt sztuk. To dziadek dzisiejszych MRAP-ów. Dobrze opancerzony, nawet jak na współczesne standardy, ma mocny silnik. Tylko ten dach… – powiedział protekcjonalnie kolejny operator. Usadowiony przy wyrwanych z zawiasów drzwiach mógł bez problemu lustrować jedyną drogę, która prowadziła do zrujnowanej parceli.
– Lubię te twoje wywrotowe teorie, ale tym razem to już całkiem pierdolisz – odparł snajper.
– Cisza! – warknął dowódca. Zamocowany na jego ramieniu przenośny terminal przekazywał dane o stanie członków sekcji, ale mógł także pełnić rolę konsoli sterowania dronem. Tym razem dowódca zdecydował się tylko na bierną obserwację. – Trzy minuty do spotkania. Sprawdzić detonatory. Meldować statusy.
– Yankee, ładunki sprawne, detonatory gotowe do odpalenia – zakomunikował saper.
– Whisky Jeden czeka na sygnał, brak celów – pojawił się kolejny meldunek.
– Whisky Dwa, brak celów – potwierdził obserwator przyklejony do lunety opartej na rozklekotanej komodzie przy oknie.
– Zulu Jeden, podejście czyste. Nikogo w pobliżu wejścia na działkę.
– Przyjąłem. Cisza radiowa. Yankee, czekasz na sygnał – zakomenderował dowódca i wrócił wzrokiem do wirującego po elipsie obrazu patrolu.
***
Jechali powoli. Prowadzący patrol BTR starał się nie przekraczać czterdziestu kilometrów na godzinę. Dowodzący maszyną dwudziestosześcioletni kapral nie trząsł się już ze strachu jak za pierwszym razem. Pamiętał dobrze patrol sprzed tygodnia. Podobnie jak reszta drużyny ciężko przeżył wyjazd z Almaliku. Droga do opuszczonej szkoły Zuar i trzypiętrowego budynku administracji zajmowała zwykle od piętnastu do dwudziestu minut. W dwie strony to było jego najgorsze czterdzieści minut w życiu. Za drugim i trzecim razem było podobnie. Potem chłopaki się oswoili, zaczynali rozmawiać, palić papierosy.
Minęli właśnie ostry łuk. Na zachodnim zboczu wciąż straszyły ruiny dawnego gospodarstwa. Nadpalone dachy i szramy po kulach świadczyły o szalejącej ledwie dwadzieścia kilka lat temu wojnie. Od tamtego czasu nikomu nawet nie przyszło do głowy, by odbudować gospodarstwo. Zapewne właściciele daleko od niego nie uciekli i spoczęli we wspólnej mogile pod oborą.
Seman Elnur wynurzył się ze swojego miejsca i oparł łokciem o burtę. Laryngofon nieznośnie uciskał szyję. Azer wyłuskał z pomiętej paczki marlboro i pudełko zapałek. Wyboje i wertepy sprawiły, że zapałki wysypały się do przedziału desantowego lub pod koła. Semanowi było dane zaciągnąć się tytoniem dopiero po dobrej minucie.
– Elnur! – usłyszał w słuchawce głos dowódcy patrolu w środkowym transporterze. – Zmniejszcie do trzydziestu i pilnujcie sektorów. Nie jesteście tu na wycieczce.
– Przyjąłem… – odpowiedział Seman i schylił się do przedziału kierowcy. – Zwolnij do trzydziestu! Stary panikuje!
– Tak jest, zwalniam do trzydziestu – odpowiedział kierowca. Jemu również codzienne patrole zaczynały bardziej doskwierać. Adrenalina pierwszych dni zamieniła się w nudną rutynę.
– Chłopaki, patrzeć mi przez otwory. Pilnować sektorów! – krzyknął na pokaz Seman i wrócił do papierosa. Żołnierze posłusznie podnieśli klapki strzelnic w burtach i ze znudzeniem lustrowali strumień, ścianę lasu i nieodległe, pojedyncze budynki. – Wystawcie lufy, niech sierżant ma radochę.
– No, od razu lepiej, Seman – sierżant ponownie odezwał się w słuchawce kaprala. – Za pięć minut będziemy na miejscu. Zatrzymujemy się, robimy szybki obchód i wracamy. Kolacja będzie na nas czekać.
***
– Whisky Jeden, widzę ruch na drodze między drzewami. Trzy pojazdy, zgodnie z opisem patrolu – zakomunikował snajper i mocniej przycisnął do policzka poduszkę na kolbie SWD.
– Potwierdzam, Whisky Jeden, konwój właśnie wjeżdża w strefę spotkania – odpowiedział operator terminalu i machinalnie uniósł kciuk w górę.
– Przygotować się. Czas do odpalenia T minus dwadzieścia. – Dowódca uruchomił stoper na swoim terminalu i spojrzał w stronę sapera. Przez ciemne szkła okularów nie widział na twarzy operatora najmniejszych emocji.
***
Kolumna wyjechała z niewielkiego zagajnika. Droga była tutaj stosunkowo prosta i mniej wyboista. Po prawej, tuż za poboczem, szemrał szeroki może na dwa metry strumień. Zwykle latem zamieniał się w ledwie widoczną strużkę, a jesienią znowu przybierał na mocy.
Seman Elnur strzelił niedopałkiem. Oczywiście nie trafił w rzeczkę, ale i tak był zadowolony. Jeszcze tylko kilkanaście minut wśród opuszczonych betonowych konstrukcji i będzie mógł wrócić na posterunek, zje coś i obejrzy ulubiony serial w Internecie. Popatrzył chwilę na zachodnie zbocze, gdzie pomarańczowe słońce rzucało na lasy bajkowe barwy. Właśnie miał schować się na swoim miejscu i zakomunikować kierowcy o postoju, kiedy jego życie zakończyła ogłuszająca eksplozja.
Osiem zainstalowanych wiele godzin wcześniej min kierunkowych MON-200 detonowało w tej samej sekundzie. Tysiące projektorów z huraganową siłą wbiło się w burty trzech pojazdów, dosłownie roznosząc je na strzępy. Stalowa subamunicja stłamsiła pancerze i zmieliła ciała na krwawą miazgę. Silniki zarzęziły i stanęły. Kolumna pękła jak gałąź, prowadzący patrol BTR skręcił gwałtownie w lewo i zarył przednimi kołami w płytkim nurcie. Środkowa maszyna po prostu zgasła i stanęła podziurawiona jak durszlak. Ostatnia stopięćdziesiątkadwójka oklapła na przebitych oponach i powoli tliła się płonącym paliwem. Po eksplodującej supernowej nastała martwa cisza.
***
– Kolumna stanęła. Nie widzę ocalałych – zameldował operator drona. Beznamiętne oko maszyny obserwowało masakrę ze stałego pułapu. Co chwila obiektyw łapał ostrość lub posłuszny poleceniom zbliżał obraz na pojedynczy pojazd.
– Przyjąłem. Whisky Jeden, wypatruj żywych. – Dowódca skinął głową i spojrzał w stronę leżącego na stole strzelca.
– Tak jest – odpowiedział snajper i delikatnie zmienił pozycję karabinu.
Dym robił się coraz gęstszy. Kolejne maszyny stawały w płomieniach buchających z przeszytych projektorami baków. Ruch na drodze ustał zupełnie. Nie było krzyków ani huku eksplodującej amunicji. Echo detonacji min zniknęło, rozlało się po dolinie. Obserwator wodził lunetą po zmielonych kadłubach pojazdów. Minęła minuta, potem druga, i już miał meldować o braku ocalałych, kiedy przez burtę pierwszego BTR-a przewiesiła się mizerna postać w tlącym się mundurze i poszarpanym oporządzeniu.
– Jest jeden żywy. Pierwszy pojazd – zameldował obserwator. Chwilę później do dowódcy spłynęło potwierdzenie namierzenia celu przez snajpera.
– Macie pozwolenie – odpowiedział oficer.
– Przyjąłem – potwierdził snajper i ledwie zauważalnie wstrzymał oddech.
Głuchy pomruk wystrzału i pęd powietrza uniosły kurz na stole i spowiły strzelca w delikatnej mgiełce. Azerski żołnierz osunął się na burtę transportera i z impetem wylądował w zimnym nurcie strumienia. Nim zdołał podnieść się na kolana, karabinowa kula przebiła czaszkę na wylot i dopełniła agonii. W ciągu następnych pięciu minut snajper wystrzelił jeszcze dwa razy. Spośród osiemnastu żołnierzy patrolu nie przeżył nikt. Ciała trójki zabitych przez strzelca leżały nieruchomo wśród płonących wraków.
Oddział zniknął z miejsca zdarzenia niespełna kwadrans od detonacji min. Wiedzieli, że lada moment zjawi się w okolicy ormiański patrol i azerska odsiecz. Może dojdzie do konfrontacji, może nie. Dowódca liczył w duchu, że Azerom puszczą nerwy i w odwecie rozniosą patrol. Stropiła go późniejsza informacja o szybkiej ucieczce Ormian, jak tylko zobaczyli słupy dymu. Tak czy inaczej, Baku z pewnością wykorzysta te informacje. Plan działał i tego, co rozpoczęto czwartego października, już nikt nie mógł zatrzymać. ■
Premier i towarzyszący mu ludzie spieszyli się, pokonując kolejne korytarze gmachu. Informacja o masakrze azerskich żołnierzy rozchodziła się po korytarzach resortów z prędkością błyskawicy. To już nie była wymiana ognia na granicy czy naruszenie przestrzeni powietrznej. Zniszczenie trzech pojazdów i śmierć osiemnastu ludzi mogły być uznane za akt wypowiedzenia wojny.
Ormiański minister spraw zagranicznych otrzymał notę protestacyjną, zanim jeszcze na dobre potwierdzono liczbę zabitych. Oczywiście zaprzeczono kilka chwil później, MSZ bronił się przed wzięciem odpowiedzialności za śmierć azerskich pograniczników. W tempie ekspresowym zanegowano aktywność żołnierzy Armenii czy protegowanej Republiki Górskiego Karabachu w miejscu tragedii. Premier Artur Rasizadə nie łudził się, że otrzyma inną odpowiedź. Jego gabinet uważał podobnie. Absurdalnie szybka reakcja Ormian mogła wskazywać tylko na jedno – Armenia dokonała agresji.
– Kopię oświadczenia macie przesłać do wszystkich ambasad w Baku. Niech wiedzą, że nie chcemy konfliktu, ale będziemy bronić swoich granic. To zaszło za daleko – powiedział premier i skręcił w szeroki korytarz. Minister Ramil Usubow pokiwał głową i ruszył za nim. Konferencja prasowa była już opóźniona o kilkanaście minut, a każda kolejna rodziła nowe spekulacje.
– Oczywiście, panie premierze. Kopie zostaną wysłane tuż po wygłoszeniu oświadczenia.
– Hasanow? – Rasizadə odwrócił się przez ramię i spojrzał na ministra obrony.
– Tak, panie premierze?
– Ile naszych jednostek jest obecnie w polu?
Szef resortu obrony otworzył skórzaną aktówkę i spojrzał na plik zadrukowanych kartek. Rozkaz niezapowiedzianych ćwiczeń rozesłano ledwie cztery dni wcześniej. Część wydzielonych sił wciąż tkwiła w koszarach z powodu braków w wyposażeniu i sprzęcie.
– Trzy brygady strzelców zmotoryzowanych. Wydzieliliśmy do manewrów pięć związków bojowych, ale dwie brygady wciąż nie opuściły swoich macierzystych miejsc bazowania… – odpowiedział minister Hasanow i zamknął aktówkę.
– Dlaczego? Minęły cztery dni! – Rasizadə zatrzymał się w pół kroku. Do sali konferencyjnej został mu zaledwie jeden zakręt. Słyszał już podniesione głosy zebranych w środku dziennikarzy. Ochraniający kuluary agenci patrzyli na niego wyczekująco.
– Mamy problemy z awaryjnością sprzętu. I niewielkie braki w indywidualnym wyposażeniu. Nie jest to nic poważnego, ale nie możemy wysłać na poligon niewyekwipowanych ludzi.
– Ile to jeszcze potrwa? Dzisiaj ogłosimy ogólny test sprawności bojowej naszych sił zbrojnych. Jeśli połowa samolotów jutro nie wystartuje, a czołgi mają zatarte silniki, wolę to wiedzieć od razu. Przemilczenie tej kwestii zrobi z nas idiotów. – Premier spojrzał na ministra i zaciął usta w kreskę. Jako pełniący obowiązki głowy państwa o wielu rzeczach dowiadywał się z opóźnieniem. Nigdy nie leżały w jego kompetencjach, a nawet jeśli, nie przykładał do nich szczególnej wagi.
– Tydzień. Potrzebujemy siedmiu dni na pełne doposażenie i usunięcie usterek w pojazdach, samolotach i śmigłowcach. Oczywiście będzie to wykonane kosztem starszego sprzętu…
– Starszego sprzętu? – zapytał Rasizadə i sapnął gniewnie. Wąsy wygięły się w podkowę.
– Owszem, ale nie wpłynie to na manewry i pozostałe jednostki. Mediom i obserwatorom powiemy, że brak niektórych pododdziałów wynika ze względów bezpieczeństwa i konieczności pozostawienia szczątkowej załogi w bazach.
Premier odwrócił się w stronę podwójnych drzwi na końcu korytarza. Treść oświadczenia znał niemal na pamięć. Przekaz miał być mocny. Musiał nieść jasny komunikat, sygnał, którego zignorowanie pociągnie za sobą gigantyczne konsekwencje.
– Wciąż mamy szanse. Ormiański program modernizacji dopiero wystartował. Nasze siły zbrojne mogą wyjść… – Hasanow wykorzystał jego milczenie, od dawna czekał na taką okazję.
– Nie, nie chcę nawet o tym słyszeć. Jeszcze nie teraz – uciął premier i ruszył w stronę sali konferencyjnej.
East Potomac Golf Club był jednym z tych miejsc, które nieodzownie kojarzyły się Ryanowi Sinclairowi z wesołą kompanią, pieniędzmi i najdroższą brandy w okolicy. Rzadko miał czas, żeby zawitać nad Potomac i zaliczyć osiemnaście czy chociaż dziewięć dołków. Zdziwiło go zaproszenie, jakie otrzymał po powrocie do Waszyngtonu. Przekazane przez oficjalny kanał od kierownictwa, było bardziej poleceniem służbowym niż kurtuazyjną propozycją spędzenia wolnego czasu.
Zajechał przed bramę kilka minut przed jedenastą. Zaparkował na jednym z licznych o tej porze wolnych miejsc i wszedł na teren obiektu. Noc była już chłodna, wręcz zimna. Hulający w stolicy wiatr zmusił mieszkańców do sięgnięcia po cięższy kaliber ubrań niż tweedowa marynarka. Słupek rtęci jeszcze przed zachodem słońca oscylował w okolicy pięćdziesięciu stopni Fahrenheita. Amerykanin zapiął skórzaną kurtkę niemal pod szyję.
Minął oświetlony jasnymi lampami basen i stanął na parkingu dla meleksów. Doliczył się ponad dwudziestu białych jak śnieg samochodzików. Był punktualnie. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i odpalił. Chwilę później zobaczył zbliżającego się krętą dróżką meleksa. Zaklął pod nosem i wyrzucił niedopałek do szerokiej donicy.
– Panie Sinclair, zapraszam. – Kierowca wskazał wolne miejsce obok siebie.
Ryan zajął fotel i prześlizgnął się wzrokiem po swoim towarzyszu. Mikra postura, żylasty, obcięte na zapałkę włosy wystające spod bejsbolówki. Dłonie trzymał pewnie, jakby urodził się za kierownicą. Sinclair uśmiechnął się pod nosem.
– To daleko? – zapytał jakby od niechcenia.
– Dołek numer siedem, jeszcze kilkaset metrów, panie Sinclair. – Kierowca nawet nie odwrócił wzroku od wąskiej drogi.
– Jasne.
Rzeczywiście, nie minęło kilka minut, a meleks wyraźnie zwolnił. Szeroka łacha krótko przystrzyżonej trawy była oświetlona wysokimi lampami. Kierowca zaparkował tuż przy granicy fairwaya i wskazał otwartą dłonią kierunek. Sinclair uśmiechnął się cierpko i posłusznie zeskoczył na trawę.
Kilkanaście metrów dalej szli mężczyzna i kobieta w zaawansowanym wieku. Powoli zmierzali w stronę chorągiewki przy dołku. Niemal całe pole gry obstawiało przynajmniej dziesięciu ochroniarzy. Ubrani w czarne kurtki nieustannie lustrowali okolicę. Sinclair zbliżył się na odległość kilku kroków od dwójki graczy. Rozpoznał ich od razu.
– Dobry wieczór, pani Hewson, panie Tillerson.
– Mówiłem, że przyślą kogoś łebskiego, Marillyn. Wiem, co to za jeden – odpowiedział Rex Tillerson, prezes zarządu ExxonMobil, i zaśmiał się sztucznie.
– Skoro mu ufasz… – mruknęła Marillyn Hewson, jedna z najpotężniejszych kobiet świata i pierwsza dama na pokładzie koncernu Lockheed Martin.
– Czemu zawdzięczam przyjemność spotkania z państwem? – zapytał Sinclair, wciąż z lekkim uśmiechem na twarzy.
– Panie Sinclair. Pan wie, że my wiemy, co się dzieje. Odpowiedzią na pana pytanie jest to, które chcemy teraz zadać. – Tillerson zarzucił kij na ramię i podszedł do Sinclaira. Ciemne oczy Teksańczyka spozierały spod daszka czapki.
– Zamieniam się w słuch.
– Jak to się skończy, i co ważniejsze, co będzie, jak się nie uda?
– Mogę zapalić? – zapytał Sinclair i nie czekając na zgodę, sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni kurtki. Ukradkiem spojrzał na najbliższego ochroniarza, który wyraźnie napiął mięśnie.
– Tylko pod warunkiem, że mnie pan poczęstuje – powiedziała Marillyn Hewson, po czym sięgnęła po wysuniętego papierosa. – A teraz słucham.
– Nie pomylę się, zakładając, że wiedzą państwo o skutkach wydarzeń ostatnich dni? Tak też myślałem. Skoro polecenie spotkania otrzymałem z góry, jestem niemal pewien, że oferty zostały złożone, a państwo chcą mi przekazać coś jeszcze.
– Mniej retoryki, więcej konkretów, chłopcze. – Rex Tillerson podszedł do piłki i przyjął postawę. – Ja cię wciąż słucham, nie przeszkadzaj sobie.
– Turcy nie są do końca przekonani. Sami wyszli z inicjatywą, ale kiedy przyszło co do czego, stracili pewność siebie. Cały plan opiera się na dość sztywnych założeniach i nie do końca możemy przewidzieć konsekwencje w przypadku usunięcia któregoś z elementów.
– Erdoğan potrafi tylko dobrze gardłować – skwitowała Hewson.
– Ciągle narzucają tempo i jednocześnie proszą o gwarancję. Boją się, że jak to wyjdzie na jaw, zostaną z ręką w nocniku – dokończył Sinclair i zaciągnął się papierosem. – Napięcie jest podgrzewane bez ustanku. Mamy swoich ludzi w terenie i w gabinetach. Niechęć między Azerami i Ormianami jest jak źle zszyta rana, wystarczy jeden gwałtowny ruch… Turcja chce, żeby to się stało, ale ma pod bokiem Syrię, a do morza daleko. Chcą mieć ciastko i zjeść ciastko. To jest ich cel.
– Czyli tak na dobrą sprawę nawet nie wiedzą, o co toczy się gra? – zapytał Tillerson, delikatnie uderzając piłeczkę. Odległość do dołka była minimalna, nawet nie metr. Piłeczka wpadła bez pudła. Tillerson odwrócił się z tryumfalnym uśmiechem.
– Zgadza się. – Sinclair pokiwał głową na potwierdzenie.
Wiedzieli dużo. Kierownictwo przekazało tej dwójce znacznie więcej informacji, niż się spodziewał. Musieli mieć całkowitą pewność, że nie stracą poparcia Hewson i Tillersona przy pierwszym lepszym niepowodzeniu. Chyba że ludzie, z którymi teraz rozmawiał, przyszli pierwsi. Wtedy mogło to oznaczać tylko jedno. Chcieli zmian tak samo jak oni. Turcja. Turcja była opcją poboczną, ale niezbędną do pewnego momentu. Raz popchnięte koło toczy się w dół coraz szybciej, nikt nie miał już zamiaru stawać mu na drodze.
– Staramy się wciąż tak wpływać na sytuację, by nasze poparcie nie było wymuszone, ale wydawało się jedyną słuszną reakcją z punktu widzenia amerykańskiej racji stanu. Turcja jest o tym informowana na bieżąco. – Sinclair zdusił niedopałek o podeszwę i rzucił poza pole gry.
– Wiemy, działacie tak, jak powinniście. Dlatego chcemy wejść do gry – powiedział Tillerson, odkładając kij na stojącego nieopodal meleksa.
– Jeśli rozmawialiście z kierownictwem, to wiecie wszystko. Jestem pewien, że warunki współpracy nie były trudne do zaakceptowania.
Milczeli. Oboje zbliżyli się do Sinclaira na odległość niespełna półtora metra. Prezes Lockheed Martin nawet nie siliła się na zgaszenie papierosa. Niedopałek pofrunął w bok.
– Wciąż nie odpowiedział nam pan na pytanie. Musimy wiedzieć.
– Jeśli się nie uda, wasze koncerny nawet tego nie zauważą. Nikt nie dowie się o waszym udziale. Ropa i myśliwce zawsze będą potrzebne. Nieważne komu. – Sinclair uśmiechnął się i włożył dłonie do kieszeni. Rozmowa coraz mniej mu się podobała. – Jestem pewien, że wcześniej usłyszeliście to samo.
– Ktoś na pewno będzie grzebał – zaoponował Tillerson.
– Z całym szacunkiem, komunikacja operacyjna nie może być udostępniona na zewnątrz. Będą państwo informowani o kolejnych krokach i skutki będą widoczne w każdym programie informacyjnym, ale nie możemy włączyć was do systemu. Wszystkie komunikaty będę przekazywał ja lub osoba przeze mnie upoważniona.
– Nikt nie jest tak wspaniałomyślny, żeby nie sypać w obecności kata. – Tillerson skrzyżował ramiona na piersi i bacznie obserwował Sinclaira.
– Chyba że za katem stoi kolejny.
Marillyn Hewson uśmiechnęła się i odeszła kilka kroków w bok. Nie wahała się, podobnie jak Tillerson. Wiedzieli, że wchodzą do gry, zanim jeszcze z meleksa wysiadł Ryan Sinclair. Teraz grali na czas, zwodzili. Sinclair doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Jestem za, Rex. Mamy możliwości, które mogą przeważyć szalę na naszą korzyść. On ma politykę, my pieniądze – powiedziała Hewson.
– Zgadzam się. – Tillerson skinął głową na potwierdzenie. – Może pan przekazać kierownictwu, że jesteśmy gotowi do współpracy. Znamy warunki. Będziemy czekać na rozwój wydarzeń.
– Dziękuję – powiedział Sinclair i ukłonił się delikatnie. – Rozumiem, że to już wszystko?
– Gdzie tam! Przed nami jeszcze jedenaście dołków! – zaśmiał się Tillerson.