Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest tylko jedna wojna, wieczna wojna. I właśnie zapukała do naszych drzwi… Na Morawach dochodzi do piekielnej manifestacji. Neutralizacją upiorów mają zająć się kanonicy – siły specjalne dotknięte boskim błogosławieństwem. I giną niemal wszyscy. Błąd? Sabotaż? Piekielna pułapka? Ocaleli wracają do Warszawy, gdzie o rząd dusz toczy się zupełnie inna rozgrywka. Między jej siłami tkwi Roksana, nawiedzana przez koszmary kanoniczka, która usilnie pragnie rozwikłać własną tajemnicę. Piekło nie zamierza czekać. Piekło adaptuje się tak samo, jak człowiek. I jest gotowe wymierzyć kolejny cios…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niebo nad Morawami, Czechy,
14 maja 20XX, godzina 02.29
Korytarz wyglądał dziwnie, lecz znajomo. Potrafiła rozpoznać zatarte krawędzie boazerii, framugi drzwi. Pamiętała całkiem zwyczajną barwę lakierowanej komody, która majaczyła w cieniu, na granicy widzialności.
Żyrandol zawieszony w głębi przedpokoju zamrugał mlecznym światłem. Ostrożny, ale jednocześnie pewny krok dziewczyny stał się nierówny. Rwany jak cienie, które tańczyły na błyszczącym pastelą parkiecie i bieżniku rozwiniętym w przedpokoju. Fasunek hełmu i pasek pod brodą drażniły skórę. Dłonie zaciśnięte na chwycie pistoletu maszynowego zaczęły się pocić.
„Znowu tu jestem?” – pomyślała z rezygnacją.
Korytarz otwarł się na przestronny salon. Oświetlone ciepłym światłem, pastelowo rozmazane kontury wypoczynku, szerokiej ławy i wysokich regałów wydawały się jej tak oczywiste, jakby samodzielnie organizowała ich rozmieszczenie. Nawet oprawiony w dębową ramę obraz Jezusa Miłosiernego, teraz podobny do kubistycznej ekspresji potraktowanej gąbką do naczyń, wisiał dokładnie tam, gdzie się spodziewała.
Odruchowo, jakby wiedziona instynktem, skręciła na lewo. Powiodła lufą pistoletu maszynowego ponad kanapą i pikowanymi fotelami. Skierowała masywny tłumik płomienia na wyrastające z półcienia, rozmyte schody, prowadzące na piętro. Postąpiła jeden krok, potem drugi. I wtedy ciężką niczym ołów ciszę rozdarł krzyk.
– Nie!
– Roks! – zagrzmiało pod czaszką. – Roksana! Ej, obudź się! Zostało dziesięć minut!
Zamrugała, oblizała wargi i poruszyła szczęką dla rozluźnienia mięśni. Obleczoną w rękawicę dłonią poprawiła skorupę niskoprofilowego hełmu balistycznego.
„Pieprzony sen...” – pomyślała, przypomniawszy sobie toczący ją od lat koszmar.
– Jak ty to robisz, że potrafisz przyciąć komara w każdych warunkach? – zapytał Tadeusz Żądło, wiecznie uśmiechnięty blondyn o pociągłej, chudej twarzy. – Śmigłowcem telepie, wirnik napierdala jak ruska pralka na cichym programie... Niewiarygodne!
– Już tak mam – powiedziała Roksana, przeciągając się na ciasnym siedzisku przedziału transportowego black hawka. – Słyszę hurgot silnika i cyk, odcina mnie!
– Jako taśmowy na przodku byłabyś pracownikiem miesiąca.
– Aż mi wargi spierzchły... Jeszcze ci się nie znudziło? – rzuciła kobieta siedząca naprzeciwko. Ponad opinającą twarz chustą taktyczną wystawało dwoje ciemnych jak węgielki oczu.
– To nie ma sensu, Haifa. – Roksana machnęła ręką. – Zamknie się dopiero, jak umrze.
– Może to już dzisiaj... – oznajmiła Haifa z nadzieją w głosie.
Przez otwarty kanał grupy kanoników przetoczył się rubaszny, gardłowy rechot.
– Hola, hola! Nie tak szybko! Obiecałaś nam swoją pizzę po powrocie. Wciąż nie kumam, czemu tak się biczujesz tą margheritą? – Kanonik wzruszył szerokimi ramionami. – Przecież za każdym razem wychodzi zajebista.
– Nie wiem... – Roksana zmarszczyła brwi. – Może to mąka albo pomidory? Ale kupuję odmianę San Marzano, jak mnie uczyli. I ciągle coś jest nie tak. Powinna smakować inaczej.
Myśli Roksany zaczynały uciekać. Odpływać gdzieś poza kadłub śmigłowca, przecinającego nocne niebo nad Morawami. Spojrzała na swoje palce w rękawicach taktycznych i na czubki butów. Przyjrzała się ostrym krawędziom, wyraźnym konturom świata wokół. Taką rzeczywistość wolała zdecydowanie bardziej. Namacalną, zdolną do ujarzmienia. Szczególnie kiedy trzymało się w dłoniach dociążony akcesoriami karabin szturmowy.
– Lądowanie za siedem minut! – zapowiedział na wspólnym kanale Dardanele, dowódca polskiego oddziału kanoników. – Czas na błogosławieństwo. Mamy na pokładzie panią fedainkę. Pozwólmy jej czynić honory. Haifa?
– Nie ma sprawy – odparła i płynnym ruchem zsunęła kominiarkę na brodę.
Pełne usta Arabki poruszały się bezgłośnie. Haifa przymknęła oczy, uniosła dłonie, jakby podtrzymywała w nich dwie niewidzialne kule. Pochyliła się lekko, na tyle ile pozwalała uprząż siedziska.
Początkowo bezgłośna modlitwa przeszła w inkantację pełną twardych zgłosek i wysokich tonów. Strofy salatu wypełniły łącza zespołów szturmowych w obu śmigłowcach. Niczym rwąca rzeka wdarły się do serc, tchnęły w nie nadludzką odwagę, wyostrzyły zmysły, naprężyły ciała. Zupełnie jakby byli na haju, który ustami Haify zesłano prosto z samej góry.
Arabka urwała nagle, chrząknęła i wyprostowała się, otwierając oczy. Odetchnęła głęboko i nasunęła z powrotem kominiarkę. Zerknęła na Roksanę. Dziewczyna napełniona Słowem odzyskała rezon. Zmartwione oblicze zastąpiła twarz człowieka gotowego na wszystko. Była piękna.
– Dardanele do wszystkich! Pięć minut do lądowania! Szybka odprawa! – odezwał się ponownie dowódca. – Do manifestacji doszło kilka godzin temu w kościele parafialnym we wsi Podivice. Proboszcz przesłał alert czeskiej Kapitule i dał nogę z parafii. Pierwszym większym miastem w okolicy jest Brno, trzydzieści kilometrów na południe. Obejdzie się więc bez gapiów. Według lokalnych służb kościół poszedł z dymem, a mieszkańcy wioski zostali w większości ewakuowani. Drogi dojazdowe do miasteczka obstawiła policja. Nasi dogadali się z lokalnymi władzami, straż pożarna i ratownicy medyczni wejdą dopiero po wszystkim. Wiemy, że służby porządkowe, wezwane przed nami, nie weszły w kontakt z piekielnikami. Oczywiście, jak zwykle, w wiosce mogli zostać maruderzy. Jak posprzątamy, zajmą się nimi psycholodzy z czeskiej Kapituły. Miejcie oczy otwarte, możemy trafić na cywilów. Identyfikacja i eliminacja. Żeby wam się nie popierdoliło na opak...
Wszyscy obecni w przedziale desantowym kanonicy wymienili porozumiewawcze spojrzenia i mrożące krew w żyłach uśmiechy. Nawet śmiertelnie poważna Haifa rozchyliła wargi, prezentując garnitur równych, białych zębów.
– Według ocen dowództwa skala manifestacji to beta. Bramę otworzył opętany człowiek, przynajmniej tak wynika z relacji proboszcza – wyjaśnił Dardanele. – Będziemy mieć przeciwko sobie kilkudziesięciu piekielników. Beta oznacza przewagę epok sprzed ery prochu. Ale po Francji, to w sumie chuj wie... Załóżmy, że mogą mieć prymitywną broń palną. Dowódcy sekcji, potwierdzić!
– Bosfor Jeden, przyjęłam! – rzuciła Roksana, a zaraz za nią komunikat potwierdzili liderzy pozostałych pododdziałów.
– Idziemy w dwóch grupach, po dwie sekcje bojowe każda. Bosfor Jeden i Trzy lądują dwieście metrów na zachód od kościoła, prowadzi was Roksana. Idziecie główną drogą przez wieś ku parafii. Bosfor Dwa i Cztery zaczynają dwieście metrów na zachód od epicentrum i posuwają się ku kościołowi, również za drogą. Obie grupy rozdzielają się pięćdziesiąt metrów przed kościołem i formują owalny kordon wokół kościoła. Czyścimy przestrzeń wewnątrz zamkniętej strefy, potem Bosfor Trzy wchodzi do środka, eliminuje opętańca i zamyka bramę. Szybka robota i wio, do domu. Koniec odprawy. Bóg z nami! – rzucił dowódca.
– I chuj z nimi! – rzucił Tadeusz nieoficjalnym pozdrowieniem polskich kanoników. Łącze odpowiedziało zduszonym rechotem i pełnym zażenowania westchnieniem Haify.
Roksana odwróciła się przez ramię. Spięta uprzężą bezpieczeństwa, mogła ledwie wykręcić głowę, zerknąć przez kuloodporną szybę w przesuwnych drzwiach black hawka.
Zostawili za sobą światła Prościejowa, ostatniej miejscowości przed Podivicami. Pod nimi panowała ciemność, przetykana łunami sodowej poświaty latarni drogowych.
– Dwie minuty do lądowania! – rozbrzmiało w słuchawkach.
Sto sekund później śmigłowce weszły wirażem na ścieżki lądowań. Przez krótką chwilę Roksana mogła dostrzec płonący kościół. Zdążyła zauważyć przechyloną, drewnianą wieżyczkę, którą łapczywie pochłaniały płomienie. Światła w wiosce wciąż się paliły, a ogień rzucał na wieś i okoliczne pola złowieszczą łunę.
Maszyny wylądowały twardo. Strzeliły zatrzaski uprzęży. Roksana zerwała się z siedziska, przypadła do burty śmigłowca.
– Dardanele do wszystkich, desant, desant! – usłyszała w interkomie.
Tadeusz szarpnął za blokady. Drzwi odsunęły się wzdłuż kadłuba. Hurgot wirnika wpadł do przedziału wraz z uderzeniem wiatru.
Kanonicy jeden po drugim wyskakiwali na asfalt, zajmowali swoje sektory. Roksana odetchnęła nocnym powietrzem. Szybkimi susami dobiegła do zaparkowanej na poboczu fabii. Odwróciła się przez ramię, wdusiła przypięty do kamizelki przycisk nadawania, rzuciła krótki rozkaz. Kanonicy zameldowali obecność na morawskiej ziemi.
– Dardanele, tu Bosfor Jeden, jesteśmy na pozycji. Przemieszczamy się do celu – zaraportowała krótko. – Brak kontaktu przy desancie.
– Bosfor Jeden, tu Dardanele, przyjąłem. Bosfor Dwa i Cztery są na ziemi. Idziemy w stronę parafii. Brak kontaktu przy desancie.
– Przyjęłam, Dardanele! Bosfor Jeden, zaczynamy. Zachować odstępy, pilnować sektorów. Sto pięćdziesiąt metrów prosto wzdłuż drogi. Przy checkpoincie Haifa i Bosfor Trzy odbijają przez gospodarstwo na północ. Idziemy!
Poderwali się jednocześnie, jak doskonale zgrany organizm. Zahartowani Słowem nie bali się niczego. Byli ludźmi, ale szli tak, jakby za ich plecami kroczyły archanioły.
Metodycznie omiatali lufami karabinów czarne prostokąty okien, podświetlone bladością latarni ganki. Płomienie, które zdążyły pochłonąć kościół, zaczynały się kurczyć. Ogniste strzępy jaśniały w mroku, by zgasnąć jak płomyczki zdmuchnięte z urodzinowych świeczek.
Ulica była opustoszała. Jeśli jakiś Czech nie ewakuował się na czas, to teraz wciskał się w najciemniejszy kąt. I trudno było mu się dziwić. Dla niewprawnego oka piekielnik czy kanonik nie robiło żadnej różnicy. To i tak był demon.
– Kontakt! Siedemdziesiąt metrów, czwarty dom po lewej – odezwał się strzelec Bosforu Jeden.
Roksana spojrzała we wskazanym kierunku. Było ich kilku, w cyfrowo wyostrzonej zieleni gogli noktowizyjnych nie potrafiła jeszcze rozpoznać epoki. Ale z całą pewnością nie posiadali broni palnej. Ich ciała opinały pękate pancerze. W dłoniach trzymali miecze i długie włócznie. Roksana zmrużyła oczy, przyjrzała się detalom upiornego wyposażenia. „Tak... – pomyślała. – To byli...”
– Samurajowie. Pięciu. Broń biała, katany i naginaty. Brak broni palnej – powiedział ten sam kanonik, który zameldował o kontakcie. – Oho, dopadli kogoś.
Wywlekli ludzi wprost na ulicę. Całą rodzinę. Roksana widziała oniemiałą dwójkę dorosłych, którzy klęczeli pokornie na zimnym asfalcie. Dzieci rzucono tuż obok rodziców. Przerażone kilkulatki zanosiły się żałosnym płaczem; drżąc ze strachu, splotły się w uścisku przy matczynych kolanach. Roksana złożyła się do strzału. Dzięki błogosławieństwu nie czuła żalu ani gniewu. Nie czuła niczego. Ruchami jej ciała nie kierował gniew. Istniał tylko cel, tylko jasna kropka kolimatora na sylwetce piekielnika.
– Dardanele, tu Bosfor Jeden. Mamy kontakt. Pięciu samurajów z bronią białą. Szykują się do egzekucji cywilów – zameldowała Roksana na otwartym kanale. – Eliminujemy.
– Przyjąłem Bosfor Jeden. Wykonuj – zakomunikował Dardanele.
Sekcje Bosfor Jeden i Trzy złamały szyk, rozeszły się na pobocza, by wzajemnie ubezpieczać sektory i pokryć ogniem jak największy obszar.
Byli pięćdziesiąt metrów przed celem, kiedy jeden z samurajów zorientował się w zagrożeniu. Wojownik właśnie unosił katanę, by zadać śmiertelny cios splecionym w objęciach dziewczynkom. Odwrócił głowę.
Spod zdobionego, segmentowego hełmem hoshi spoglądała prawie ludzka twarz. Prawie. Policzki samuraja były zapadnięte, kości niemal przebijały się przez pergaminową i szarą jak beton skórę. Oczodoły świeciły pustką, w której nie tliła się choćby iskierka jaźni. Roksana widziała przez szkło kolimatora, jak samuraj otwiera spierzchnięte, ściągnięte usta. Trupia szczęka rozwarła się obrzydliwie.
Pocisk trafił piekielnika prosto w czarną jamę. Wystarczyło, by łeb odskoczył do tyłu, a folgi hełmu rozsypały się na wszystkie strony. Miecz wypadł z kościstych dłoni, zabrzęczał o asfalt. Kanonicy otwarli ogień. Mierzone strzały położyły resztę piekielników, których bezwładne ciała zaczęły rozpadać się w proch.
Struchleli na asfalcie cywile łkali cicho, wstrząsani spazmami. Dorośli instynktownie przyciągnęli do siebie pogrążone w apatii dziewczynki. Żadnemu nie przyszło do głowy, by podnieść wzrok na wybawców. Jedne demony mogły przecież zastąpić kolejne, jeszcze gorsze. Ubrana w kwietną sukienkę dziewczynka drgnęła. Ciemne postaci o nieludzko płynnych ruchach mijały ich bezgłośnie. Jedna z nich zatrzymała się tuż obok, przykucnęła i podniosła pajęcze gogle.
– Schowajcie się – powiedziała Haifa pewnie i ciepło. – Zamknijcie drzwi i nikomu nie otwierajcie. Niedługo będzie po wszystkim.
Wstała sprężyście. Niczym zjawa dołączyła do orszaku, który przekroczył rozwiane przez wiatr trupy piekielników i rozpłynął się w mroku między mętnymi snopami latarni.
– Bosfor Jeden do wszystkich, piekielnicy wyeliminowani. Cywile żyją – zameldowała Roksana. – Dziesięć metrów do checkpointu, brak kontaktów. Dym jest coraz gęstszy, utrudnia obserwację,
– Bosfor Jeden, tu Dardanele. Osiągnęliśmy checkpoint. Pięćdziesiąt metrów do celu. Kościół spłonął doszczętnie, lada moment się zawali. Brak kontaktów. Chociaż... chyba coś mamy.
– Przyjęłam Dardanele. Bosfor Jeden i Trzy zaczynają zamykać kordon w zachodniej półsferze. – Roksana przełączyła kanał. – Osiągnęliśmy checkpoint. Bosfor Jeden, czekać, aż trójka odbije na północ. Zająć pozycje i pilnować sektorów. Utrzymywać kontakt radiowy. Ogień wedle uznania.
– Bosfor Trzy wykonuje! – usłyszała zdecydowany głos Haify.
Obie sekcje ponownie rozbiły szyk. Oddział fedainki, nie zaburzając tempa, oderwał się na lewo i sforsował bramę, która wiodła w głąb gospodarstwa. Wtedy od czoła gruchnęły wystrzały.
– Dardanele do wszystkich! Mamy liczne kontakty, przynajmniej dwa tuziny piekielników. Mają broń palną. Wstępne rozpoznanie: epoka napoleońska! – zagrzmiało przez karabinową palbę.
– Idziemy w waszą stronę, Dardanele. Widoczność minimalna, przez dym widać błyski wystrzałów – powiedziała Roksana. – Wyjdziemy wam na czoło za mniej niż dwie minuty. Uważajcie, w co strzelacie.
– Przyjąłem, Bosfor Jeden. Zasadzamy się!
„Przechodzą do obrony” – pomyślała Roksana, prąc naprzód przez dym. Choć wiatr wydawał się wzmagać, nie potrafił przepędzić kłębowiska. Zerknęła na panel informacyjny na przedramieniu, sprawdziła pozycję bliźniaczej sekcji. Bosfor Trzy wciąż przedzierał się przez gospodarstwo. Lada moment ludzie Haify powinni rozdzielić się i zająć pozycję nieco na północ od kościoła.
Kanoniczka poderwała swoją sekcję. Dym był wszędzie, spalenizna gryzła nozdrza. Kanonada była tuż-tuż, aktywne ochronniki słuchu podpięte pod skorupy hełmów tłumiły strzelaninę. Błyski były coraz wyraźniejsze.
– Bosfor Jeden, bierzcie granaty – zakomenderowała Roksana. – Najpierw zmiękczamy, potem czyścimy sektory. Ogień wedle uznania. Jazda!
Przyspieszyli kroku. Wybiegli z tumanu, który przysłaniał pole bitwy.
Kościół wypalił się już do szczętu. Płomienie zdążyły już pochłonąć dach i wnętrze świątyni i przygasły. Przechylona wcześniej wieżyczka utrzymywała pion już tylko na słowo honoru i w każdej chwili mogła runąć na pobliski dom. Sama parafia przypominała pradawny szkielet o poczerniałych, szczerbatych żebrach. Ogień strawił też niewielki skwer przed świątynią, przeskoczył na imponujących rozmiarów klon i zachłannie pożerał jego koronę.
Spomiędzy potrzaskanych, rozżarzonych zgliszczy świątyni w równym dwuszeregu wymaszerowało kilkunastu piekielników. Postrzępione mundury wisiały na ramionach, rogate czapki na trupich głowach pełne były przestrzelin. Dowodzący nimi oficer rozszerzył spękane usta, błysnął skorodowaną szablą, na której grały płomienie. Skierował sztych na stalowy kontener na śmieci i pokiereszowaną osobówkę, za którą krył się oddział Dardanele. Bosfor Cztery zaległ w rowie po drugiej stronie ulicy, pruł krótkimi seriami i powstrzymywał natarcie spomiędzy zabudowań wioski, podczas gdy druga sekcja zajęła pozycje bliżej zgliszcz świątyni.
Upiorni strzelcy złożyli się do strzału. Pierwszy szereg przyklęknął. Rzucone przez kanoników Roksany granaty potoczyły się po nadpalonej trawie.
Formacja przeklętych fizylierów wypaliła w dwóch salwach. Kule z łatwością przebiły karoserię, zadzwoniły o grubą blachę kontenera na śmieci. Świsnęły ponad głowami kanoników, zadzwoniły o fasady domów po drugiej stronie drogi. Ktoś krzyknął przeciągle. Jeden z granatów potoczył się pod nogi nieumarłego fizyliera. Strzelec spojrzał w dół i umarł po raz drugi.
Detonacje zmiotły pierwszy szereg wraz z oficerem. Wroga formacja utonęła w dymie, dając przyszpilonemu ogniem Bosforowi Dwa czas na przegrupowanie. Tadeusz minął ją z prawej, siał ogniem po fizylierach, którzy pośpiesznie nabijali lufy flint. Upiorny oficer wychynął z tumanu. Rozkładał się; strzępy munduru odpadały całymi płatami, zdmuchniętą siłą eksplozji czapka odsłoniła czaszkę pokrytą strzępami skóry. Tadeusz w ostatniej chwili uskoczył przed zamaszystym cięciem szabli. Kolbą uderzył w bark, zbudował dystans od przeciwnika i przeorał jego pierś przeciągniętą serią.