Wieczne igrzysko. Imię duszy - Jakub Pawełek - ebook + audiobook + książka

Wieczne igrzysko. Imię duszy ebook i audiobook

Jakub Pawełek

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest tylko jedna wojna, wieczna wojna. I właśnie zapukała do naszych drzwi… Na Morawach dochodzi do piekielnej manifestacji. Neutralizacją upiorów mają zająć się kanonicy – siły specjalne dotknięte boskim błogosławieństwem. I giną niemal wszyscy. Błąd? Sabotaż? Piekielna pułapka? Ocaleli wracają do Warszawy, gdzie o rząd dusz toczy się zupełnie inna rozgrywka. Między jej siłami tkwi Roksana, nawiedzana przez koszmary kanoniczka, która usilnie pragnie rozwikłać własną tajemnicę. Piekło nie zamierza czekać. Piekło adaptuje się tak samo, jak człowiek. I jest gotowe wymierzyć kolejny cios…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 43 min

Lektor: Grzegorz Feluś
Oceny
4,2 (66 ocen)
28
24
11
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wrann

Nie oderwiesz się od lektury

Niespodziewana, zaskakująca. Brama piekła w kościele, piekielnicy z bronią. Współczesna militarna walka z piekłem.
00
LenkaMagda

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, trzymająca w napięciu.
00
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

na pewno nie będziecie się nudzić A co najważniejsze ciąg dalszy nastąpi
00
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

[Współpraca barterowa z Wydawnictwem Skarpa Warszawska ] "Rycerze, kasztelani i pozbawione imion sieroty, podobnie jak Bytom i Jawor, nazwane na cześć wsi i miasteczek, gdzie odnalezione w rynsztoku przez duchownych, wpadły w tryby Kapituły i niekończącej się wojny. Przysposobieni do miecza i krzyża, najpierw stalą, a później kulami z samopałów i karabinów rozbijały w pył upiory, by samemu w końcu lec z duszą lub bez, z rąk tych, którzy raz już umarli." Książek z motywem wrót do piekła, zastępów piekielnych próbujących podporządkować sobie ludzi czy demonów jest dużo. Niemniej jednak, gdy tylko przeczytałam opis tej książki ogromnie mnie on zaintrygował. Stanowi zapowiedź historii, jakiej jeszcze nie czytałam. Akcja książki dzieje się w bliżej nieokreślonej przyszłości. Na Morawach dochodzi do piekielnej manifestacji. Neutralizacją piekielnych zastępów zajmuje się oddział specjalnie wyszkolonych kanoników. Jednak coś idzie nie tak jak powinno... Dochodzi do strat po stronie sił kośc...
00
Mudds

Całkiem niezła

Część pierwsza z zapewne trylogii, bo każdy teraz pisze trylogie.. Początek smakowity, niestety im dalej, tym gorzej. Końcówka - jak końcówka odcinka, a nie sezonu, urwana w połowie, ot, nawet nie cliffhanger, tylko przerwa na reklamy. Mimo ewidentnych niedoróbek, czyta się przyjemnie. Mam nadzieję, że część 2 - jeśli kiedykolwiek powstanie, będzie lepiej napisana, z bardziej wartką akcją, nie tak jednowymiarowymi bohaterami i lepszym zakończeniem. W każdym razie, nie czekam.
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiDa­wid Bol­dys
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ja­kub Pa­we­łek, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-02-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Niebo nad Mo­ra­wami, Cze­chy,

14 maja 20XX, go­dzina 02.29

Ko­ry­tarz wy­glą­dał dziw­nie, lecz zna­jomo. Po­tra­fiła roz­po­znać za­tarte kra­wę­dzie bo­aze­rii, fra­mugi drzwi. Pa­mię­tała cał­kiem zwy­czajną barwę la­kie­ro­wa­nej ko­mody, która ma­ja­czyła w cie­niu, na gra­nicy wi­dzial­no­ści.

Ży­ran­dol za­wie­szony w głębi przed­po­koju za­mru­gał mlecz­nym świa­tłem. Ostrożny, ale jed­no­cze­śnie pewny krok dziew­czyny stał się nie­równy. Rwany jak cie­nie, które tań­czyły na błysz­czą­cym pa­stelą par­kie­cie i bież­niku roz­wi­nię­tym w przed­po­koju. Fa­su­nek hełmu i pa­sek pod brodą draż­niły skórę. Dło­nie za­ci­śnięte na chwy­cie pi­sto­letu ma­szy­no­wego za­częły się po­cić.

„Znowu tu je­stem?” – po­my­ślała z re­zy­gna­cją.

Ko­ry­tarz otwarł się na prze­stronny sa­lon. Oświe­tlone cie­płym świa­tłem, pa­ste­lowo roz­ma­zane kon­tury wy­po­czynku, sze­ro­kiej ławy i wy­so­kich re­ga­łów wy­da­wały się jej tak oczy­wi­ste, jakby sa­mo­dziel­nie or­ga­ni­zo­wała ich roz­miesz­cze­nie. Na­wet opra­wiony w dę­bową ramę ob­raz Je­zusa Mi­ło­sier­nego, te­raz po­dobny do ku­bi­stycz­nej eks­pre­sji po­trak­to­wa­nej gąbką do na­czyń, wi­siał do­kład­nie tam, gdzie się spo­dzie­wała.

Od­ru­chowo, jakby wie­dziona in­stynk­tem, skrę­ciła na lewo. Po­wio­dła lufą pi­sto­letu ma­szy­no­wego po­nad ka­napą i pi­ko­wa­nymi fo­te­lami. Skie­ro­wała ma­sywny tłu­mik pło­mie­nia na wy­ra­sta­jące z pół­cie­nia, roz­myte schody, pro­wa­dzące na pię­tro. Po­stą­piła je­den krok, po­tem drugi. I wtedy ciężką ni­czym ołów ci­szę roz­darł krzyk.

– Nie!

***

– Roks! – za­grzmiało pod czaszką. – Rok­sana! Ej, obudź się! Zo­stało dzie­sięć mi­nut!

Za­mru­gała, ob­li­zała wargi i po­ru­szyła szczęką dla roz­luź­nie­nia mię­śni. Ob­le­czoną w rę­ka­wicę dło­nią po­pra­wiła sko­rupę ni­sko­pro­fi­lo­wego hełmu ba­li­stycz­nego.

„Pie­przony sen...” – po­my­ślała, przy­po­mniaw­szy so­bie to­czący ją od lat kosz­mar.

– Jak ty to ro­bisz, że po­tra­fisz przy­ciąć ko­mara w każ­dych wa­run­kach? – za­py­tał Ta­de­usz Żą­dło, wiecz­nie uśmiech­nięty blon­dyn o po­cią­głej, chu­dej twa­rzy. – Śmi­głow­cem te­le­pie, wir­nik na­pier­dala jak ru­ska pralka na ci­chym pro­gra­mie... Nie­wia­ry­godne!

– Już tak mam – po­wie­działa Rok­sana, prze­cią­ga­jąc się na cia­snym sie­dzi­sku prze­działu trans­por­to­wego black hawka. – Sły­szę hur­got sil­nika i cyk, od­cina mnie!

– Jako ta­śmowy na przodku by­ła­byś pra­cow­ni­kiem mie­siąca.

– Aż mi wargi spierz­chły... Jesz­cze ci się nie znu­dziło? – rzu­ciła ko­bieta sie­dząca na­prze­ciwko. Po­nad opi­na­jącą twarz chu­stą tak­tyczną wy­sta­wało dwoje ciem­nych jak wę­gielki oczu.

– To nie ma sensu, Ha­ifa. – Rok­sana mach­nęła ręką. – Za­mknie się do­piero, jak umrze.

– Może to już dzi­siaj... – oznaj­miła Ha­ifa z na­dzieją w gło­sie.

Przez otwarty ka­nał grupy ka­no­ni­ków prze­to­czył się ru­baszny, gar­dłowy re­chot.

– Hola, hola! Nie tak szybko! Obie­ca­łaś nam swoją pizzę po po­wro­cie. Wciąż nie ku­mam, czemu tak się bi­czu­jesz tą mar­ghe­ritą? – Ka­no­nik wzru­szył sze­ro­kimi ra­mio­nami. – Prze­cież za każ­dym ra­zem wy­cho­dzi za­je­bi­sta.

– Nie wiem... – Rok­sana zmarsz­czyła brwi. – Może to mąka albo po­mi­dory? Ale ku­puję od­mianę San Ma­rzano, jak mnie uczyli. I cią­gle coś jest nie tak. Po­winna sma­ko­wać ina­czej.

My­śli Rok­sany za­czy­nały ucie­kać. Od­pły­wać gdzieś poza ka­dłub śmi­głowca, prze­ci­na­ją­cego nocne niebo nad Mo­ra­wami. Spoj­rzała na swoje palce w rę­ka­wi­cach tak­tycz­nych i na czubki bu­tów. Przyj­rzała się ostrym kra­wę­dziom, wy­raź­nym kon­tu­rom świata wo­kół. Taką rze­czy­wi­stość wo­lała zde­cy­do­wa­nie bar­dziej. Na­ma­calną, zdolną do ujarz­mie­nia. Szcze­gól­nie kiedy trzy­mało się w dło­niach do­cią­żony ak­ce­so­riami ka­ra­bin sztur­mowy.

– Lą­do­wa­nie za sie­dem mi­nut! – za­po­wie­dział na wspól­nym ka­nale Dar­da­nele, do­wódca pol­skiego od­działu ka­no­ni­ków. – Czas na bło­go­sła­wień­stwo. Mamy na po­kła­dzie pa­nią fe­da­inkę. Po­zwólmy jej czy­nić ho­nory. Ha­ifa?

– Nie ma sprawy – od­parła i płyn­nym ru­chem zsu­nęła ko­mi­niarkę na brodę.

Pełne usta Arabki po­ru­szały się bez­gło­śnie. Ha­ifa przy­mknęła oczy, unio­sła dło­nie, jakby pod­trzy­my­wała w nich dwie nie­wi­dzialne kule. Po­chy­liła się lekko, na tyle ile po­zwa­lała uprząż sie­dzi­ska.

Po­cząt­kowo bez­gło­śna mo­dli­twa prze­szła w in­kan­ta­cję pełną twar­dych zgło­sek i wy­so­kich to­nów. Strofy sa­latu wy­peł­niły łą­cza ze­spo­łów sztur­mo­wych w obu śmi­głow­cach. Ni­czym rwąca rzeka wdarły się do serc, tchnęły w nie nad­ludzką od­wagę, wy­ostrzyły zmy­sły, na­prę­żyły ciała. Zu­peł­nie jakby byli na haju, który ustami Ha­ify ze­słano pro­sto z sa­mej góry.

Arabka urwała na­gle, chrząk­nęła i wy­pro­sto­wała się, otwie­ra­jąc oczy. Ode­tchnęła głę­boko i na­su­nęła z po­wro­tem ko­mi­niarkę. Zer­k­nęła na Rok­sanę. Dziew­czyna na­peł­niona Sło­wem od­zy­skała re­zon. Zmar­twione ob­li­cze za­stą­piła twarz czło­wieka go­to­wego na wszystko. Była piękna.

– Dar­da­nele do wszyst­kich! Pięć mi­nut do lą­do­wa­nia! Szybka od­prawa! – ode­zwał się po­now­nie do­wódca. – Do ma­ni­fe­sta­cji do­szło kilka go­dzin temu w ko­ściele pa­ra­fial­nym we wsi Podi­vice. Pro­boszcz prze­słał alert cze­skiej Ka­pi­tule i dał nogę z pa­ra­fii. Pierw­szym więk­szym mia­stem w oko­licy jest Brno, trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów na po­łu­dnie. Obej­dzie się więc bez ga­piów. We­dług lo­kal­nych służb ko­ściół po­szedł z dy­mem, a miesz­kańcy wio­ski zo­stali w więk­szo­ści ewa­ku­owani. Drogi do­jaz­dowe do mia­steczka ob­sta­wiła po­li­cja. Nasi do­ga­dali się z lo­kal­nymi wła­dzami, straż po­żarna i ra­tow­nicy me­dyczni wejdą do­piero po wszyst­kim. Wiemy, że służby po­rząd­kowe, we­zwane przed nami, nie we­szły w kon­takt z pie­kiel­ni­kami. Oczy­wi­ście, jak zwy­kle, w wio­sce mo­gli zo­stać ma­ru­de­rzy. Jak po­sprzą­tamy, zajmą się nimi psy­cho­lo­dzy z cze­skiej Ka­pi­tuły. Miej­cie oczy otwarte, mo­żemy tra­fić na cy­wi­lów. Iden­ty­fi­ka­cja i eli­mi­na­cja. Żeby wam się nie po­pier­do­liło na opak...

Wszy­scy obecni w prze­dziale de­san­to­wym ka­no­nicy wy­mie­nili po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia i mro­żące krew w ży­łach uśmie­chy. Na­wet śmier­tel­nie po­ważna Ha­ifa roz­chy­liła wargi, pre­zen­tu­jąc gar­ni­tur rów­nych, bia­łych zę­bów.

– We­dług ocen do­wódz­twa skala ma­ni­fe­sta­cji to beta. Bramę otwo­rzył opę­tany czło­wiek, przy­naj­mniej tak wy­nika z re­la­cji pro­bosz­cza – wy­ja­śnił Dar­da­nele. – Bę­dziemy mieć prze­ciwko so­bie kil­ku­dzie­się­ciu pie­kiel­ni­ków. Beta ozna­cza prze­wagę epok sprzed ery pro­chu. Ale po Fran­cji, to w su­mie chuj wie... Za­łóżmy, że mogą mieć pry­mi­tywną broń palną. Do­wódcy sek­cji, po­twier­dzić!

– Bos­for Je­den, przy­ję­łam! – rzu­ciła Rok­sana, a za­raz za nią ko­mu­ni­kat po­twier­dzili li­de­rzy po­zo­sta­łych pod­od­dzia­łów.

– Idziemy w dwóch gru­pach, po dwie sek­cje bo­jowe każda. Bos­for Je­den i Trzy lą­dują dwie­ście me­trów na za­chód od ko­ścioła, pro­wa­dzi was Rok­sana. Idzie­cie główną drogą przez wieś ku pa­ra­fii. Bos­for Dwa i Cztery za­czy­nają dwie­ście me­trów na za­chód od epi­cen­trum i po­su­wają się ku ko­ścio­łowi, rów­nież za drogą. Obie grupy roz­dzie­lają się pięć­dzie­siąt me­trów przed ko­ścio­łem i for­mują owalny kor­don wo­kół ko­ścioła. Czy­ścimy prze­strzeń we­wnątrz za­mknię­tej strefy, po­tem Bos­for Trzy wcho­dzi do środka, eli­mi­nuje opę­tańca i za­myka bramę. Szybka ro­bota i wio, do domu. Ko­niec od­prawy. Bóg z nami! – rzu­cił do­wódca.

– I chuj z nimi! – rzu­cił Ta­de­usz nie­ofi­cjal­nym po­zdro­wie­niem pol­skich ka­no­ni­ków. Łą­cze od­po­wie­działo zdu­szo­nym re­cho­tem i peł­nym za­że­no­wa­nia wes­tchnie­niem Ha­ify.

Rok­sana od­wró­ciła się przez ra­mię. Spięta uprzężą bez­pie­czeń­stwa, mo­gła le­d­wie wy­krę­cić głowę, zer­k­nąć przez ku­lo­od­porną szybę w prze­suw­nych drzwiach black hawka.

Zo­sta­wili za sobą świa­tła Pro­ście­jowa, ostat­niej miej­sco­wo­ści przed Podi­vi­cami. Pod nimi pa­no­wała ciem­ność, prze­ty­kana łu­nami so­do­wej po­światy la­tarni dro­go­wych.

– Dwie mi­nuty do lą­do­wa­nia! – roz­brzmiało w słu­chaw­kach.

Sto se­kund póź­niej śmi­głowce we­szły wi­ra­żem na ścieżki lą­do­wań. Przez krótką chwilę Rok­sana mo­gła do­strzec pło­nący ko­ściół. Zdą­żyła za­uwa­żyć prze­chy­loną, drew­nianą wie­życzkę, którą łap­czy­wie po­chła­niały pło­mie­nie. Świa­tła w wio­sce wciąż się pa­liły, a ogień rzu­cał na wieś i oko­liczne pola zło­wiesz­czą łunę.

Ma­szyny wy­lą­do­wały twardo. Strze­liły za­trza­ski uprzęży. Rok­sana ze­rwała się z sie­dzi­ska, przy­pa­dła do burty śmi­głowca.

– Dar­da­nele do wszyst­kich, de­sant, de­sant! – usły­szała w in­ter­ko­mie.

Ta­de­usz szarp­nął za blo­kady. Drzwi od­su­nęły się wzdłuż ka­dłuba. Hur­got wir­nika wpadł do prze­działu wraz z ude­rze­niem wia­tru.

Ka­no­nicy je­den po dru­gim wy­ska­ki­wali na as­falt, zaj­mo­wali swoje sek­tory. Rok­sana ode­tchnęła noc­nym po­wie­trzem. Szyb­kimi su­sami do­bie­gła do za­par­ko­wa­nej na po­bo­czu fa­bii. Od­wró­ciła się przez ra­mię, wdu­siła przy­pięty do ka­mi­zelki przy­cisk nada­wa­nia, rzu­ciła krótki roz­kaz. Ka­no­nicy za­mel­do­wali obec­ność na mo­raw­skiej ziemi.

– Dar­da­nele, tu Bos­for Je­den, je­ste­śmy na po­zy­cji. Prze­miesz­czamy się do celu – za­ra­por­to­wała krótko. – Brak kon­taktu przy de­san­cie.

– Bos­for Je­den, tu Dar­da­nele, przy­ją­łem. Bos­for Dwa i Cztery są na ziemi. Idziemy w stronę pa­ra­fii. Brak kon­taktu przy de­san­cie.

– Przy­ję­łam, Dar­da­nele! Bos­for Je­den, za­czy­namy. Za­cho­wać od­stępy, pil­no­wać sek­to­rów. Sto pięć­dzie­siąt me­trów pro­sto wzdłuż drogi. Przy check­po­in­cie Ha­ifa i Bos­for Trzy od­bi­jają przez go­spo­dar­stwo na pół­noc. Idziemy!

Po­de­rwali się jed­no­cze­śnie, jak do­sko­nale zgrany or­ga­nizm. Za­har­to­wani Sło­wem nie bali się ni­czego. Byli ludźmi, ale szli tak, jakby za ich ple­cami kro­czyły ar­cha­nioły.

Me­to­dycz­nie omia­tali lu­fami ka­ra­bi­nów czarne pro­sto­kąty okien, pod­świe­tlone bla­do­ścią la­tarni ganki. Pło­mie­nie, które zdą­żyły po­chło­nąć ko­ściół, za­czy­nały się kur­czyć. Ogni­ste strzępy ja­śniały w mroku, by zga­snąć jak pło­myczki zdmuch­nięte z uro­dzi­no­wych świe­czek.

Ulica była opu­sto­szała. Je­śli ja­kiś Czech nie ewa­ku­ował się na czas, to te­raz wci­skał się w naj­ciem­niej­szy kąt. I trudno było mu się dzi­wić. Dla nie­wpraw­nego oka pie­kiel­nik czy ka­no­nik nie ro­biło żad­nej róż­nicy. To i tak był de­mon.

– Kon­takt! Sie­dem­dzie­siąt me­trów, czwarty dom po le­wej – ode­zwał się strze­lec Bos­foru Je­den.

Rok­sana spoj­rzała we wska­za­nym kie­runku. Było ich kilku, w cy­frowo wy­ostrzo­nej zie­leni go­gli nok­to­wi­zyj­nych nie po­tra­fiła jesz­cze roz­po­znać epoki. Ale z całą pew­no­ścią nie po­sia­dali broni pal­nej. Ich ciała opi­nały pę­kate pan­ce­rze. W dło­niach trzy­mali mie­cze i dłu­gie włócz­nie. Rok­sana zmru­żyła oczy, przyj­rzała się de­ta­lom upior­nego wy­po­sa­że­nia. „Tak... – po­my­ślała. – To byli...”

– Sa­mu­ra­jo­wie. Pię­ciu. Broń biała, ka­tany i na­gi­naty. Brak broni pal­nej – po­wie­dział ten sam ka­no­nik, który za­mel­do­wał o kon­tak­cie. – Oho, do­pa­dli ko­goś.

Wy­wle­kli lu­dzi wprost na ulicę. Całą ro­dzinę. Rok­sana wi­działa onie­miałą dwójkę do­ro­słych, któ­rzy klę­czeli po­kor­nie na zim­nym as­fal­cie. Dzieci rzu­cono tuż obok ro­dzi­ców. Prze­ra­żone kil­ku­latki za­no­siły się ża­ło­snym pła­czem; drżąc ze stra­chu, splo­tły się w uści­sku przy mat­czy­nych ko­la­nach. Rok­sana zło­żyła się do strzału. Dzięki bło­go­sła­wień­stwu nie czuła żalu ani gniewu. Nie czuła ni­czego. Ru­chami jej ciała nie kie­ro­wał gniew. Ist­niał tylko cel, tylko ja­sna kropka ko­li­ma­tora na syl­wetce pie­kiel­nika.

– Dar­da­nele, tu Bos­for Je­den. Mamy kon­takt. Pię­ciu sa­mu­ra­jów z bro­nią białą. Szy­kują się do eg­ze­ku­cji cy­wi­lów – za­mel­do­wała Rok­sana na otwar­tym ka­nale. – Eli­mi­nu­jemy.

– Przy­ją­łem Bos­for Je­den. Wy­ko­nuj – za­ko­mu­ni­ko­wał Dar­da­nele.

Sek­cje Bos­for Je­den i Trzy zła­mały szyk, ro­ze­szły się na po­bo­cza, by wza­jem­nie ubez­pie­czać sek­tory i po­kryć ogniem jak naj­więk­szy ob­szar.

Byli pięć­dzie­siąt me­trów przed ce­lem, kiedy je­den z sa­mu­ra­jów zo­rien­to­wał się w za­gro­że­niu. Wo­jow­nik wła­śnie uno­sił ka­tanę, by za­dać śmier­telny cios sple­cio­nym w ob­ję­ciach dziew­czyn­kom. Od­wró­cił głowę.

Spod zdo­bio­nego, seg­men­to­wego heł­mem ho­shi spo­glą­dała pra­wie ludzka twarz. Pra­wie. Po­liczki sa­mu­raja były za­pad­nięte, ko­ści nie­mal prze­bi­jały się przez per­ga­mi­nową i szarą jak be­ton skórę. Oczo­doły świe­ciły pustką, w któ­rej nie tliła się choćby iskierka jaźni. Rok­sana wi­działa przez szkło ko­li­ma­tora, jak sa­mu­raj otwiera spierzch­nięte, ścią­gnięte usta. Tru­pia szczęka roz­warła się obrzy­dli­wie.

Po­cisk tra­fił pie­kiel­nika pro­sto w czarną jamę. Wy­star­czyło, by łeb od­sko­czył do tyłu, a folgi hełmu roz­sy­pały się na wszyst­kie strony. Miecz wy­padł z ko­ści­stych dłoni, za­brzę­czał o as­falt. Ka­no­nicy otwarli ogień. Mie­rzone strzały po­ło­żyły resztę pie­kiel­ni­ków, któ­rych bez­władne ciała za­częły roz­pa­dać się w proch.

Stru­chleli na as­fal­cie cy­wile łkali ci­cho, wstrzą­sani spa­zmami. Do­ro­śli in­stynk­tow­nie przy­cią­gnęli do sie­bie po­grą­żone w apa­tii dziew­czynki. Żad­nemu nie przy­szło do głowy, by pod­nieść wzrok na wy­baw­ców. Jedne de­mony mo­gły prze­cież za­stą­pić ko­lejne, jesz­cze gor­sze. Ubrana w kwietną su­kienkę dziew­czynka drgnęła. Ciemne po­staci o nie­ludzko płyn­nych ru­chach mi­jały ich bez­gło­śnie. Jedna z nich za­trzy­mała się tuż obok, przy­kuc­nęła i pod­nio­sła pa­ję­cze go­gle.

– Scho­waj­cie się – po­wie­działa Ha­ifa pew­nie i cie­pło. – Za­mknij­cie drzwi i ni­komu nie otwie­raj­cie. Nie­długo bę­dzie po wszyst­kim.

Wstała sprę­ży­ście. Ni­czym zjawa do­łą­czyła do or­szaku, który prze­kro­czył roz­wiane przez wiatr trupy pie­kiel­ni­ków i roz­pły­nął się w mroku mię­dzy męt­nymi sno­pami la­tarni.

– Bos­for Je­den do wszyst­kich, pie­kiel­nicy wy­eli­mi­no­wani. Cy­wile żyją – za­mel­do­wała Rok­sana. – Dzie­sięć me­trów do check­po­intu, brak kon­tak­tów. Dym jest co­raz gęst­szy, utrud­nia ob­ser­wa­cję,

– Bos­for Je­den, tu Dar­da­nele. Osią­gnę­li­śmy check­po­int. Pięć­dzie­siąt me­trów do celu. Ko­ściół spło­nął do­szczęt­nie, lada mo­ment się za­wali. Brak kon­tak­tów. Cho­ciaż... chyba coś mamy.

– Przy­ję­łam Dar­da­nele. Bos­for Je­den i Trzy za­czy­nają za­my­kać kor­don w za­chod­niej pół­s­fe­rze. – Rok­sana prze­łą­czyła ka­nał. – Osią­gnę­li­śmy check­po­int. Bos­for Je­den, cze­kać, aż trójka od­bije na pół­noc. Za­jąć po­zy­cje i pil­no­wać sek­to­rów. Utrzy­my­wać kon­takt ra­diowy. Ogień we­dle uzna­nia.

– Bos­for Trzy wy­ko­nuje! – usły­szała zde­cy­do­wany głos Ha­ify.

Obie sek­cje po­now­nie roz­biły szyk. Od­dział fe­da­inki, nie za­bu­rza­jąc tempa, ode­rwał się na lewo i sfor­so­wał bramę, która wio­dła w głąb go­spo­dar­stwa. Wtedy od czoła gruch­nęły wy­strzały.

– Dar­da­nele do wszyst­kich! Mamy liczne kon­takty, przy­naj­mniej dwa tu­ziny pie­kiel­ni­ków. Mają broń palną. Wstępne roz­po­zna­nie: epoka na­po­le­oń­ska! – za­grzmiało przez ka­ra­bi­nową palbę.

– Idziemy w wa­szą stronę, Dar­da­nele. Wi­docz­ność mi­ni­malna, przez dym wi­dać bły­ski wy­strza­łów – po­wie­działa Rok­sana. – Wyj­dziemy wam na czoło za mniej niż dwie mi­nuty. Uwa­żaj­cie, w co strze­la­cie.

– Przy­ją­łem, Bos­for Je­den. Za­sa­dzamy się!

„Prze­cho­dzą do obrony” – po­my­ślała Rok­sana, prąc na­przód przez dym. Choć wiatr wy­da­wał się wzma­gać, nie po­tra­fił prze­pę­dzić kłę­bo­wi­ska. Zer­k­nęła na pa­nel in­for­ma­cyjny na przed­ra­mie­niu, spraw­dziła po­zy­cję bliź­nia­czej sek­cji. Bos­for Trzy wciąż prze­dzie­rał się przez go­spo­dar­stwo. Lada mo­ment lu­dzie Ha­ify po­winni roz­dzie­lić się i za­jąć po­zy­cję nieco na pół­noc od ko­ścioła.

Ka­no­niczka po­de­rwała swoją sek­cję. Dym był wszę­dzie, spa­le­ni­zna gry­zła noz­drza. Ka­no­nada była tuż-tuż, ak­tywne ochron­niki słu­chu pod­pięte pod sko­rupy heł­mów tłu­miły strze­la­ninę. Bły­ski były co­raz wy­raź­niej­sze.

– Bos­for Je­den, bierz­cie gra­naty – za­ko­men­de­ro­wała Rok­sana. – Naj­pierw zmięk­czamy, po­tem czy­ścimy sek­tory. Ogień we­dle uzna­nia. Jazda!

Przy­spie­szyli kroku. Wy­bie­gli z tu­manu, który przy­sła­niał pole bi­twy.

Ko­ściół wy­pa­lił się już do szczętu. Pło­mie­nie zdą­żyły już po­chło­nąć dach i wnę­trze świą­tyni i przy­ga­sły. Prze­chy­lona wcze­śniej wie­życzka utrzy­my­wała pion już tylko na słowo ho­noru i w każ­dej chwili mo­gła ru­nąć na po­bli­ski dom. Sama pa­ra­fia przy­po­mi­nała pra­dawny szkie­let o po­czer­nia­łych, szczer­ba­tych że­brach. Ogień stra­wił też nie­wielki skwer przed świą­ty­nią, prze­sko­czył na im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów klon i za­chłan­nie po­że­rał jego ko­ronę.

Spo­mię­dzy po­trza­ska­nych, roz­ża­rzo­nych zglisz­czy świą­tyni w rów­nym dwu­sze­regu wy­ma­sze­ro­wało kil­ku­na­stu pie­kiel­ni­ków. Po­strzę­pione mun­dury wi­siały na ra­mio­nach, ro­gate czapki na tru­pich gło­wach pełne były prze­strze­lin. Do­wo­dzący nimi ofi­cer roz­sze­rzył spę­kane usta, bły­snął sko­ro­do­waną sza­blą, na któ­rej grały pło­mie­nie. Skie­ro­wał sztych na sta­lowy kon­te­ner na śmieci i po­kie­re­szo­waną oso­bówkę, za którą krył się od­dział Dar­da­nele. Bos­for Cztery za­legł w ro­wie po dru­giej stro­nie ulicy, pruł krót­kimi se­riami i po­wstrzy­my­wał na­tar­cie spo­mię­dzy za­bu­do­wań wio­ski, pod­czas gdy druga sek­cja za­jęła po­zy­cje bli­żej zgliszcz świą­tyni.

Upiorni strzelcy zło­żyli się do strzału. Pierw­szy sze­reg przy­klęk­nął. Rzu­cone przez ka­no­ni­ków Rok­sany gra­naty po­to­czyły się po nad­pa­lo­nej tra­wie.

For­ma­cja prze­klę­tych fi­zy­lie­rów wy­pa­liła w dwóch sal­wach. Kule z ła­two­ścią prze­biły ka­ro­se­rię, za­dzwo­niły o grubą bla­chę kon­te­nera na śmieci. Świ­snęły po­nad gło­wami ka­no­ni­ków, za­dzwo­niły o fa­sady do­mów po dru­giej stro­nie drogi. Ktoś krzyk­nął prze­cią­gle. Je­den z gra­na­tów po­to­czył się pod nogi nie­umar­łego fi­zy­liera. Strze­lec spoj­rzał w dół i umarł po raz drugi.

De­to­na­cje zmio­tły pierw­szy sze­reg wraz z ofi­ce­rem. Wroga for­ma­cja uto­nęła w dy­mie, da­jąc przy­szpi­lo­nemu ogniem Bos­fo­rowi Dwa czas na prze­gru­po­wa­nie. Ta­de­usz mi­nął ją z pra­wej, siał ogniem po fi­zy­lie­rach, któ­rzy po­śpiesz­nie na­bi­jali lufy flint. Upiorny ofi­cer wy­chy­nął z tu­manu. Roz­kła­dał się; strzępy mun­duru od­pa­dały ca­łymi pła­tami, zdmuch­niętą siłą eks­plo­zji czapka od­sło­niła czaszkę po­krytą strzę­pami skóry. Ta­de­usz w ostat­niej chwili usko­czył przed za­ma­szy­stym cię­ciem sza­bli. Kolbą ude­rzył w bark, zbu­do­wał dy­stans od prze­ciw­nika i prze­orał jego pierś prze­cią­gniętą se­rią.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki