39,90 zł
Ukształtowany przez magię najemnik Wernar Hantsholm zmierza na północ. Wiedzie tam wygnańców – czarowników, od których odwróciła się fortuna oraz przychylne spojrzenia władców świata.
Otoczony niełaską, wysłany na dalekie rubieże imperium rotmistrz Hakard Rotesblatt mierzy się już nie tylko z szalejącą w dziedzinie zarazą. Tym razem stanie do walki z przeszłością i samym sobą.
Daleko, po drugiej stronie Kanionu, Maeida zmierza do Sudut Jah, siedziby seniora. Jedzie tam pełna nadziei na spełnienie ostatniej woli umierającego ojca. A także własnych marzeń.
Siedem nowych historii, trójka znanych bohaterów. Szepczące echa dawnych dni, które chcą być usłyszane. Niczym grzmiące na wojnę bębny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 675
Cena Pamięci
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2022 Jaku Pawełek
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-66955-28-8
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Obudził go miarowy dźwięk. Jeździec nie spieszył się, jechał stępa. Po chwili oprzytomnienia chłopiec zrozumiał, że koni było znacznie więcej. Stukot podków o bruk zlał się w jedno i nie sposób było zliczyć, ilu konnych jechało przez miasteczko. Początkowo pomyślał, że to zwykły patrol. Usiadł na sienniku, wsłuchał się w jednostajne dudnienie. Chłopiec uśmiechnął się; sądząc po odgłosach, to musiał być liczny poczet.
Ostrożnie zrzucił z siebie derkę, pod którą spał. Zamrugał kilkukrotnie, rozejrzał się po ciemnym pokoju. Komódka przy ścianie zaczęła nabierać kształtów. Ściany zarysowały się mrocznym światłocieniem. Zastygł na łóżku, przykryty do połowy, zmarszczył czoło i wytężył słuch. Spośród odgłosów starał się wychwycić ciężki chód strażnika. Wiedział, że gdzieś tam jest, że nie opuściłby swojego stanowiska. Wywieść go w pole nie było rzeczą prostą. Ale Radovan Tizek miał już za sobą nie takie przygody.
Ubierał się powoli, najciszej, jak tylko potrafił. Ostrożnie, z tłumionym rozgorączkowaniem, wsunął długie spodnie, powoli założył koszulę i kubrak. Pamiętał, że na stoliku tuż przy łóżku stoi mosiężny świecznik. Gdyby tylko trącił go przypadkiem łokciem, po nocnej eskapadzie pozostałoby jedynie mgliste wspomnienie. Najdłużej zeszło mu z butami. Rozedrgane palce z trudem łapały rzemyki, które jak na złość nie chciały składać się w węzły. Wreszcie, wyprostowany, z ciężką kroplą potu spływającą po kręgosłupie, oblizał wargi i ostrożnie ruszył ku drzwiom. Czarownicy – już ich nie słyszał – musieli dojechać do rynku. Nie było czasu do stracenia.
Naparł delikatnie na klamkę drzwi. Wstrzymał oddech, kiedy wstąpił w mrok korytarza. Jedynym dźwiękiem, który burzył idealną ciszę, było pochrapywanie dobiegające z sąsiedniego pokoju. Część służby pokojowej spała jeszcze w najlepsze. Poranna krzątanina dopiero miała się zacząć.
Przygryzając wargę, niemal przyklejony do ściany, prześlizgnął się ze wstrzymanym oddechem do ciemnej kuchni. Wewnątrz wciąż pachniało kolacją, pieczoną dziczyzną i gotowanymi warzywami z koprem i kminem. Mimo cmentarnych ciemności Radovan z gracją kota przekroczył stosy porąbanych polan, wieże wyszorowanych jak napierśniki garnków oraz zasieki skrzyń, z których sterczały zielone pióropusze natek marchwi. Wiedział, że zaraz obok spiżarki na wbitym gwoździu wisi pęk kluczy. Wiedział też, że z samej spiżarki nad wyraz często i ochoczo korzystał nadworny kucharz oraz jedna z jego pomocnic. Choć umizgi i skradane całusy napawały go obrzydzeniem, coś kazało mu sądzić, że bawili się tam setnie.
Wymacał framugę, przesunął dłonią w górę. Był ostrożny, zbyt wiele razy wbił sobie drzazgę, robiąc podobną sztukę. Uśmiechnął się, kiedy palce dotknęły chłodnego metalu długich kluczy.
Wyszedł na zewnątrz, przymknął drzwi, zrównał je ze ścianą i ościeżnicą w nadziei, że uda mu się wślizgnąć do dworku tym samym przejściem. Przebiegł przez pogrążony w mroku ogród, podeptał rabaty, zmiażdżył do ostatka ledwie odrośnięte hiacynty. Rozgonił na boki chylące się jak sztandary łodygi ostróżek. Zwinnie wspiął się na ustawione przy murze skrzynki, zerknął dla pewności przez ramię i przeskoczył na drugą stronę.
Miasteczko spało. Nieliczne, wzniesione przez inżynierów latarnie żółciły się nieznanymi Radovanowi substancjami, spalanymi wewnątrz kryształowych komór. Przebiegł miękko po brukowanej ulicy, jednej z trzech w miasteczku, nie licząc placu rynkowego. Stukot kopyt dochodził właśnie stamtąd. Radovan zbliżył się do rogu zgrzebnej kamieniczki, której szyld przedstawiający prosię z jabłkiem w pysku kolebał się na wietrze. Wyjrzał zza węgła na rozświetlony żółcią plac, na kondukt złożony z milczących jeźdźców. Wylewali się kolumną od południa, spomiędzy kupieckich kamieniczek o ciemnych oknach. Radovan szczękał zębami, czuł, jak z zimna kostnieją mu dłonie, ale nie zawrócił. Wiedziony naturalną dla wieku ciekawością, w cieniu fasady kamienicy z prosiakiem przeskoczył za pękate beczki, które wytoczono wprost na bruk.
– O raju… – powiedział sam do siebie, urzeczony widokiem.
Rynek, na środku którego wznosiła się smukła, ażurowa wieża zegarowa, mienił się pogrążonymi w półmroku tuzinami postaci w długich, kolorowych kaftanach. Radovan jak zaczarowany przyglądał się wzorom na twarzach jeźdźców. Nie rozumiał, co oznaczały geometryczne tatuaże. Pewien był tylko, że z każdego oblicza biły mądrość i powaga. Zbrojna eskorta paradowała stępa przez rynek, chrzęściła blachami pancerzy. Kopyta stukały o bruk, zbroje błyszczały w mętnym blasku księżyca, a Radovan marzył. Fantazjował, że to on sam siedzi w kulbace, z ciemnymi figurami wyrysowanymi tuszem na surowej twarzy. Dumny, podziwiany, szanowany na dworach, od złotych kopuł kievgraadzkich chramów aż po surowy kamień twierdz, daleko w górach mroźnego Pforzheim.
– O raju, czarodzieje jak żywi, ilu ich, ilu! – Radovan przebierał nogami i tylko ostatek samokontroli powstrzymał go, żeby nie rzucić się biegiem przez plac i wpaść między końską ciżbę.
– Hej, młody!
Stężał momentalnie. Krew uderzyła do głowy, marzenia rozpierzchły się jak spłoszone stado wron. Zostały pustka i przestrach, który w głowie ośmioletniego Radovana odezwał się nie tylko wizją ojcowskiego pasa lądującego z mlaśnięciem na gołym zadku. Razy, choć dotkliwe, bladły w porównaniu z fantazją władających Ter Ruginae inżynierów. Sprany tyłek bolał, ale tylko chwilę. W buchających parą faktoriach katorga nie kończyła się nigdy.
– Do ciebie mówię, gadzino! – usłyszał ponownie, ale głos ten wcale nie był wrogi. – Coś taki niemrawy? Narobiłeś w portki ze strachu?
Mężczyzna siedział na koniu stojącym ledwie kilka kroków od niego, tuż przy skrzyżowaniu, pod świnią z jabłkiem w pysku. Jedną ręką trzymał wodze, a drugą wsparł na boku. Latarnia oplatała jeźdźca bladą poświatą. „Zdecydowanie nie jest czarodziejem” – pomyślał Radovan. Żaden czarodziej nie miał przy pasie miecza, a na ramionach i piersi nie nosił skórzanego pancerza nabijanego ćwiekami. Chłopak spojrzał na jego twarz. Nie dostrzegł tam wymieszanej z podnieceniem grozy, typowej dla dorosłych, którzy bardzo lubili karcić dzieci. Nie było też na niej śladu geometrycznych tatuaży. Twarz jeźdźca nie była najprzyjemniejsza, ale budziła zaufanie.
– Wernar! Coś tam znalazł? Beczki pewnie puste, na wymianę zostawiono, coby z samego rana świeże do piwniczki stoczyć! – rzucił ktoś z tłumu.
– A wyrostka sobie znalazłem! Po nocach samopas po ulicach biega, w sam raz przez kolano przerzucić, szast-prast po gołym tyłku nahajem przestrzelać! – odpowiedział jeździec, obserwując z ukosa, jak usta chłopca wykrzywiają się z każdym wypowiadanym słowem.
– Że co?
Drugi jeździec odłączył się od tłumu, a Radovan uświadomił sobie, że tak misternego kropierza i wypolerowanego pancerza nie widział jeszcze nigdy. Konny zbliżył się niespiesznie, a chłopiec spuścił głowę. Pogodził się nie tylko z pasem na tyłku. Westchnął, przywitał w głowie nowe pęcherze na dłoniach, ogień w spracowanych mięśniach. Czuł już wszystkie ścięgna i pełen żalu wzrok ojca, który każdego dnia o brzasku będzie odprowadzał go do faktorii. Widział też inżynierów, ciemne sylwetki, upiorne uśmiechy na bladych twarzach, ukrytych za przydymionymi szkłami okularów.
– Co ty wygadujesz? – Jeździec zbliżył się.
– Chodź tu, mały. No, żwawiej. Nie bój się, przecież nikt nie będzie cię prał przy wszystkich… – ponaglił Wernar. – Patrz, Misten, nie beczy. Aż go telepie, ale nie beczy. Jak cię zwą? Ojciec pewnie już karbuje pas, co?
– Ty to masz rękę do dzieci, nie ma co… – Ten w pysznie zdobionym pancerzu zeskoczył z konia.
Zbroja zagrzechotała, ale trzymała się na ciele mężczyzny jak druga skóra.
– Przecież tylko sobie tutaj dworuję… Na dzieciaka bym ręki nie podniósł. – Wernar wzruszył ramionami.
Radovan zadarł brodę. Zacisnął piąstki i zagryzł wargi, musiał być twardy. Przynajmniej w tym chciał zadowolić ojca. Mogą go potem zlać i zagonić do łopaty, ale nie będzie beczał przed rycerzem.
– No, już, bez strachu. Niepotrzebnie ci nagadał. Nie słuchaj go, nic ci nie grozi – powiedział rycerz, jasne włosy opadły mu na polerowane naramienniki. – Jestem Misten Kjerringoy, książę Pforzheim. Ten na koniu to Wernar. Tylko wydaje się taki groźny. Pomógłby każdemu, choć czasem mógłby się powstrzymać z tym galopującym altruizmem.
– Nie boję się go – odpowiedział Radovan, czemu całkowicie przeczył ton głosu oraz smark, który zwisał mu z nosa.
– Akurat… – prychnął Wernar.
– Wiesz, kim oni są? Co to za jeźdźcy w kolorowych kaftanach, o wymalowanych we wzory twarzach? – zapytał Kjerringoy.
– To czarodzieje – odparł Radovan bez wahania. – Prawie wszystkich szkół. Widzę Lotnych, Ciekłych… o, jest też przynajmniej jeden Stały. To jednak wszyscy. Mówili, że będą jechać przez Ter Ruginae.
– No popatrz… – Misten wydął wargi w podziwie. – Jaki rezolutny dzieciak, nawet na czarostwie się zna. Kim ty jesteś, mały? Ja swoje imię podałem, przeczyłoby dobremu wychowaniu, gdyby tak umny młodzieniec zapomniał się przedstawić.
Radovan przygryzł wargę, miarkował, czy zatajenie tożsamości ma jakikolwiek sens. Znali go tutaj prawie wszyscy, a przecież takiego orszaku nie zostawiliby samopas. Chłopiec już teraz dostrzegał, że coraz więcej okien wokół rynku zaczynało migotać płomykami świec. Lada moment całe Ter Ruginae pospieszy podziwiać przybyszów. Uznawszy przytomnie, że kłamstwo wyjdzie na jaw prędzej niż później, podjął jedyną słuszną decyzję.
– Mam na imię Radovan. Radovan Tizek… – powiedział cicho. – Też kiedyś będę czarownikiem. Albo przynajmniej rycerzem… – Chłopak obrzucił Wernara nieufnym, hardym spojrzeniem.
Książę zmarszczył brwi, przyjrzał się chłopcu dokładniej. Pierwszy raz widział syna komesa Tizeka, burmistrza Ter Ruginae oraz jedynowładcy okolicznych ziem. Radovan wyglądał jak wychudzone mieszczańskie pacholę. Podrostek nosił skórzane, ale wcale nie nowiutkie buty, lnianą, wyszywaną lśniącą nicią koszulę nocną i podobne portki. Całkiem porządny kubrak wisiał na nim, jakby chłopak odziedziczył go po starszym bracie. Teoretycznie wszystko się zgadzało i Radovan istotnie przypomniał nieco zapuszczonego szlacheckiego podrostka, który postanowił napsuć rodzicom krwi swoją nocną wyprawą. Misten uwierzyłby chłopakowi na słowo, gdyby nie kilka detali, które absolutnie nie przystawały młodym vrahińskim szlachcicom.
Dłonie Radovana były szorstkie, widział to nawet w mętnym świetle lamp. Skórę miał twardą, porowatą, a pęcherze wskazywały na wielogodzinną pracę z użyciem ciężkich narzędzi. Zbyt ciężkich, jak na sięgającego ledwie do piersi młodzieńca. Misten, choć wychowywany na zimnej Północy, nie przypominał sobie, by ojciec zmuszał go do wielogodzinnych zabaw kilofem. Wbrew malowniczym krajobrazom Vrahinia była krainą surową i wyizolowaną. Ale każda surowość powinna mieć swoje granice.
– Radovan Tizek? – zapytał książę, chwytając za spracowane, małe dłonie. Spod rękawów kubraka wyzierały pobladłe już siniaki. – Syn komesa Istvana Tizeka?
Chłopiec nie odpowiedział, pokiwał tylko głową, gotów znieść wszelkie upokorzenia i dodatkowe godziny pracy. Nie wyrywał też dłoni z mocnych rąk księcia, pęcherze świeciły w jasności księżyca.
– Wernar – rzucił Misten. – To jest syn tutejszego władcy.
– Fascynujące. – Najemnik wzruszył ramionami. – Ty nie uciekałeś z ojcowskiego zamku, żeby powłóczyć się po Kaeld Topp?
– Widziałeś jego ręce? Wyglądają jak u hutnika, który od dekady przelewa roztopione żelazo. Młody, kto kazał ci…
Radovan dopiero teraz wyrwał dłonie. Zacisnął piąstki, ignorując ból. Wiedział, że inżynierowie nie lubili donosów, skarg i narzekań na nowy ład. Te zaś, wpierw licznie wykrzykiwane na kupieckim majdanie, przed inżynierską gildią, szybko umilkły. Zdusiły je nadania i przywileje dla inżynierów. Ukróciły publiczne chłosty i edykty pozwalające gildii zagonić do pracy w faktoriach niemal całe miasto. Komes Istvan Tizek interweniował tylko na początku, kiedy jeszcze miało to jakiś sens. Stołeczny dekret sprawił jednak, że dalszy opór stał się bezcelowy. Vrahinia zawierzyła technologii oraz jej apostołom. Inżynierowie uzyskali w niej niemal nieograniczoną władzę.
– Panicz Tizek… – usłyszeli za plecami.
Szedł w ich stronę równym krokiem. Ubrany w czarną skórę pościąganą srebrnymi sprzączkami, która opinała smukłe, szczupłe ciało. Oczy skrywał za okrągłymi okularami z przydymionego, fioletowego szkła, a długie włosy spinał w krótką kitkę. Wernar zmierzył go wzrokiem i skrzywił się kwaśno, przyrównując czerń skóry do swojego wypłowiałego kaftana. Misten wyprostował się, czekał, aż nieznajomy zbliży się do nich.
– Panicz Tizek – powtórzył. – Cóż to za niesłychana pora na przechadzki po mieście? Nie martwi się panicz, że ojciec zapłakany biega teraz po dworze i odchodzi od zmysłów?
Chłopiec nie odpowiedział, przełknął tylko ślinę, spuściwszy ponownie rozczochraną głowę.
– A wy to kto? – rzucił książę.
– Wybaczcie, dobrzy panowie. – Mężczyzna skłonił się dwornie. – Wybaczcie, książę Mistenie Kjerringoy i wy… choć doskonale wiem, kim jesteście, nie mam pojęcia, jak was tytułować?
– Wystarczy po prostu Wernar. – Najemnik wzruszył ramionami. – A teraz chyba kolej na was.
– Naturalnie. Inżynier Thoiry, przedstawiciel gildii na miasto oraz przyległości Ter Ruginae – odpowiedział mężczyzna, uśmiechając się przy tym zagadkowo. – Spodziewaliśmy się was, mości książę, choć o wcześniejszej porze. Oraz w nieco większej kompanii. Jak widzę, straży zdaje się być więcej niż samych czarowników.
Inżynier skłonił się, wyraźnie czekał na komentarz księcia dotyczący czarowników oraz napotkanych w drodze z Ribe przygód. Nie doczekawszy się choćby słowa, inżynier Thoiry skłonił się ponownie.
– Rozumiem, to nie są inżynierskie sprawy. Nie należy tedy oczekiwać tłumaczeń i wyjaśnień.
– Rad jestem, że tak szybko się zrozumieliśmy. – Uśmiechnął się Kjerringoy. – A ten mały… to rzeczywiście syn komesa Tizeka?
– Radovan, jak żyw – zgodził się Thoiry. – Pozwolą panowie, że odprowadzę go do domu ojca. Zmarzł na pewno biedaczyna, a rodzice zachodzą w głowę, gdzie to podziewa się ich pociecha.
– Wygląda trochę… zniewieściale – rzucił Kjerringoy.
Inżynier uśmiechnął się ponownie, stanął za chłopcem i położył mu gładkie dłonie na ramionach. Radovan stężał, ale nie poruszył się, nie strząsnął niechcianych dłoni. Pchnięty lekko, posłusznie ruszył w dół ulicy, ku kolebiącemu się nad szynkiem prosiakowi.
– Mam nadzieję, mości książę, że moje milczenie jest satysfakcjonującą odpowiedzią. Inżynierowie mają swoje cechowe tajemnice. Zupełnie jak czarodzieje albo następcy tronów. Nie wspominając o najemnikach z Farven. – Thoiry rzucił Wernarowi wymowne spojrzenie zza przydymionych szkieł okularów.
Misten nie odpowiedział, skrzyżował ramiona na piersi. Obserwował chłopaka, który zatrzymał się i czekał na inżyniera.
– Moi pomocnicy przygotowali dla was jedną z kamienic nieopodal rynku. To okazały budynek, niemalże miniaturowy zameczek w obrębie miejskich murów – rzucił Thoiry na odchodne. – Rezydowali tam niegdyś lokalni czarownicy. Pracujemy nad przerobieniem go na szpital, wtedy przysłuży się wyższemu dobru. Czemuś więcej niż partykularne interesy jednej kasty.
– Wszyscy mamy partykularne interesy. Nie trzeba ich zasłaniać wyższością albo moralnym prawem – odpowiedział spokojnie Kjerringoy.
– W gruncie rzeczy trudno się nie zgodzić. – Inżynier pokiwał głową. – Pytaniem pozostaje tylko, dlaczego korzyść mniejszości musi być okupiona nieszczęściem całej reszty? Tak czy inaczej, kwatery są gotowe, czekają na was. Podobnie jak kolacja, choć obawiam się, że może być już całkiem zimna…
– Poradzimy sobie – odparł książę. – Za gościnę zaś dziękujemy.
– Bywajcie w zdrowiu. – Inżynier ponownie pchnął lekko chłopca. – Chodź, Radovan. Nie pozwólmy dłużej zamartwiać się rodzicom.
Chłopiec ruszył przed siebie, prowadzony przez idącego obok wysokiego inżyniera. Lampy oświetlały ich, rzucały na śliski bruk dwa cienie. Ten większy przy każdym kroku wydawał się pożerać swojego mniejszego brata. Pochłaniał go, aż zniknął zupełnie. Razem z sylwetkami, które rozpłynęły się w chłodzie vrahińskiej nocy.
***
Wernar stał przy niewielkim oknie, które wychodziło na jedną z uliczek dochodzących do rynku. Widział niewyraźne zarysy prostych, żelaznych lamp ulicznych. Kamieniczki po drugiej stronie alei były wąskie. Najczęściej trzypiętrowe, różniły się skosami dachów, wysokością kominów. Jedynym wspólnym elementem była szarzyzna, która pokrywała fasady i okiennice. Osiadała na gzymsach i parapetach. Wernar strzepnął ją ze swojego kaftana, kiedy zsiadł z konia i wprowadził go do zimnych stajni przylegających do byłej siedziby miejskich czarowników.
– Coś tam wypatrzył, hm? – zapytał Misten Kjerringoy, pochylony nad miską chłodnego gulaszu.
– Nie podoba mi się to miasteczko – odpowiedział najemnik, wciąż oparty o framugę okna.
– Mówisz tak prawie za każdym razem. Co tym razem jest nie w porządku? Ulice za bardzo wybrukowane, dachy za wysokie? Może dziewki za bardzo okutane w płaszcze, z chustami za luźno wplecionymi w warkocze? Powiedz, Wernar, co nie podoba ci się w Ter Ruginae?
– Nie jestem pewien. – Wernar wzruszył ramionami. – Nie czuję się tu dobrze. Nie podoba mi się to, że powietrze pachnie dymem, a wszystko wygląda, jakby dopiero co podniosło się z pożogi.
– Cóż, faktycznie Ter Ruginae nie należy do najbardziej urokliwych. Aż dziw, że jeszcze się nie przyzwyczaiłeś. To Vrahinia, tutaj ładne jest tylko Drammen, a przynajmniej było, do czasu… – Kjerringoy pokiwał głową, wydął usta, a potem pochłonął kolejną łyżkę gulaszu. – Na szczęście musimy tutaj tylko zrobić zapasy na dalszą podróż. Do granic Pforzheim mamy jeszcze cztery, może pięć dni drogi, nawet jeśli będziemy się tak ślamazarzyć jak teraz.
– Mam nadzieję, że nie zabawimy w Ter Ruginae długo. Nie podoba mi się tutaj – powtórzył Wernar kolejny raz. – Szczególnie ten zadufany w sobie pajac w klamerkach i skórach.
– Swoją drogą, moglibyśmy posłuchać rady inżyniera i nie pakować się w żadną nową kabałę… – mruknął Misten w odpowiedzi. – Wysłano mnie na południe, żebym sprowadził do Pforzheim czarowników. Teraz wydaje mi się, że jak bramy Kaeld Topp przekroczy połowa, będzie można odtrąbić wiekopomny sukces.
– Nie podobało mi się też, jak traktował tego chłopca. Jak mu tam było, Rovan, Radan?
– Radovan – odparł Kjerringoy. – Syn komesa Istvana Tizeka, władcy tych ziem. Młody urwis…
– Widziałeś jego dłonie. Dobrze wiesz, skąd wzięły się te odciski i pęcherze – ciągnął Wernar. – Nie udawaj, że nie zwróciłeś na to uwagi. Podobnie jak na wykręty inżyniera. Wygląda na to, że niektóre historie o gildii wcale nie były przesadzone.
– Nie zaczynaj, Wernar. – Książę wyprostował się na krześle za stołem, odłożył łyżkę do glinianej miski. – Nie zaczynaj znowu. Rozumiem, co się z tobą dzieje, wyjaśniłeś mi to nad wyraz dokładnie. Spróbuj się tym razem nie mieszać, nie ratować całego świata. Mamy zupełnie inną powinność. Uratuj to, co się da, tych, którzy chrapią teraz jak tury w izbach pod nami.
– Ten młody z pewnością nie jest jedyny, Misten. – Najemnik odwrócił się. Książę znał ten wyraz twarzy. – Wiem, czego chcesz uniknąć, ale dzieci…
– Nie, Wernar. To nie jest twoja sprawa. Chcesz uratować gówniarzy, pomóż mi dostarczyć czarowników na północ. Świat wkrótce dostrzeże to, co twoje przepełnione chorą do granic empatią oczy widzą już teraz. Świat zrozumie, że stary porządek wcale nie był taką katorgą, jaką chcieliśmy go widzieć. Wierz mi, że otrzeźwienie przyjdzie znacznie wcześniej, niż może ci się wydawać. A ty… jeszcze będziesz miał kogo ratować.
Wernar ani drgnął. Rozumiał księcia, wiedział, przed czym za wszelką cenę chciał się bronić. Zdawał sobie też sprawę, że Misten Kjerringoy miał rację, mówił logicznie i to bolało Wernara najbardziej. Co dobrego mogło wyniknąć z kolejnego konfliktu? Jakim prawem chciał mieszać się w sprawy miasteczka, które kilka dni temu było dla niego punktem na mapie? Dlaczego tak bardzo zależało mu na losie nieznanego jeszcze wczoraj chłopca?
– Jutro odbieramy zapasy, a przed zachodem słońca zostawimy za sobą Ter Ruginae i wszystkie jego… grzechy, które nie powinny stać się naszymi. Dobrze? – Książę wbił w niego swoje zimne, zdecydowane spojrzenie.
Najemnik skinął powoli, z wyraźnym ociąganiem. „Misten Kjerringoy ma rację” – mówił sam do siebie. „Misten ma rację…” – powtarzał sobie w myślach. „To nie moje miasteczko, nie mój cel i nie moja sprawa. Już raz rzuciłem się w ogień i nie zyskał na tym nikt”.
– Dobrze, Misten. Tak zrobimy, pojedziemy rano po zapasy, a potem zostawimy za sobą Ter Ruginae i wszystkie jego grzechy.
– Cieszę się. – Książę skinął głową. – A teraz spróbuj się choć trochę przespać. Im szybciej załatwimy prowiant, tym szybciej zapomnisz o…
– Tak – wtrącił Wernar. – Do zobaczenia rano, książę.
***
Świt zawitał do Ter Ruginae kilka godzin później. I za dnia w miasteczku wcale nie było lepiej. Szarość, która dominowała nocą, teraz nabrała jeszcze bardziej ponurego wyrazu. Wernar wyszedł przed stajnie, prowadząc za uzdę osła zaprzężonego do niewielkiego wozu. Misten czekał na niego przy półokrągłej bramie, wbudowanej w mur otaczający posiadłość. Obaj mieli na sobie długie, impregnowane płaszcze, które ochraniały ich od siąpiącego z nieba kapuśniaka i chłodu.
Mżawka była leniwa i denerwująca. „Nie ma szans…” – pomyślał Wernar, ciągnąc wóz i zaprzęgniętego do niego osła. „Nie ma żadnych szans, żebym polubił tę dziurę”.
– Zeszło ci trochę z tą bestią – powiedział Misten, czochrając zwierzę między szarymi uszami. Osioł zastrzygł nimi, zarzucił łbem.
– Malwina ma dzisiaj swoje humory. Jak widać, na temat Ter Ruginae myślimy dokładnie to samo – odpowiedział Wernar, przyglądając się oślicy. – Ale jestem pewien, że jeśli po drodze zwędzimy śniadanie i dla niej, będzie zdecydowanie bardziej spolegliwa.
– Ze zwierzętami też tak masz? Musisz pomagać i tłumaczyć każde ich zachowanie, szukać usprawiedliwienia i motywacji? – zapytał Misten.
– Ano, ze zwierzętami to chyba nawet bardziej niż z ludźmi. – Wernar schronił się z Malwiną pod wąskim łukiem bramy. – Przypomniało mi się ostatnio, że na Farven kopnąłem jakiegoś szwendającego się pod nogami burka. Nie mogłem się z tego otrząsnąć cały dzień… Dasz wiarę?
– Wiesz co? – Misten westchnął pod nosem. – Chodźmy już, bo widziałem tu gdzieś żuka, który próbował wydostać się z kałuży. Nie chciałbym, żebyś zszedł na zawał na jego widok.
Zanurzyli się w poranny potok przechodniów. Mijali ubranych po cudzoziemsku handlarzy i zdyszanych pachołków lawirujących w ciżbie z szaleństwem w oczach. Ustąpili też miejsca zwartej brygadzie robotników, która maszerowała w milczeniu z łopatami i kilofami zarzuconymi na ramiona. Deszcz wciąż siąpił niemrawo, mieszał się z obecnym w powietrzu pyłem, by spaść na Ter Ruginae burą warstwą szlamu.
Śniadanie zjedli po drodze. Misten mruknął coś pod nosem i zatrzymał się przy piekarskiej budzie. Niczym rasowy przekupień zakrzyczał piekarza, pozachwalał wyroby jego konkurencji, a na końcu obsobaczył utytłany w prażonej cebuli kram. Pewien awantury najemnik wydął wargi w podziwie, widząc Mistena wracającego z naręczem podpłomyków. Książę, uśmiechnięty od ucha do ucha, podszedł do wozu z gorącym pieczywem. Wyjaśnił, jak mocno zakorzeniona jest w Pforzheim miłość do kupieckich pertraktacji, a potem rozdał zdobycz, nie zapominając o Malwinie.
Oślica porykiwała wesoło, pożerając łapczywie pełen cebuli podpłomyk. Wernar przyglądał się z ukosa następcy tronu, który wyraźnie rozbawiony pomagał Malwinie, rwąc pieczywo na kawałki. Najemnik zorientował się, że postrzega księcia zupełnie inaczej niż w ciemną noc w ogarniętym śmiercią Ribe. Zastanawiał się przy tym, czy droga na północ zmieniała tylko jego.
Śniadać skończyli na pobliskim skrzyżowaniu. Zaciekawieni głośnymi sykami i grzmotami, jakie dobiegały zza węgła, zmusili Malwinę do wejścia w ulicę. Ledwie minęli kolejną grupę milczących robotników, wyłonił się przed nimi zakład kowalski. Charakterystyczny szyld przedstawiał niezwykle fantazyjną w konstrukcji, splecioną z licznych prętów, kutą bramę. Wernar obrzucił wzrokiem wystawione przed zakład wyroby. Szyld nie kłamał, elementy ogrodzeń i furtki przypominały miniaturowe dzieła sztuki. Wodząc wzrokiem za źródłem potwornych dźwięków, dostrzegli w środku dziwaczną maszynę, która z sykiem wypuszczała białe wstęgi pary. Przechodnie zatrzymywali się co chwila, by przyjrzeć się tej nienaturalnie perfekcyjnej grze trybów i tłoków.
– Przyspieszmy kroku, Wernar. Jeśli dobrze pamiętam, to tobie najbardziej zależało, żeby załatwić sprawunki możliwie szybko – stwierdził Misten, oglądając się przez ramię.
– Nie widziałem jeszcze takich cudactw. – Wernar wzruszył ramionami i pociągnął Malwinę, która zaryczała oskarżycielsko. – Rynek szybko zaabsorbował inżynierskie wynalazki.
– Fakt, szybko się tutaj rozpanoszyli, na mój gust za szybko… – mruknął Misten. – Zadziwiające, jak rychło zastąpiono starych bożków nowymi. Wystarczyło, żeby zamiast tuzina podków w ciągu dnia wykuć trzydzieści. I tak w obłokach pary i zgrzycie kołowrotów narodził się nowy bożek. A magia stała się niewygodną legendą.
– Męczące jest to twoje filozofowanie. – Najemnik westchnął, pociągnął ponownie oślicę. – Ale w jednym masz rację. Ruszmy się, odbierzmy żarcie i wynośmy się stąd. Usta mi spierzchły, a popiołem będę robił pod siebie jeszcze tydzień.
– Tobie przeszkadza refleksja? – fuknął książę, przeciskając się przez ciżbę ku owalnemu placykowi na końcu uliczki. – Najemnikowi, który nagle odkrył w sobie niezmierzone pokłady empatii? Przypomnę ci o tym następnym razem, jak będziemy mijać kocie truchło, porzucone w przydrożnym rowie.
Targowisko wieńczące uliczkę nie było tak zatłoczone jak sama alejka. Ograniczało się do kilku straganów, na których wisiały pęta kiełbas, solone szynki oraz najrozmaitsze wytwory lokalnej garmażerii. Wszystko to zdawała się pokrywać ledwie widoczna warstwa popielatego pyłu. Wernar, wiedziony przez księcia, pociągnął wóz ku przeciwległemu końcowi bazaru.
– Dobrze, jesteśmy na miejscu. Zapasy miały na nas czekać i być gotowe do wrzucenia na wóz – wyjaśnił Misten. – Zajmę się odbiorem i dam ci znać, żebyś przyprowadził Malwinę i ten furgon. A do tego czasu przycupnij gdzieś i nie wtrącaj się.
– A w co ja mam się wtrącać? – obruszył się Wernar.
– Po prostu… nie bądź sobą.
– Jak chcesz. – Wernar wzruszył ramionami i odciągnął Malwinę wraz z wozem na ubocze straganu.
Jak obiecał, tak zrobił. Przysiadł na zmurszałej cembrowinie niewielkiej studni. Przyglądał się stamtąd Mistenowi, który najpierw kluczył między kramami, a potem przystanął w cieniu kupieckiej kamieniczki z postawnym mężczyzną w bufiastym kaftanie. Kilka chwil później handlarz wyciągnął prawicę, którą książę uścisnął z lekkim ociąganiem. Mężczyzna w kaftanie skinął leniwie i gwizdnął, złożywszy palce przy ustach. Niewidoczni do tej pory pachołkowie śmignęli między straganami. Wernar uniósł brwi. Parobkowie, choć mizerni z postury, uwijali się jak w ukropie, znosząc coraz to nowe skrzynie i pękate worki. Książę przez krótką chwilę przyglądał się robocie, a potem spojrzał na Mistena i przywołał go wielkopańskim skinieniem.
Wernar zaklął pod nosem, wstał z ostentacyjnym ociąganiem. Dźwięk, który doszedł jego uszu, sprawił, że zamarł w pół kroku. Malwina zastrzygła uszami, zadudniła kopytami o szarą ziemię. Mruknął pod nosem, spojrzał w górę, ku śliskim od mżawki dachom kamieniczek. Niebo było ołowiane. Grom przybierał na sile, przetaczał się ponad zabudowaniami Ter Ruginae, by wreszcie rozedrzeć się nad ich głowami z łoskotem burzowego grzmotu. Motłoch na targowisku i przylegających alejkach zafalował. Krzyk i wrzaski przerażenia stopiły się w jedno, a lwia część przechodniów przypadła do lepkiego błota, w jakie zamieniły się arterie miasteczka. Malwina, spłoszona, zaryczała żałośnie, targnęła łbem. Wernar z trudem utrzymał uzdę, słyszał jęki napinanej skóry. Misten Kjerringoy zaklął głośno i pobladł. Spojrzał w niebo, jakby lada moment miała runąć z niego kometa.
– Bogowie! Gruchnęło od zachodu! – rzucił ktoś z tłumu.
– Faktorie! Na faktorie, co rychlej! – Rzeźnik, z którym Misten wykłócał się o cenę płatów solonej wieprzowiny, wybiegł przed kram z tasakiem w ręku.
– Jakie faktorie? – zapytał Wernar.
– Zobaczysz… – odpowiedział Misten.
Książę odsunął się na bok, odgrodził wozem od ciżby, która tłumnie ruszyła za wskazaniem rzeźnika.
– Do faktorii! Łapcie za wodę, za wiadra! Straż, straż! – ryczał baryton tak donośny, że mógłby kruszyć mury.
– Ludzie, opanujcie się! – krzyknął Wernar.
Najemnik uniknął stratowania w ostatnim momencie. Handlarze z pobliskiego kramu z wyrobami garncarskimi z szaleństwem w oczach rzucili się ku brukowanej ulicy. Wielki jak baryła kupiec przetoczył się przez alejkę, łapiąc po drodze tyle wiader, ile zdołał chwycić parówkowatymi palcami.
Fala ludzi płynęła ulicami, wrzeszcząc i zawodząc, jakby pożoga trawiła ich własne domostwa. Wernar przebił się na drugą stronę alejki, ciągnąc za sobą upartą oślicę oraz uczepionego wozu księcia. Oberwał kilkukrotnie czerpakiem po krzyżu. Zarobił prosto w nos rzepą olbrzymką, która nie wiadomo jak wystrzeliła ponad tumult.
– Misten, oni oszaleli. Patrz, postradali zmysły!
– Nie rozumiem, na bogów, nie rozumiem… Przecież to tylko faktoria, byle solidniejsza manufaktura, za czym oni tak pędzą? Czy to pierwszy raz komuś interes poszedł z dymem? – Misten z niedowierzaniem przyglądał się oszalałym ze zgrozy mieszkańcom.
Zatrzymawszy się w bramie szpetnej jak siedem nieszczęść kamieniczki, Pforzheimczyk spojrzał ku niebu. Ponad dachami okolicznych zabudowań unosił się ciemny, smolisty słup dymu. Rósł z każdą chwilą, rozpływał się po niebie, przesłaniając bure chmury.
– Dzieci! Bogowie, ratujcie dzieci! – gruchnęła purpurowa z wysiłku kobiecina, ciągnąc za sobą dwójkę rozbeczanych berbeci.
Wernar zbladł, Misten złapał go za ramię, zacisnął palce na skórzanym kaftanie.
– Zastanów się…
– Na wóz, Misten! – ryknął najemnik, a Malwina zaryczała rozpaczliwie. – Wsiadaj albo zejdź mi z drogi.
Wóz wypadł z bazaru w pełnym pędzie. Misten trzymał się burty, usadowił się między pustymi skrzynkami. Malwina rżała zapamiętale, kąsała powietrze na lewo i prawo. Wernar złapał lejce, owinął rzemienie wokół nadgarstków. Ludzie uskakiwali na boki, przewracali się, wpadali na siebie w panicznej ucieczce przed rozjuszonym osłem i jeszcze bardziej oszalałym woźnicą. Najemnik próbował zapanować nad Malwiną, która z uporem godnym wyższej sprawy lawirowała ulicami od lewej do prawej. Wernar poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, dostrzegł wykrzywioną przerażeniem buzię kilkuletniego otroka, który pchnięty prosto pod wóz w ostatnim momencie przetoczył się na bok. Chłopiec przeżył, a dowodem tego była ciśnięta przez malca główka kapusty, która rozbiła się między łopatkami Wernara.
Bryczka skręciła gwałtownie, Misten krzyknął gardłowo, rozpłaszczony na stercie cynowych korców. Malwina ryczała wściekle, targała łbem, młóciła powietrze żółtymi zębami. Wernar, spocony, jakby właśnie wynurzył się z bajora, uśmiechnął się krzywo, widząc bramę, która majaczyła między dwiema przysadzistymi wieżyczkami. Ponad szarością kamiennych murów rozwijał się na niebie smolisty tuman. Najemnik poczuł, że przełyk zaczyna go nieprzyjemnie swędzieć, a gardło drapać.
– Zwolnij! Zabijesz nas! – wrzasnął Misten spomiędzy wiechci marchwi.
Książę, czerwony z wysiłku, kurczowo zaciskał dłonie na szczeblach wozu. Wernar nie odwrócił się, nie zareagował. Skupiony na prowadzeniu niecodziennego rydwanu, pełnię uwagi poświęcił próbie wbicia się między grupę strażników miejskich a wielką babę, która porwała się na nich z największym porem, jaki widział w swoim życiu.
– Wernar!
Ściągnął wodze w ostatniej chwili. Oślica wierzgnęła, zaryła kopytami o zabłocony bruk. Wóz zajęczał, zastękał na łączeniach, Wernar czekał, aż pod tyłkiem usłyszy trzask pękającego drewna.
– Ludzie, spokojnie! – krzyczeli strażnicy omiatani ludzką falą.
Trącony wystającym poza wóz koszem marchwi wartownik runął z łoskotem na pozostałych halabardników.
– Gore! Cała faktoria poszła z dymem! – wyła ciżba.
– Ratujcie, wody, wody! Gdzie służba?! Szukajcie dzieci! – wrzeszczał mieszczanin, którego brunatny chaperon podrygiwał z każdym ruchem głowy.
Przez bramę wypadli prosto na jeszcze bardziej ponure podgrodzie. Tłum ciągnął przez pola, między chałupami i okazałą karczmą, której komin nieustannie puszczał w niebo białawe obłoki.
Wernar wyminął sadyby, przejechał błotnistą drogą ku krańcom osiedla. Zaraz potem skręcił prosto przez ugór i szerokie kartoflisko. Wóz podskoczył na miedzy, zakolebał się na nierówności. Misten wrzasnął po raz kolejny:
– Opanuj się, kretynie!
Książę przeczołgał się między workami i skrzynkami na czoło wozu, wpił dłoń w ramię najemnika.
– Patrz, Misten! – wykrzyknął Wernar.
Nieopodal Ter Ruginae wyrastały trzy masywne faktorie. Żelazne molochy, które przypominały opalizujące szkielety, obudowane czerwoną tkanką palonej cegły. Droga biegnąca do poczerniałej wokół budynków ziemi była szeroka, pobrużdżona koleinami wyjeżdżonymi przez setki wozów. Tłum, który skupił się wokół zrujnowanej faktorii, falował, zbliżał się i pierzchał wraz z każdym ognistym buchnięciem. Faktoria wyglądała, jakby coś dosłownie rozerwało ją od środka. Ceglane ściany zniknęły, zdmuchnięte siłą wybuchu, szkielet wybrzuszył się, popękał i strzelał w niebo pogiętymi, czarnymi od sadzy kikutami. Wernar dostrzegł, że ogień zajął drugi z zakładów, oddalony od zrujnowanego bliźniaka o ledwie kilkadziesiąt kroków. Jedna ze ścian zawaliła się, z wnętrza biły w niebo kłęby ołowianego dymu.
– Tak się to kończy... Tak właśnie się kończy, kiedy za szybko pokłada się ufność w nowe. Ruina i ogień – skwitował Misten, przyglądając się piekłu, jakie rozgrywało się między zabudowaniami.
– Jedziemy, Misten, trzeba sprawdzić, czy go tam nie było – rzucił Wernar, który zdołał opanować oszalałą i wyczerpaną gonitwą Malwinę.
– Kogo ty tam chcesz szukać? – rzucił książę z oburzeniem widocznym na szarej od pyłu twarzy.
– Tego młodego, jak mu tam było…
– Wernar, zatrzymaj ten wóz.
Głos Mistena sprawił, że najemnik wstrzymał oślicę bez słowa. Taki ton, nieznoszący sprzeciwu, Wernar słyszał do tej pory zaledwie kilkukrotnie. Nauczony doświadczeniem, słusznie pomiarkował, że żarty się skończyły.
Malwina zaryczała żałośnie, gdy tylko wóz zarył na międzyrzędziach. Natychmiast opuściła łeb, położyła po sobie uszy i zaczęła łapczywie chłeptać z pobliskiej kałuży.
– To nie jest twoja sprawa, Wernar. Prosiłem, tłumaczyłem, że nie możemy się pakować w kolejne kłopoty. Nie mogę na to pozwolić. – Misten pokręcił głową.
Mokre kosmyki jego jasnych włosów lepiły się do ubrania, do nasiąkniętego szarą mżawką płaszcza.
– Widziałeś dłonie tego dziecka. Rozumiesz, co oznaczały pęcherze, przetarcia, siniaki na ramionach – odpowiedział Wernar. – To nie była matczyna rózga ani zbyt ciężka ojcowska ręka. To była praca, katorga, jakiej nie powinno doświadczać żadne dziecko. Niezależnie od tego, w jakim księstwie się urodziło. Nieważne, czy wychowało się w rynsztoku Ter Ruginae, czy na dworze lokalnego komesa.
– Nie możemy, to nie jest nasza sprawa. Inżynierowie trzęsą tym miastem. Do jasnej cholery, mają w garści całą Vrahinię, jak nie cały świat. Nie musieli zgadzać się na nasz przejazd z czarownikami przez ich miasta. Nie wiem dlaczego, ale wykazali dobrą wolę. Wiem tylko, że nie mogę pozwolić na nic, co mogłoby zachwiać tym układem. Utrata jeszcze choćby jednego czarownika to klęska, na którą mnie nie stać. – Książę zaprzeczył ruchem głowy. – Poza tym nie mamy żadnego dowodu, który wskazywałby na inżynierów, na to, że zmuszają dzieci do…
– Proszę cię, Misten. Przecież ty sam w to nie wierzysz. – Wernar prychnął z zażenowaniem.
Książę nie wierzył, oczywiście. Sam dość szybko połączył fakty. Słyszał wiele plotek na temat metod, którymi inżynierowie chcieli wprowadzić świat w swoją rewolucję przemysłową. Większość z tych historii wkładał między bajki. Sam jednak doświadczył tego, że królewskie skarbce otwierały się tym szerzej, im zuchwalsze remedia na palące kontynent problemy proponowali inżynierowie. Szczególnie po Farven, kiedy czarownicy przesadzili, przelali czarę goryczy, którą świadomie napełniali intrygami, partykularnymi interesami i pogardą.
Inżynierowie, przez długi czas zmarginalizowani, odrzuceni przez czarodziejskie akademie jako szarlataneria, czekali. I byli w tym diablo cierpliwi. Obserwowali, jak zaufanie królów i książąt zbliżało się do granic wytrzymałości. Kiedy pękło, wystarczyło tylko skierować cały gniew we właściwym kierunku. I korzystać z tego, czerpać garściami. Złoto, wpływy, nadania oraz tania siła robocza rozlały się szerokim strumieniem. Jak się rychło okazało, bezrobotnych dorosłych zabrakło całkiem szybko. Trzeba było wówczas sięgnąć po nienaruszone jeszcze rezerwy.
– Nawet jeśli nie wierzę, to muszę odwracać wzrok. Mam zadanie do wykonania i być może jego sukces będzie mógł z czasem odmienić los każdego Ter Ruginae na świecie. Tam, w Pforzheim, mamy szansę. Tutaj… – Misten spojrzał na gorejący żelazny szkielet. – Co chcesz zrobić? Wejść w ogień, wynieść ciała, ocalić poparzonych, którzy umrą u stóp swoich bliskich? Większość i tak nie dotrwa do świtu, umrze od żaru, robiąc pod siebie w lazarecie sponsorowanym przez tych, którzy zapędzili ich wcześniej do faktorii. Co to zmieni, Wernar? Obudzi lud, komesa Tizeka? Myślisz, że jeśli ten kutasina nie potrafił uchronić przed inżynierami własnego syna, to teraz przejrzy na oczy?
– Mogę pomóc, przynajmniej tym tutaj. Mogę wykorzystać moje przekleństwo do czegoś więcej niż do otwierania gołymi rękami wnyków w lesie – odparł Wernar. – Mam przyglądać się bezczynnie? Odwrócić wzrok, udawać, że to wcale nie dym gryzie mnie w gardło? Mam przekonać sam siebie, że to jaskółki piszczą na ulewę, a nie dzieci, którym skóra odchodzi od kości?
– Jeśli się wmieszasz, zgubisz nas wszystkich. Jak myślisz, na kogo spadnie pomsta inżynierów, kiedy ciebie tu nie będzie? – Misten skinął na dwie gorejące faktorie. – Komu tym pomożesz? Sobie, własnemu pokręconemu sumieniu?
– Może wyciągnę z ognia chociaż jedno dziecko… Może chociaż jednej matce albo ojcu zwrócę niespalonego na węgiel syna. Misten, o co ty mnie pytasz?
– Ściągniesz tym na siebie gniew takich ludzi jak Thoiry. Ten pieprzony, zadufany w sobie narcyz, który zrządzeniem losu widzi siebie jako pana wszystkiego, co ogarnia wzrokiem – odpowiedział książę. – Ilu zginie przez twoje poczucie obowiązku? Ilu zagonią do kolejnych faktorii? Przecież obaj dobrze wiemy, że jeszcze te pogorzeliska na dobre nie okrzepną, a już zabiorą się do budowania kolejnych. Zostaniesz tu na zawsze? Będziesz burzył fundamenty, przewracał ściany?
– Pierwszy raz mam realną szansę coś zmienić, Misten. Mam odejść?
– Niczego nie zmienisz, Wernar. Nie tutaj, nie w Ter Ruginae. Możesz tylko zaszkodzić. Mnie, sobie, czarownikom i tym biedakom, którzy załamują teraz ręce, patrząc, jak ich bliscy płoną żywcem. Jeśli chcesz prawdziwej zmiany, nie zaczynaj jej od rozlewu krwi. Bo jedyne, co tym zmienisz, to liczbę kurhanów na żalniku.
Wybebeszona eksplozją faktoria wciąż płonęła. Zgliszcza sączyły nieustannie czarny, smolisty dym, który mieszał się ze stalową warstwą chmur. Druga, na którą przeniósł się ogień, przypominała pochodnię, liżącą podstawę chmur ognistym językiem. Misten miał rację i Wernar zdawał sobie z tego sprawę. Lepiej było odejść, odwrócić się i wyjechać z miasta, tak szybko, jak to było możliwe. Ale lepiej rzadko kiedy oznaczało słuszniej.
– Muszę spróbować, Misten. Wracaj do miasta, daj tylko chwilę odpocząć Malwinie. To poczciwa oślica. Szybko dotrzesz do czarowników. – Najemnik zeskoczył z wozu, zapadł się w grząski, przeorany grunt.
– Cholera jasna, Wernar. Wpędzisz mnie do grobu prędzej niż mróz w zamku ojca – syknął książę, który w ślad za najemnikiem wpadł butami w rozmiękłe skiby. – Zostawić cię to jak samemu założyć sobie powróz na szyję.
– Nie musisz iść. Ciebie tu znają, wiedzą, kim jesteś. Będziesz dla nich widowiskiem, a Thoiry nie wygląda na takiego, który w obliczu utraty reputacji będzie się wahał.
– Wątpię, żeby ktoś się mną przejął. Szczególnie kiedy będziesz właził między płomienie. – Misten uśmiechnął się kwaśno.
– Słuchaj…
– Nie marudź tyle, przywiąż Malwinę do tej samotnej jabłonki. Idziemy! Idziemy ratować cudzy świat i rujnować własny, Wernar. W drogę!
Tłum otaczał faktorie coraz grubszym pierścieniem. Straż ogniowa, której kolejne zastępy co chwila znikały w gęstym dymie, zdołała już nieco poskromić płomienie w rozdętej wybuchem konstrukcji. Wernar widział ciała leżące przed budynkiem. Zdjęte grozą rodziny wpadały w błoto, chcąc dotrzeć do swoich bliskich, dygoczących od poparzeń. Widział mężczyzn w sile wieku zwęglonych na skwarki, kobiety uduszone gęstym dymem, o skórze spieczonej niczym cegły, rozrzucone eksplozją wokół inżynierskiego kombinatu. Widział też dzieci, nierzadko kilkuletnie, zapłakane, przerażone, brudne, jakby właśnie wykąpały się smole. I martwe, poczerniałe od gorąca, wiotkie w ramionach otępiałych rodziców. Nawet nie czuli, że przyciskając do piersi ich ciała, sami narażali się na poparzenia.
Zdjęty grozą, zbliżył się do buchającej dymem i płomieniem wyrwy w zrujnowanej faktorii. Płomień huczał przez dziurę, ale Wernar zawahał się tylko na moment. Wyobrażał sobie żar, który bił z jamy, podgryzał odzież i znaczył skórę bolesnymi pęcherzami. Wziął głęboki oddech, zamknął oczy i wszedł w płomień.
– Oszalał… – stęknął mężczyzna, klęcząc nad dygoczącym w szoku, poparzonym parobkiem. – Odszedł od zmysłów. Może tak było dla niego lepiej…
Wynurzył się z płomieni chwilę później. W nadpalonym ubraniu, z czarną od sadzy twarzą. Nietknięty przez piekielny żar panujący wewnątrz ruin faktorii. W ramionach trzymał dziecko. Nie żyło, choć mogłoby się wydawać, że oplatało kark Wernara zwęglonymi, spękanymi ramionami. Ten sam człowiek, który jeszcze chwilę temu tłumaczył szaleństwo najemnika, teraz odprowadzał go wzrokiem. Nie dowierzał i wcale nie był w tej niewiarze osamotniony. Tłum rozstępował się przed Wernarem w milczeniu, ludzie potykali się o własne nogi. Misten nie śmiał mu przeszkodzić. Czekał. Najemnik odszedł na bok, gdzie składowano poskręcane ciała spalonych żywcem ofiar. Wiedział, że inni się go bali, zamierali w połowie ruchu, opatrując ocalałych. Martwe ciała, które trzymali w ramionach, syczały, kiedy spadały na nie szare krople deszczu. Przeraził ich, tak. Spodziewał się tego, rozumiał odwracany wzrok, wykrzywione bólem twarze. I pierwszy raz nie czuł wstydu. Patrzyli na niego, czuł na sobie dziesiątki par oczu, ale te spojrzenia wcale nie paliły. Wręcz przeciwnie, dodawały otuchy. Zdawały się napędzać Wernara, jak z dawna oczekiwany podmuch napędzał oklapłe żagle. Odłożył dziewczynkę na mokrą płachtę. Owinął ją kocem, który momentalnie przykleił się do zwęglonej, odchodzącej płatami skóry. Wrócił w ogień jeszcze trzykrotnie. I trzykrotnie dziękował bogom, że płomienie mogły przynajmniej wypalić jego łzy.
– Wernar. Wystarczy już… – Misten stanął nad nim.
Odczekał, aż ciało wyniesionej kobiety spocznie na wilgotnej płachcie. Książę musiał odwrócić wzrok. Ogień nie strawił całej jej twarzy. Cierpienia, które płomień wyrzeźbił w mięśniach, nie można było zapomnieć.
– Chodźmy już, proszę – ponaglił. – Znajdźmy go i wynośmy się stąd.
Najemnik wstał, przetarł dłonią czerń osiadłą na policzkach. Skórę pod sadzą miał tak białą, jakby wymalował się palonym wapnem.
– Widziałem, jak umierają, Misten – powiedział, patrząc księciu prosto w oczy.
– Wiem – wycedził Kjerringoy i zazgrzytał zaciśniętą do granic wytrzymałości szczęką.
Weszli w tłum przed faktorią. Wernar rozglądał się na boki, wodził wzrokiem po twarzach, ramionach. Wciągał dym w płuca, kaszlał, pluł pod nogi ciemną zawiesiną. Próbował przypomnieć sobie szczegóły, które pomogłyby mu odróżnić Radovana od innych.
– Radovan! – krzyczał. – Radovaaan!
Misten szarpnął go za ramię. Przytomnie zauważył, że coraz więcej par oczu zwracało się w ich stronę. Wzrok ten nie był przyjemny, nie był życzliwy. Książę, nieco oprzytomniały, natychmiast rozpoznał zawiść i nieme oskarżenia.
– Ciszej! – syknął do ucha najemnikowi, przyciągnąwszy go do siebie. – Spójrz na ludzi, słyszą imię tego smarka i najchętniej sami wrzuciliby go w ogień.
– Radovan nie ma z tym nic wspólnego. Sam jest ofiarą…
– Ale ziemie, na których powstały faktorie, wciąż formalnie są we władaniu Istvana. Jak myślisz, tłumaczył się miastu, że stracił władzę na mocy królewskiego edyktu? Naraziłby się na szwank? – odparł książę. – Dla motłochu Istvan Tizek to taka sama kanalia jak Thoiry. A ten gówniarz to jego miniatura.
Przeszli ku drugiej faktorii. Ogień, który początkowo przyprószył tylko część dachu, teraz pochłaniał budynek niemal w całości. Stal jęczała od żaru, cegły pękały, kruszyły się jak zeschnięty piasek. Wernar przeciskał się przez tłum lamentujących. Zatrzymywał się, mrużył oczy, łowił dźwięki, dzikie krzyki setek gardeł oszołomionych przerażeniem i paniką.
Wernar wskoczył w ogień i tutaj. Towarzyszyły mu krzyki, wrzaski przerażenia i pełne rozpaczy zawodzenia. Potem była tylko cisza. Raz za razem, kiedy najemnik w pożartym przez płomienie odzieniu wynurzał się z dymu i niósł w omdlałych z wysiłku ramionach zwęglone ciało, towarzyszyła mu tylko cisza. I szara mżawka, która nieubłaganie, bezczelnie spowijała świat popielatym całunem.
Gorąco dusiło, wtłaczało powietrze do gardła, rozpalało trzewia. Misten zaczął zostawać w tyle. Trzymał się na dystans, razem z ciżbą, żar hamował go z każdym kolejnym krokiem. Dotrzymanie kroku Wernarowi stawało się niemożliwe. Nie miał jak wejść w ogień. Postanowił więc pomóc inaczej, konspirację i tak już szlag trafił. Stał więc na granicy żaru i odbierał ofiary wyniesione z dymu. Niósł je przez błoto, na chybotliwych nogach. Wernar nie pytał, dlaczego wciąż zaciskał szczęki jak bojowy ogar. Czy był to żar martwych ciał, palących dłonie? A może tylko wyobraźnia. Wernar nie potrafił rozsądzić, co było gorsze.
Dziki ryk za ich plecami sprawił, że obaj zbaranieli i instynktownie odskoczyli na boki. Turkot kół zagrzmiał groźnie. Ogromny wóz zachrzęścił osiami i zatrzymał się przy płonącej faktorii. Najemnik z niedowierzaniem przyglądał się czwórce wielkich koni pociągowych, na które od chrap aż po pęciny narzucono pikowane płaty ciężkiego materiału. Zdębiał do reszty, kiedy na wozie dostrzegł ogromnych rozmiarów blaszaną beczkę, zakończoną rozwijanym mięsistym wężem. Załoga cudacznego pojazdu, ubrana podobnie jak wierzchowce, uwijała się sprawnie przy maszynerii. Dwóch pożarników machało zawzięcie wielką przeciwwagą, wąż napuchł, zatrzeszczał stalowymi obręczami. Potężny, ciemny strumień wody wytrysnął ze zwężanej końcówki, błyskawicznie sięgnął zarwanego dachu. Strumień rozpadł się tam wielkimi jak dorodne jabłka kroplami i runął prosto w ogień. Drugi wóz zatrzymał się kawałek dalej, lewary skrzypiały, kolejny wąż trysnął strumieniem. Konie rżały dziko, rozgrzebywały mokrą ziemię.
– Wernar! Mam go! – usłyszał za sobą.
Stłumiony sykiem wystrzeliwanej wody, tonący w huku ognia głos ledwie sięgał uszu najemnika.
– Wernar! Wracaj tutaj!
– Panie Wernarze! – Do znanego, zachrypniętego tenoru Mistena dołączył dźwięczny, chłopięcy alt.
Najemnik odwrócił się gwałtownie. Stali na uboczu rozedrganej ciżby. Biegiem wyminął wóz, chlapał grudkowatym błotem na lewo i prawo. Kilkukrotnie poślizgnął się, ratował szeroko rozrzuconymi rękami przed pewnym spotkaniem z brązową breją.
– Chodźmy stąd! – rzucił Misten, który trzymał chłopaka za ramiona. Dokładnie tak jak Thoiry poprzedniej nocy.
Radovan nie wyrywał się. Nie miał na to siły. Ledwie stał, w podartym ubraniu, z twarzą pokrytą sadzą, pełną gorących plam. Gdyby nie pewne dłonie Mistena, otrok osunąłby się prosto w śmierdzące bagno.
Odeszli na bok, ku najbardziej wysuniętej w stronę miasta faktorii. Tutaj żar nie bił tak mocno. Mimo rozgrywającego się tuż pod bokiem pandemonium wciąż słychać było pracujące kotły, syczenie cudacznych maszyn i miarowy stukot młotów. Praca szła pełną parą i nic nie mogło jej zatrzymać.
– Nic ci nie jest? – zapytał Wernar, kiedy schronili się między stosami skrzyń.
Osłonięci od dymu i zacinającego z antracytowego całunu kapuśniaka, poczuli w mięśniach ukłucia schodzącego stresu.
Radovan zaprzeczył ruchem głowy. Starał się być dzielny, co biorąc pod uwagę mizerną fizys, nie wyglądało szczególnie przekonująco. Syn komesa przestępował z nogi na nogę i chował dłonie w przypalonym waciaku, prezentując sobą obraz nędzy i rozpaczy.
– Poparzyło cię, prawda? – Najemnik kucnął przy chłopcu, nie próbował go dotknąć.
– Uciekłem, jak tylko wybuchło… – mruknął chłopak.
– Pracowałeś tam? Kazali ci tam harować?
Radovan kiwnął głową.
– Dlaczego? – rzucił Wernar. – Czemu inżynierowie każą pracować dzieciom? Twój ojciec nie sprzeciwiał się, nie próbował interweniować? Co takiego tu się stało, że zagonili do faktorii też dzieci?
– Wernar… przecież on nie ma pojęcia, o co go pytasz – wtrącił się Misten. – Ma ledwie kilka lat. To wyrostek. Skąd ma wiedzieć, jak skurwiały jest ten świat?
– Ja wiem. – Radovan skinął ponownie. – Kiedy inżynierowie przyszli pierwszy raz, tatko bardzo krzyczał, nie zgadzał się. Mówił, że… że się z chujami na głowy pozamieniali, jeśli myślą sobie w Ter Ruginae mieć niewolników.
– Ciężko temu zaprzeczyć… – mruknął Misten, bacznie przyglądając się akcji gaśniczej.
– Ale oni nie słuchali, ojciec odprawił ich, bardzo krzyczał. Myślałem, że będzie kazał poszczuć psami. Czasem tak robił, jak się bardzo zezłościł. Panowie w skórach poszli bez słowa, ale uśmiechali się, aż zimno oblewało. Nie skarżyli się jak kupcy albo kapłani… Od ojca zawsze wychodziło się z krzykiem, strasznie wtedy do siebie mówili… – Radovan pokręcił głową, pociągnął nosem. – Powiedzieli tylko, że wrócą. I wrócili do Ter Ruginae bardzo szybko.
Wernar wymienił z Mistenem porozumiewawcze spojrzenia. Słowa Radovana potwierdzały plotki o wątpliwym ugruntowaniu dyplomatycznych cnót komesa Istvana Tizeka. Inżynierowie z pewnością wykorzystali złą sławę władyki do przeforsowania ustępstw.
– Co było potem? – zapytał książę.
Radovan przygryzł wargę, jakby zorientował się, że może powiedzieć zbyt wiele. Osobom, które nie powinny zbyt wiele wiedzieć. Syn komesa słyszał, co działo się z ludźmi, którzy w Ter Ruginae wychodzili przed szereg.
– Mów, Radovan. Nie wypytujemy z wrodzonej ciekawości – ponaglił Wernar. – Chcemy pomóc. A on… – Skinął na Mistena. – Choć bardzo nie daje po sobie poznać, chce pomóc jeszcze bardziej niż ja.
Książę łypnął na nich spode łba. Był zirytowany, przemoczony, niepewny. Zdziwiło go, że w tak nieprzychylnych okolicznościach najemnik potrafił zdobyć się na przesadnie szczery uśmiech. Nie rozumiał tego, nie potrafił wyjaśnić, był jednak pewien, że gdyby nie stupor Radovana, wziąłby rozedrganego chłopca w ramiona.
– Wrócili po kilkunastu dniach, razem z tym wysokim… – podjął Radovan po chwili.
– Thoiry – rzucił kwaśno Wernar.
– Mhm, ma strasznie dziwne imię. – Radovan pokręcił głową. – Przyjechał z jakimś papierem. Widziałem przez szparę w drzwiach, jak ojciec czytał list. Zauważył mnie, więc uciekłem… ale kiedy na mnie patrzył, to wyglądał, jakby w ogóle się nie gniewał. Wtedy wszystko się zmieniło. Ojciec już nie krzyczał, jak od niego wychodzili, inży… idży… och, oni też nie krzyczeli. Ale ciągle się uśmiechali, a ojciec siedział w fotelu i nic nie mówił.
– Thoiry musiał dostarczyć pełnomocnictwo. Wolę seniora, dotyczącą praw inżynierów na ziemiach Tizeków – stwierdził Misten. – Związał Istvanowi ręce, zamknął usta jednym dekretem.
– I tyle? – mruknął Wernar. – To wystarczyło, żeby zagonić do roboty kogo popadnie?
Radovan zaciął usta w kreskę. Przysiadł na pobliskiej skrzynce, zamajtał nogami w powietrzu. Miał dopiero osiem lat. Tylko udawał i jak większość rezolutnych dzieciaków rozumiał bardzo wiele. Przypominał sobie niedowierzanie, złość, bezradność. Gdyby dobrze wysilił pamięć, mógłby odtworzyć całe zdania, jakimi ciskała matka po wizycie inżyniera. Rzadko krzyczała, to zawsze była domena Istvana. Jednak kiedy podnosiła głos, nawet komesowa straż wstrzymywała oddech. A Radovan pamiętał, że tamten wrzask rozdzierał duszę.
– Tyle, Wernar. Wystarczyło tylko tyle – potwierdził Misten.
– On na to nie zasłużył, cholera jasna, żaden dzieciak na to nie zasłużył. – Najemnik pokręcił głową. – Słuchaj, Misten. Może byśmy…
Radovan energicznie podniósł głowę. Stopy, które do tej pory kolebały się w przód i w tył, zatrzymały się gwałtownie.
– Nie, Wernar.
Rozczochrana makówka opadła bezwładnie, ramiona zadrżały. Radovan nie odezwał się ani słowem.
– Hej, wy tam! – krzyk sprawił, że wszyscy trzej momentalnie stężeli.
Ton nie był przyjazny, brzmiał pełnymi wyrzutu rejestrami. Zbliżali się do nich trójką. Ich sylwetki i szerokie barki nie były zaproszeniem do serdecznej rozmowy.
Wernar oblizał spierzchnięte wargi, zacisnął pięści. Stwierdził, że jeśli nie będzie trzeba, nie użyje miecza, da im choć cień szansy. Misten natychmiast wyczuł intencje najemnika. Nie spuszczając wzroku z mężczyzn, przechylił głowę.
– Nie rób tego, Wernar. Nie pogarszaj sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. To nie dzicz, nie Drammen, a już na pewno nie Farven – syknął przez zaciśnięte zęby. – Jeśli rzeczywiście zależy ci na życiu tego chłopaka, pomiarkuj choć chwilę, zastanów się. Pozwól im przeżyć, a nam opuścić to cholerne miasto.
– Nie mogę tego obiecać, Misten. Jeśli spróbują…
– To nie zrobisz nic, Wernar. Do wszystkich demonów! Choć raz posłuchaj, co do ciebie mówię!
Byli blisko, ledwie kilka kroków od stosów skrzyń, które zalegały w cieniu ocalałej faktorii. Czarna skóra, w którą się wcisnęli, nie była tak błyszcząca jak ta noszona przez Thoiry’ego. Klamry spinające kurtki nie były tak liczne i z całą pewnością nie zostały wykonane ze srebra. Misten zrozumiał, że nie przydybali ich sami inżynierowie, co najwyżej aspiranci.
– Do was mówię! Co tu sterczycie, jak gore?! Wiader wam zabrakło? Przerwy wam się zachciało, nieroby, hę?! – rzucił ten w środku, łysy i barczysty. Ewidentnie pretendujący do roli samozwańczego lidera.
Prześlizgnął się wzrokiem po Wernarze. Najemnik panował nad sobą, pewny przewagi, jaką miał nad całą trójką. Dłużej zaś przyjrzał się Mistenowi, zmrużył oczy, lustrując jego równo przycięte włosy, idealnie gładki płaszcz. Wydął wargi, kiedy spod poły okrycia wychynął bogato wyszywany, doskonale skrojony sajan w kolorze oceanicznej głębi. Książę przełknął ślinę, miarkował, że wahanie wykidajły nie potrwa długo.
– A ten wypierdek? Co tak siedzi, jeszcze odleżyn dostanie! Do roboty, już, migiem! No, sio, do faktorii. Stal się sama nie zahartuje! – krzyknął drugi, stojący nieco z boku.
Głos miał tak piskliwy, że nikt nie zwrócił na niego większej uwagi. Łysy w środku tylko uśmiechnął się półgębkiem.
– Słyszeliście. Coście za jedni, a młody panicz Tizek dlaczego nie jest na swoim stanowisku w faktorii? – zapytał beznamiętnie. – Ocalałych, nieporanionych, polecono przenieść do nienaruszonego zakładu.
– Każecie dzieciom tam harować? – rzucił Wernar wyzywająco.
– Spokojnie, nie szukamy zwady ani kłopotów – wtrącił Misten, wykonując krok do przodu i przecinając drogę najemnikowi. – Jestem książę Misten Kjerrinogy, pan na Pforzheim, wiodę czarodziejów na północ. Na pewno o nas słyszeliście.
– Słyszeć, słyszeliśmy. Plugawe nasienie, relikt, którego nikt już nie potrzebuje i nie hołubi. Powinni zniknąć z tej ziemi jak starzy bogowie, opium dla mas – odpowiedział łysy.
Kjerringoy skwaśniał na twarzy. „Fanatycy” – pomyślał. „Thoiry musiał im wiele wmówić, wyprać mózgi poczuciem wyższości do ostatniej synapsy”.
– Dlatego jesteśmy w Ter Ruginae tylko przejazdem. Uzupełniamy zapasy razem z moim towarzyszem – uśmiechnął się Misten. – To jest Wernar, jeden z moich… rycerzy, którzy pomagają zapewnić bezpieczeństwo w trakcie podróży.
– Zabijaka, tak? – Łysy spojrzał ponad ramieniem Mistena, przyjrzał się badawczo postawie najemnika, bojowemu kaftanowi na piersi.
Zatrzymał wzrok na mieczu, przytroczonym do pasa. Kalkulował szanse w potencjalnym starciu. Rad z wyniku rachowania, uśmiechnął się szeroko, prezentując żółte jak siarka uzębienie.
– Do was nic nie mamy, możecie odejść, dokończyć w mieście swoje sprawy. Będziemy radzi, jeśli czym prędzej zabierzecie ze sobą tę błazeńską hałastrę i wyniesiecie się z Ter Ruginae. – Łysy ruszył prosto na Mistena. – To jest porządne miasto, nie ma w nim miejsca na kuglarskie sztuczki.
– Mhm. – Wernar skrzyżował ramiona na piersi.
Najemnik postąpił naprzód, płynnie znalazł się przed Radovanem. Chłopak skulił się na skrzynce, objął ramionami pozdzierane kolana.
– Porządne miasto, jak widać – ciągnął dalej najemnik. – Ten młody, którego tak gorliwe szuka trzech wielkich chłopa, to wypisz wymaluj obraz ładu i sprawiedliwości.
– Nie wtrącaj się, póki jeszcze możesz, potargańcu – odpowiedział łysy, krzywiąc paskudnie usta. – Wspaniałomyślnie uznam, że tego nie usłyszałem, a teraz zejdź mi z drogi. Gówniarz idzie z nami i wraca do roboty.
Misten trącił łysego ramieniem. Nie chciał go zatrzymać, tylko zamanifestować swoje obrzydzenie. Ten zaś, rozzuchwalony posiadaną w Ter Ruginae władzą, tylko czekał na pretekst. Odwrócił się gwałtownie, nozdrza nadęły mu się jak u byka. Misten uskoczył w bok, odchylił się, by zejść z zasięgu muskularnego ramienia.
– Brać ich! – warknął łysy gardłowo.
Pozostała dwójka chwyciła za pasy, wyszarpnęła niewiele dłuższe od dłoni, stalowe rurki. Wernar parsknął tylko, postąpił naprzód. Zrobił to jednak przedwcześnie. Dwóch oprychów jak na zawołanie wyrzuciło ramiona w przód, rurki rozsunęły się, zwężając ku końcowi zwieńczonemu niewielką, nabijaną kolcami kulką. Najemnik zawahał się na krótką chwilę, zaklął szpetnie. Łysy, ukontentowany wahaniem, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Ruszył ku Mistenowi, który oparł się plecami o skrzynki. Sięgnął pod płaszcz, do pochewki z ukrytym wewnątrz sztyletem.
Wernar zaatakował błyskawicznie, wyskoczył z pięścią skierowaną w pokryty lekkim zarostem policzek łysego. Szczęka zachrzęściła, przeciwnik zachwiał się na szeroko rozstawionych nogach. Dwóch pomocników zaczęło obchodzić Mistena i Wernara bokami. Próbowali oskrzydlić najemnika, lawirując między skrzynkami. Ostrożnie przestępowali z nogi na nogę w rozmoczonym deszczem gruncie. Radovan, przerażony, zeskoczył, wcisnął się w najdalszą szparę.
Pforzheimczyk wykorzystał moment ataku Wernara, prześlizgnął się plecami po skrzyniach, zwalił w błoto kosz wypełniony dziwnymi zawiniątkami. Wyszarpnął sztylet z pochwy i zaświecił po oczach jednemu z łże-inżynierów.
Łysy, uderzony przez Wernara, wrócił do pionu o jedno uderzenie serca za późno. Najemnik zaatakował ponownie, celnym ciosem w nerki sprawił, że łysy zgiął się, sapnął jak tur. Ponownie nie upadł, ale Wernar nie zdołał zadać kolejnego ciosu. Mężczyzna o wymoczkowatej twarzy, z krzykiem podobnym panience na jarmarku, szarżował na niego z wysoko uniesioną pałką. Stalowa kulka z kolcami świsnęła w powietrzu. Najemnik zdołał unieść dłoń.
Kulka gruchnęła metalicznie, końcówka pałki wygięła się, zgrzytnęła miażdżona siłą uderzenia. Wymoczek w kurtce otwarł usta, wybałuszył oczy i wrzasnął piskliwie. Wyrwał kolczatkę z zamkniętej dłoni, zamachnął się ponownie ramieniem z całej mocy. Wernar złapał końcówkę pałki, szarpnął, broń wypadła z dłoni wymoczka. Ten zawył jeszcze głośniej, potknął się o skrzynki i wpadł między wypełnione wapnem worki.
– Wernar! Uważaj! – usłyszał z szamotaniny.
Łysy chwycił skrzynkę potężnymi ramionami. Lekkość, z jaką poderwał pakunek, kazała Wernarowi wierzyć, że wewnątrz trzymano tylko powietrze. Mylił się. Nim zdążył zareagować, siła uderzenia dosłownie zmiotła go między stosy pudeł. Gdyby pocisk trafił w Mistena, książę ani chybi opuściłby ten padół łez. Wernar zaś zapamiętał uderzenie, malowniczy lot i wirujące wokół deski. Zapamiętał również moment przyziemienia oraz skrzypienie drewnianego rusztowania, które w groteskowo powolny sposób przechylało się ku upadkowi.
Łysy dopadł najemnika w kilka susów. Stanął nad nim, wyszczerzony, pełen przekonania, że jego oponent jest jedną nogą w grobie. Wernar, choć rzeczywiście oszołomiony, zachował na tyle trzeźwy umysł, by perfekcyjnie wycelować w kolano wielkoluda. Włożył w kopniaka całą siłę, but trafił na wysokości wywiniętej na wierzch cholewki. Kolano chrupnęło, wygięło się w drugą stronę. Łysy zawył, wybałuszył oczy i zwalił się między szczapy.
– Misten, bierz małego i nogi za pas! – Wernar wygramolił się spomiędzy sterty połamanych desek, otrzepał zmieszane z pyłem trociny.
Trzeci z niby-inżynierów stracił rezon, odstąpił od kolejnej próby rozłupania książęcej czaszki. Widok wyjącego wniebogłosy przywódcy, który miotał się i wił między skrzyniami, skutecznie pozbawił go reszty zapału.
– Radovan! – krzyknął Misten, omiatając przestrzeń wokół siebie ostrzem sztyletu.
Chłopiec zniknął pośród zamieszania, rozpłynął się w powietrzu nie wiadomo kiedy. Książę zaklął siarczyście, wykrzywił pociągłą twarz.
– Radovan! – wrzasnął z całych sił Wernar, by przekrzyczeć wycie łysego.
– Nic mu nie jest.
Wernara zmroziło, rozpoznał głos. Spokojny, pełen neutralnego tonu, z którego nie dało się wyczytać niczego poza pewnością siebie. Odwrócił się, spojrzał tam, gdzie wysokie strumienie wody lizały poczerniały od ognia dach faktorii. Thoiry stał w otoczeniu czterech drabów. Wcale nie mniej postawnych niż łysy, który szlochał, trzymając się za zmiażdżone kolano. Najemnik w mgnieniu oka ocenił, że w porównaniu z bandą łysego ta czwórka to zupełnie inna liga. Oczywiście, dałby im radę, mógłby pozabijać ich gołymi rękami, ale Misten miał rację. Odwet spadłby na tych, którzy na obronę nie mieli żadnych szans.
– Nic ci nie jest, prawda, Radovan? – zapytał Thoiry z uśmiechem, poklepując chłopca po ramionach.
Młody Tizek stężał pod dotykiem inżyniera. Zamarł dokładnie tak samo jak poprzedniej nocy, na miejskim ryneczku. Chłopiec nie odpowiedział. Jak sparaliżowany, po prostu stał przed Thoirym ze spuszczoną głową, mając za tło bure kołtuny dymu.
– Cholera jasna… – syknął Wernar.
– Spłonęła nam cała faktoria. Do szczętu, wybuchła jak przekłuty balon – podjął inżynier. – Druga, jak widać… może coś z niej będzie, ale przywrócenie jej do stanu używalności zajmie tygodnie, może nawet całe miesiące. Przy mniej pomyślnych wiatrach produkcję uda się wznowić dopiero na wiosnę. To wiele złego jak na jedno miasteczko. Jak na niewielkie, poczciwe Ter Ruginae na północy Vrahinii.
– Każdemu się zdarza. – Wernar wzruszył ramionami. – Nawet tak parszywym miasteczkom jak Ter Ruginae na północy Vrahinii.
Thoiry nie zmienił wyrazu twarzy ani na jotę. Uśmiechał się, patrząc zza przydymionych szkieł. Ochrona trwała nieruchomo po obu jego bokach. Byli gotowi do starcia, wystarczyłoby jedno skinienie. Inżynier westchnął i przez dłuższą chwilę przyglądał im się badawczo.
– Znowu to samo – powiedział. – Te same oskarżenia. Ile razy już to słyszeliśmy? Ile razy w dziejach świata pukano się w czoła, wytykając takich jak my palcami?
– Okrutników? Owszem, wytykano. Część obrzucano nawet na szafocie zgniłymi pomidorami – odparł Wernar.
– Pionierów – rzucił twardo Thoiry. – Jesteśmy kołem, które ruszy ten świat do przodu. Wyrwie go z posad zgnuśniałego marazmu.
– Zaganiając do katorżniczej pracy nawet dzieci?
– To tylko tryby w maszynie. Jak ty, młody panicz Tizek, także jak ja – odpowiedział Thoiry. – My nie budujemy faktorii dla siebie. Nie wznosimy laboratoriów i hut dla własnego zysku. Nie odkrywamy cudów technologii, żeby odgrodzić się od ludzi murem tajemnicy i niezrozumiałych obrzędów. My budujemy dla przyszłych pokoleń, dla dzieci panicza Tizeka, może dopiero dla jego wnuków. Nasz los to praca, ciężka, do krańca sił, do granic wytrzymałości. Wszystko po to, żeby we właściwym czasie nasze wnuki obudziły się w złotej erze. Nawet jeśli nasza będzie najbardziej parszywą z możliwych…
– Zbudujecie nowy świat na trupach własnych dzieci. Jakie pokolenia na tym wyrosną, parszywcy?! – Wernar postąpił dwa kroki naprzód. – Są rzeczy, których nie można zrobić za wszelką cenę, Thoiry.
Misten wpadł przed niego, ochrona Thoiry’ego zbliżyła się do inżyniera, a najemnik dostrzegł, jak ich palce mocniej zacisnęły się na pałkach za pasami.
– Opanuj się! – syknął książę. – Pamiętaj, po co tu jesteśmy. Ty też nie możesz zrobić wszystkiego, Wernar. Niczego tym nie udowodnisz.
– Posłuchaj przyjaciela, najemniku – dodał Thoiry. – Posłuchaj, póki jeszcze jest szansa na uniknięcie błędnych decyzji.
Bywały chwile, w których Wernar żałował, że przyjął zlecenie od Arla. Pluł sobie w brodę na wspomnienie porządnego trzosu, jaki rzucił mu pod nogi wytatuowany czarownik przed rejsem na Farven. Kiedy ryczał jak bóbr nad rozjechanym przez powóz szczeniakiem, nie dziwił się pogardliwym spojrzeniom jeźdźców Mistena Kjerringoya. Kilka dni po przygodzie w Drammen mijali przysiółek, w którym wyprawiano właśnie wesele. Wernar pierwszy garnął się do błogosławieństw i obdarowywania nowożeńców dobrami, jakie czarownicy skrzętnie ukrywali pod derkami na wozach. Magowie pomstowali, pukali się w czoła, wygrażali zaciśniętymi pięściami. Misten śmiał się serdecznie, a Wernar puszczał to wszystko mimo uszu. Teraz, kiedy krew burzyła się w nim jak woda w garncu, nie żałował Farven ani przez moment.
– Thoiry, powiem to raz. Błędną decyzję podjąłeś już dawno temu. – Postąpił krok do przodu. – Teraz przyszedł czas poznać jej konsekwencje.
Ochrona inżyniera wyszła przed Thoiry’ego, oddzieliła go od księcia i kroczącego powoli najemnika. Misten przymknął oczy, poprawił chwyt na rękojeści sztyletu. Liczył, miarkował w głowie, ilu zdoła pokonać, nim rozbiją mu łeb na kawałki. Wernar nie chciał zabijać, nie sięgnął po miecz. Pragnął ich tylko okaleczyć. Dotkliwie, tak, by zrozumieli jedyny argument, jakiego w Ter Ruginae nikt jeszcze przeciwko nim nie zastosował.
– Szkoda – westchnął Thoiry.
Jego dłonie wciąż opierały się na ramionach Radovana. Ochrona ruszyła pewnie, zamłynkowała w powietrzu pałkami, kolczatki na końcach zaświszczały złowrogo.
– Wielka szkoda, Wernar – rzucił Thoiry. – Ale masz słuszność. Każdy mierzy się z konsekwencjami własnych decyzji. Czasem nawet nie do końca własnych. – Inżynier przekrzywił blade usta w parodii uśmiechu.
Najemnik uniknął pierwszego ciosu, zręcznie odsunął się z linii ataku. Pałka zafurkotała, Wernar pchnął opadające ramię ochroniarza. Kolczasta kula trafiła w lewy goleń atakującego. Skóra i kość pękły jak zapałki, drab zawył i zwalił się w tył, prosto na złamany piszczel. Misten w tym czasie sparował uderzenie, zakleszczył pałkę o jelec sztyletu, przycisnął przeciwnika do stosu skrzyń. Zwarci w uścisku szamotali się jak wściekłe psy.
Wernar natarł na drugiego, śledził ruch jego ramienia. Widział dokładnie coraz węższe segmenty pałki oraz stalową kulę, upstrzoną złotawymi guzami. Ochroniarz wrzasnął, ryknął niczym olbrzym, Wernar wyrzucił ramię, otwartą dłonią wymierzył w miejsce, w którym kolczatka powinna huknąć o skamieniałą skórę dłoni. Wymierzył dobrze, wręcz perfekcyjnie, a potem poczuł.
Złote kolce wbiły się w dłoń, otwarły tkanki, sięgnęły niemal samej kości. Najemnik otwarł usta, ramię zwiotczało, łzy napłynęły do oczu. Nogi ugięły się pod nim, jakby zrobiono je ze słodkiej waty. Ostatnim, co zapamiętał, był piskliwy krzyk. Pełen przerażenia i żalu, bezradny, niespodziewany.
– Wernar! – krzyczał Radovan.
***
Zbudził go metaliczny szczęk i przeszywający wykrzywione ciało paroksyzm bólu. Promieniował od pogruchotanej dłoni aż po bark. Wernar stęknął kilkukrotnie, starał się nie ruszać zbyt gwałtownie. Fizyczne cierpienie było dla niego tak niewiarygodne i dojmujące, jakby odczuwał je pierwszy raz w życiu.
Był w lochu – kiedy tylko wciągnął w nozdrza stęchłe powietrze, nabrał pewności, że znajduje się gdzieś pod ziemią. Cela była niewielka, jak przystało na książkowy przykład prostej izolatki. Choć wewnątrz panował mrok, rozświetlany tylko łuną pochodni zatkniętej gdzieś w korytarzu, Wernar omiótł spojrzeniem swoje nowe lokum. Siedział na sienniku, wypchanym, jak wnioskował z zapachu, przegniłą słomą, w której zalęgło się jakieś paskudztwo. Ramiona miał boleśnie uniesione ponad głowę, skute łańcuchem poprowadzonym między dwiema obręczami.
Wykręcił głowę, spojrzał na prawą dłoń. Ktoś nałożył mu opatrunek, zabandażował i odkaził ranę. Mimo to Wernar czuł, jak dłoń pulsuje, puchnie pod warstwami nasączonej tkaniny. Z ciemnych plam na bandażach nie ciekła już krew, co przyjął z niemałą ulgą. Przerażeniem zaś napawał go sam fakt, że do zranienia w ogóle doszło. Szok i uderzenie bólu ścięły go z nóg, pozbawiły przytomności. Nie był na to przygotowany. Nie po Farven. Nie po ostrzach, które pękały, kruszyły się jak szklanice w zderzeniu z jego twardniejącą natychmiast skórą.
– Pieprzony postęp… – mruknął pod nosem, przyglądając się opatrunkowi.
Wiedziony ciekawością i chęcią odegnania myśli od pulsującej dłoni, zastanawiał się, czy Misten rezyduje w celi obok. Wyobrażał sobie czarowników, którzy pozbawieni jakiejkolwiek ochrony gonieni są właśnie ulicami miasta, ku uciesze gawiedzi. Fantazja podsunęła mu obrazy przebierającego krótkimi nóżkami Arla. Przerażonego do szpiku kości, skupionego tylko na tym, żeby uniknąć zgniłego jaja lub celnego ciosu rohatyną.
Galop imaginacji wstrzymały kroki. Ktoś zbliżał się korytarzem, pochrząkując przy tym co chwilę. Wernar spojrzał przez kraty. Strażnik zatrzymał się i kopnął w pręty, które zadzwoniły żałośnie. Zakolebały się na tyle mocno, że najemnik zastanawiał się, czy po drugim razie nie wyleciałyby z kotew.
– Eee! Obudziłeś się, magiczny zasrańcu?! – charknął strażnik.
– Obudziłem… – odpowiedział Wernar niechętnie.
Nauczony doświadczeniem, nie próbował zgrywać twardszego, niż było to konieczne. Wyzwiska, obelgi, plwociny i tak nigdy nie dosięgały krat. Wernar wiedział, że odpowiednie relacje z więziennym to już połowa drogi do wolności.
– No, to masz szczęście. Bo mi się spuścić z pęcherza zachciało i bym cię musiał ciepłym strumykiem do trzeźwości wrócić – zarechotał strażnik. – Chrapałeś, mało krat nie wyrwało.
Najemnik gadatliwość dozorcy wziął za dobrą monetę. Pamiętał, że ci milczący bywali najgorsi. Lubili robić osadzonym rzeczy, które nigdy nie powinny wydarzyć się nawet w więziennych celach.
– Za co tu trafiłem? – zapytał jak idiota.
– Za niewinność, jak wszyscy – odparł strażnik i kwiknął radośnie w podziwie nad własną błyskotliwością.
– Byłem przy faktoriach z pewnym człowiekiem…
– A tak, byłeś, fakt. Książę Misten Kjerringoy był tam z tobą, trudno jegomościa zapomnieć. – Dozorca kiwnął głową, a przynajmniej tak wydawało się Wernarowi.
– Jest tutaj?
– A co cię to interesuje, matkujesz mu? A może radość bierze, jak cię książęcym tentegesem smyra tu i ówdzie?
Wernar westchnął, bo choć strażnik nie sprawiał wrażenia sadysty, najemnik już po kilku zdaniach czuł się zmęczony rozmową.
– Zaraz cię zabieramy. Będziesz się spowiadać – rzucił dozorca po chwili. – Raz ci już łapę rozbili na miazgę. Oni nie lubią, jak im się człowiek sprzeciwia. Że cię jeszcze łba nie pozbawili… Bądź zatem tak miły, czarodziejski łachudro, i postaraj się, żeby stracili cię przynajmniej nie na mojej służbie. Nie lubię takich scen… źle mi się potem sypia, a jadło nie smakuje przez kilka dni.
Nie wiedząc, co czynić z tak osobliwą prośbą, Wernar nie zrobił nic. Milczał, wpatrując się w pokaźny kontur dozorcy, który żachnął się i po chwili zniknął w korytarzu.
Domyślał się, kim miał być tajemniczy rozmówca. Dlatego też nie zdziwił się, kiedy zaprowadzono go przed oblicze Thoiry’ego. Inżynier czekał na niego w niewielkiej, pozbawionej okien komnacie. Posadzono go na twardym, wyjeżdżonym i rozchybotanym zydlu przy szerokiej ławie. Przeciągnięto łańcuch przez obręcz pośrodku i spięto klamrą. Inżynier przyglądał się temu procederowi w milczeniu, z właściwym sobie uśmiechem i nasuniętymi na nos okularami.
– Porobiło się, prawda? – rzekł po chwili, wskazując na zabandażowaną dłoń Wernara.
– Jest tu Misten? – rzucił najemnik.
– Rzeczywiście, nie myślisz o sobie – skonstatował Thoiry. – Jak mówili. Empatia przybrała u ciebie rozmiary, które zdają się przyćmiewać wszystkie inne odruchy. Choć słyszałem, że stałeś się wyjątkowo czuły głównie na cierpienie zwierząt. Prawda to? Wówczas okazałoby się, że mamy wiele wspólnego.
– Odpowiesz na moje pytanie?
– Odpowiem. Mistena tutaj nie ma, książę jest u komesa Tizeka, ojca Radovana. – Thoiry spojrzał gdzieś w bok, na grube ściany. – Przedstaw sobie, że kiedy padłeś jak długi, to rzucił się w sukurs z nie mniejszą pasją, jaką ty wykazywałeś w obronie panicza Tizeka.
– Nie wierzę, że w ogóle nie rusza cię zmuszanie dzieci do takiej katorgi… – Wernar pokręcił głową w niedowierzaniu. – Widziałeś te ciała wokół faktorii. Ile ich tam spłonęło żywcem? Trzydzieści, czterdzieści, sto?
– Siedemdziesiąt sześć. Rannych wciąż liczą – odparł Thoiry. – Wiem, co o mnie myślisz. Nie tylko o mnie, ale i o reszcie moich konfratrów. Masz nas za monstra w ludzkiej skórze, okrutników i morderców. Zapewne wykoncypowałeś sobie w głowie wizję gildii inżynierów jako konsorcjum zdecydowanie bardziej wynaturzonego niż czarownicy. A tych, jak dobrze wiem, nie darzysz szczególną sympatią.
– Powiedz mi, że mylę się w osądzie…
– Mylisz się, zaiste. – Skinął głową Thoiry. – Z kilku powodów i pozwól, że nie wszystkie tutaj przytoczę. To nie miejsce i nie czas.
– Wystarczyłby chociaż jeden. – Wernar wzruszył ramionami na tyle, na ile pozwalał mu łańcuch.
– Tylko jeden? – Thoiry ożywił się. – Proszę bardzo. Wiesz, jak wyglądało albo z czego żyło Ter Ruginae, zanim się pojawiliśmy?
Najemnik tylko z czystej przekory odczekał chwilę, nim pokręcił przecząco głową.