34,90 zł
Rok 2018. W Nowym Jorku giną irańscy studenci.
W Teheranie dochodzi do ataku odwetowego, którego celem staje się placówka dyplomatyczna. Amerykańska krew znaczy perski bruk...
Stany Zjednoczone reagują z całą mocą. Zatoka Perska i irackie bazy ponownie wypełniają się amerykańskimi wojskami.
Jednocześnie w sercu Europy rośnie ryzyko zamachu z wykorzystaniem broni jądrowej.
Czy stworzona przez Polaków jednostka specjalna okaże się bardziej skuteczna w działaniu niż agenci zachodnich państw? Czy uda się zapobiec tragedii w Europie?
Jakub Jastrzębski i Andriej Bołkoński ponownie wchodzą do gry.
Gdy Iran chyli się ku upadkowi, łeb podnosi Czerwony Smok.
Rozpoczyna się wyścig ku Teheranowi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 615
Perski Podmuch
© 2014 Jakub Pawełek
© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Projekt graficzny, eBook mastering:
Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-64523-19-9
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Dziękuję Tomaszowi Wnukowi za to, że dzielił się ze mną swoją merytoryczną wiedzą i jak na byłego wojskowego przystało, udzielał mi fachowych rad podczas pisania Perskiego Podmuchu.
Książkę dedykuję mojemu ojcu.
Wszystko zaczęło się jak najzwyklejsza knajpiana burda pod dowolną szerokością geograficzną. Barczysty blondyn w kurtce akademickiej drużyny futbolowej Violets przeciskał się w kierunku tańczącej na parkiecie zwiewnej brunetki, łudząco podobnej do najsłynniejszej archeolog wirtualnego świata. Do dziewczyny podszedł właśnie jakiś facet z drinkiem w dłoni. Zanim futbolista dotarł do celu, rozmowa między brunetką a mężczyzną rozkręciła się na dobre. Rozwścieczony i lekko podpity Amerykanin umięśnionym ramieniem odepchnął delikwenta ku wyraźnemu rozczarowaniu dziewczyny. Tamten, oszołomiony, wypuścił drinka i omal nie wylądował twarzą na barze. Po chwili oprzytomniał i odwrócił się do napastnika. Oczom blondyna ukazały się orientalne rysy i ciemna, charakterystyczna dla mieszkańców Bliskiego Wschodu karnacja skóry.
– Spierdalaj! – Krótki rozkaz został wypowiedziany z wyraźnym amerykańskim akcentem.
– To studencki klub, jeśli ci nie pasuje, możesz poszukać innego.
– Już stąd, kurwa, nie wyjdziesz… – Futbolista spurpurowiał i zamachnął się potężnym ramieniem. Irańczyk nie musiał się zbytnio trudzić, żeby uniknąć ciosu. Zanim ten spadł na niego ze straszliwą mocą, zdołał się uchylić. Dziewczyna nie miała już tyle szczęścia. Stojąc za nim, nie słyszała rozmowy i nie widziała szykującego się do ataku Amerykanina. Cios trafił ją prosto w czoło i zwalił z nóg jak szmacianą lalkę. Irańczyk natychmiast wmieszał się w tłum. Tę samą taktykę przyjął kapitan Violetsów.
Po chwili słynny studencki klub na rogu Czwartej i Mercer zapełnił się postaciami ubranymi w kolorowe kurtki. Futboliści przeszli do ataku i rozpętało się prawdziwe piekło. W ruch poszły krzesła, butelki i kufle. Raz po raz ktoś bardziej lub mniej zaangażowany w bitwę zataczał się ugodzony pięścią, kolanem czy aluminiowym siedziskiem. Muzyka utonęła w krzykach i urwała się, a na ulicę okalającą klub wylewały się masy młodych ludzi. Ochrona nie miała szans opanować sytuacji. Do Irańczyka dołączyło kilkunastu jego znajomych. Część już chwytała za telefony i wzywała wsparcie z oddalonego o nieco ponad sto metrów akademika.
Członkowie drużyny Violets zwartą ławą przebili się przez pierzchających we wszystkie strony bywalców klubu. Przechodnie tworzyli coraz większe zbiegowisko, osłaniając batalię szczelnym kordonem, i po chwili na Czwartej Ulicy były już ponad dwie setki ludzi.
Przyjezdni nie mieli szans w starciu z pełną drużyną futbolową, uznali więc, że najlepiej będzie połączyć się z resztą swoich pod akademikiem przy placu Waszyngtona i tam przyjąć walną bitwę. Uciekających poza Violetsami ścigały błyski fleszy z aparatów, tabletów i smartfonów. Część gapiów, wyposażona w nowy gadżet w postaci wirtualnych okularów, oznaczała już skrzyżowanie jako miejsce bitwy i udostępniała statusy na portalach społecznościowych. Policji naturalnie nikt nie zawiadomił.
Nagle z tłumu w kierunku czmychających między samochodami Arabów poleciała podpalona butelka. Płonący alkohol rozprysnął się na masce Forda i w mgnieniu oka samochód pochłonęły płomienie. Skwer zapełnił się walczącymi.
Irańczyk, od którego zaczęło się całe zamieszanie, w ostatniej chwili uniknął kopniaka wymierzonego przez jednego z Amerykanów i wykorzystał odsłonięcie się przeciwnika. Potężny cios trafił w podbródek i strzaskał zęby. Chłopak zawył z bólu i opadł na kolana.
Kapitan Violetsów szukał swojego przeciwnika od wyjścia z klubu. Wreszcie go dostrzegł. Irańczyk stał pod drzewem i masował dłoń, a u jego stóp wił się futbolista w charakterystycznej kurtce. Blondyn podniósł leżącą w trawie butelkę i rozbił o pień drzewa w podręcznikowego tulipana. Irańczyk za późno zorientował się, co mu grozi. Ostre jak brzytwa szkło weszło pod żebra i przebiło skórę.
– Zdychaj, skurwielu! Zdychaj! – Amerykanin dźgał na ślepo osuwające się po drzewie ciało.
– Pojebało cię?! Zabijesz go! Opanuj się! – Do kapitana podbiegł kolega i złapał zakrwawioną rękę szykującą się do kolejnego pchnięcia.
– Zabiję! Niech zdycha, sam się prosił! – W oczach blondyna była czysta nienawiść.
– Zostaw to i chodź stąd, przecież cię, kurwa, wsadzą! Odjebało ci do reszty?!
– Wszystkich ich zapierdolę… Słyszycie mnie?! Zajebię was jednego po drugim! – Amerykanin rzucał się jak szaleniec.
Irańczyk oddychał coraz płycej, desperacko szukając sposobu na oddalenie nieuniknionego. Na próżno, z każdym ruchem z ciała ulatywało życie. Jego oczy zaczęły szarzeć, a źrenice powoli się rozszerzały. Zobaczył oślepiającą jasność, która po chwili zgasła, jakby urwała się taśma filmowa.
***
Bijatyka trwała jeszcze przez kilka minut, jednak syreny zbliżających się radiowozów stawały się coraz głośniejsze. Płonęły już dwa samochody, kilkanaście innych straciło niemal wszystkie szyby. Do studentów dołączali zaniepokojeni mieszkańcy. Podobne ekscesy były tu na porządku dziennym, lecz tym razem nie obeszło się bez ofiar.
Zaledwie półgodzinna burda doprowadziła do całkowitego zdemolowania klubu i śmierci trzech studentów z kraju, który był solą w oku waszyngtońskiej administracji. Dwunastu ciężko pobitych Irańczyków trafiło do szpitala, podobnie jak połowa drużyny Violets. Dowodzący zespołem kapitan nie miał jeszcze pojęcia, że wszczęta przez niego burda zakończyła się nie tylko śmiercią trójki ludzi, ale spowodowała lawinę wydarzeń, których konsekwencje przekroczyły najśmielsze wyobrażenia. ■
Obraz przekazywany z drona miał idealną jakość. Mimo że niewielka maszyna krążyła niemal kilometr nad dachami czarnogórskiego kurortu, Jastrzębski mógł z powodzeniem przeczytać gazetę stojącego przy przejściu dla pieszych turysty. Na ekranie modułu sterowania pojawiła się kolumna trzech furgonetek. Toyoty skręciły ostro, znikając na chwilę w uliczce między dwoma nowo wybudowanymi hotelami. Nawet wówczas system oznaczył pojazdy, które przez kilka sekund pulsowały kanciastymi konturami. Do nadmorskiej arterii miasta pozostało niespełna dwieście metrów. Stąd każdy miał pojechać w swoją stronę.
– Sześćset metrów do celu, Preiss. – Jastrzębski mimowolnie spojrzał na wskazania systemu. Wyświetlany przez GPS adres znajdował się w bardzo wąskiej ulicy. Jeśli Toyoty nie pogubią lusterek, będzie dobrze.
– Wiem, widzę… – Preiss zdradzał typową dla siebie pogardę dla procedur.
– Zgłoście się, jak wjedziecie w uliczkę. Bołkoński będzie czekał od północy.
***
Pierwsza furgonetka skręciła w lewo. Minęła rozdzielający aleję pas zieleni i włączyła się do ruchu. Druga Toyota wężykiem ruszyła na prawo, trzecia poszła w jej ślady. Mieli się rozdzielić dopiero na następnym skrzyżowaniu. Sznur samochodów zatrzymał się na światłach.
Bołkoński odruchowo spojrzał przez przyciemnianą boczną szybę. Początek października nie przeszkadzał turystom wizytować najbardziej obleganego kurortu w Czarnogórze. Dziewczęta eksponowały swoje wdzięki, co skutecznie odwracało uwagę kierowców od sygnalizacji. Rosjanin uśmiechnął się mimowolnie. Eliza jest w Moskwie, on tutaj. Gdyby nie automat spoczywający między nogami…
– Wjeżdżamy w Vinogradi, trzysta metrów do celu – zameldował.
– Przyjąłem, Kasztelan. Lubawa będzie na pozycji za siedem minut – usłyszał odpowiedź Jastrzębskiego w słuchawce.
Ulica Velji Vinogradi nie odróżniała się niczym od reszty zabudowy Budvy. Dwupiętrowe kamienice były pomalowane przeważnie w jasne, pastelowe barwy. Partery zajmowały punkty gastronomiczne i sklepy spożywcze lub stragany z przeróżnymi gatunkami owoców. Podobnie jak każda inna uliczka w mieście, Vinogradi była szczelnie wypełniona tłumem turystów. Chodniki pękały w szwach, a skutery wjeżdżały między pieszych, żeby na czas dostarczyć pizzę lub inny towar.
Przejechali właśnie obok jednej z wyższych kamienic, ukrytej w drugiej linii zabudowy. Bołkoński niemal przywarł nosem do szyby.
– Minęliśmy obiekt, bardzo dużo ludzi, obserwacja niemożliwa.
– Przyjąłem, Kasztelan. Mamy widok z ptaszka. Cztery samochody na parkingu za bramą obiektu. Analiza termiczna nie wykazała od wczoraj żadnej aktywności. Wewnątrz nadal przebywa jedenaście osób. Cel znajduje się prawdopodobnie na trzecim piętrze. Lubawa będzie na miejscu za trzy minuty. Mirmił odcina arterię.
***
Preiss spojrzał jeszcze raz przez lornetkę. Dalmierz i wbudowana termowizja potrafiły zdziałać cuda. Polak bez najmniejszych przeszkód mógł ocenić odległość od każdego człowieka wewnątrz kamienicy.
– Jesteśmy na pozycji, Kasztelan. Czekamy na sygnał.
– Przyjąłem, Miluś. Ptaszek krąży nad celem, wszyscy na pozycjach. Zgłaszać gotowość.
– Mirmił na pozycji.
– Miluś na pozycji – sapnął Preiss.
– Lubawa na pozycji.
– Przyjąłem, zaczynamy. Hegemon, powtarzam, Hegemon!
***
Jastrzębski obserwował, jak oznaczone niebieskimi symbolami postaci zbliżają się z dwóch stron do osamotnionej kamienicy. Do najbliższej ulicy mieli stąd nie mniej niż pięćdziesiąt metrów. Kilku przechodniów pierzchło na widok uzbrojonych po zęby specjalsów. Uśmiechnął się. Takie sceny zdarzały się tylko w filmach.
– Wygląda na to, że idzie całkiem nieźle. – Anna Kasprzak usiadła obok i poprawiła okulary.
– Jak zawsze na początku.
– Jesteśmy na posesji. – Głos Preissa rozbrzmiał w głośniku. Jastrzębski spojrzał na powoli obracający się obraz. Rzeczywiście, pojedyncze figurki jedna za drugą mijały ogrodzenie. Oddział Preissa wchodził do budynku od parkingu. Tutaj w ułamku sekundy mogło się coś spieprzyć. Wystarczy, że któryś z operatorów uderzy o lusterko samochodu. Grupa Lubawa dowodzona przez Bołkońskiego miała zdecydowanie łatwiejsze zadanie. Cztery niebieskie punkciki obeszły bryłę kamienicy i jeden za drugim ustawiły się przy wejściu do piwnicy budynku.
– Lubawa na pozycji. Wchodzimy do środka.
– Przyjąłem, Lubawa. – Jastrzębski nie odrywał wzroku od ekranu. Powoli przesuwający się komandosi prowadzeni przez Preissa wyminęli wszystkie samochody. Wężyk czterech postaci przywarł do ściany.
– Miluś na pozycji. Wchodzimy do środka.
– Przyjąłem, Miluś. Widzicie odczyty na panelach? – Jastrzębski spojrzał na drugi ekran, gdzie widział obraz z kamer na hełmach poszczególnych operatorów i statusy indywidualnych paneli taktycznych. Wszystko wyglądało jak trzeba.
– Tak, sprzęt działa bez zarzutu.
– Trzech na dole. Siedzą w miejscu. Żadnego ruchu na schodach.
– Widzę, Kasztelan… Nie musisz mi ryczeć do ucha.
Jastrzębski usłyszał chichot Bołkońskiego. Rosjanin na dobre zżył się z oddziałem. Miesiące spędzone w towarzystwie Preissa i specjalsów zrobiły swoje. Zresztą żaden z nich dwóch nie czuł się już tak niepewnie jak podczas akcji w Turcji.
Spojrzał na ekran. Oba zespoły były w środku, teraz powoli przemieszczały się do zlokalizowanego w centrum parteru salonu. Trzy oznaczone na czerwono postaci siedziały w środku. Oddział Preissa zatrzymał się przy schodach, a sekcja Bołkońskiego stanęła przy drzwiach prowadzących z piwnicy do pomieszczeń na parterze. Wężyk przemieścił się bliżej salonu i komandosi wpadli do pomieszczenia. Czerwone kropki zgasły w ułamku sekundy.
– Parter czysty.
– Przyjąłem, Lubawa. Idziemy na piętro.
– Zrozumiałem.
Wymiana zdań była zwięzła. Dokładnie wiedzieli, gdzie jest ofiara, znali jej każdy ruch. Wystarczyło tylko nacisnąć spust.
– Jesteśmy na pierwszym piętrze. Cztery cele, po dwa w różnych pomieszczeniach.
– Widzę, Miluś, jeden zbliża się w waszą stronę.
– Przyjąłem. – W tle rozległ się głos kogoś mówiącego po serbsku. Słowa zamieniły się w rzężenie, potem lekki charkot, aż w końcu dźwięki umilkły. – Cel wyeliminowany.
– Zostało trzech. – Jastrzębski nie mógł oderwać wzroku od oniemiałej twarzy najwyżej trzydziestoletniego mężczyzny. Preiss bezgłośnie położył zwłoki w załamaniu korytarza.
Nagle wszystko zaczęło się sypać.
– Ruch na drugim piętrze, dwóch idzie w stronę schodów. Na pierwszym jeden przemieszcza się w waszą stronę.
– Szlag! Lubawa, tu Miluś, trzy cele zmierzają w naszą stronę.
– Przyjąłem, zajmujemy pozycje. Zajmijcie się tymi z góry. Będziemy pilnować korytarza.
– Przyjąłem.
Dwóch ludzi oznaczonych czerwonymi punkcikami schodziło powoli po schodach, głośno następując na każdy stopień. Nie mieli pojęcia o obecności ósemki komandosów wewnątrz budynku. Dobry znak. Niemniej ich bezgłośne wyeliminowanie mogło być problematyczne. Trzeci pojawił się w korytarzu na drugim piętrze. W jego opuszczonej dłoni lśnił Desert Eagle. Ruszył raźnym krokiem na spotkanie ze schodzącymi z góry.
– Zaraz na siebie wejdą… – Anna tylko potwierdziła nieuniknione.
– Mówiłem, że się spieprzy. – Jastrzębski zaklął pod nosem.
Czerwona kropka na korytarzu zamigotała. Jastrzębski spojrzał na obraz z kamery. Śniady mężczyzna walczył z całych sił, ale w starciu z zaprawionym w boju komandosem nie miał najmniejszych szans. W tej samej chwili dwie kropki znalazły się już na półpiętrze. Urwane krzyki przeplatały głuche puknięcia wystrzałów. Jastrzębski dopiero teraz zorientował się, że słyszy jeszcze jeden dźwięk.
– Ktoś trafił w szybę? – rzuciła Kasprzak.
– Spierdala! Wyskoczył przez okno! – Oddział Preissa wbił się do pomieszczenia na pierwszym piętrze jak taran. Dwójka pozostałych przeciwników nie stanowiła problemu. Pociski wystrzelone z bezkolbowych Radonów zgasiły kropki na ekranie Jastrzębskiego.
– Uciekł?! Zabrał kamizelkę? – krzyknął Jastrzębski.
– Zabrał, kamizelki nie ma w budynku! – Preiss dopadł do okna i walnął pięścią we framugę.
– Trzecie piętro czyste, cele wyeliminowane. Możemy podjąć pościg.
– Nie, Lubawa, ewakuujcie się. Miluś, dołączycie do Lubawy i wracacie do Kasztelu. Pościgu podejmie się Mirmił.
– Przyjąłem, Kasztelan. Ewakuujemy się.
– Pierdolę taką zabawę. – Kamera Preissa odwróciła się w stronę wnętrza pomieszczenia. Po chwili Jastrzębski na ekranie widział już tylko zbliżający się z zawrotną prędkością ogród.
***
Preiss opadł miękko na ziemię i przeturlał się przez bark. Spojrzał na indywidualny panel taktyczny przytroczony do przedramienia. Zbieg był niespełna sto metrów przed nim. Gdyby nie ciągła obserwacja z nieba i przesył danych, byłby zdany tylko na własne zmysły. Poderwał się na równe nogi i rzucił biegiem w uliczkę, gdzie dołączył do niego Bołkoński.
– Chłopaki wycofują się do bazy. Sami damy radę. – Rosjanin sprawdził swojego AK-12 i poprawił hełm.
– Dostanie nam się po dupach za bieganie między cywilami.
– Musimy odzyskać kamizelkę. Mirmił przetnie mu drogę i może go zgarnie.
Wybiegli na ulicę Vinogradi po kilku sekundach. Przerażeni ludzie na ich widok zaczęli krzyczeć, tłum ogarnęła panika.
– Mirmił! Gdzie jesteście?! – w słuchawkach rozległ się głos Jastrzębskiego.
Preiss cudem uniknął potrącenia staruszki, która skręcała dokładnie w tę samą stronę co on.
– Niespełna sto metrów za celem. Biegnie główną! Kurwa mać! Mało go nie przejechali! Przebiegł ulicę, kieruje się w stronę wybrzeża przez park i kompleks hotelowy! Kasztelan! Proszę o pozwolenie na kontynuowanie pościgu pieszo!
– Mirmił, tu Kasztelan, macie zgodę na pościg. Zaraz dołączą do was Preiss i Bołkoński. – Jastrzębski był spokojny, jakby relacjonował bieg chmur po nieboskłonie. Rosjanin wiedział, że to bardzo źle wróży.
– Przyjąłem, Kasztelan, widzimy ich.
Ktoś szturchnął Preissa barkiem, a wrzeszcząca wniebogłosy kobieta wbiła Bołkońskiemu łokieć w bok. Gdyby nie osprzęt, z pewnością połamałaby mu żebra. Przedarcie się na drugą stronę ulicy zajęło im ponad minutę. Zbieg nie marnował czasu. Dystans między nimi zwiększył się niemal dwukrotnie.
Jastrzębski obserwował wydarzenia na ekranie. Jeśli ktoś mógł sobie poradzić w takiej sytuacji, to tylko jego ludzie. Już miał odetchnąć głębiej, gdy nagle niespodziewany wystrzał w powietrze spowodował masowy wybuch histerii. Zapanował chaos. Ludzie rzucili się do panicznej ucieczki, przewracając stragany i wpadając jedni na drugich.
– Popierdoliło cię, Bołkoński?! – Jastrzębski i Preiss krzyknęli w tej samej chwili.
– Później!
Toyota zatrzymała się z piskiem opon tuż przed Preissem i Rosjaninem. Kilka centymetrów dalej, a furgon rozjechałby młodą, najwyżej osiemnastoletnią blondynkę. Czwórka operatorów wyskoczyła z samochodu i natychmiast ruszyła w kierunku parku. Dron krążył nad nimi, nie spuszczając z uciekiniera pola widzenia kamery.
Mężczyzna uciekał na południe, w stronę wybrzeża i przejścia do Bečići, sąsiedniego kurortu oddzielonego od Budvy wbijającym się w morze klinem wysokich skał.
Preiss spojrzał na panel. Sto osiemdziesiąt metrów. Musiał być już głęboko między zabudowaniami. Dwupiętrowe budynki miały bielone ściany i soczyście niebieskie okna. Tutaj ludzi było zdecydowanie mniej. Razem z Bołkońskim wbiegł na teren kompleksu przez szeroką bramę łączącą dwa budynki.
– Jesteśmy sto pięćdziesiąt metrów za nim, kieruje się do przejścia na Bečići!
– Przyjąłem, Preiss, kontynuujcie pościg, zespoły Lubawa i Miluś są w bazie. Meldujcie o wszystkim i pilnuj Bołkońskiego, bo mu łeb odstrzelę.
– Zrozumiałem, Kasztelan.
Od bramy ciągnęła się długa aleja upstrzona ławkami, kawiarenkami i klombami cyprysów. Kompleks przypominał miniaturowe miasteczko. Pojedyncze twarze ciekawie wyglądały zza okiennic, po czym szybko chowały się we wnętrzu apartamentów.
Dopadli do zakrętu. Sześcioosobowa grupa pościgowa miała teraz przed sobą sto pięćdziesiąt metrów prostej do drugiej bramy. Mniej więcej w połowie tego dystansu znajdował się uciekinier.
– Jesteśmy tuż za nim! Skręcił między budynki. – Nieustanna komunikacja z Jastrzębskim pozwalała nie tylko na archiwizowanie każdej sekundy operacji, ale pomagała korygować błędy.
– Przyjąłem. Kontynuujcie pościg. Mirmił, skręcicie w pierwszą w prawo i wyjdziecie na plecy celu.
Czwórka operatorów ruszyła w boczną uliczkę. Jak duchy mignęli między cyprysami i zniknęli za załomem. Preiss już miał wbiec w zakręt, za którym zniknął zbieg, kiedy Bołkoński szarpnął go za tył kamizelki taktycznej.
– Nie! Stamtąd ma tylko jedno wyjście! Biegniemy prosto! Tędy!
Rosjanin miał rację. Na panelu Preissa wyświetlała się obecna pozycja uciekiniera. Znajdował się trzydzieści metrów przed nimi. Jeśli się pospieszą, złapią go w ślepym zaułku. W sekundę dopadli do okratowanej bramy prowadzącej na dziedziniec jednego z apartamentowców.
– Tu Mirmił, jest tuż przed wami.
– Przyjąłem, Mirmił, pilnujcie każdego możliwego wyjścia, przejmujemy go.
– Zrozumiałem.
Bołkoński naparł na klamkę kraty. Ustąpiła z jękiem. Obaj z Preissem wśliznęli się do ciemnego przejścia. Sporych rozmiarów dziedziniec po drugiej stronie był oświetlony jasnymi promieniami słońca, a spadzisty dach budynku podtrzymywały marmurowe kolumny. Centralną część zajmował basen. Preiss kątem oka uchwycił ruch za kolumną po drugiej stronie dziedzińca.
– Poddaj się! Jesteś otoczony. – Wycelował MSBS i powoli przesuwał się w lewo.
– Spierdalajcie!
– Poddaj się, a nic ci się nie stanie. Rzuć broń. – Preiss już niemal widział sylwetkę zbiega. Luźna koszula i długie piaskowe spodnie. Urywany oddech. Nie będzie uciekał.
– Nie wiecie, z kim zadzieracie! – Wystrzał ukruszył tynk kilka metrów na prawo od Polaka.
– Rzuć broń! Jeśli tego nie zrobisz, otworzymy ogień! Jesteś otoczony!
Zbieg wyskoczył przed kolumnę i wypróżnił cały magazynek. Preiss instynktownie padł na ziemię. Krzyki i wystrzały przerwało głuche łupnięcie i plusk wody. Był pewien, że Bołkoński nie dał zbiegowi kolejnej szansy.
– Czysto! Możecie wyjść. Długo się z nim bawiliście.
Preiss zmarszczył brwi i podniósł głowę. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał uciekinier, teraz dumnie prezentował swój profil dowódca sekcji Mirmił. Kolejny operator wyciągał z wody oniemiałego i ogłuszonego mężczyznę.
– Cel unieszkodliwiony, żyje – syknął Preiss do mikrofonu.
– Kamizelka? – zapytał Jastrzębski.
Polak wziął z rąk dowódcy Mirmiła plecak i otworzył zamek. Wyszarpnął zawartość. Na jasnej posadzce leżała taktyczna kamizelka niemal identyczna jak reszty oddziału. Jedyną różnicą był brak modułów.
– Wszystko w porządku, kamizelka zabezpieczona. Ewakuujemy się.
– Przyjąłem, transport czeka przy kortach. Nanoszę na panele.
– Zrozumiałem, bez odbioru.
Bołkoński podszedł do Preissa i spojrzał mu przez ramię.
– Serio taki cenny ten grafen?
Dzień pracy amerykańskiej prezydent Hillary Clinton zaczął się leniwie. Przejrzenie porannego raportu zajęło jej pół godziny. Potem czekała ją kawa i kilka spraw, które wczoraj postanowiła odłożyć do rana.
Amerykanka mimo swojego wieku trzymała się nad wyraz dobrze. Podczas gdy większość kobiet po siedemdziesiątce żegnała przemijającą urodę, Hillary Clinton zdawała się promienieć z każdym dniem coraz jaśniej.
Gabinet Owalny przywitał prezydent przyjemną wonią świeżego croissanta i aromatem doskonałej arabiki. Promienie waszyngtońskiego słońca przedzierały się między krzewami ogrodu różanego i powoli wpełzały do gabinetu.
Drugi rok kadencji mijał za miesiąc, a przez ten czas prezydentura Hillary Clinton nie różniła się zbytnio stylem od tego, w jakim rządził jej poprzednik. Zacieśnianie stosunków z Unią Europejską oraz łagodzenie sporów, jakie wyniknęły ze współpracy Polski i reszty Europy Wschodniej z Rosją, zajmowały ją od pierwszego dnia kadencji. Amerykanie powoli wyprowadzali swoje wojska z Afganistanu, zostawiając po sobie dokładnie tę samą spuściznę, co w Iraku. Anarchia i chaos trawiły zrujnowany wieloletnim konfliktem kraj. Talibowie przyciśnięci do muru przez koalicję uspokoili się na jakiś czas, ale mniej więcej od roku coraz częściej destabilizowali legalną władzę w Kabulu. Zaangażowanie w Pakistanie dobiegło końca wraz z czerwcem zeszłego roku, kiedy w referendum narodowym Pakistańczycy niemal jednogłośnie opowiedzieli się za wyrzuceniem amerykańskich wojsk. Ostatni marine opuścił Islamabad w lutym. Ten kraj był niemal stracony, nawet CIA działało tam już tylko na własną rękę, bez porozumienia z ISI.
Równowagę dla regionu stanowił Pacyfik. Chińczycy, atakując Rosję, sami sobie zaszkodzili. Tajwan zbroił się na potęgę, na czym korzystały niemal wszystkie amerykańskie korporacje zbrojeniowe. Tajpej kupowało wszystko, od oporządzenia aż po systemy obrony przeciwrakietowej. Gorzej było w Japonii i Korei Południowej. Podrygujący przynajmniej dwa razy do roku Kim chwalił się kolejnymi próbami jądrowymi, a rosnąca potęga chińskiej floty rzucała blady strach na Japończyków. Amerykanie robili, co mogli, modernizując wyposażenie swoich wojsk na Pacyfiku i zacieśniając współpracę z krajami sojuszniczymi. Do tej pory trzymało to Chińczyków w ryzach, ale jak długo to potrwa?
Pozostawał jeszcze tylko jeden kraj, który Amerykanie chcieli sobie podporządkować, ale nie mieli pojęcia, jak to zrobić. Przez opieszałość biurokratów z ONZ-etu Teheran osiągnął zdolność do budowy broni atomowej. Odpowiedzią na to były oczywiście sankcje. Kiedy administracja w Tel Awiwie i Waszyngtonie zaczęła forsować opcję siłowego rozwiązania problemu, Pekin zrobił to, czego wszyscy się obawiali. Chińska grupa ekspedycyjna zakotwiczyła się w Iranie na dobre, a trzynastu tysięcy żołnierzy nie można było lekceważyć. ONZ miał związane ręce i wciśnięty w usta knebel.
Głośne pukanie sprawiło, że prezydent aż podskoczyła w fotelu, po chwili jednak roześmiała się, karcąc się w duchu za bojaźliwość. W drzwiach ukazała się twarz sekretarza.
– Pani prezydent, doradca do spraw bezpieczeństwa oraz sekretarz stanu proszą o pilne spotkanie. – Krótka szyja i barczysta sylwetka zdradzały długoletnią służbę w Korpusie Piechoty Morskiej. Prezydent nie raz zastanawiała się, co ciągnęło takich ludzi do Białego Domu. Bronią była tutaj informacja, a amunicją arkusze papieru.
– Proszę ich wpuścić. – Hillary Clinton zmarszczyła brwi. Coś musiało się stać, skoro to takie pilne. Naturalnie każdego dnia spotykała się z Elizabeth, ale rzadko z samego rana i równie rzadko z sekretarzem stanu.
Sekretarz zniknął za drzwiami, a jego miejsce zajęła smukła sylwetka Elizabeth Hawk w jasnej garsonce i ze spiętymi w kok włosami. Tuż za nią do gabinetu wkroczył Joe Biden. Siwiejący siedemdziesięciosześciolatek wigorem mógł obdarzyć kilku swoich rówieśników, a w garniturze w kolorze navy blue prezentował się jak rasowy polityk.
– Widziałaś wiadomości? – Elizabeth natychmiast podeszła do telewizora i włączyła ekran. Po chwili ściana rozjarzyła się mętnym światłem i uformowała się na niej twarz prezenterki CNN.
– Dopiero co skończyłam raport, coś się od tego czasu stało?
– Mój Boże, ty nic nie wiesz! Patrz. – Doradca do spraw bezpieczeństwa usiadła na kanapie i oparła dłonie o kolana. Joe Biden, krzyżując ramiona na piersi, zajął miejsce obok niej.
Opalizujące błękitnym światłem tło zastąpiło amatorskie nagranie przedstawiające płonący samochód i biegających we wszystkie strony ludzi. Część z nich miała podarte ubrania i poobijane twarze. Jednak znaczna większość z uniesionymi w górę dłońmi ciągnęła za bojowo nastawionymi młodzieńcami w kurtkach znanej nowojorskiej drużyny futbolowej. Nagranie dopełniał głos prezenterki.
– Wczorajszej nocy kampusem nowojorskiego uniwersytetu wstrząsnęła regularna bitwa. Bójka przybrała gigantyczne rozmiary i przeniosła się do miasteczka akademickiego przy placu Waszyngtona. Według relacji świadków wszystko zaczęło się w klubie akademickim, kiedy to mężczyzna pochodzenia arabskiego zaatakował stojącą przy barze dziewczynę. Do bójki włączyli się wówczas zawodnicy uniwersyteckiej drużyny futbolowej. W kulminacyjnym momencie w miejscu zdarzenia znajdowało się ponad trzysta osób. W wyniku zamieszek zginęło dwóch studentów z Iranu przebywających na wymianie studenckiej, a trzeci zmarł w wyniku odniesionych ran w jednym z miejskich szpitali. Policja pojawiła się w kampusie za późno, co uniemożliwiło interwencję i uniknięcie tragicznego finału. Rzecznik prasowy nowojorskiej policji oświadczył, że podejrzani o zabójstwo Irańczyków zostali zatrzymani. Władze uczelni uchylają się od odpowiedzialności, zasłaniając się brakiem jurysdykcji na terenie nowo otwartego klubu. Natomiast irański MSZ…
Obraz zniknął, a elektroniczną ściankę wypełniła głęboka czerń.
– Dlaczego dowiaduję się o tym z mediów? – Hillary Clinton rzuciła pilota na blat zabytkowego biurka.
– Byłam przekonana, że już słyszałaś, co się stało. Sama dowiedziałam się godzinę temu. Poza tym ty, ranny ptaszek...
– Rozmawiałem z ministrem spraw zagranicznych Iranu przed kilkunastoma minutami. Żądają natychmiastowego ukarania winnych i oficjalnych przeprosin oraz kondolencji dla rodzin. – Joe Biden wyjął z teczki arkusz zadrukowanego papieru i podał siedzącej za biurkiem prezydent.
– Media nas zjedzą… – Hillary Clinton przesunęła wzrokiem po tekście. – Co za idiota to zrobił? Policja rzeczywiście ma podejrzanego?
– Tak, to kapitan Violetsów, przyznał się do zabójstwa. Użył rozbitej butelki. – Joe Biden wstał i zaczął się przechadzać po gabinecie. – Wszystkie krajowe i zagraniczne media trąbią o tym na lewo i prawo. Oskarżenia o dyskryminację i nacjonalizm to tylko te najłagodniejsze komentarze. Na Bliskim Wschodzie zawrzało, nie uda nam się tak szybko opanować sytuacji.
– Co mówi irański MSZ? Chcą tylko tych przeprosin? – Hillary Clinton przeszła ochota na croissanta i na parującą kawę. Już wiedziała, że to początek tragicznego dnia.
– Grożą zerwaniem stosunków dyplomatycznych i potępiają Amerykę jako „szatańskie państwo o barbarzyńskiej nienawiści do narodu irańskiego”. Nie muszę chyba wspominać, że tę samą retorykę przyjęła większość krajów arabskich. W Izraelu panika, Hamas i Hezbollah już zapowiedziały, że wezmą odwet za śmierć Irańczyków.
– Co możemy zrobić?
– Musisz wygłosić to oświadczenie i zapewnić, że winni zostaną ukarani. Przynajmniej na chwilę powinno ich to uspokoić. To da nam potrzebny czas. – Elizabeth Hawk rozłożyła ręce w geście bezradności. Na tę chwilę nie mogli przewidzieć reakcji ani Teheranu, ani społeczeństwa w Iranie. Z pewnością dojdzie do masowych demonstracji i marszów poparcia dla islamskich ekstremistów i zwolenników zbrojnego dżihadu.
– Musimy wzmocnić ochronę naszego personelu dyplomatycznego w Iranie i na całym Bliskim Wschodzie. Moglibyśmy też zatroszczyć się o placówki tutaj, w Waszyngtonie. Możemy być pewni demonstracji muzułmanów w stolicy i Nowym Jorku. – Joe Biden oparł się o potężny, nieużywany kominek i pomyślał, że pewnego razu mógłby poprosić Hillary Clinton, żeby kazała go przepalić dla zasady.
– Zgadzam się z panem Bidenem, zabezpieczenie naszych placówek to priorytet. Nie mamy pojęcia, jak zareaguje społeczeństwo w krajach arabskich. Możemy spodziewać się wystąpień o wysokiej intensywności – dodała Hawk.
– Dobrze, wydajcie odpowiednie polecenia, przede wszystkim zakaz opuszczania przez pracowników terenu naszych przedstawicielstw. Jeśli dojdzie do demonstracji przed ambasadami, przeprowadzimy ewakuację. Nie stać nas na drugie „Argo”.
– Oczywiście, pani prezydent. – Joe Biden pokiwał głową. Sytuacja wymagała ostrych reakcji. Jeśli podjudzana przez szaleńców tłuszcza postanowi wziąć szturmem którąś z ambasad, poleje się krew. Jeden klocek popchnie następny i nikt nie zatrzyma spirali przemocy.
– Biuro zbiera najnowsze informacje. Będziesz miała wieści z pierwszej ręki – zapewniła Elizabeth Hawk.
– Mam nadzieję. Nie chcę się dowiadywać z CNN, że Irańczycy wystrzelili rakiety. To wszystko. – Hillary Clinton sięgnęła po telefon, co jednoznacznie świadczyło o zakończeniu spotkania. Musiała poprosić o świeżą kawę. To będzie dzień pełen wrażeń, pomyślała.
Patrick Jacobs, pracownik Biura Spraw Konsularnych amerykańskiego Departamentu Stanu, zdusił papierosa w kryształowej popielniczce i poprawił się w fotelu. Zajmowane od roku stanowisko w szwajcarskiej placówce dyplomatycznej uważane było za jedno z najmniej prestiżowych i jednocześnie najbardziej popularnych wśród waszyngtońskiej administracji. Od momentu niesławnego incydentu w amerykańskiej ambasadzie u schyłku lat siedemdziesiątych to rząd Szwajcarii wziął na swoje barki prowadzenie amerykańskiej misji dyplomatycznej w Iranie.
Jacobs był dumny z powierzonego mu stanowiska. Może i nie była to placówka w Izraelu albo Wielkiej Brytanii, ale miała swoje plusy. Pracy nie było dużo, poza młodzieżą wybierającą się na studia do Stanów nie trafiało do niego zbyt wielu interesantów. Jedyny minus stanowił towarzyszący mu ciągle swąd palonych opon i amerykańskich flag oraz gardłowe okrzyki rzucane w kierunku bielonego pałacyku. Podobnie było i w tej chwili. Od rana za murami ambasady koczował tłumek kilkudziesięciu Irańczyków, skandujących hasła pod adresem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wyzywanie od diabłów, morderców i barbarzyńców należało do tradycyjnego protokołu dyplomatycznego irańskiego społeczeństwa. Tym razem Jacobs po raz pierwszy przyznał im rację. Kiedy doszły go słuchy o zabójstwie trójki studentów podczas pijackiej awantury, mało nie narobił w spodnie.
– Za dużo palisz, Patrick. Ostatnio kopciłeś tyle, jak Giganci stłukli Patriotów na Super Bowl. – Kurt Cuche pojawił się jak duch. Znał ambasadę jak własną kieszeń. Niejednokrotnie Jacobs znienacka wpadał na wyłaniającego się z cienia Szwajcara.
– Daj spokój, Kurt, rozmawiałem dzisiaj z Waszyngtonem. – Patrick otarł pot z czoła.
– Co powiedzieli? – Kurt przycupnął na krawędzi francuskiego biurka i zmierzwił włosy. Amerykanin każdego dnia dziwił się, jakim cudem ten gość tak doskonale znosi tutejszy klimat. Północny Iran, blisko morza, a jednak było bardzo ciepło. Mimo że zaczął się już październik, w słońcu temperatura dobijała do trzydziestu kresek.
– Uważają, że należy zwiększyć nam ochronę, podobnie jak wszystkim placówkom na Bliskim Wschodzie.
– Nie jest to do końca głupie posunięcie, ale nie musisz się bać, nie pozwolą sobie na drugi siedemdziesiąty dziewiąty. – Kurt sięgnął po karafkę z wodą mineralną i dwie szklanki.
– Nawet nie chcę o tym myśleć. Co to musiał być za imbecyl, żeby zatłuc na śmierć irańskiego studenta?! Przecież było pewne, że media i wszyscy szyici pod słońcem dobiorą nam się do dupy! – Jacobs sięgnął po szklankę i pociągnął solidny łyk.
– Ewakuują was, jak zrobi się gorąco. Jeszcze się nie przyzwyczaiłeś do tego wszystkiego? – Cuche kiwnął głową w stronę przesłoniętego okna.
Mimo dobrego wytłumienia coraz liczniejsze okrzyki przebijały się do wnętrza kompleksu. Do tłumu musiało dołączyć kolejne kilkadziesiąt osób i sytuacja zaczynała coraz bardziej przypominać słynną arabską wiosnę sprzed kilku lat. Amerykańskie ambasady przeżywały wtedy prawdziwe oblężenie. Jacobs aż za dobrze pamiętał doniesienia o udanym zamachu na amerykańskiego ambasadora w Libii. Wtedy uważał to za atak na suwerenność i demokrację Ameryki. Jako urzędnik średniego szczebla i zagorzały republikanin wziął sobie za punkt honoru ujawnienie tożsamości zamachowców. Teraz Patrick Jacobs bał się jak jasna cholera i tylko czekał, aż na asfalt z metalicznym brzękiem spadnie wyważona przez Irańczyków brama, a oszalały z nienawiści tłum wtargnie na teren ambasady.
– Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Przecież to wszystko się za kilka dni uspokoi. Clinton ma dzisiaj wygłosić oświadczenie i złożyć kondolencje rodzinom.
– Myślisz, że to wystarczy?
– Oczywiście! Rouhani tylko czeka na to, żeby Ameryka okazała skruchę. Będzie mógł przez następny rok krzyczeć z ambony, że wielkie Stany Zjednoczone ugięły się przed Iranem i przeprosiły. Społeczeństwu nawet przez myśl nie przejdzie, że to zwykła międzynarodowa kurtuazja. Wygodniej jest żyć w przeświadczeniu o wielkości swojego przywódcy.
– Nie byłbym taki pewien. To, co się stało w Nowym Jorku, jest doskonałym pretekstem do kontynuacji programu atomowego.
– Skąd ten wniosek? – Jacobs zaniepokojony słowami Szwajcara chwycił miękką paczkę papierosów i wydobył bibułkę wypełnioną tytoniem.
– Pomyśl, po pierwsze, mają pretekst, żeby usankcjonować posiadanie broni jądrowej.
– Co ty mówisz?! Przecież to nie było zabójstwo na zlecenie! – Patrick mocował się z zapalniczką coraz bardziej drżącymi rękoma.
– Ja to wiem, ty to wiesz, pewnie nawet Chamenei to wie. Ale co pomyślą Irańczycy? Skoro mogli zabić trzech, równie dobrze mogą nas najechać i zabić dziesiątki tysięcy. Po drugie, Waszyngton przystopuje z tą zaporową retoryką i na chwilę odpuści Teheranowi. Dam sobie rękę uciąć, że wykorzystają to na swój sposób. Może nie zbudują bomby atomowej, ale z pewnością zaczną nad nią intensywniej pracować. – Kurt z grymasem bólu wstał ze stolika i podszedł do okna. Odchylił lekko zasłony i spojrzał na oddaloną o kilkanaście metrów aleję Szahida Szarifa. Nie widział dokładnie, ilu ludzi zgromadziło się przed ambasadą, ale na oko tłum liczył ponad setkę. Wymachiwali na wszystkie strony płonącymi izraelskimi i amerykańskimi flagami. Krzyczeli wniebogłosy i chociaż pewnie przed wieczorem wrócą do swoich domów, Kurt był pewien, że nazajutrz będzie ich dwa razy więcej.
– Chryste! Nie możemy do tego dopuścić! Jeśli Hillary Clinton ustąpi pod presją Irańczyków, stracimy wszelki szacunek na Bliskim Wschodzie. Trzymamy sojusze tylko dlatego, że stosujemy jasną politykę i nie odpuszczamy ani na krok. Wejdą nam na głowę!
– Narobiliście bałaganu, nie ma co do tego dwóch zdań. Ale nie bój się, Patrick, potrwa to wszystko miesiąc, może dwa, i ucichnie, tak samo jak wszystkie inne podobne sprawy. Irańczycy poczują się wielcy dzięki swojemu małemu zwycięstwu, a wy tak czy siak będziecie mogli zrobić z nimi, co chcecie. Nikt nie stanie w ich obronie, to szyici. Co najwyżej Irak, i tak ogarnięty kontrolowanym chaosem. Ich drugi obrońca nie będzie zaprzątał sobie głowy.
– Chińczycy? – Jacobs wypuścił z płuc błękitny dym.
– Właśnie. Po tym, co się stało w Rosji, nie zależy im na kolejnej wojnie. Stabilność Iranu jest dla nich kwestią kluczową. Nie mogą sobie pozwolić na żadne ruchawki, tym bardziej że Iran dostarcza im teraz dziewięćdziesiąt procent ropy naftowej.
– Może masz rację… W końcu nie trzymają tutaj swojego kontyngentu dla zabawy. Chociaż to też mi się nie podoba. Kilkanaście tysięcy chińskich żołnierzy to jawny pokaz, jak Pekin prowadzi swoją politykę.
– Przy pokazie sprzed dwóch lat to jednak nie jest aż taki ekspansjonizm… – Kurt wypił do końca wodę i odstawił szklankę na biurko.
– Jestem za stary na takie rzeczy, Kurt… Miałem nadzieję, że nowa administracja nie dopuści do podobnych sytuacji.
– Chyba nie przejmujesz się tak bardzo tymi krzykaczami?
– Jestem tutaj już rok, a dalej nie mogę się do tego przyzwyczaić. Jak u nas coś się nie podoba społeczeństwu, to ludzie piszą petycję, która potem ląduje w koszu. W najgorszym wypadku prezydent musi przez pięć minut mówić do narodu i wszystko wraca do normy. Nikt nie pali opon pod Kapitolem…
– Oj, przyjacielu! – Kurt zaśmiał się perliście i poklepał Amerykanina po ramieniu. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć o tej robocie. A z tym wiekiem to nie przesadzaj, masz na karku całą dekadę mniej niż ja! Idę do siebie. Zajrzysz?
Śmiech szwajcarskiego dyplomaty rozwiał czarne myśli Jacobsa. Pomyślał, że na tak spieprzony dzień jest tylko jedno lekarstwo. Wstał z fotela i dziarskim krokiem ruszył za Kurtem. On zawsze miał w zanadrzu butelkę dobrej whisky.
Hasan Rouhani minął pulsujący dziesiątkami kolorów ogród i w asyście ochroniarzy wszedł do kompleksu pałacowego najwyższego państwowego dostojnika. Szerokie aleje wiodły między rzędami figowych drzew i strzelistych krzewów, znacznie przewyższających rosłego mężczyznę. Prezydent niejednokrotnie przebywał w tym miejscu i przechadzał się ze swym mistrzem ramię w ramię, obserwowany bacznie przez gwardzistów. Znał te spojrzenia. Religijna indoktrynacja zrobiła z tych ludzi wierne bestie, w każdej chwili gotowe do ataku na potencjalnego przeciwnika. Strażnicy Rewolucji byli takim samym postrachem jak niegdysiejsi Nieśmiertelni służący perskim władcom. Rouhani zastanawiał się czasami, na ile jego pozycja u szczytu władzy jest pewna. Czy przyjdzie kiedyś taki dzień, w którym to właśnie te same posągowe twarze zobaczy nad swoim łóżkiem, a później byli słudzy zaciągną go na kamienowanie albo szubienicę? Do tej pory był słowem i wolą Alego Chameneiego, najwyższego wodza irańskiej republiki. Mógł czuć się bezpiecznie, przynajmniej na razie.
Wszedł po stopniach do wysokiej oranżerii będącej przejściem między bajecznym ogrodem a bryłą pałacu. Ażurowe wykończenia stropu i wijące się wzdłuż ścian roślinne reliefy nadawały tej części budynku fantazyjny, niemal baśniowy wygląd. Kilkanaście kroków dalej kolejnych dwóch gwardzistów strzegło wejścia do samej budowli. Prezydent stanął przed nimi w milczeniu, a jeden ze strażników bez słowa otworzył ciężkie drzwi. Przemierzanie pałacowych korytarzy mogło przyprawić o prawdziwy zawrót głowy. Kilkadziesiąt pomieszczeń, rozlokowanych na trzech kondygnacjach, potrafiło zmylić nawet wytrawnego eksploratora. Jedwabie układały się w wiszące na ścianach łuki lub powiewały muskane wieczornym wiatrem. Pałac sprawiał przez to wrażenie, jakby byle silniejszy podmuch mógł roznieść kruchą konstrukcję nad całym Teheranem. Hasan Rouhani wiedział jednak, że pałac został gruntownie przebudowany i jego katakumby mogły teraz bez uszczerbku wytrzymać uderzenie amerykańskiej bomby penetrującej GBU-28. Ostatnie metry przebył już sam. Dwóch gwardzistów zatrzymało się i prezydent wkroczył w długie przejście, na którego końcu stali kolejni strażnicy.
Wnętrze prywatnego gabinetu ajatollaha Alego Chameneiego było urządzone z takim samym przepychem jak reszta pałacowych komnat. Gospodarz nie siedział za masywnym biurkiem, lecz w rogu pomieszczenia, przy niewielkim stoliku. Ciepłe światło lampki rozjaśniało jego twarz i trzymany w dłoniach Koran.
– Witaj, przyjacielu! – Chamenei z namaszczeniem zamknął świętą księgę i uśmiechnął się, poprawiając jednocześnie okulary.
– Przynoszę złe wieści… – Hasan Rouhani nie chciał tracić czasu na powitania. Jeśli szybko nie opanują sytuacji, lud wymknie się spod kontroli.
– Słucham. – Chamenei złączył dłonie na kolanach.
– Pod szwajcarską ambasadą jest coraz bardziej niebezpiecznie. Powinniśmy zakazać takich zgromadzeń. Dopóki chodziło o kilkadziesiąt osób, nie było się czym martwić. Tłum rośnie jednak z każdą godziną, gniew przesłania ludziom rozsądek.
– Słuszny gniew, chyba o tym nie zapomniałeś? – Ajatollah spojrzał uważnie na prezydenta, wyczuwając jego wahanie. Mogło to być zwyczajne zmęczenie, ale Chamenei obawiał się najgorszego. Jego pomazaniec zaczynał tracić wiarę, niezachwiany fundament Islamskiej Republiki Iranu. Osnowę, której naruszenie mogło doprowadzić kraj do zagłady. Syjonistyczne psy tylko czekają, aż władza zacznie trzeszczeć, żeby przypuścić haniebny atak w samo serce. – Nasz lud dotknęła barbarzyńska zbrodnia. Bóg widział to wszystko i przelewa swój żal w nasze serca, gdzie zostaje przekuty w gniew. My jesteśmy ramieniem Allaha.
– Nie ma boga nad Allaha! Święte to słowa i prawdziwe, nie zapominajmy jednak, że jako Jego ramię musimy być silni. To, co się dzieje, nie umacnia nas. Jeśli nie ograniczymy demonstracji, wkrótce możemy być świadkami powtórki wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat. – Rouhani zajął miejsce obok duchowego przywódcy. Twarz ajatollaha nie wyrażała żadnych emocji. Stężała i zamarła, jakby była wyrzeźbiona z piaskowca.
– Wola boża! Nie wolno nam się sprzeciwiać Jego rozkazom. Kim byśmy byli, jeśli nie uznalibyśmy Jego woli? – Chamenei rozłożył ręce i uniósł brwi. Był coraz bardziej pewien swojego pierwszego osądu. Prezydent tracił wiarę, jego słowa stawały się grzeszne.
– Izrael tylko na to czeka. Jeśli pozwolimy na samosąd, następnego dnia syjonistyczne samoloty zaatakują nasz kraj! Zaraz po nich zjawi się tu cała amerykańska armia. Musimy być mądrzy. – Rouhani zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie wynikało ze sprzeciwiania się ajatollahowi. Był jednak pewien, że są chwile, w których jego język powinien prowadzić nie Allah, a rozsądek, który tak często był tu uważany za herezję.
– Grzech zasłania ci Boga, przyjacielu. Rozumiem twoją troskę i wątpliwości, wszyscy ich doświadczamy. Pamiętaj jednak, że naszymi losami kieruje mądrość nie człowiecza, a boska, i to jej powinniśmy być posłuszni.
Chamenei wstał i położył dłoń na ramieniu prezydenta. Spojrzał głęboko w jego oczy. Nie było tam zwątpienia, duszę przyjaciela trawiło zupełnie co innego. Prezydent chciał mieć pewność, że powstrzymają przeciwnika w walce, że będą w stanie przeciwstawić się jego technologii własnymi osiągnięciami. Zapomniał, że kiedy Mahomet wyruszył w swoją wędrówkę z Mekki, nie miał potężnej armii, nie miał nowoczesnego uzbrojenia, miał za to w sercu wolę Allaha, a Allah jest wielki!
– Jesteś wielkim przywódcą tego kraju. To dzięki twojemu głosowi zepsuty i chory z szaleństwa Zachód drży przed potęgą naszego wielkiego narodu. Wszyscy jesteśmy ci wdzięczni.
– Musimy powstrzymać to, co się dzieje w Teheranie. Jeśli lud zajmie ambasadę i uwięzi Amerykanów, nie skończy się tak jak w siedemdziesiątym dziewiątym. Musimy mieć nad tym kontrolę. – Prezydent był pewien, że Iranu nie stać na konfrontację zbrojną z Izraelem i Ameryką. Nie będzie w stanie zapewnić sobie całkowitego zwycięstwa. Jeszcze nie.
– Masz rację, przyjacielu, jak zawsze w twoich słowach kryje się prawdziwa mądrość. Cóż więc chcesz uczynić?
– Powinniśmy ustawić posterunki na drogach dojazdowych do szwajcarskiej ambasady. Ambasador tego kraju zwrócił się do mnie z żądaniem o zawieszenie demonstracji, boi się o swoich pracowników. Zapewne tak samo jak o amerykański personel.
– Chcesz zakazać naszemu ludowi wyrażania swojego gniewu?
– Ależ nie! Niemniej uważam, że policja powinna trzymać pieczę nad pikietami. Musimy też ograniczyć liczebność protestujących. Jeśli dojdzie do aktów wandalizmu lub prób wtargnięcia na teren ambasady, policja powinna mieć prawo do zatrzymania sprawców i rozpędzenia demonstracji.
– Czy to nie za wiele?
– To konieczność. Świat musi wiedzieć, że dbamy o stosunki dyplomatyczne i potrafimy demonstrować swój gniew w cywilizowany sposób. Nie będą mieli jak się do nas dobrać.
– Zgadzam się. Wydaj odpowiednie polecenia i niech świat zobaczy, jakim jesteś przywódcą! Lud jest z ciebie dumny, Hasanie.
– Jestem tylko sługą Allaha, jestem Jego wolą, tak samo jak my wszyscy. – Hasan Rouhani skłonił się lekko i w znacznie lepszym humorze ruszył w kierunku drzwi. Te otwarły się przed nim, pchnięte mocną dłonią strażnika w czarnym uniformie.
Ali Chamenei patrzył przez chwilę w ślad za prezydentem. Nawet teraz, kiedy został sam, jego twarz była pozbawiona wyrazu. Iran jest wielki, tak jak jego obrońca. Allahu Akbar! Ajatollah odwrócił się w kierunku swojego biurka i spojrzał na ręcznie tkaną chorągiew. Głęboka zieleń ozdobiona była białym haftem koranicznych wersetów układających się w dwie linie prostopadłe do drzewca. Między nimi śnieżnobiałą nicią wyhaftowano charakterystyczny zakrzywiony miecz. Zulfikar, miecz Proroka, ostrze na wroga. Chamenei bez namysłu sięgnął po telefon i wybrał odpowiedni numer. Po chwili po drugiej stronie odezwał się gardłowy głos naczelnika irańskiej policji. Ajatollah przekazał mu rozkaz, nie zastanawiając się ani chwili:
– Policja ma absolutny zakaz interweniowania, choćby ludzie chcieli spalić ambasadę ze wszystkimi pracownikami.
Prezydent Chińskiej Republiki Ludowej wciągnął poranne powietrze w nozdrza i uśmiechnął się. Nie była to oczywiście świeża górska bryza, ale przesiąknięta spalinami zawiesina, niemniej dla kogoś, kto żył w Pekinie od lat, między dziesiątą trzydzieści a siedemnastą, kiedy większość mieszkańców gigantycznej metropolii spędzała długie godziny w pracy, mogła wydawać się znośna.
Xi Jinping czuł się szczęśliwy. Codzienny półgodzinny spacer w rządowej części parku Beihai był jednym z nielicznych przyjemnych punktów grafiku.
Minął rząd chylących gałęzie wierzb i wszedł do krytego pawilonu wybudowanego na niewielkiej wysepce tuż przy wschodnim brzegu największego jeziora. Malowane na czerwono drewno i bladoniebieskie ornamenty nadawały Pawilonowi Wody i Chmur prawdziwie orientalny charakter. Prezydent zostawił nieco w tyle kilku ochroniarzy z tajnych służb i oddał się kontemplacji muskanej delikatnymi powiewami wiatru tafli wody. Napawał się spokojem tylko przez chwilę. W oddali dostrzegł dwie sylwetki otoczone wianuszkiem odzianych w czerń strażników. Postaci minęły alejkę wierzb. Premier Li Keqiang oraz Wang Yi, pełniący urząd ministra spraw zagranicznych, właśnie wchodzili na drewniany podest między lądem a altaną.
– Panie prezydencie, proszę o wybaczenie… – Premier skłonił się nisko i stanął na baczność przed Jinpingiem, a w jego ślady natychmiast poszedł minister.
– Czemu zawdzięczam tę wizytę? – Prezydent zmierzył wzrokiem szefa rządu. Pamiętał, jak ten wykorzystał jego załamanie podczas ostatniej fazy wojny z Rosją. Gdyby Xi Jinping nie doszedł szybko do zdrowia, Keqiang mógłby bez większych problemów przejąć stery władzy w Chinach. Niebiosa były jednak przychylne. Tuż po zakończeniu rozmów pokojowych z Federacją Rosyjską prezydent wrócił na zasłużone miejsce. Keqiang zachował stanowisko tylko dzięki wstawiennictwu części generalicji. Uznano, że pohańbienie człowieka, który ocalił od zagłady większość chińskich sił w Rosji, znacznie pogorszy szacunek ludu do władzy. Argument demograficzno-polityczny, mimo żelaznej dyscypliny komunistycznych Chin, nie mógł zostać zlekceważony.
– Właśnie skontaktowaliśmy się z irańskim MSZ-etem. Demonstracje przed szwajcarską ambasadą przybierają na sile. Policja obstawia dojazd do obiektu, ale nie interweniuje. Tłum jest coraz bardziej agresywny, wprowadzone przez policję ograniczenia zgromadzeń są ignorowane, a służby porządkowe zachowują się, jakby demonstrantów w ogóle nie było – zaczął niepewnie Wang Yi.
– Co to oznacza?
– Izrael już ogłasza, że najwyższy czas zaprowadzić porządek w Iranie i uniknąć sytuacji sprzed kilkudziesięciu lat. Podobne nastroje zaczynają dominować w samych Stanach Zjednoczonych – powiedział Li Keqiang. Był znacznie bardziej opanowany niż jego przedmówca. Wiedział, że dzięki poparciu części wojskowych może być pewny swojej pozycji w pekińskiej hierarchii.
– Mam nadzieję, że nasz ambasador odwiedził Rouhaniego i powiedział mu, że Chiny nie mogą sobie pozwolić na niestabilność międzynarodową Iranu? – Xi Jinping spojrzał na masywne drewniane filary podtrzymujące strzelisty dach. Tak samo stały dopływ surowców z Iranu podtrzymywał Chiny. Nie ulegało jednak wątpliwości, że w przeciwieństwie do cedrowych słupów ten kraj przypominał spróchniałe belki.
– Naturalnie, wywieramy pewną presję i naciskamy na rząd Iranu, domagając się opanowania i wygaszenia zamieszek. Jak do tej pory bez rezultatu. – Wang Yi rozłożył drżące ręce w geście bezradności. Przecież nie mógł przyłożyć pistoletu do skroni Chameneiego i kazać mu rozpędzić zbiegowisko. Prezydent jakby wyczuł tok myślenia ministra i wbił w niego wzrok.
– Nie możecie użyć bardziej stanowczych metod? Iran jest największym odbiorcą naszej technologii wojskowej i tylko dzięki nam jeszcze nie został starty na proch przez Izrael i USA. Wymieniamy misje wojskowe, a trzy nasze brygady strzegą ich wschodnich granic. Czy nie potraficie zasugerować, że ten protektorat może nie trwać wiecznie? – Xi Jinping wrócił do formy. Nie krzyczał, nie rzucał się jak szaleniec. Znowu przypominał czającego się do skoku tygrysa, gotowego w ułamku sekundy zaatakować ofiarę.
– Zorganizuję wizytę w Iranie w ciągu najbliższych dni, a jeszcze w tym tygodniu osobiście spotkam się z prezydentem Rouhanim – premier pełnym spokoju głosem powiedział to, czego oczekiwał Xi Jinping.
– Dziękuję, jednak potraficie myśleć… Rząd w Teheranie ma uspokoić tę tłuszczę i zaniechać nawoływania do aktów przemocy na obywatelach Stanów Zjednoczonych. Nie jesteśmy jeszcze gotowi na taką konfrontację. Iran musi być stabilny i wy macie o to zadbać. Jak będzie trzeba, pokażcie, kto rozdaje karty w tej grze. Ameryka ma w nas widzieć mediatora, więc nie przykładajcie ajatollahowi pistoletu do głowy…
– Naturalnie, panie prezydencie, osobiście wszystkiego dopilnuję. – Li Keqiang skłonił się, uznając spotkanie za zakończone.
– Informujcie mnie na bieżąco. – Xi Jinping przesunął wzrok na Morze Środkowe i zaczął na nowo obserwować fale, jakie na jego powierzchni tworzyły podmuchy wiatru.
Hillary Clinton z niedowierzaniem wpatrywała się w ekran telewizora. Według relacji świadków i dziennikarzy, jakimś cudem dopuszczonych do szwajcarskiej ambasady, ponad pięćset osób żądało usunięcia amerykańskich urzędników z Iranu. Jak relacjonowali reporterzy, tłum coraz częściej domagał się wydania dyplomatów w ich ręce. Amerykanie już raz omal nie stracili całej załogi dyplomatycznej, a teraz sytuacja mogła nie ułożyć się tak pomyślnie jak wtedy. Wezwani przed kilkoma minutami sekretarz stanu oraz doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego mieli tylko potwierdzić decyzję prezydent. Od widoku oszalałego tłumu oderwało Hillary Clinton trzaśnięcie drzwi. Secret Service wpuściło do Gabinetu Owalnego dwójkę zaproszonych. Elizabeth Hawk i Joe Biden wytrzymali karcące spojrzenie amerykańskiej prezydent.
– Gdzie wyście byli?! – Clinton wróciła za biurko. – Wezwałam was prawie pół godziny temu. – Zdecydowany ruch dłonią powstrzymał doradców przed odpowiedzią. – Uważam, że należy ewakuować naszych pracowników z Teheranu. Musimy zrobić to jak najszybciej. Mam nadzieję, że śledzicie najnowsze wydarzenia.
– Oczywiście, pani prezydent. Kontaktowali się ze mną Szwajcarzy, boją się o swój personel. Podzielają zdanie pani prezyde…
– Przestań mi tu prezydentować! Ile lat my się znamy, Joe?! – Hillary Clinton rzadko traciła panowanie nad sobą.
– Dobrze, Hillary. Są gotowi do ewakuacji w każdej chwili, nie wiedzą tylko, co zrobić z naszymi. – Joe Biden sapnął gniewnie i spojrzał prosto w roziskrzone oczy rozmówczyni.
– Jak to co? Mają ich zabrać ze sobą, odbierzemy ich z Zurychu. Chyba nie chcieli ich tam zostawić? – Clinton parsknęła śmiechem, ale na widok nietęgich min gości szybko się zmitygowała.
– To nie jest takie proste. Kilkaset osób oblega teren ambasady i tłum zaczyna działać coraz agresywniej. Kamienie i obelgi to nic, lada moment wszystko może się zawalić jak domek z kart – odparła Elizabeth Hawk. – Do tego dochodzą Izraelczycy. Tel Awiw już drugi dzień nawołuje do zbrojnej interwencji w Iranie. Złapali wiatr w żagle i nie wygląda na to, żeby mieli odpuścić.
– Tak, wiem, Meyer dzwonił do mnie wczoraj i przypomniał gwarancje poprzedniej administracji dotyczące pomocy w przypadku ataku prewencyjnego. – Hillary Clinton odchyliła się w fotelu i chwyciła pióro. Kilka razy obróciła nim w palcach i odłożyła na miejsce. – Ciekawe, co na to wszystko Chińczycy. Raczej im nie po drodze z kolejną wojną.
– Z tego, co wiemy, chiński MSZ ostro krytykował opieszałość władz w reagowaniu na demonstracje. Nie ma co się dziwić, wysysają z Iranu każdą kroplę ropy. Jak im się tam coś posypie, to zostaną z ręką w nocniku. Drugi raz raczej Rosji nie zaatakują… – Joe Biden uśmiechnął się na wspomnienie nauczki, jaką Chińczykom dały połączone siły koalicji.
– Iran to ich strefa wpływów. Z pewnością będą naciskać na Teheran, żeby władze wygasiły demonstracje. Jest im to wybitnie nie na rękę. Odnośnie do możliwości militarnych Chin, nie podzielałabym pańskiego optymizmu… – Hawk wbiła jastrzębi wzrok w sekretarza. – Proszę przypomnieć sobie, co chińskie wojska zrobiły z Rosjanami, zanim zawiązała się koalicja. Pomoc tych kilku państw była zbawieniem dla Moskwy.
– Mają swoje wojska w Iranie, mogą je wykorzystać jako straszak. No i to oni głównie sprzedają im broń. Może zatrzymają to szaleństwo. – Hillary Clinton postanowiła uciąć słowne utarczki swoich gości.
– Nie powinniśmy liczyć na Chińczyków w tej kwestii. – Biden odchrząknął i poprawił się na prezydenckiej kanapie. – Elizabeth ma rację, oni są nieprzewidywalni, jeśli chodzi o stosunki międzynarodowe. Na dobrą sprawę są w stanie się dogadać z Irańczykami co do wspólnej obrony przed naszą agresją. Nie mogą sobie pozwolić na utratę najważniejszego źródła surowców.
– Zostawmy w spokoju Chińczyków. Wróćmy do naszych pracowników. Kiedy Szwajcarzy chcą ewakuować placówkę?
– Jeszcze dzisiaj. Czekają tylko na decyzję, co z naszymi ludźmi, i mają pewną prośbę, a raczej żądanie… – Twarz Joe Bidena nie wyrażała żadnych emocji.
– Słucham.
– Chcą pomocy CIA w ewakuacji. Wiedzą, że mamy tam swoją komórkę.
– Czego dokładnie oczekują?
– Żebyśmy zabezpieczyli logistykę, wykorzystując satelitę do znalezienia bezpiecznej drogi na lotnisko. Boją się zamieszek na trasie przejazdu konwoju i w zasadzie wcale im się nie dziwię. – Joe Biden wzruszył ramionami i uśmiechnął się kwaśno.
– Na lotnisku też mamy im pomóc? Chyba potrafią wyczarterować samolot dla swojej placówki? – Hillary Clinton pochyliła się nad biurkiem i ściągnęła usta w wąską kreskę.
– Oczywiście, Hillary. Oczekują tylko, że znajdziemy najbezpieczniejszą drogę i będziemy ich na bieżąco pilotować, rzecz jasna na bezpiecznej linii. Wszystkim zajmie się sama Agencja.
– Co o tym sądzisz, Elizabeth?
– Chyba nie mamy wyjścia. Szwajcarzy to nasi gospodarze w Iranie. Poza tym nie wymagają od nas desantu spadochroniarzy, tylko prowadzenia konwoju na szyfrowanej linii. Nikłe szanse wykrycia naszych i równie niewielkie ryzyko, że ekipa coś spieprzy.
– Dobrze, niech tak będzie. Dajcie znać Szwajcarom, że CIA im pomoże. Niech jak najszybciej wyciągną ich wszystkich z tego bagna. – Hillary Clinton przypieczętowała spotkanie uderzeniem otwartą dłonią w blat biurka. – Macie mnie informować na bieżąco o wszystkim.
– Oczywiście, pani… Hillary. – Joe Biden zdążył skorygować swoją wypowiedź, zanim prezydent powtórnie go ofuknęła.
Po kilku sekundach w gabinecie została tylko Hillary Clinton. Podniosła się zza biurka, wyłączyła telewizor i odetchnęła głęboko. Oby tylko udało się ich wywieźć stamtąd bez żadnego problemu. Jeśli coś by się stało któremuś z Amerykanów, opinia publiczna rozszarpałaby ich na kawałki. Może zbyt długo zwlekali z decyzją? Mogli ewakuować amerykański personel już na samym początku. Teraz i tak za późno na gdybanie, agencja powinna sobie poradzić, tak samo jak szwajcarskie służby specjalne pełniące zaszczytną funkcję ochrony placówki. Hillary Clinton jeszcze raz wypuściła głośno powietrze i przemierzyła gabinet od okien aż po drzwi na korytarz Zachodniego Skrzydła.
Zostawał jeszcze Izrael. Wojenna retoryka nie była obca temu państwu od chwili jego powstania, jednak w ostatnich dniach coraz częściej słyszało się o zachowawczej polityce USA na Bliskim Wschodzie. Część amerykańskiego społeczeństwa podchwytywała te hasła i nawoływała, tak jak ludzie na słonecznych ulicach Tel Awiwu, do uderzenia na Iran i rozprawienia się z państwem „osi zła”. Większość z nich nie miała pojęcia, jak tragiczne niosłoby to za sobą konsekwencje nie tylko dla gospodarki, ale i dla armii i bezpieczeństwa całego regionu. Zmniejszenie dostaw gazu i ropy, tysiące zabitych Amerykanów i kotłujący się na Bliskim Wschodzie magiel – fantastyczna perspektywa! Hillary Clinton pomyślała, że kiedy już coś zaczyna się chwiać, to z czasem przybiera rozmiary pędzącej w dół zbocza lawiny.
Wysiedli na parkingu tuż przed samym wejściem. Trzasnęły drzwi. Jastrzębski spodziewał się, co zastaną w środku. Pełne pogardy spojrzenia, ciche pomruki, nieodwzajemnione przywitania. Wiedział, że zepsuli reputację nie tylko sobie, ale polskim siłom specjalnym w ogóle. Wystraszyli pół miasta, doprowadzili do paniki i kilku kraks samochodowych. Parę osób odniosło obrażenia. Innymi słowy, nie było się czym chwalić.
Przeskanowali swoje karty w czytnikach, podpisali się, pozwolili sprawdzić identyfikatory. Norma, żadnych udziwnień. Oficer dyżurny nie zaszczycił ich głębszym spojrzeniem niż zazwyczaj. Gorzej zrobiło się dopiero po wejściu na korytarze.
– Macie się stawić w gabinecie szefa. Natychmiast. – Oficer oddał im przepustki i aktywował zamek w drzwiach. Przeszli dalej.
Korytarze sztabu wojsk specjalnych nie odróżniały się szczególnie od tego, co widzieli w Rembertowie – legowisku GROM-u. Surowe ściany, gładka wykładzina i ascetyczny wystrój nie podnosiły na duchu. Główny korytarz zdobiły zdjęcia byłych szefów sztabu i wybitnych dowódców poszczególnych jednostek. Minęli pierwszą dwójkę specjalsów, którzy na ich pozdrowienie tylko lekko skinęli głowami. Fama doszła do sztabu, zanim opuścili Czarnogórę. Dotarli do kolejnego punktu kontrolnego. Ponownie zeskanowali karty i podali przepustki posągowemu strażnikowi. Drzwi piknęły i zielona dioda poinformowała o możliwości przejścia dalej.
Preiss czekał w końcu korytarza, przed drzwiami do pomieszczeń dowódcy wojsk specjalnych. Minę miał nietęgą. Pod krzaczastym wąsem widać było ściśnięte w wąską kreskę usta.
– Prawie się spóźniliście. Jest już wystarczająco wkurwiony – warknął, wychodząc im naprzeciw.
– Rozmawiałeś z nim? – Bołkoński wysforował się przed Polaka i wyciągnął dłoń na powitanie.
– Nie, kazali mi czekać na was. Was też powitali na korytarzu z taką miłością? – Preiss skinął głową w stronę drzwi z pancernego szkła.
– Nie spotkaliśmy nikogo poza dyżurnym i tym tutaj. Ale spodziewam się, że na chleb i sól nie ma co liczyć.
Drewniane, wzmacniane pancerną płytą drzwi otwarły się nad wyraz lekko. W progu stanęła młoda kobieta w dopasowanym mundurze.
– Zapraszam, generał czeka. – Uśmiechnęła się, ale Jastrzębski dałby sobie rękę uciąć, że kąciki jej ust zadrżały.
– Dziękujemy – odpowiedział za wszystkich i ruszył na lewo, gdzie kolejne drzwi oddzielały ich od gabinetu.
Zapukał.
– Wejść!
Jastrzębski i Bołkoński przełknęli ślinę, tylko Preiss okazywał stoicki spokój. Nacisnął klamkę. Gabinet przywitał ich znacznie cieplejszymi tonami niż korytarz. Miękki dywan, dębowe meble, szable i kordy wiszące na ścianach sprawiały, że zyskiwał przytulny charakter. Gospodarz jednak pod żadnym pozorem nie przypominał rubasznego sarmaty z dzbanem miodu. Generał Edward Kozak mógłby zastąpić na planie Clinta Eastwooda.
– Jak podróż, panowie? Samolot cały? – Chudy jak patyk, szpakowaty mężczyzna nawet nie zmienił pozycji. Głęboko osadzone oczy świdrowały przybyłych. – Nawet lepiej, że nie odpowiadacie. Zadam wam tylko jedno pytanie. Jakim, kurwa, cudem?
– Panie generale, przechwyciliśmy ładunek, nikt nie ucierpiał…
– Zamknij się, Jastrzębski! Ja wam powiem, że nikt nie ucierpiał! Dwanaście osób poturbowanych, kilkanaście straganów rozjebanych w drzazgi! Na dodatek jeszcze to! Patrzcie, sławni jesteście! – Kozak stuknął palcem w klawiaturę laptopa. Na ustawionej po przeciwnej stronie gabinetu komodzie rozjarzył się ekran telewizora.
Całkiem niezłej jakości nagranie przedstawiało spanikowany tłum biegnący ulicą wprost na obiektyw kamery. Klaksony mieszały się z krzykami przerażonych ludzi. Na jezdni mignęły dwie sylwetki w czarnych kombinezonach. Szalokominiarki i hełmy przesłaniały twarze. Obie postaci trzymały przed sobą karabiny. W rogu ekranu widniało logo internetowego giganta. Prędzej czy później każde, choćby amatorskie nagranie lądowało na YouTube. Bołkoński rozpoznał siebie i uśmiechnął się kącikiem ust.
– Do śmiechu ci, barani łbie?! – Generał tym razem wstał. – Jak oglądaliśmy relację z akcji, nikt nie protestował, zdarza się. Kiedy facet wyskoczył przez okno, niektórzy zdobyli się nawet na śmiech. Ale jak zaczęliście, kurwa, demolować pół miasta, nawet w Moskwie złapali się za głowę! Wiecie, co to dla nas oznacza? Radegast 1 nie jest już nieznaną jednostką. Mimo że nie macie oznaczeń, prędzej czy później ktoś nas o to oskarży.
– Panie generale, misja zakończyła się sukcesem. Nie mogliśmy dopuścić do utraty kamizelki. Technologia jest warta miliony. – Preiss interweniował w idealnym momencie. Bołkoński już otwierał usta do riposty, a obaj Polacy byli pewni, że nie skończyłoby się to dobrze.
– Owszem, kamizelka jest nasza. Ocaliliście technologię, nie mogę jednak przymknąć oka na to, jaką niekompetencją wykazaliście się podczas pościgu.
– Złapaliśmy zbiega, wykonaliśmy zadanie. – Bołkoński powstrzymywał się jak mógł.
– Użyłeś broni wśród cywilów! Bóg cię opuścił?! – usłyszał w odpowiedzi.
– Musieliśmy przerzedzić tłum. Cel oddalał się za szybko, działałem instynktownie.
– Dobrze, żeś nie przerzedził granatem!
– Premier wie? – Jastrzębski przezwyciężył suchość w gardle.
– Jak myślisz? Oczywiście, że wie. Rosjanie prosili o konferencję. Poza tym, że mam was opierdolić, muszę przekazać wam dalsze wytyczne. Posłuchajcie mnie uważnie.
Skinęli głowami bez słowa.
– Radegast 1 zostaje czasowo zawieszony. Rozgłos był zbyt duży. Nie uczestniczycie w żadnych operacjach do odwołania. Cisza, Jastrzębski. – Generał gestem dłoni uspokoił chcącego skomentować jego słowa kapitana. – Szkolicie się, pozostajecie w strukturach sił specjalnych, ale jesteście uziemieni. Tu są wnioski urlopowe, ma was nie być przez miesiąc. Preiss, ty wracasz do Rembertowa.
– Tak jest, panie generale. – Wąsacz odebrał z rąk generała teczkę.
– Musieliśmy to zrobić, generale. Musieliśmy wykonać misję. – Bołkoński zwlekał z odbiorem swojego wniosku.
– W przyszłości musicie też używać głowy, majorze. Macie teraz trochę czasu, żeby sobie to przyswoić.
Ewakuacja szwajcarskiej placówki dyplomatycznej zamieniła się w spektakl pełen paniki i chaosu. Szybko zabezpieczana dokumentacja, dziesiątki segregatorów, komputerów i przenośnych dysków twardych lądowały w plastikowych skrzyniach, po czym były przenoszone do pancernych furgonetek grzejących silniki na tyłach kompleksu. Szwajcarskie siły specjalne, oddelegowane do zabezpieczenia placówki, uwijały się jak w ukropie. Uniformy i opanowane twarze żołnierzy mieszały się z czernią biznesowych garniturów i przerażonymi obliczami oficjeli.
Wyższe piętra głównego budynku zajmowane były przez samego ambasadora oraz biura odpowiedzialne za kontakty z przedstawicielstwami Iranu i Szwajcarią. Właśnie tam, na końcu wyściełanego szkarłatnym dywanem korytarza, swój gabinet, teraz niemal pusty, miał Kurt Cuche. Kurt i Patrick siedzieli w fotelach i czekali na sygnał do opuszczenia ambasady. Nawet tutaj dochodził harmider panujący na niższych piętrach. Szwajcar wydawał się spokojny na tyle, na ile pozwalała na to obecna sytuacja. Za oknami, kilkanaście metrów dalej, szalał tłum kilkuset rozwścieczonych Irańczyków. Kostka brukowa i kamienie raz za razem roztrzaskiwały się o podjazd i ryły bruzdy w idealnie przystrzyżonym trawniku. Emocje targały też duszą Amerykanina. Płytki oddech i zroszone potem czoło świadczyły o walce z paniką.
– Kiedy to się wreszcie skończy?! Ileż można wynosić papiery?! – Patrick trzasnął o blat stołu pustą szklanką po whisky i poluzował krawat. Nawet alkohol nie pozwalał mu pozbyć się natrętnych myśli.
– Uspokój się! Zaraz ruszamy. Przecież nie zostawimy ambasady ze wszystkimi dokumentami na biurkach. – Brak opanowania amerykańskiego urzędnika coraz bardziej działał Kurtowi na nerwy. Jak oni mogli oddelegować tutaj kogoś tak niestabilnego?
– Wybacz, Kurt, to chyba nie na moje nerwy. Nie pchałem się do tej roboty. Miałem nadzieję, że uda mi się dostać posadkę w jakimś zapomnianym przez Boga polinezyjskim państewku… – Osiemnastoletnia szkocka uderzała do głowy.
Niezręczną atmosferę przerwało stanowcze pukanie do drzwi. Po chwili klamka ustąpiła, a w drzwiach ukazała się masywna sylwetka szwajcarskiego specjalsa z wiszącym na bungee MP9.
– Wszystko gotowe, panie ambasadorze, możemy ruszać.
– Dzięki Bogu! Już się zbieramy. Chodź, Patrick, wynośmy się z tego szamba…
Amerykanin poderwał się z fotela i nawet nie trudził się, by zapiąć górny guzik marynarki. Krzątaninę przerwał złowieszczy dźwięk. Dopiero kiedy do dyplomatów dopadł komandos i powalił ich na podłogę, Jacobs zdał sobie sprawę, co to za rytmiczny, piekielnie regularny huk.
***
Pierwsza seria z automatu przeleciała nad rozjuszonym tłumem. Dowodzący kilkuosobowym oddziałem sił specjalnych z brygady Quds porucznik spojrzał za siebie, gdzie do falującej ciżby właśnie dojeżdżał upaćkany błotem SUV. Pochylił się do przodu, zbliżając usta do mikrofonu, skrzętnie ukrytego w klapie kurtki.
– Możecie zaczynać.
– Tak jest, poruczniku!
SUV przy akompaniamencie klaksonu i błyskach świateł torował sobie drogę do kutej bramy ambasady. Wewnątrz pojazdu dwóch komandosów przeładowywało właśnie krótkie AK spoczywające na kolanach. Reszta oddziału rozlokowała się w newralgicznych miejscach, podjudzając oszalały tłum do ostatecznego rozprawienia się z ukrywającymi się za wysokimi murami sługami szatana. Efekt przechodził najśmielsze oczekiwania. Porucznik pomyślał, że nieustanne bombardowanie kamieniami musiało napędzić urzędnikom niezłego stracha.
Terenówka podjechała już pod samą bramę. Siedzący na miejscu pasażera operator wyskoczył na zewnątrz i sprawnie zamontował na okuciu bramy hak połączony liną z paką SUV-a. Rozszalały tłum falował, napierając na bramę i mur okalający kompleks. Wystarczyło tylko teraz zrobić mu przejście, a gniew zostanie skanalizowany. Komandos jeszcze raz sprawdził zaczepienie haka. Dopadł do szoferki i wymienił z kierowcą kilka słów. SUV z piskiem opon ruszył ku ulicy. Naprężona do granic wytrzymałości stalowa linka szarpnęła i wyrwała bramę z zawiasów. Żelazne wrota z brzękiem padły na bruk, otwierając drogę do wnętrza ambasady. Jak na razie szło dobrze. Porucznik zobaczył, że komandos w arafatce zeskakuje z paki na ziemię, ciągnąc za sobą brezentową płachtę. Tłum wokół samochodu ryknął z radości. W rękach sięgających na odkrytą naczepę pojawiały się załadowane AKM-y. Porucznik poczuł, jak stojący za nim demonstranci, niesieni falą dzikiej euforii, przesunęli go kilka metrów do przodu. Musiał się wyrwać z tego kotła, inaczej tłum zabierze go aż pod sam gabinet tego pieprzonego Szwajcara. Kilka razy użył łokci i trzasnął kogoś w podbródek, torując sobie drogę na tyły. Stanął kilkanaście metrów od SUV-a. Po sforsowaniu bramy komandosi mieli wtopić się w tłum i przyjąć postawę wyłącznie obserwacyjną. Wiedzieli, że dobrze ukierunkowana ludzka nienawiść załatwi sprawę. Porucznik nie pomylił się. Już po kilku sekundach rozległy się pierwsze serie wystrzałów.
***
– Wdarli się na teren ambasady! – szwajcarski komandos wrzasnął do ucha oszołomionego narastającymi krzykami Kurta Cuche. – Muszę pana natychmiast ewakuować!
– Gdzie Patrick?! Co tu się, kurwa, dzieje?! – Ambasador całkowicie stracił pewność siebie. Kątem oka zobaczył, jak gdzieś w okolicach przedsionka trzech żołnierzy w mundurach ostrzeliwuje się z napastnikami na zewnątrz.
– Pan Jacobs jest właśnie transportowany na tyły, zaraz powinien ruszać razem z resztą amerykańskiego personelu!
Dowódca sił ochrony musiał ciągnąć dyplomatę jak worek ziemniaków. Bezwolne z przerażenia ciało nie było zdolne do żadnego wysiłku. Kurtowi wydawało się, że śni, że to wszystko, co się wokół dzieje: biegający we wszystkie strony ludzie, paniczne wrzaski i gardłowe charczenie to wymysł jego wyobraźni. Przed oczyma stanęła mu fabuła jednej z książek, w której Ziemię opanowały półżywe, powłóczące nogami istoty.
– Zbliżamy się do parkingu. Pojedzie pan z razem z sekretarzem oraz resztą gabinetu prosto na lotnisko. Czekają tam nasi ludzie, którzy bezpiecznie odprowadzą pana na pokład samolotu, rozumie pan? – Dowódca złapał w dłonie nieobecną twarz ambasadora. Odpowiedziało mu obojętne kiwnięcie głową.
Strzały przybierały na sile. Do krzyków dołączyły nowe, jakby te gardłowe charczenia zbliżyły się na odległość wyciągniętej ręki. Po chwili ambasador zobaczył, jak spokojną twarz komandosa wykrzywia przeraźliwy grymas.
– Panie ambasadorze, tłum jest na tyłach, wyjechały tylko dwie furgonetki, musimy poszukać dla pana innej drogi ewakuacji! O kur… – Ambasador nie usłyszał reszty słów. Ciepła, pachnąca żelazem ciecz oblepiła jego twarz jak pajęczyna. Kurt Cuche osunął się na podłogę i bezwolnie obserwował, jak wydarzenia toczą na jego oczach niczym sceny z filmu. Zmiażdżona karabinową kulą twarz specjalsa rozmazywała się tak samo jak postaci rzucanych na kolana pracowników ambasady. Krzyki były wygłuszone, oddalały się i nikły w ciemnościach, dokładnie tak samo jak świadomość ambasadora.
***
– Hillary, coś się stało w Teheranie… – Elizabeth Hawk bez pukania wparowała do Gabinetu Owalnego.
– Mówiłam, żeby… Dobrze się czujesz, Elizabeth? – Prezydent podniosła wzrok znad sterty dokumentów i dopiero po chwili zorientowała się, że twarz jej doradczyni przypomina białą kartkę.
– Zaatakowano ambasadę, wdarli się do kompleksu, nie wiemy, co z Jacobsem.
Przez kilka długich sekund w gabinecie panowała absolutna cisza.
– Kiedy to się stało?
– Kilkanaście minut temu. Byli właśnie w trakcie ewakuacji, kiedy demonstranci sforsowali bramę… Nie wiemy nic o ofiarach.
– Natychmiast sprowadź Bidena i szefa operacji specjalnych. Chcę wiedzieć, kto jest za to odpowiedzialny.
– Oczywiście.
– Media już wiedzą? – Hillary Clinton, nie czekając na odpowiedź, sięgnęła po pilota i włączyła kanał informacyjny. Odetchnęła z ulgą, kiedy na ekranie pojawiły się najnowsze notowania nowojorskiej giełdy.
– Nie, nie ma żadnego przecieku, ale dajmy im jeszcze godzinę, a będą o tym trąbić wszystkie stacje.
– Zanim zaczną wieszać na nas psy, chcę wiedzieć o wszystkim, co tam się stało. Absolutnie o wszystkim, zrozumiałaś?
– Tak…
– To do roboty.
***
Patrick Jacobs czuł, że się dusi. Płócienna torba na jego głowie przesłaniała nie tylko widok, ale i dopływ powietrza. Gdzieś go wieźli, wyboje wskazywały na jedną z bocznych dróg, z pewnością nie na żadną główną arterię miasta. Miał skrępowane ręce. Spróbował przywrócić krążenie kolistymi ruchami dłoni, ale poza szorstkim sznurem w miejscu usadził go potężny cios w brzuch i potok niezrozumiałych słów. Prawie się zadławił, kiedy za wszelką cenę chciał złapać oddech. Stalowy uścisk dłoni na ramionach stłamsił resztki jego oporu. Zaczął szlochać, nie powstrzymywał płynących coraz obficiej łez. Teraz nie miało to już znaczenia. Wieźli go pewnie do jakiejś zawszonej dziury, gdzie spędzi następne miesiące, czekając na pomoc. Jego usta mimowolnie szeptały słowa modlitwy. Nie był osobą szczególnie wierzącą, w Stanach chodził do kościoła głównie z uwagi na żonę, zagorzałą katoliczkę, i nawet w świątyni myślami był daleko, na tropikalnej wysepce. Jakie to miało teraz znaczenie? Wpadł po same uszy i wątpił, żeby udało mu się z tego wyrwać. Siedzący po jego obu stronach mężczyźni wymienili kilka zdań i szturchnęli go ku swojej uciesze.
– Jest tylko jeden Bóg! – Widać musieli usłyszeć, że szepcze. Ten po prawej nachylił się i krzyknął mu „Allahu Akbar!” wprost do ucha.
Samochód zatrzymał się. Strażnicy wysiedli i wyciągnęli Jacobsa na rozgrzany bruk. Dookoła słyszał rozemocjonowane głosy, takie same jak te przed ambasadą. Poczuł mocne klepnięcie w bark i omal nie upadł, kiedy chciał złapać równowagę ze skrępowanymi rękami. Ponaglany krzykami i szturchaniem posłusznie dreptał przed siebie, nieustannie zawadzając butami o nawierzchnię. Jeden ze strażników złapał go i silnym kopnięciem w staw kolanowy usadził na ziemi, jednocześnie zrywając worek z jego głowy. Oślepiające światło przesłoniło świat na kilkanaście sekund. Kiedy zaczął odzyskiwać wzrok, zorientował się, że jest na placu tuż przy byłej ambasadzie Stanów Zjednoczonych. Czyli jednak musieli jechać głównymi drogami. Pewnie nawiało kamyków albo poruszali się zdezelowanym gruchotem. Jacobs rozejrzał się. Wokół kłębił się opętany gniewem tłum.
– Patrick! Patrick! Tutaj! – Amerykanin dostrzegł klęczące kilka metrów dalej dwie kobiety i dwóch mężczyzn, pozostałych pracowników amerykańskiej placówki przy szwajcarskiej ambasadzie. Kobiety były skrępowane, podobnie jak klęczący z pochylonymi głowami mężczyźni.
– Susan! Nie bój się, wszystko będzie dobrze!
– Patrick, oni nas zabiją!
– Przestań tak myśleć, nic nam nie będzie, to jakaś pomyłka! – Jacobs starał się nadrabiać miną, ale kiedy strażnicy poderwali go brutalnie z klęczek i cisnęli na ścianę ambasady, omal nie stracił przytomności. Podszedł do niego wyglądający na dowódcę bojówkarz ubrany w spodnie w kamuflażu woodland i rozpiętą pod szyją koszulę.
– Zapłacisz za grzechy twojego szatańskiego kraju. Allah jest wielki!
– Co wy robicie?! To jakieś szaleństwo, zostawcie nas, my nic nie zrobiliśmy!
– Przez was giną nasi rodacy! Zasłaniasz się bluźnierstwami, psie! – Irańczyk opatulony w arafatkę splunął w twarz Amerykaninowi i odszedł kilka kroków do tyłu. Wyszarpał pistolet z przytroczonej do paska spodni kabury i wycelował w Jacobsa.
– Nie! Błagam! Ja nic nie zrobiłem! – Patrick zaniósł się płaczem, nogi się pod nim ugięły, ale nie upadł. Strażnicy podtrzymali jego bezwładne ciało. Bezgłośnie szeptał błagania o łaskę. Nagle usłyszał przeraźliwe krzyki swoich kolegów i ujrzał jasny błysk. Potem była już tylko ciemność.
Siedzieli w absolutnej ciszy. Okrojony przez cenzurę materiał emitowany w największej stacji informacyjnej w kraju zakończył się przed kilkoma sekundami. Miejsce dantejskich scen rozgrywających się na terenie byłej amerykańskiej ambasady zajęła blada jak ściana prezenterka. Biały Dom otrzymał ten materiał kilkanaście minut wcześniej. Hillary Clinton nie chciała wersji przekonwertowanej i ocenzurowanej. Uważała, że te obrazy będą karą za opieszałość i brak determinacji. Nie myliła się. Widok eksplodującej głowy Patricka Jacobsa wywołał falę emocji, która w ułamku sekundy zamieniła się w poczucie bezradności i zwątpienia.
– Media już wiedzą… Jak mogliśmy do tego dopuścić? – Hillary Clinton zamarła za biurkiem i wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w płaski ekran telewizora.
– Nie mieliśmy pojęcia, że do tego dojdzie. Analizy nie wskazywały na aż tak agresy… – John Brennan, dyrektor wykonawczy amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej, nie dostąpił zaszczytu dokończenia swojej wypowiedzi.
– Prawie pięćdziesiąt miliardów dolarów rocznie nasze społeczeństwo wydaje tylko na potrzeby Agencji, a ty mówisz mi, że nie mieliście pojęcia? Zginęli nasi dyplomaci, do jasnej cholery! – Hillary Clinton nienawidziła dupków z CIA. Uważali się za państwo w państwie, wszechmogących. Dopóki oczywiście nikt nie patrzył im na ręce. Jak tylko coś się pieprzyło, Langley dreptało do Waszyngtonu z prośbą o wybaczenie. Nie tym razem, pomyślała prezydent.
– Nasza komórka wyznaczyła idealną trasę dla kolumny, znaleźliby się na lotnisku w ciągu dwudziestu trzech minut, tak jak udało się to pierwszym dwóm furgonetkom. Byliśmy gotowi do ewakuacji na kilkadziesiąt minut przed Szwajcarami, nie możemy ponosić konsekwencji za ich opieszałość. – Brennan nie dawał za wygraną i trzeba mu było przyznać trochę racji. Nie tylko oni nie mieli się czym chwalić.
– Straciliśmy obywateli naszego kraju, a to jest wyłącznie nasza wina. Obarczanie odpowiedzialnością za tę stratę Szwajcarów jest zdecydowanie nie na miejscu.
– Hillary, muszę się zgodzić z Johnem, nie do końca my jesteśmy za to odpowiedzialni. Poza tym to, co się działo przed ambasadą, nie wyglądało jak zwykły akt nienawiści. Zbyt wiele w tym było logiki. – Joe Biden jako wytrawny gracz i były kandydat do gospodarzenia w Gabinecie Owalnym uważał się za specjalistę w kwestii zawiłych meandrów pracy wywiadowczej.
– Co masz na myśli? – Hillary Clinton oparła się dłońmi o blat biurka i pochyliła w stronę zajmujących miejsca na kanapach gości.
– Z tych strzępów informacji, jakie przekazali CIA Szwajcarzy, wynika, że ambasadę zaatakował uzbrojony tłum. Strzelali do nich i albo musieli mieć tam uzbrojoną kompanię ludzi, albo kilku doskonałych strzelców.
– Ktoś musiał ich uzbroić tuż przed wtargnięciem na teren ambasady. Wcześniej nie padł nawet jeden strzał. W tej chwili nasza komórka stara się ustalić, jakim cudem demonstranci mogli przemycić broń przez kordon policji – dodał Brennan, lekko skinąwszy głową w stronę Bidena. Znali się od lat.
– Ktoś o tym wie? – Prezydent zacięła usta w kreskę i spojrzała na szefa Agencji.
– Tylko nasza czwórka oraz oficerowie kontaktowi w Langley. W sumie nie więcej niż dziesięć osób.
– Niech tak zostanie. Dopóki te rewelacje się nie potwierdzą, wszystko ma być tajne. Jeśli to się okaże prawdą, nasza reakcja będzie musiała być znacznie ostrzejsza niż projekty nowych sankcji i żądania oficjalnych przeprosin od najwyższych władz w Iranie.
– To będzie nieuniknione. Już teraz nastroje naszego społeczeństwa zaczynają przypominać te z jedenastego września. Jeśli nie zajmiemy twardego stanowiska, poparcie dla administracji spadnie na łeb na szyję. – Elizabeth Hawk, do tej pory milcząca i potrząsająca głową w niedowierzaniu, odzyskała trzeźwość umysłu.
– Namawiasz nas do rozpoczęcia następnej wojny? Nie zagalopowuj się za bardzo, nie jesteś drugim Brzezińskim – prychnął Joe Biden.
– Słuchaj, w Izraelu zaczynają oskarżać nas o tchórzostwo i chowanie głowy w piasek. Jeszcze tydzień takiego zawieszenia, a pierwszy lepszy przechodzień napluje ci w twarz. Ameryka zawsze mściła się za śmierć swoich obywateli, nie możemy zostawić tego wydarzenia bez odzewu.
– Spokojnie, Elizabeth. Emocje udzielają się nam wszystkim, ale nie są dobrym doradcą. Nie postępujmy pochopnie. Najpierw musimy mieć pewność co do udziału sił trzecich w zamachu. – Hillary Clinton wykonała uspokajający gest dłonią i potoczyła spojrzeniem po zebranych w gabinecie. – Wiem, jak to wygląda, i to głównie w moją stronę spadają gromy, ale nie możemy działać pod presją. Nie stać nas na drugi Irak i Afganistan. Dopiero co wyciągnęliśmy naszych z tego magla.
– Nasi ludzie już nad tym pracują – bąknął Brennan.
– Wybacz, Hillary, ale nie mieliśmy takiego kryzysu od dekady. Nawet chińska inwazja na Rosję tego nie przebije, a zginęły tam ponad dwa miliony ludzi. Teraz śmierć piątki naszych obywateli może zawalić fundamenty zaufania społecznego – powiedział Biden.
– Nie damy się sprowokować. – Prezydent wypuściła powietrze ze świstem. – Czego oczekują od nas Izraelczycy?
– Franklin Meyer naciska na spotkanie. Uważa, że nadarzyła się doskonała okazja do wyeliminowania zagrożenia związanego z irańskim programem atomowym. – Joe Biden najlepiej znał stanowisko izraelskiego premiera, którego przedstawicielstwo kontaktowało się z Departamentem Stanu przynajmniej dwa razy dziennie.
– Mają ochotę na spory kawałek tortu, ale muszą liczyć się z konsekwencjami, jakie przyniesie atak na Iran. Mimo zatargów między sunnitami i szyitami wydzielenie części sił do nalotów może zachęcić sąsiednie kraje do nowej wojny. – Elizabeth poprawiła się na kanapie i postanowiła nie okazywać żadnych więcej objawów słabości, a już z pewnością nie dzisiaj.
– W Tel Awiwie podrygują dzień i noc, czekając, aż damy zielone światło. – Sekretarz stanu uśmiechnął się gorzko. Wiedział, czego oczekuje Izrael. Ameryka była jego protektorem, a gdyby nie bliskie stosunki, dostawy broni i wsparcie finansowe, Arabowie rozdarliby ten kraik na kawałki w ciągu kilku tygodni.
– Kiedy chce się spotkać? – Prezydent zaczęła powoli obracać się w głębokim biurowym fotelu, dostarczonym do Gabinetu Owalnego na jej specjalne zamówienie.
– Jak najszybciej, zależy im na czasie i chcą wykorzystać nastroje społeczne. Mają szansę umocnić władzę i przywrócić wiarę w wojsko. Młodzież zaczyna kombinować jak ich koledzy z bloku wschodniego za czasów zimnej wojny. Robi wszystko, byle tylko uniknąć służby. – Joe Biden zrobił kwaśną minę.
– Dobrze, skontaktuj się z ich MSZ-etem i potwierdź naszą gotowość do spotkania. Nie zaszkodzi nam to ani do niczego nie zobowiąże. Opinia publiczna powinna się nieco uspokoić.
– Oczywiście, Hillary. – Joe Biden pierwszy raz tego wieczoru uśmiechnął się szczerze.
Minister Wang Yi sięgał właśnie po porcelanową filiżankę, kiedy na jego biurku rozdzwonił się telefon. Poirytowany tym faktem zmienił kierunek ruchu ręki i chwycił słuchawkę.
– Wang Yi, słucham? – Rozmówca musiał już na samym początku wyczuć humor gospodarza potężnego gmachu.