Perski Podmuch - Jakub Pawełek - ebook + książka

Perski Podmuch ebook

Jakub Pawełek

4,4
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 2018. W Nowym Jorku giną irańscy studenci.

W Teheranie dochodzi do ataku odwetowego, którego celem staje się placówka dyplomatyczna. Amerykańska krew znaczy perski bruk...

Stany Zjednoczone reagują z całą mocą. Zatoka Perska i irackie bazy ponownie wypełniają się amerykańskimi wojskami.

Jednocześnie w sercu Europy rośnie ryzyko zamachu z wykorzystaniem broni jądrowej.

Czy stworzona przez Polaków jednostka specjalna okaże się bardziej skuteczna w działaniu niż agenci zachodnich państw? Czy uda się zapobiec tragedii w Europie?

Jakub Jastrzębski i Andriej Bołkoński ponownie wchodzą do gry.

Gdy Iran chyli się ku upadkowi, łeb podnosi Czerwony Smok.

Rozpoczyna się wyścig ku Teheranowi. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 615

Oceny
4,4 (73 oceny)
40
24
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jakub Pawełek

Perski Podmuch

© 2014 Jakub Pawełek

© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Projekt graficzny, eBook mastering:

Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

ISBN 978-83-64523-19-9

Ustroń 2014

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Dzię­ku­ję To­ma­szo­wi Wnu­ko­wi za to, że dzie­lił się ze mną swo­ją me­ry­to­rycz­ną wie­dzą i jak na by­łe­go woj­sko­we­go przy­sta­ło, udzie­lał mi fa­cho­wych rad pod­czas pi­sa­nia Per­skie­go Po­dmu­chu.

Książkę dedykuję mojemu ojcu.

Prolog

Manhattan, Nowy Jork, USA | 7 października 2018, godzina 23:48

Wszyst­ko za­czę­ło się jak naj­zwy­klej­sza knaj­pia­na bur­da pod do­wol­ną sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficz­ną. Bar­czy­sty blon­dyn w kurt­ce aka­de­mic­kiej dru­ży­ny fut­bo­lo­wej Vio­lets prze­ci­skał się w kie­run­ku tań­czą­cej na par­kie­cie zwiew­nej bru­net­ki, łu­dzą­co po­dob­nej do naj­słyn­niej­szej ar­che­olog wir­tu­al­ne­go świa­ta. Do dziew­czy­ny pod­szedł wła­śnie ja­kiś fa­cet z drin­kiem w dło­ni. Za­nim fut­bo­li­sta do­tarł do celu, roz­mo­wa mię­dzy bru­net­ką a męż­czy­zną roz­krę­ci­ła się na do­bre. Roz­wście­czo­ny i lek­ko pod­pi­ty Ame­ry­ka­nin umięś­nio­nym ra­mie­niem ode­pchnął de­li­kwen­ta ku wy­raź­ne­mu roz­cza­ro­wa­niu dziew­czy­ny. Tam­ten, oszo­ło­mio­ny, wy­pu­ścił drin­ka i omal nie wy­lą­do­wał twa­rzą na ba­rze. Po chwi­li oprzy­tom­niał i od­wró­cił się do na­past­ni­ka. Oczom blon­dy­na uka­za­ły się orien­tal­ne rysy i ciem­na, cha­rak­te­ry­stycz­na dla miesz­kań­ców Bli­skie­go Wscho­du kar­na­cja skó­ry.

– Spier­da­laj! – Krót­ki roz­kaz zo­stał wy­po­wie­dzia­ny z wy­raź­nym ame­ry­kań­skim ak­cen­tem.

– To stu­denc­ki klub, je­śli ci nie pa­su­je, mo­żesz po­szu­kać in­ne­go.

– Już stąd, kur­wa, nie wyj­dziesz… – Fut­bo­li­sta spur­pu­ro­wiał i za­mach­nął się po­tęż­nym ra­mie­niem. Irań­czyk nie mu­siał się zbyt­nio tru­dzić, żeby unik­nąć cio­su. Za­nim ten spadł na nie­go ze strasz­li­wą mocą, zdo­łał się uchy­lić. Dziew­czy­na nie mia­ła już tyle szczę­ścia. Sto­jąc za nim, nie sły­sza­ła roz­mo­wy i nie wi­dzia­ła szy­ku­ją­ce­go się do ata­ku Ame­ry­ka­ni­na. Cios tra­fił ją pro­sto w czo­ło i zwa­lił z nóg jak szma­cia­ną lal­kę. Irań­czyk na­tych­miast wmie­szał się w tłum. Tę samą tak­ty­kę przy­jął ka­pi­tan Vio­let­sów.

Po chwi­li słyn­ny stu­denc­ki klub na rogu Czwar­tej i Mer­cer za­peł­nił się po­sta­cia­mi ubra­ny­mi w ko­lo­ro­we kurt­ki. Fut­bo­li­ści prze­szli do ata­ku i roz­pę­ta­ło się praw­dzi­we pie­kło. W ruch po­szły krze­sła, bu­tel­ki i ku­fle. Raz po raz ktoś bar­dziej lub mniej za­an­ga­żo­wa­ny w bi­twę za­ta­czał się ugo­dzo­ny pię­ścią, ko­la­nem czy alu­mi­nio­wym sie­dzi­skiem. Mu­zy­ka uto­nę­ła w krzy­kach i urwa­ła się, a na uli­cę oka­la­ją­cą klub wy­le­wa­ły się masy mło­dych lu­dzi. Ochro­na nie mia­ła szans opa­no­wać sy­tu­acji. Do Irań­czy­ka do­łą­czy­ło kil­ku­na­stu jego zna­jo­mych. Część już chwy­ta­ła za te­le­fo­ny i wzy­wa­ła wspar­cie z od­da­lo­ne­go o nie­co po­nad sto me­trów aka­de­mi­ka.

Człon­ko­wie dru­ży­ny Vio­lets zwar­tą ławą prze­bi­li się przez pierz­cha­ją­cych we wszyst­kie stro­ny by­wal­ców klu­bu. Prze­chod­nie two­rzy­li co­raz więk­sze zbie­go­wi­sko, osła­nia­jąc ba­ta­lię szczel­nym kor­do­nem, i po chwi­li na Czwar­tej Uli­cy były już po­nad dwie set­ki lu­dzi.

Przy­jezd­ni nie mie­li szans w star­ciu z peł­ną dru­ży­ną fut­bo­lo­wą, uzna­li więc, że naj­le­piej bę­dzie po­łą­czyć się z resz­tą swo­ich pod aka­de­mi­kiem przy pla­cu Wa­szyng­to­na i tam przy­jąć wal­ną bi­twę. Ucie­ka­ją­cych poza Vio­let­sa­mi ści­ga­ły bły­ski fle­szy z apa­ra­tów, ta­ble­tów i smart­fo­nów. Część ga­piów, wy­po­sa­żo­na w nowy ga­dżet w po­sta­ci wir­tu­al­nych oku­la­rów, ozna­cza­ła już skrzy­żo­wa­nie jako miej­sce bi­twy i udo­stęp­nia­ła sta­tu­sy na por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych. Po­li­cji na­tu­ral­nie nikt nie za­wia­do­mił.

Na­gle z tłu­mu w kie­run­ku czmy­cha­ją­cych mię­dzy sa­mo­cho­da­mi Ara­bów po­le­cia­ła pod­pa­lo­na bu­tel­ka. Pło­ną­cy al­ko­hol roz­pry­snął się na ma­sce For­da i w mgnie­niu oka sa­mo­chód po­chło­nę­ły pło­mie­nie. Skwer za­peł­nił się wal­czą­cy­mi.

Irań­czyk, od któ­re­go za­czę­ło się całe za­mie­sza­nie, w ostat­niej chwi­li unik­nął kop­nia­ka wy­mie­rzo­ne­go przez jed­ne­go z Ame­ry­ka­nów i wy­ko­rzy­stał od­sło­nię­cie się prze­ciw­ni­ka. Po­tęż­ny cios tra­fił w pod­bró­dek i strza­skał zęby. Chło­pak za­wył z bólu i opadł na ko­la­na.

Ka­pi­tan Vio­let­sów szu­kał swo­je­go prze­ciw­ni­ka od wyj­ścia z klu­bu. Wresz­cie go do­strzegł. Irań­czyk stał pod drze­wem i ma­so­wał dłoń, a u jego stóp wił się fut­bo­li­sta w cha­rak­te­ry­stycz­nej kurt­ce. Blon­dyn pod­niósł le­żą­cą w tra­wie bu­tel­kę i roz­bił o pień drze­wa w pod­ręcz­ni­ko­we­go tu­li­pa­na. Irań­czyk za póź­no zo­rien­to­wał się, co mu gro­zi. Ostre jak brzy­twa szkło we­szło pod że­bra i prze­bi­ło skó­rę.

– Zdy­chaj, skur­wie­lu! Zdy­chaj! – Ame­ry­ka­nin dźgał na śle­po osu­wa­ją­ce się po drze­wie cia­ło.

– Po­je­ba­ło cię?! Za­bi­jesz go! Opa­nuj się! – Do ka­pi­ta­na pod­biegł ko­le­ga i zła­pał za­krwa­wio­ną rękę szy­ku­ją­cą się do ko­lej­ne­go pchnię­cia.

– Za­bi­ję! Niech zdy­cha, sam się pro­sił! – W oczach blon­dy­na była czy­sta nie­na­wiść.

– Zo­staw to i chodź stąd, prze­cież cię, kur­wa, wsa­dzą! Od­je­ba­ło ci do resz­ty?!

– Wszyst­kich ich za­pier­do­lę… Sły­szy­cie mnie?! Za­je­bię was jed­ne­go po dru­gim! – Ame­ry­ka­nin rzu­cał się jak sza­le­niec.

Irań­czyk od­dy­chał co­raz pły­cej, de­spe­rac­ko szu­ka­jąc spo­so­bu na od­da­le­nie nie­unik­nio­ne­go. Na próż­no, z każ­dym ru­chem z cia­ła ula­ty­wa­ło ży­cie. Jego oczy za­czę­ły sza­rzeć, a źre­ni­ce po­wo­li się roz­sze­rza­ły. Zo­ba­czył ośle­pia­ją­cą ja­sność, któ­ra po chwi­li zga­sła, jak­by urwa­ła się ta­śma fil­mo­wa.

***

Bi­ja­ty­ka trwa­ła jesz­cze przez kil­ka mi­nut, jed­nak sy­re­ny zbli­ża­ją­cych się ra­dio­wo­zów sta­wa­ły się co­raz gło­śniej­sze. Pło­nę­ły już dwa sa­mo­cho­dy, kil­ka­na­ście in­nych stra­ci­ło nie­mal wszyst­kie szy­by. Do stu­den­tów do­łą­cza­li za­nie­po­ko­je­ni miesz­kań­cy. Po­dob­ne eks­ce­sy były tu na po­rząd­ku dzien­nym, lecz tym ra­zem nie obe­szło się bez ofiar.

Za­le­d­wie pół­go­dzin­na bur­da do­pro­wa­dzi­ła do cał­ko­wi­te­go zde­mo­lo­wa­nia klu­bu i śmier­ci trzech stu­den­tów z kra­ju, któ­ry był solą w oku wa­szyng­toń­skiej ad­mi­ni­stra­cji. Dwu­na­stu cięż­ko po­bi­tych Irań­czy­ków tra­fi­ło do szpi­ta­la, po­dob­nie jak po­ło­wa dru­ży­ny Vio­lets. Do­wo­dzą­cy ze­spo­łem ka­pi­tan nie miał jesz­cze po­ję­cia, że wsz­czę­ta przez nie­go bur­da za­koń­czy­ła się nie tyl­ko śmier­cią trój­ki lu­dzi, ale spo­wo­do­wa­ła la­wi­nę wy­da­rzeń, któ­rych kon­se­kwen­cje prze­kro­czy­ły naj­śmiel­sze wy­obra­że­nia. ■

Rozdział I

Budva, Czarnogóra | 8 paź­dzier­ni­ka 2018, godzina 09:34

Ob­raz prze­ka­zy­wa­ny z dro­na miał ide­al­ną ja­kość. Mimo że nie­wiel­ka ma­szy­na krą­ży­ła nie­mal ki­lo­metr nad da­cha­mi czar­no­gór­skie­go ku­ror­tu, Ja­strzęb­ski mógł z po­wo­dze­niem prze­czy­tać ga­ze­tę sto­ją­ce­go przy przej­ściu dla pie­szych tu­ry­sty. Na ekra­nie mo­du­łu ste­ro­wa­nia po­ja­wi­ła się ko­lum­na trzech fur­go­ne­tek. To­yo­ty skrę­ci­ły ostro, zni­ka­jąc na chwi­lę w ulicz­ce mię­dzy dwo­ma nowo wy­bu­do­wa­ny­mi ho­te­la­mi. Na­wet wów­czas sys­tem ozna­czył po­jaz­dy, któ­re przez kil­ka se­kund pul­so­wa­ły kan­cia­sty­mi kon­tu­ra­mi. Do nad­mor­skiej ar­te­rii mia­sta po­zo­sta­ło nie­speł­na dwie­ście me­trów. Stąd każ­dy miał po­je­chać w swo­ją stro­nę.

– Sześć­set me­trów do celu, Pre­iss. – Ja­strzęb­ski mi­mo­wol­nie spoj­rzał na wska­za­nia sys­te­mu. Wy­świe­tla­ny przez GPS ad­res znaj­do­wał się w bar­dzo wą­skiej uli­cy. Je­śli To­yo­ty nie po­gu­bią lu­ste­rek, bę­dzie do­brze.

– Wiem, wi­dzę… – Pre­iss zdra­dzał ty­po­wą dla sie­bie po­gar­dę dla pro­ce­dur.

– Zgło­ście się, jak wje­dzie­cie w ulicz­kę. Boł­koń­ski bę­dzie cze­kał od pół­no­cy.

***

Pierw­sza fur­go­net­ka skrę­ci­ła w lewo. Mi­nę­ła roz­dzie­la­ją­cy ale­ję pas zie­le­ni i włą­czy­ła się do ru­chu. Dru­ga To­yo­ta wę­ży­kiem ru­szy­ła na pra­wo, trze­cia po­szła w jej śla­dy. Mie­li się roz­dzie­lić do­pie­ro na na­stęp­nym skrzy­żo­wa­niu. Sznur sa­mo­cho­dów za­trzy­mał się na świa­tłach.

Boł­koń­ski od­ru­cho­wo spoj­rzał przez przy­ciem­nia­ną bocz­ną szy­bę. Po­czą­tek paź­dzier­ni­ka nie prze­szka­dzał tu­ry­stom wi­zy­to­wać naj­bar­dziej ob­le­ga­ne­go ku­ror­tu w Czar­no­gó­rze. Dziew­czę­ta eks­po­no­wa­ły swo­je wdzię­ki, co sku­tecz­nie od­wra­ca­ło uwa­gę kie­row­ców od sy­gna­li­za­cji. Ro­sja­nin uśmiech­nął się mi­mo­wol­nie. Eli­za jest w Mo­skwie, on tu­taj. Gdy­by nie au­to­mat spo­czy­wa­ją­cy mię­dzy no­ga­mi…

– Wjeż­dża­my w Vi­no­gra­di, trzy­sta me­trów do celu – za­mel­do­wał.

– Przy­ją­łem, Kasz­te­lan. Lu­ba­wa bę­dzie na po­zy­cji za sie­dem mi­nut – usły­szał od­po­wiedź Ja­strzęb­skie­go w słu­chaw­ce.

Uli­ca Vel­ji Vi­no­gra­di nie od­róż­nia­ła się ni­czym od resz­ty za­bu­do­wy Bu­dvy. Dwu­pię­tro­we ka­mie­ni­ce były po­ma­lo­wa­ne prze­waż­nie w ja­sne, pa­ste­lo­we bar­wy. Par­te­ry zaj­mo­wa­ły punk­ty ga­stro­no­micz­ne i skle­py spo­żyw­cze lub stra­ga­ny z prze­róż­ny­mi ga­tun­ka­mi owo­ców. Po­dob­nie jak każ­da inna ulicz­ka w mie­ście, Vi­no­gra­di była szczel­nie wy­peł­nio­na tłu­mem tu­ry­stów. Chod­ni­ki pę­ka­ły w szwach, a sku­te­ry wjeż­dża­ły mię­dzy pie­szych, żeby na czas do­star­czyć piz­zę lub inny to­war.

Prze­je­cha­li wła­śnie obok jed­nej z wyż­szych ka­mie­nic, ukry­tej w dru­giej li­nii za­bu­do­wy. Boł­koń­ski nie­mal przy­warł no­sem do szy­by.

– Mi­nę­li­śmy obiekt, bar­dzo dużo lu­dzi, ob­ser­wa­cja nie­moż­li­wa.

– Przy­ją­łem, Kasz­te­lan. Mamy wi­dok z ptasz­ka. Czte­ry sa­mo­cho­dy na par­kin­gu za bra­mą obiek­tu. Ana­li­za ter­micz­na nie wy­ka­za­ła od wczo­raj żad­nej ak­tyw­no­ści. We­wnątrz na­dal prze­by­wa je­de­na­ście osób. Cel znaj­du­je się praw­do­po­dob­nie na trze­cim pię­trze. Lu­ba­wa bę­dzie na miej­scu za trzy mi­nu­ty. Mir­mił od­ci­na ar­te­rię.

***

Pre­iss spoj­rzał jesz­cze raz przez lor­net­kę. Dal­mierz i wbu­do­wa­na ter­mo­wi­zja po­tra­fi­ły zdzia­łać cuda. Po­lak bez naj­mniej­szych prze­szkód mógł oce­nić od­le­głość od każ­de­go czło­wie­ka we­wnątrz ka­mie­ni­cy.

– Je­ste­śmy na po­zy­cji, Kasz­te­lan. Cze­ka­my na sy­gnał.

– Przy­ją­łem, Mi­luś. Pta­szek krą­ży nad ce­lem, wszy­scy na po­zy­cjach. Zgła­szać go­to­wość.

– Mir­mił na po­zy­cji.

– Mi­luś na po­zy­cji – sap­nął Pre­iss.

– Lu­ba­wa na po­zy­cji.

– Przy­ją­łem, za­czy­na­my. He­ge­mon, po­wta­rzam, He­ge­mon!

***

Ja­strzęb­ski ob­ser­wo­wał, jak ozna­czo­ne nie­bie­ski­mi sym­bo­la­mi po­sta­ci zbli­ża­ją się z dwóch stron do osa­mot­nio­nej ka­mie­ni­cy. Do naj­bliż­szej uli­cy mie­li stąd nie mniej niż pięć­dzie­siąt me­trów. Kil­ku prze­chod­niów pierz­chło na wi­dok uzbro­jo­nych po zęby spe­cjal­sów. Uśmiech­nął się. Ta­kie sce­ny zda­rza­ły się tyl­ko w fil­mach.

– Wy­glą­da na to, że idzie cał­kiem nie­źle. – Anna Ka­sprzak usia­dła obok i po­pra­wi­ła oku­la­ry.

– Jak za­wsze na po­cząt­ku.

– Je­ste­śmy na po­se­sji. – Głos Pre­is­sa roz­brzmiał w gło­śni­ku. Ja­strzęb­ski spoj­rzał na po­wo­li ob­ra­ca­ją­cy się ob­raz. Rze­czy­wi­ście, po­je­dyn­cze fi­gur­ki jed­na za dru­gą mi­ja­ły ogro­dze­nie. Od­dział Pre­is­sa wcho­dził do bu­dyn­ku od par­kin­gu. Tu­taj w ułam­ku se­kun­dy mo­gło się coś spie­przyć. Wy­star­czy, że któ­ryś z ope­ra­to­rów ude­rzy o lu­ster­ko sa­mo­cho­du. Gru­pa Lu­ba­wa do­wo­dzo­na przez Boł­koń­skie­go mia­ła zde­cy­do­wa­nie ła­twiej­sze za­da­nie. Czte­ry nie­bie­skie punk­ci­ki obe­szły bry­łę ka­mie­ni­cy i je­den za dru­gim usta­wi­ły się przy wej­ściu do piw­ni­cy bu­dyn­ku.

– Lu­ba­wa na po­zy­cji. Wcho­dzi­my do środ­ka.

– Przy­ją­łem, Lu­ba­wa. – Ja­strzęb­ski nie od­ry­wał wzro­ku od ekra­nu. Po­wo­li prze­su­wa­ją­cy się ko­man­do­si pro­wa­dze­ni przez Pre­is­sa wy­mi­nę­li wszyst­kie sa­mo­cho­dy. Wę­żyk czte­rech po­sta­ci przy­warł do ścia­ny.

– Mi­luś na po­zy­cji. Wcho­dzi­my do środ­ka.

– Przy­ją­łem, Mi­luś. Wi­dzi­cie od­czy­ty na pa­ne­lach? – Ja­strzęb­ski spoj­rzał na dru­gi ekran, gdzie wi­dział ob­raz z ka­mer na heł­mach po­szcze­gól­nych ope­ra­to­rów i sta­tu­sy in­dy­wi­du­al­nych pa­ne­li tak­tycz­nych. Wszyst­ko wy­glą­da­ło jak trze­ba.

– Tak, sprzęt dzia­ła bez za­rzu­tu.

– Trzech na dole. Sie­dzą w miej­scu. Żad­ne­go ru­chu na scho­dach.

– Wi­dzę, Kasz­te­lan… Nie mu­sisz mi ry­czeć do ucha.

Ja­strzęb­ski usły­szał chi­chot Boł­koń­skie­go. Ro­sja­nin na do­bre zżył się z od­dzia­łem. Mie­sią­ce spę­dzo­ne w to­wa­rzy­stwie Pre­is­sa i spe­cjal­sów zro­bi­ły swo­je. Zresz­tą ża­den z nich dwóch nie czuł się już tak nie­pew­nie jak pod­czas ak­cji w Tur­cji.

Spoj­rzał na ekran. Oba ze­spo­ły były w środ­ku, te­raz po­wo­li prze­miesz­cza­ły się do zlo­ka­li­zo­wa­ne­go w cen­trum par­te­ru sa­lo­nu. Trzy ozna­czo­ne na czer­wo­no po­sta­ci sie­dzia­ły w środ­ku. Od­dział Pre­is­sa za­trzy­mał się przy scho­dach, a sek­cja Boł­koń­skie­go sta­nę­ła przy drzwiach pro­wa­dzą­cych z piw­ni­cy do po­miesz­czeń na par­te­rze. Wę­żyk prze­mie­ścił się bli­żej sa­lo­nu i ko­man­do­si wpa­dli do po­miesz­cze­nia. Czer­wo­ne krop­ki zga­sły w ułam­ku se­kun­dy.

– Par­ter czy­sty.

– Przy­ją­łem, Lu­ba­wa. Idzie­my na pię­tro.

– Zro­zu­mia­łem.

Wy­mia­na zdań była zwię­zła. Do­kład­nie wie­dzie­li, gdzie jest ofia­ra, zna­li jej każ­dy ruch. Wy­star­czy­ło tyl­ko na­ci­snąć spust.

– Je­ste­śmy na pierw­szym pię­trze. Czte­ry cele, po dwa w róż­nych po­miesz­cze­niach.

– Wi­dzę, Mi­luś, je­den zbli­ża się w wa­szą stro­nę.

– Przy­ją­łem. – W tle roz­legł się głos ko­goś mó­wią­ce­go po serb­sku. Sło­wa za­mie­ni­ły się w rzę­że­nie, po­tem lek­ki char­kot, aż w koń­cu dźwię­ki umil­kły. – Cel wy­eli­mi­no­wa­ny.

– Zo­sta­ło trzech. – Ja­strzęb­ski nie mógł ode­rwać wzro­ku od onie­mia­łej twa­rzy naj­wy­żej trzy­dzie­sto­let­nie­go męż­czy­zny. Pre­iss bez­gło­śnie po­ło­żył zwło­ki w za­ła­ma­niu ko­ry­ta­rza.

Na­gle wszyst­ko za­czę­ło się sy­pać.

– Ruch na dru­gim pię­trze, dwóch idzie w stro­nę scho­dów. Na pierw­szym je­den prze­miesz­cza się w wa­szą stro­nę.

– Szlag! Lu­ba­wa, tu Mi­luś, trzy cele zmie­rza­ją w na­szą stro­nę.

– Przy­ją­łem, zaj­mu­je­my po­zy­cje. Zaj­mij­cie się tymi z góry. Bę­dzie­my pil­no­wać ko­ry­ta­rza.

– Przy­ją­łem.

Dwóch lu­dzi ozna­czo­nych czer­wo­ny­mi punk­ci­ka­mi scho­dzi­ło po­wo­li po scho­dach, gło­śno na­stę­pu­jąc na każ­dy sto­pień. Nie mie­li po­ję­cia o obec­no­ści ósem­ki ko­man­do­sów we­wnątrz bu­dyn­ku. Do­bry znak. Nie­mniej ich bez­gło­śne wy­eli­mi­no­wa­nie mo­gło być pro­ble­ma­tycz­ne. Trze­ci po­ja­wił się w ko­ry­ta­rzu na dru­gim pię­trze. W jego opusz­czo­nej dło­ni lśnił De­sert Eagle. Ru­szył raź­nym kro­kiem na spo­tka­nie ze scho­dzą­cy­mi z góry.

– Za­raz na sie­bie wej­dą… – Anna tyl­ko po­twier­dzi­ła nie­unik­nio­ne.

– Mó­wi­łem, że się spie­przy. – Ja­strzęb­ski za­klął pod no­sem.

Czer­wo­na krop­ka na ko­ry­ta­rzu za­mi­go­ta­ła. Ja­strzęb­ski spoj­rzał na ob­raz z ka­me­ry. Śnia­dy męż­czy­zna wal­czył z ca­łych sił, ale w star­ciu z za­pra­wio­nym w boju ko­man­do­sem nie miał naj­mniej­szych szans. W tej sa­mej chwi­li dwie krop­ki zna­la­zły się już na pół­pię­trze. Urwa­ne krzy­ki prze­pla­ta­ły głu­che puk­nię­cia wy­strza­łów. Ja­strzęb­ski do­pie­ro te­raz zo­rien­to­wał się, że sły­szy jesz­cze je­den dźwięk.

– Ktoś tra­fił w szy­bę? – rzu­ci­ła Ka­sprzak.

– Spier­da­la! Wy­sko­czył przez okno! – Od­dział Pre­is­sa wbił się do po­miesz­cze­nia na pierw­szym pię­trze jak ta­ran. Dwój­ka po­zo­sta­łych prze­ciw­ni­ków nie sta­no­wi­ła pro­ble­mu. Po­ci­ski wy­strze­lo­ne z bez­kol­bo­wych Ra­do­nów zga­si­ły krop­ki na ekra­nie Ja­strzęb­skie­go.

– Uciekł?! Za­brał ka­mi­zel­kę? – krzyk­nął Ja­strzęb­ski.

– Za­brał, ka­mi­zel­ki nie ma w bu­dyn­ku! – Pre­iss do­padł do okna i wal­nął pię­ścią we fra­mu­gę.

– Trze­cie pię­tro czy­ste, cele wy­eli­mi­no­wa­ne. Mo­że­my pod­jąć po­ścig.

– Nie, Lu­ba­wa, ewa­ku­uj­cie się. Mi­luś, do­łą­czy­cie do Lu­ba­wy i wra­ca­cie do Kasz­te­lu. Po­ści­gu po­dej­mie się Mir­mił.

– Przy­ją­łem, Kasz­te­lan. Ewa­ku­uje­my się.

– Pier­do­lę taką za­ba­wę. – Ka­me­ra Pre­is­sa od­wró­ci­ła się w stro­nę wnę­trza po­miesz­cze­nia. Po chwi­li Ja­strzęb­ski na ekra­nie wi­dział już tyl­ko zbli­ża­ją­cy się z za­wrot­ną pręd­ko­ścią ogród.

***

Pre­iss opadł mięk­ko na zie­mię i prze­tur­lał się przez bark. Spoj­rzał na in­dy­wi­du­al­ny pa­nel tak­tycz­ny przy­tro­czo­ny do przed­ra­mie­nia. Zbieg był nie­speł­na sto me­trów przed nim. Gdy­by nie cią­gła ob­ser­wa­cja z nie­ba i prze­sył da­nych, był­by zda­ny tyl­ko na wła­sne zmy­sły. Po­de­rwał się na rów­ne nogi i rzu­cił bie­giem w ulicz­kę, gdzie do­łą­czył do nie­go Boł­koń­ski.

– Chło­pa­ki wy­co­fu­ją się do bazy. Sami damy radę. – Ro­sja­nin spraw­dził swo­je­go AK-12 i po­pra­wił hełm.

– Do­sta­nie nam się po du­pach za bie­ga­nie mię­dzy cy­wi­la­mi.

– Mu­si­my od­zy­skać ka­mi­zel­kę. Mir­mił prze­tnie mu dro­gę i może go zgar­nie.

Wy­bie­gli na uli­cę Vi­no­gra­di po kil­ku se­kun­dach. Prze­ra­że­ni lu­dzie na ich wi­dok za­czę­li krzy­czeć, tłum ogar­nę­ła pa­ni­ka.

– Mir­mił! Gdzie je­ste­ście?! – w słu­chaw­kach roz­legł się głos Ja­strzęb­skie­go.

Pre­iss cu­dem unik­nął po­trą­ce­nia sta­rusz­ki, któ­ra skrę­ca­ła do­kład­nie w tę samą stro­nę co on.

– Nie­speł­na sto me­trów za ce­lem. Bie­gnie głów­ną! Kur­wa mać! Mało go nie prze­je­cha­li! Prze­biegł uli­cę, kie­ru­je się w stro­nę wy­brze­ża przez park i kom­pleks ho­te­lo­wy! Kasz­te­lan! Pro­szę o po­zwo­le­nie na kon­ty­nu­owa­nie po­ści­gu pie­szo!

– Mir­mił, tu Kasz­te­lan, ma­cie zgo­dę na po­ścig. Za­raz do­łą­czą do was Pre­iss i Boł­koń­ski. – Ja­strzęb­ski był spo­koj­ny, jak­by re­la­cjo­no­wał bieg chmur po nie­bo­skło­nie. Ro­sja­nin wie­dział, że to bar­dzo źle wró­ży.

– Przy­ją­łem, Kasz­te­lan, wi­dzi­my ich.

Ktoś szturch­nął Pre­is­sa bar­kiem, a wrzesz­czą­ca wnie­bo­gło­sy ko­bie­ta wbi­ła Boł­koń­skie­mu ło­kieć w bok. Gdy­by nie osprzęt, z pew­no­ścią po­ła­ma­ła­by mu że­bra. Przedar­cie się na dru­gą stro­nę uli­cy za­ję­ło im po­nad mi­nu­tę. Zbieg nie mar­no­wał cza­su. Dy­stans mię­dzy nimi zwięk­szył się nie­mal dwu­krot­nie.

Ja­strzęb­ski ob­ser­wo­wał wy­da­rze­nia na ekra­nie. Je­śli ktoś mógł so­bie po­ra­dzić w ta­kiej sy­tu­acji, to tyl­ko jego lu­dzie. Już miał ode­tchnąć głę­biej, gdy na­gle nie­spo­dzie­wa­ny wy­strzał w po­wie­trze spo­wo­do­wał ma­so­wy wy­buch hi­ste­rii. Za­pa­no­wał cha­os. Lu­dzie rzu­ci­li się do pa­nicz­nej uciecz­ki, prze­wra­ca­jąc stra­ga­ny i wpa­da­jąc jed­ni na dru­gich.

– Po­pier­do­li­ło cię, Boł­koń­ski?! – Ja­strzęb­ski i Pre­iss krzyk­nę­li w tej sa­mej chwi­li.

– Póź­niej!

To­yo­ta za­trzy­ma­ła się z pi­skiem opon tuż przed Pre­is­sem i Ro­sja­ni­nem. Kil­ka cen­ty­me­trów da­lej, a fur­gon roz­je­chał­by mło­dą, naj­wy­żej osiem­na­sto­let­nią blon­dyn­kę. Czwór­ka ope­ra­to­rów wy­sko­czy­ła z sa­mo­cho­du i na­tych­miast ru­szy­ła w kie­run­ku par­ku. Dron krą­żył nad nimi, nie spusz­cza­jąc z ucie­ki­nie­ra pola wi­dze­nia ka­me­ry.

Męż­czy­zna ucie­kał na po­łu­dnie, w stro­nę wy­brze­ża i przej­ścia do Be­či­ći, są­sied­nie­go ku­ror­tu od­dzie­lo­ne­go od Bu­dvy wbi­ja­ją­cym się w mo­rze kli­nem wy­so­kich skał.

Pre­iss spoj­rzał na pa­nel. Sto osiem­dzie­siąt me­trów. Mu­siał być już głę­bo­ko mię­dzy za­bu­do­wa­nia­mi. Dwu­pię­tro­we bu­dyn­ki mia­ły bie­lo­ne ścia­ny i so­czy­ście nie­bie­skie okna. Tu­taj lu­dzi było zde­cy­do­wa­nie mniej. Ra­zem z Boł­koń­skim wbiegł na te­ren kom­plek­su przez sze­ro­ką bra­mę łą­czą­cą dwa bu­dyn­ki.

– Je­ste­śmy sto pięć­dzie­siąt me­trów za nim, kie­ru­je się do przej­ścia na Be­či­ći!

– Przy­ją­łem, Pre­iss, kon­ty­nu­uj­cie po­ścig, ze­spo­ły Lu­ba­wa i Mi­luś są w ba­zie. Mel­duj­cie o wszyst­kim i pil­nuj Boł­koń­skie­go, bo mu łeb od­strze­lę.

– Zro­zu­mia­łem, Kasz­te­lan.

Od bra­my cią­gnę­ła się dłu­ga ale­ja upstrzo­na ław­ka­mi, ka­wia­ren­ka­mi i klom­ba­mi cy­pry­sów. Kom­pleks przy­po­mi­nał mi­nia­tu­ro­we mia­stecz­ko. Po­je­dyn­cze twa­rze cie­ka­wie wy­glą­da­ły zza okien­nic, po czym szyb­ko cho­wa­ły się we wnę­trzu apar­ta­men­tów.

Do­pa­dli do za­krę­tu. Sze­ścio­oso­bo­wa gru­pa po­ści­go­wa mia­ła te­raz przed sobą sto pięć­dzie­siąt me­trów pro­stej do dru­giej bra­my. Mniej wię­cej w po­ło­wie tego dy­stan­su znaj­do­wał się ucie­ki­nier.

– Je­ste­śmy tuż za nim! Skrę­cił mię­dzy bu­dyn­ki. – Nie­ustan­na ko­mu­ni­ka­cja z Ja­strzęb­skim po­zwa­la­ła nie tyl­ko na ar­chi­wi­zo­wa­nie każ­dej se­kun­dy ope­ra­cji, ale po­ma­ga­ła ko­ry­go­wać błę­dy.

– Przy­ją­łem. Kon­ty­nu­uj­cie po­ścig. Mir­mił, skrę­ci­cie w pierw­szą w pra­wo i wyj­dzie­cie na ple­cy celu.

Czwór­ka ope­ra­to­rów ru­szy­ła w bocz­ną ulicz­kę. Jak du­chy mig­nęli mię­dzy cy­pry­sa­mi i znik­nę­li za za­ło­mem. Pre­iss już miał wbiec w za­kręt, za któ­rym znik­nął zbieg, kie­dy Boł­koń­ski szarp­nął go za tył ka­mi­zel­ki tak­tycz­nej.

– Nie! Stam­tąd ma tyl­ko jed­no wyj­ście! Bie­gnie­my pro­sto! Tędy!

Ro­sja­nin miał ra­cję. Na pa­ne­lu Pre­is­sa wy­świe­tla­ła się obec­na po­zy­cja ucie­ki­nie­ra. Znaj­do­wał się trzy­dzie­ści me­trów przed nimi. Je­śli się po­spie­szą, zła­pią go w śle­pym za­uł­ku. W se­kun­dę do­pa­dli do okra­to­wa­nej bra­my pro­wa­dzą­cej na dzie­dzi­niec jed­ne­go z apar­ta­men­tow­ców.

– Tu Mir­mił, jest tuż przed wami.

– Przy­ją­łem, Mir­mił, pil­nuj­cie każ­de­go moż­li­we­go wyj­ścia, przej­mu­je­my go.

– Zro­zu­mia­łem.

Boł­koń­ski na­parł na klam­kę kra­ty. Ustą­pi­ła z ję­kiem. Obaj z Pre­is­sem wśli­znę­li się do ciem­ne­go przej­ścia. Spo­rych roz­mia­rów dzie­dzi­niec po dru­giej stro­nie był oświe­tlo­ny ja­sny­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca, a spa­dzi­sty dach bu­dyn­ku pod­trzy­my­wa­ły mar­mu­ro­we ko­lum­ny. Cen­tral­ną część zaj­mo­wał ba­sen. Pre­iss ką­tem oka uchwy­cił ruch za ko­lum­ną po dru­giej stro­nie dzie­dziń­ca.

– Pod­daj się! Je­steś oto­czo­ny. – Wy­ce­lo­wał MSBS i po­wo­li prze­su­wał się w lewo.

– Spier­da­laj­cie!

– Pod­daj się, a nic ci się nie sta­nie. Rzuć broń. – Pre­iss już nie­mal wi­dział syl­wet­kę zbie­ga. Luź­na ko­szu­la i dłu­gie pia­sko­we spodnie. Ury­wa­ny od­dech. Nie bę­dzie ucie­kał.

– Nie wie­cie, z kim za­dzie­ra­cie! – Wy­strzał ukru­szył tynk kil­ka me­trów na pra­wo od Po­la­ka.

– Rzuć broń! Je­śli tego nie zro­bisz, otwo­rzy­my ogień! Je­steś oto­czo­ny!

Zbieg wy­sko­czył przed ko­lum­nę i wy­próż­nił cały ma­ga­zy­nek. Pre­iss in­stynk­tow­nie padł na zie­mię. Krzy­ki i wy­strza­ły prze­rwa­ło głu­che łup­nię­cie i plusk wody. Był pe­wien, że Boł­koń­ski nie dał zbie­go­wi ko­lej­nej szan­sy.

– Czy­sto! Mo­że­cie wyjść. Dłu­go się z nim ba­wi­li­ście.

Pre­iss zmarsz­czył brwi i pod­niósł gło­wę. W miej­scu, gdzie jesz­cze przed chwi­lą stał ucie­ki­nier, te­raz dum­nie pre­zen­to­wał swój pro­fil do­wód­ca sek­cji Mir­mił. Ko­lej­ny ope­ra­tor wy­cią­gał z wody onie­mia­łe­go i ogłu­szo­ne­go męż­czy­znę.

– Cel uniesz­ko­dli­wio­ny, żyje – syk­nął Pre­iss do mi­kro­fo­nu.

– Ka­mi­zel­ka? – za­py­tał Ja­strzęb­ski.

Po­lak wziął z rąk do­wód­cy Mir­mi­ła ple­cak i otwo­rzył za­mek. Wy­szarp­nął za­war­tość. Na ja­snej po­sadz­ce le­ża­ła tak­tycz­na ka­mi­zel­ka nie­mal iden­tycz­na jak resz­ty od­dzia­łu. Je­dy­ną róż­ni­cą był brak mo­du­łów.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, ka­mi­zel­ka za­bez­pie­czo­na. Ewa­ku­uje­my się.

– Przy­ją­łem, trans­port cze­ka przy kor­tach. Na­no­szę na pa­ne­le.

– Zro­zu­mia­łem, bez od­bio­ru.

Boł­koń­ski pod­szedł do Pre­is­sa i spoj­rzał mu przez ra­mię.

– Se­rio taki cen­ny ten gra­fen?

Biały Dom, Waszyngton DC, USA | 8 paź­dzier­ni­ka 2018, godzina 10:12

Dzień pra­cy ame­ry­kań­skiej pre­zy­dent Hil­la­ry Clin­ton za­czął się le­ni­wie. Przej­rze­nie po­ran­ne­go ra­por­tu za­ję­ło jej pół go­dzi­ny. Po­tem cze­ka­ła ją kawa i kil­ka spraw, któ­re wczo­raj po­sta­no­wi­ła odło­żyć do rana.

Ame­ry­kan­ka mimo swo­je­go wie­ku trzy­ma­ła się nad wy­raz do­brze. Pod­czas gdy więk­szość ko­biet po sie­dem­dzie­siąt­ce że­gna­ła prze­mi­ja­ją­cą uro­dę, Hil­la­ry Clin­ton zda­wa­ła się pro­mie­nieć z każ­dym dniem co­raz ja­śniej.

Ga­bi­net Owal­ny przy­wi­tał pre­zy­dent przy­jem­ną wo­nią świe­że­go cro­is­san­ta i aro­ma­tem do­sko­na­łej ara­bi­ki. Pro­mie­nie wa­szyng­toń­skie­go słoń­ca prze­dzie­ra­ły się mię­dzy krze­wa­mi ogro­du ró­ża­ne­go i po­wo­li wpeł­za­ły do ga­bi­ne­tu.

Dru­gi rok ka­den­cji mi­jał za mie­siąc, a przez ten czas pre­zy­den­tu­ra Hil­la­ry Clin­ton nie róż­ni­ła się zbyt­nio sty­lem od tego, w ja­kim rzą­dził jej po­przed­nik. Za­cie­śnia­nie sto­sun­ków z Unią Eu­ro­pej­ską oraz ła­go­dze­nie spo­rów, ja­kie wy­nik­nę­ły ze współ­pra­cy Pol­ski i resz­ty Eu­ro­py Wschod­niej z Ro­sją, zaj­mo­wa­ły ją od pierw­sze­go dnia ka­den­cji. Ame­ry­ka­nie po­wo­li wy­pro­wa­dza­li swo­je woj­ska z Afga­ni­sta­nu, zo­sta­wia­jąc po so­bie do­kład­nie tę samą spu­ści­znę, co w Ira­ku. Anar­chia i cha­os tra­wi­ły zruj­no­wa­ny wie­lo­let­nim kon­flik­tem kraj. Ta­li­bo­wie przy­ci­śnię­ci do muru przez ko­ali­cję uspo­ko­ili się na ja­kiś czas, ale mniej wię­cej od roku co­raz czę­ściej de­sta­bi­li­zo­wa­li le­gal­ną wła­dzę w Ka­bu­lu. Za­an­ga­żo­wa­nie w Pa­ki­sta­nie do­bie­gło koń­ca wraz z czerw­cem ze­szłe­go roku, kie­dy w re­fe­ren­dum na­ro­do­wym Pa­ki­stań­czy­cy nie­mal jed­no­gło­śnie opo­wie­dzie­li się za wy­rzu­ce­niem ame­ry­kań­skich wojsk. Ostat­ni ma­ri­ne opu­ścił Is­la­ma­bad w lu­tym. Ten kraj był nie­mal stra­co­ny, na­wet CIA dzia­ła­ło tam już tyl­ko na wła­sną rękę, bez po­ro­zu­mie­nia z ISI.

Rów­no­wa­gę dla re­gio­nu sta­no­wił Pa­cy­fik. Chiń­czy­cy, ata­ku­jąc Ro­sję, sami so­bie za­szko­dzi­li. Taj­wan zbro­ił się na po­tę­gę, na czym ko­rzy­sta­ły nie­mal wszyst­kie ame­ry­kań­skie kor­po­ra­cje zbro­je­nio­we. Taj­pej ku­po­wa­ło wszyst­ko, od opo­rzą­dze­nia aż po sys­te­my obro­ny prze­ciw­ra­kie­to­wej. Go­rzej było w Ja­po­nii i Ko­rei Po­łu­dnio­wej. Po­dry­gu­ją­cy przy­naj­mniej dwa razy do roku Kim chwa­lił się ko­lej­ny­mi pró­ba­mi ją­dro­wy­mi, a ro­sną­ca po­tę­ga chiń­skiej flo­ty rzu­ca­ła bla­dy strach na Ja­poń­czy­ków. Ame­ry­ka­nie ro­bi­li, co mo­gli, mo­der­ni­zu­jąc wy­po­sa­że­nie swo­ich wojsk na Pa­cy­fi­ku i za­cie­śnia­jąc współ­pra­cę z kra­ja­mi so­jusz­ni­czy­mi. Do tej pory trzy­ma­ło to Chiń­czy­ków w ry­zach, ale jak dłu­go to po­trwa?

Po­zo­sta­wał jesz­cze tyl­ko je­den kraj, któ­ry Ame­ry­ka­nie chcie­li so­bie pod­po­rząd­ko­wać, ale nie mie­li po­ję­cia, jak to zro­bić. Przez opie­sza­łość biu­ro­kra­tów z ONZ-etu Te­he­ran osią­gnął zdol­ność do bu­do­wy bro­ni ato­mo­wej. Od­po­wie­dzią na to były oczy­wi­ście sank­cje. Kie­dy ad­mi­ni­stra­cja w Tel Awi­wie i Wa­szyng­to­nie za­czę­ła for­so­wać opcję si­ło­we­go roz­wią­za­nia pro­ble­mu, Pe­kin zro­bił to, cze­go wszy­scy się oba­wia­li. Chiń­ska gru­pa eks­pe­dy­cyj­na za­ko­twi­czy­ła się w Ira­nie na do­bre, a trzy­na­stu ty­się­cy żoł­nie­rzy nie moż­na było lek­ce­wa­żyć. ONZ miał zwią­za­ne ręce i wci­śnię­ty w usta kne­bel.

Gło­śne pu­ka­nie spra­wi­ło, że pre­zy­dent aż pod­sko­czy­ła w fo­te­lu, po chwi­li jed­nak ro­ze­śmia­ła się, kar­cąc się w du­chu za bo­jaź­li­wość. W drzwiach uka­za­ła się twarz se­kre­ta­rza.

– Pani pre­zy­dent, do­rad­ca do spraw bez­pie­czeń­stwa oraz se­kre­tarz sta­nu pro­szą o pil­ne spo­tka­nie. – Krót­ka szy­ja i bar­czy­sta syl­wet­ka zdra­dza­ły dłu­go­let­nią służ­bę w Kor­pu­sie Pie­cho­ty Mor­skiej. Pre­zy­dent nie raz za­sta­na­wia­ła się, co cią­gnę­ło ta­kich lu­dzi do Bia­łe­go Domu. Bro­nią była tu­taj in­for­ma­cja, a amu­ni­cją ar­ku­sze pa­pie­ru.

– Pro­szę ich wpu­ścić. – Hil­la­ry Clin­ton zmarsz­czy­ła brwi. Coś mu­sia­ło się stać, sko­ro to ta­kie pil­ne. Na­tu­ral­nie każ­de­go dnia spo­ty­ka­ła się z Eli­za­beth, ale rzad­ko z sa­me­go rana i rów­nie rzad­ko z se­kre­ta­rzem sta­nu.

Se­kre­tarz znik­nął za drzwia­mi, a jego miej­sce za­ję­ła smu­kła syl­wet­ka Eli­za­beth Hawk w ja­snej gar­son­ce i ze spię­ty­mi w kok wło­sa­mi. Tuż za nią do ga­bi­ne­tu wkro­czył Joe Bi­den. Si­wie­ją­cy sie­dem­dzie­się­cio­sze­ścio­la­tek wi­go­rem mógł ob­da­rzyć kil­ku swo­ich ró­wie­śni­ków, a w gar­ni­tu­rze w ko­lo­rze navy blue pre­zen­to­wał się jak ra­so­wy po­li­tyk.

– Wi­dzia­łaś wia­do­mo­ści? – Eli­za­beth na­tych­miast po­de­szła do te­le­wi­zo­ra i włą­czy­ła ekran. Po chwi­li ścia­na roz­ja­rzy­ła się męt­nym świa­tłem i ufor­mo­wa­ła się na niej twarz pre­zen­ter­ki CNN.

– Do­pie­ro co skoń­czy­łam ra­port, coś się od tego cza­su sta­ło?

– Mój Boże, ty nic nie wiesz! Patrz. – Do­rad­ca do spraw bez­pie­czeń­stwa usia­dła na ka­na­pie i opar­ła dło­nie o ko­la­na. Joe Bi­den, krzy­żu­jąc ra­mio­na na pier­si, za­jął miej­sce obok niej.

Opa­li­zu­ją­ce błę­kit­nym świa­tłem tło za­stą­pi­ło ama­tor­skie na­gra­nie przed­sta­wia­ją­ce pło­ną­cy sa­mo­chód i bie­ga­ją­cych we wszyst­kie stro­ny lu­dzi. Część z nich mia­ła po­dar­te ubra­nia i po­obi­ja­ne twa­rze. Jed­nak znacz­na więk­szość z unie­sio­ny­mi w górę dłoń­mi cią­gnę­ła za bo­jo­wo na­sta­wio­ny­mi mło­dzień­ca­mi w kurt­kach zna­nej no­wo­jor­skiej dru­ży­ny fut­bo­lo­wej. Na­gra­nie do­peł­niał głos pre­zen­ter­ki.

– Wczo­raj­szej nocy kam­pu­sem no­wo­jor­skie­go uni­wer­sy­te­tu wstrząs­nęła re­gu­lar­na bi­twa. Bój­ka przy­bra­ła gi­gan­tycz­ne roz­mia­ry i prze­nio­sła się do mia­stecz­ka aka­de­mic­kie­go przy pla­cu Wa­szyng­to­na. We­dług re­la­cji świad­ków wszyst­ko za­czę­ło się w klu­bie aka­de­mic­kim, kie­dy to męż­czy­zna po­cho­dze­nia arab­skie­go za­ata­ko­wał sto­ją­cą przy ba­rze dziew­czy­nę. Do bój­ki włą­czy­li się wów­czas za­wod­ni­cy uni­wer­sy­tec­kiej dru­ży­ny fut­bo­lo­wej. W kul­mi­na­cyj­nym mo­men­cie w miej­scu zda­rze­nia znaj­do­wa­ło się po­nad trzy­sta osób. W wy­ni­ku za­mie­szek zgi­nę­ło dwóch stu­den­tów z Ira­nu prze­by­wa­ją­cych na wy­mia­nie stu­denc­kiej, a trze­ci zmarł w wy­ni­ku od­nie­sio­nych ran w jed­nym z miej­skich szpi­ta­li. Po­li­cja po­ja­wi­ła się w kam­pu­sie za póź­no, co unie­moż­li­wi­ło in­ter­wen­cję i unik­nię­cie tra­gicz­ne­go fi­na­łu. Rzecz­nik pra­so­wy no­wo­jor­skiej po­li­cji oświad­czył, że po­dej­rza­ni o za­bój­stwo Irań­czy­ków zo­sta­li za­trzy­ma­ni. Wła­dze uczel­ni uchy­la­ją się od od­po­wie­dzial­no­ści, za­sła­nia­jąc się bra­kiem ju­rys­dyk­cji na te­re­nie nowo otwar­te­go klu­bu. Na­to­miast irań­ski MSZ…

Ob­raz znik­nął, a elek­tro­nicz­ną ścian­kę wy­peł­ni­ła głę­bo­ka czerń.

– Dla­cze­go do­wia­du­ję się o tym z me­diów? – Hil­la­ry Clin­ton rzu­ci­ła pi­lo­ta na blat za­byt­ko­we­go biur­ka.

– By­łam prze­ko­na­na, że już sły­sza­łaś, co się sta­ło. Sama do­wie­dzia­łam się go­dzi­nę temu. Poza tym ty, ran­ny pta­szek...

– Roz­ma­wia­łem z mi­ni­strem spraw za­gra­nicz­nych Ira­nu przed kil­ku­na­sto­ma mi­nu­ta­mi. Żą­da­ją na­tych­mia­sto­we­go uka­ra­nia win­nych i ofi­cjal­nych prze­pro­sin oraz kon­do­len­cji dla ro­dzin. – Joe Bi­den wy­jął z tecz­ki ar­kusz za­dru­ko­wa­ne­go pa­pie­ru i po­dał sie­dzą­cej za biur­kiem pre­zy­dent.

– Me­dia nas zje­dzą… – Hil­la­ry Clin­ton prze­su­nę­ła wzro­kiem po tek­ście. – Co za idio­ta to zro­bił? Po­li­cja rze­czy­wi­ście ma po­dej­rza­ne­go?

– Tak, to ka­pi­tan Vio­let­sów, przy­znał się do za­bój­stwa. Użył roz­bi­tej bu­tel­ki. – Joe Bi­den wstał i za­czął się prze­cha­dzać po ga­bi­ne­cie. – Wszyst­kie kra­jo­we i za­gra­nicz­ne me­dia trą­bią o tym na lewo i pra­wo. Oskar­że­nia o dys­kry­mi­na­cję i na­cjo­na­lizm to tyl­ko te naj­ła­god­niej­sze ko­men­ta­rze. Na Bli­skim Wscho­dzie za­wrza­ło, nie uda nam się tak szyb­ko opa­no­wać sy­tu­acji.

– Co mówi irań­ski MSZ? Chcą tyl­ko tych prze­pro­sin? – Hil­la­ry Clin­ton prze­szła ocho­ta na cro­is­san­ta i na pa­ru­ją­cą kawę. Już wie­dzia­ła, że to po­czą­tek tra­gicz­ne­go dnia.

– Gro­żą ze­rwa­niem sto­sun­ków dy­plo­ma­tycz­nych i po­tę­pia­ją Ame­ry­kę jako „sza­tań­skie pań­stwo o bar­ba­rzyń­skiej nie­na­wi­ści do na­ro­du irań­skie­go”. Nie mu­szę chy­ba wspo­mi­nać, że tę samą re­to­ry­kę przy­ję­ła więk­szość kra­jów arab­skich. W Izra­elu pa­ni­ka, Ha­mas i He­zbol­lah już za­po­wie­dzia­ły, że we­zmą od­wet za śmierć Irań­czy­ków.

– Co mo­że­my zro­bić?

– Mu­sisz wy­gło­sić to oświad­cze­nie i za­pew­nić, że win­ni zo­sta­ną uka­ra­ni. Przy­naj­mniej na chwi­lę po­win­no ich to uspo­ko­ić. To da nam po­trzeb­ny czas. – Eli­za­beth Hawk roz­ło­ży­ła ręce w ge­ście bez­rad­no­ści. Na tę chwi­lę nie mo­gli prze­wi­dzieć re­ak­cji ani Te­he­ra­nu, ani spo­łe­czeń­stwa w Ira­nie. Z pew­no­ścią doj­dzie do ma­so­wych de­mon­stra­cji i mar­szów po­par­cia dla is­lam­skich eks­tre­mi­stów i zwo­len­ni­ków zbroj­ne­go dżi­ha­du.

– Mu­si­my wzmoc­nić ochro­nę na­sze­go per­so­ne­lu dy­plo­ma­tycz­ne­go w Ira­nie i na ca­łym Bli­skim Wscho­dzie. Mo­gli­by­śmy też za­trosz­czyć się o pla­ców­ki tu­taj, w Wa­szyng­to­nie. Mo­że­my być pew­ni de­mon­stra­cji mu­zuł­ma­nów w sto­li­cy i No­wym Jor­ku. – Joe Bi­den oparł się o po­tęż­ny, nie­uży­wa­ny ko­mi­nek i po­my­ślał, że pew­ne­go razu mógł­by po­pro­sić Hil­la­ry Clin­ton, żeby ka­za­ła go prze­pa­lić dla za­sa­dy.

– Zga­dzam się z pa­nem Bi­de­nem, za­bez­pie­cze­nie na­szych pla­có­wek to prio­ry­tet. Nie mamy po­ję­cia, jak za­re­agu­je spo­łe­czeń­stwo w kra­jach arab­skich. Mo­że­my spo­dzie­wać się wy­stą­pień o wy­so­kiej in­ten­syw­no­ści – do­da­ła Hawk.

– Do­brze, wy­daj­cie od­po­wied­nie po­le­ce­nia, przede wszyst­kim za­kaz opusz­cza­nia przez pra­cow­ni­ków te­re­nu na­szych przed­sta­wi­cielstw. Je­śli doj­dzie do de­mon­stra­cji przed am­ba­sa­da­mi, prze­pro­wa­dzi­my ewa­ku­ację. Nie stać nas na dru­gie „Argo”.

– Oczy­wi­ście, pani pre­zy­dent. – Joe Bi­den po­ki­wał gło­wą. Sy­tu­acja wy­ma­ga­ła ostrych re­ak­cji. Je­śli pod­ju­dza­na przez sza­leń­ców tłusz­cza po­sta­no­wi wziąć sztur­mem któ­rąś z am­ba­sad, po­le­je się krew. Je­den klo­cek po­pchnie na­stęp­ny i nikt nie za­trzy­ma spi­ra­li prze­mo­cy.

– Biu­ro zbie­ra naj­now­sze in­for­ma­cje. Bę­dziesz mia­ła wie­ści z pierw­szej ręki – za­pew­ni­ła Eli­za­beth Hawk.

– Mam na­dzie­ję. Nie chcę się do­wia­dy­wać z CNN, że Irań­czy­cy wy­strze­li­li ra­kie­ty. To wszyst­ko. – Hil­la­ry Clin­ton się­gnę­ła po te­le­fon, co jed­no­znacz­nie świad­czy­ło o za­koń­cze­niu spo­tka­nia. Mu­sia­ła po­pro­sić o świe­żą kawę. To bę­dzie dzień pe­łen wra­żeń, po­my­śla­ła.

Ambasada Szwajcarii, Teheran, Iran | 8 paź­dzier­ni­ka 2018, godzina 15:22

Pa­trick Ja­cobs, pra­cow­nik Biu­ra Spraw Kon­su­lar­nych ame­ry­kań­skie­go De­par­ta­men­tu Sta­nu, zdu­sił pa­pie­ro­sa w krysz­ta­ło­wej po­piel­nicz­ce i po­pra­wił się w fo­te­lu. Zaj­mo­wa­ne od roku sta­no­wi­sko w szwaj­car­skiej pla­ców­ce dy­plo­ma­tycz­nej uwa­ża­ne było za jed­no z naj­mniej pre­sti­żo­wych i jed­no­cze­śnie naj­bar­dziej po­pu­lar­nych wśród wa­szyng­toń­skiej ad­mi­ni­stra­cji. Od mo­men­tu nie­sław­ne­go in­cy­den­tu w ame­ry­kań­skiej am­ba­sa­dzie u schył­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych to rząd Szwaj­ca­rii wziął na swo­je bar­ki pro­wa­dze­nie ame­ry­kań­skiej mi­sji dy­plo­ma­tycz­nej w Ira­nie.

Ja­cobs był dum­ny z po­wie­rzo­ne­go mu sta­no­wi­ska. Może i nie była to pla­ców­ka w Izra­elu albo Wiel­kiej Bry­ta­nii, ale mia­ła swo­je plu­sy. Pra­cy nie było dużo, poza mło­dzie­żą wy­bie­ra­ją­cą się na stu­dia do Sta­nów nie tra­fia­ło do nie­go zbyt wie­lu in­te­re­san­tów. Je­dy­ny mi­nus sta­no­wił to­wa­rzy­szą­cy mu cią­gle swąd pa­lo­nych opon i ame­ry­kań­skich flag oraz gar­dło­we okrzy­ki rzu­ca­ne w kie­run­ku bie­lo­ne­go pa­ła­cy­ku. Po­dob­nie było i w tej chwi­li. Od rana za mu­ra­mi am­ba­sa­dy ko­czo­wał tłu­mek kil­ku­dzie­się­ciu Irań­czy­ków, skan­du­ją­cych ha­sła pod ad­re­sem Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki. Wy­zy­wa­nie od dia­błów, mor­der­ców i bar­ba­rzyń­ców na­le­ża­ło do tra­dy­cyj­ne­go pro­to­ko­łu dy­plo­ma­tycz­ne­go irań­skie­go spo­łe­czeń­stwa. Tym ra­zem Ja­cobs po raz pierw­szy przy­znał im ra­cję. Kie­dy do­szły go słu­chy o za­bój­stwie trój­ki stu­den­tów pod­czas pi­jac­kiej awan­tu­ry, mało nie na­ro­bił w spodnie.

– Za dużo pa­lisz, Pa­trick. Ostat­nio kop­ci­łeś tyle, jak Gi­gan­ci stłu­kli Pa­trio­tów na Su­per Bowl. – Kurt Cu­che po­ja­wił się jak duch. Znał am­ba­sa­dę jak wła­sną kie­szeń. Nie­jed­no­krot­nie Ja­cobs znie­nac­ka wpa­dał na wy­ła­nia­ją­ce­go się z cie­nia Szwaj­ca­ra.

– Daj spo­kój, Kurt, roz­ma­wia­łem dzi­siaj z Wa­szyng­to­nem. – Pa­trick otarł pot z czo­ła.

– Co po­wie­dzie­li? – Kurt przy­cup­nął na kra­wę­dzi fran­cu­skie­go biur­ka i zmierz­wił wło­sy. Ame­ry­ka­nin każ­de­go dnia dzi­wił się, ja­kim cu­dem ten gość tak do­sko­na­le zno­si tu­tej­szy kli­mat. Pół­noc­ny Iran, bli­sko mo­rza, a jed­nak było bar­dzo cie­pło. Mimo że za­czął się już paź­dzier­nik, w słoń­cu tem­pe­ra­tu­ra do­bi­ja­ła do trzy­dzie­stu kre­sek.

– Uwa­ża­ją, że na­le­ży zwięk­szyć nam ochro­nę, po­dob­nie jak wszyst­kim pla­ców­kom na Bli­skim Wscho­dzie.

– Nie jest to do koń­ca głu­pie po­su­nię­cie, ale nie mu­sisz się bać, nie po­zwo­lą so­bie na dru­gi sie­dem­dzie­sią­ty dzie­wią­ty. – Kurt sięg­nął po ka­raf­kę z wodą mi­ne­ral­ną i dwie szklan­ki.

– Na­wet nie chcę o tym my­śleć. Co to mu­siał być za im­be­cyl, żeby za­tłuc na śmierć irań­skie­go stu­den­ta?! Prze­cież było pew­ne, że me­dia i wszy­scy szy­ici pod słoń­cem do­bio­rą nam się do dupy! – Ja­cobs się­gnął po szklan­kę i po­cią­gnął so­lid­ny łyk.

– Ewa­ku­ują was, jak zro­bi się go­rą­co. Jesz­cze się nie przy­zwy­cza­iłeś do tego wszyst­kie­go? – Cu­che kiw­nął gło­wą w stro­nę prze­sło­nię­te­go okna.

Mimo do­bre­go wy­tłu­mie­nia co­raz licz­niej­sze okrzy­ki prze­bi­ja­ły się do wnę­trza kom­plek­su. Do tłu­mu mu­sia­ło do­łą­czyć ko­lej­ne kil­ka­dzie­siąt osób i sy­tu­acja za­czy­na­ła co­raz bar­dziej przy­po­mi­nać słyn­ną arab­ską wio­snę sprzed kil­ku lat. Ame­ry­kań­skie am­ba­sa­dy prze­ży­wa­ły wte­dy praw­dzi­we ob­lę­że­nie. Ja­cobs aż za do­brze pa­mię­tał do­nie­sie­nia o uda­nym za­ma­chu na ame­ry­kań­skie­go am­ba­sa­do­ra w Li­bii. Wte­dy uwa­żał to za atak na su­we­ren­ność i de­mo­kra­cję Ame­ry­ki. Jako urzęd­nik śred­nie­go szcze­bla i za­go­rza­ły re­pu­bli­ka­nin wziął so­bie za punkt ho­no­ru ujaw­nie­nie toż­sa­mo­ści za­ma­chow­ców. Te­raz Pa­trick Ja­cobs bał się jak ja­sna cho­le­ra i tyl­ko cze­kał, aż na as­falt z me­ta­licz­nym brzę­kiem spad­nie wy­wa­żo­na przez Irań­czy­ków bra­ma, a osza­la­ły z nie­na­wi­ści tłum wtar­gnie na te­ren am­ba­sa­dy.

– Mam na­dzie­ję, że nie bę­dzie ta­kiej po­trze­by. Prze­cież to wszyst­ko się za kil­ka dni uspo­koi. Clin­ton ma dzi­siaj wy­gło­sić oświad­cze­nie i zło­żyć kon­do­len­cje ro­dzi­nom.

– My­ślisz, że to wy­star­czy?

– Oczy­wi­ście! Ro­uha­ni tyl­ko cze­ka na to, żeby Ame­ry­ka oka­za­ła skru­chę. Bę­dzie mógł przez na­stęp­ny rok krzy­czeć z am­bo­ny, że wiel­kie Sta­ny Zjed­no­czo­ne ugię­ły się przed Ira­nem i prze­pro­si­ły. Spo­łe­czeń­stwu na­wet przez myśl nie przej­dzie, że to zwy­kła mię­dzy­na­ro­do­wa kur­tu­azja. Wy­god­niej jest żyć w prze­świad­cze­niu o wiel­ko­ści swo­je­go przy­wód­cy.

– Nie był­bym taki pe­wien. To, co się sta­ło w No­wym Jor­ku, jest do­sko­na­łym pre­tek­stem do kon­ty­nu­acji pro­gra­mu ato­mo­we­go.

– Skąd ten wnio­sek? – Ja­cobs za­nie­po­ko­jo­ny sło­wa­mi Szwaj­ca­ra chwy­cił mięk­ką pacz­kę pa­pie­ro­sów i wy­do­był bi­buł­kę wy­peł­nio­ną ty­to­niem.

– Po­myśl, po pierw­sze, mają pre­tekst, żeby usank­cjo­no­wać po­sia­da­nie bro­ni ją­dro­wej.

– Co ty mó­wisz?! Prze­cież to nie było za­bój­stwo na zle­ce­nie! – Pa­trick mo­co­wał się z za­pal­nicz­ką co­raz bar­dziej drżą­cy­mi rę­ko­ma.

– Ja to wiem, ty to wiesz, pew­nie na­wet Cha­me­nei to wie. Ale co po­my­ślą Irań­czy­cy? Sko­ro mo­gli za­bić trzech, rów­nie do­brze mogą nas na­je­chać i za­bić dzie­siąt­ki ty­się­cy. Po dru­gie, Wa­szyng­ton przy­sto­pu­je z tą za­po­ro­wą re­to­ry­ką i na chwi­lę od­pu­ści Te­he­ra­no­wi. Dam so­bie rękę uciąć, że wy­ko­rzy­sta­ją to na swój spo­sób. Może nie zbu­du­ją bom­by ato­mo­wej, ale z pew­no­ścią za­czną nad nią in­ten­syw­niej pra­co­wać. – Kurt z gry­ma­sem bólu wstał ze sto­li­ka i pod­szedł do okna. Od­chy­lił lek­ko za­sło­ny i spoj­rzał na od­da­lo­ną o kil­ka­na­ście me­trów ale­ję Sza­hi­da Sza­ri­fa. Nie wi­dział do­kład­nie, ilu lu­dzi zgro­ma­dzi­ło się przed am­ba­sa­dą, ale na oko tłum li­czył po­nad set­kę. Wy­ma­chi­wa­li na wszyst­kie stro­ny pło­ną­cy­mi izra­el­ski­mi i ame­ry­kań­ski­mi fla­ga­mi. Krzy­cze­li wnie­bo­gło­sy i cho­ciaż pew­nie przed wie­czo­rem wró­cą do swo­ich do­mów, Kurt był pe­wien, że na­za­jutrz bę­dzie ich dwa razy wię­cej.

– Chry­ste! Nie mo­że­my do tego do­pu­ścić! Je­śli Hil­la­ry Clin­ton ustą­pi pod pre­sją Irań­czy­ków, stra­ci­my wszel­ki sza­cu­nek na Bli­skim Wscho­dzie. Trzy­ma­my so­ju­sze tyl­ko dla­te­go, że sto­su­je­my ja­sną po­li­ty­kę i nie od­pusz­cza­my ani na krok. Wej­dą nam na gło­wę!

– Na­ro­bi­li­ście ba­ła­ga­nu, nie ma co do tego dwóch zdań. Ale nie bój się, Pa­trick, po­trwa to wszyst­ko mie­siąc, może dwa, i ucich­nie, tak samo jak wszyst­kie inne po­dob­ne spra­wy. Irań­czy­cy po­czu­ją się wiel­cy dzię­ki swo­je­mu ma­łe­mu zwy­cię­stwu, a wy tak czy siak bę­dzie­cie mo­gli zro­bić z nimi, co chce­cie. Nikt nie sta­nie w ich obro­nie, to szy­ici. Co naj­wy­żej Irak, i tak ogar­nię­ty kon­tro­lo­wa­nym cha­osem. Ich dru­gi obroń­ca nie bę­dzie za­przą­tał so­bie gło­wy.

– Chiń­czy­cy? – Ja­cobs wy­pu­ścił z płuc błę­kit­ny dym.

– Wła­śnie. Po tym, co się sta­ło w Ro­sji, nie za­le­ży im na ko­lej­nej woj­nie. Sta­bil­ność Ira­nu jest dla nich kwe­stią klu­czo­wą. Nie mogą so­bie po­zwo­lić na żad­ne ru­chaw­ki, tym bar­dziej że Iran do­star­cza im te­raz dzie­więć­dzie­siąt pro­cent ropy naf­to­wej.

– Może masz ra­cję… W koń­cu nie trzy­ma­ją tu­taj swo­je­go kon­tyn­gen­tu dla za­ba­wy. Cho­ciaż to też mi się nie po­do­ba. Kil­ka­na­ście ty­się­cy chiń­skich żoł­nie­rzy to jaw­ny po­kaz, jak Pe­kin pro­wa­dzi swo­ją po­li­ty­kę.

– Przy po­ka­zie sprzed dwóch lat to jed­nak nie jest aż taki eks­pan­sjo­nizm… – Kurt wy­pił do koń­ca wodę i od­sta­wił szklan­kę na biur­ko.

– Je­stem za sta­ry na ta­kie rze­czy, Kurt… Mia­łem na­dzie­ję, że nowa ad­mi­ni­stra­cja nie do­pu­ści do po­dob­nych sy­tu­acji.

– Chy­ba nie przej­mu­jesz się tak bar­dzo tymi krzy­ka­cza­mi?

– Je­stem tu­taj już rok, a da­lej nie mogę się do tego przy­zwy­cza­ić. Jak u nas coś się nie po­do­ba spo­łe­czeń­stwu, to lu­dzie pi­szą pe­ty­cję, któ­ra po­tem lą­du­je w ko­szu. W naj­gor­szym wy­pad­ku pre­zy­dent musi przez pięć mi­nut mó­wić do na­ro­du i wszyst­ko wra­ca do nor­my. Nikt nie pali opon pod Ka­pi­to­lem…

– Oj, przy­ja­cie­lu! – Kurt za­śmiał się per­li­ście i po­kle­pał Ame­ry­ka­ni­na po ra­mie­niu. – Mu­sisz się jesz­cze wie­le na­uczyć o tej ro­bo­cie. A z tym wie­kiem to nie prze­sa­dzaj, masz na kar­ku całą de­ka­dę mniej niż ja! Idę do sie­bie. Zaj­rzysz?

Śmiech szwaj­car­skie­go dy­plo­ma­ty roz­wiał czar­ne my­śli Ja­cob­sa. Po­my­ślał, że na tak spie­przo­ny dzień jest tyl­ko jed­no le­kar­stwo. Wstał z fo­te­la i dziar­skim kro­kiem ru­szył za Kur­tem. On za­wsze miał w za­na­drzu bu­tel­kę do­brej whi­sky.

Pałac Beit Rahbari, Teheran, Iran | 8 paź­dzier­ni­ka 2018, godzina 19:07

Ha­san Ro­uha­ni mi­nął pul­su­ją­cy dzie­siąt­ka­mi ko­lo­rów ogród i w asy­ście ochro­nia­rzy wszedł do kom­plek­su pa­ła­co­we­go naj­wyż­sze­go pań­stwo­we­go do­stoj­ni­ka. Sze­ro­kie ale­je wio­dły mię­dzy rzę­da­mi fi­go­wych drzew i strze­li­stych krze­wów, znacz­nie prze­wyż­sza­ją­cych ro­słe­go męż­czy­znę. Pre­zy­dent nie­jed­no­krot­nie prze­by­wał w tym miej­scu i prze­cha­dzał się ze swym mi­strzem ra­mię w ra­mię, ob­ser­wo­wa­ny bacz­nie przez gwar­dzi­stów. Znał te spoj­rze­nia. Re­li­gij­na in­dok­try­na­cja zro­bi­ła z tych lu­dzi wier­ne be­stie, w każ­dej chwi­li go­to­we do ata­ku na po­ten­cjal­ne­go prze­ciw­ni­ka. Straż­ni­cy Re­wo­lu­cji byli ta­kim sa­mym po­stra­chem jak nie­gdy­siej­si Nie­śmier­tel­ni słu­żą­cy per­skim wład­com. Ro­uha­ni za­sta­na­wiał się cza­sa­mi, na ile jego po­zy­cja u szczy­tu wła­dzy jest pew­na. Czy przyj­dzie kie­dyś taki dzień, w któ­rym to wła­śnie te same po­są­go­we twa­rze zo­ba­czy nad swo­im łóż­kiem, a póź­niej byli słu­dzy za­cią­gną go na ka­mie­no­wa­nie albo szu­bie­ni­cę? Do tej pory był sło­wem i wolą Ale­go Cha­me­ne­ie­go, naj­wyż­sze­go wo­dza irań­skiej re­pu­bli­ki. Mógł czuć się bez­piecz­nie, przy­naj­mniej na ra­zie.

Wszedł po stop­niach do wy­so­kiej oran­że­rii bę­dą­cej przej­ściem mię­dzy ba­jecz­nym ogro­dem a bry­łą pa­ła­cu. Ażu­ro­we wy­koń­cze­nia stro­pu i wi­ją­ce się wzdłuż ścian ro­ślin­ne re­lie­fy nada­wa­ły tej czę­ści bu­dyn­ku fan­ta­zyj­ny, nie­mal ba­śnio­wy wy­gląd. Kil­ka­na­ście kro­ków da­lej ko­lej­nych dwóch gwar­dzi­stów strze­gło wej­ścia do sa­mej bu­dow­li. Pre­zy­dent sta­nął przed nimi w mil­cze­niu, a je­den ze straż­ni­ków bez sło­wa otwo­rzył cięż­kie drzwi. Prze­mie­rza­nie pa­ła­co­wych ko­ry­ta­rzy mo­gło przy­pra­wić o praw­dzi­wy za­wrót gło­wy. Kil­ka­dzie­siąt po­miesz­czeń, roz­lo­ko­wa­nych na trzech kon­dy­gna­cjach, po­tra­fi­ło zmy­lić na­wet wy­traw­ne­go eks­plo­ra­to­ra. Je­dwa­bie ukła­da­ły się w wi­szą­ce na ścia­nach łuki lub po­wie­wa­ły mu­ska­ne wie­czor­nym wia­trem. Pa­łac spra­wiał przez to wra­że­nie, jak­by byle sil­niej­szy po­dmuch mógł roz­nieść kru­chą kon­struk­cję nad ca­łym Te­he­ra­nem. Ha­san Ro­uha­ni wie­dział jed­nak, że pa­łac zo­stał grun­tow­nie prze­bu­do­wa­ny i jego ka­ta­kum­by mo­gły te­raz bez uszczerb­ku wy­trzy­mać ude­rze­nie ame­ry­kań­skiej bom­by pe­ne­tru­ją­cej GBU-28. Ostat­nie me­try prze­był już sam. Dwóch gwar­dzi­stów za­trzy­ma­ło się i pre­zy­dent wkro­czył w dłu­gie przej­ście, na któ­re­go koń­cu sta­li ko­lej­ni straż­ni­cy.

Wnę­trze pry­wat­ne­go ga­bi­ne­tu aja­tol­la­ha Ale­go Cha­me­ne­ie­go było urzą­dzo­ne z ta­kim sa­mym prze­py­chem jak resz­ta pa­ła­co­wych kom­nat. Go­spo­darz nie sie­dział za ma­syw­nym biur­kiem, lecz w rogu po­miesz­cze­nia, przy nie­wiel­kim sto­li­ku. Cie­płe świa­tło lamp­ki roz­ja­śnia­ło jego twarz i trzy­ma­ny w dło­niach Ko­ran.

– Wi­taj, przy­ja­cie­lu! – Cha­me­nei z na­masz­cze­niem za­mknął świę­tą księ­gę i uśmiech­nął się, po­pra­wia­jąc jed­no­cze­śnie oku­la­ry.

– Przy­no­szę złe wie­ści… – Ha­san Ro­uha­ni nie chciał tra­cić cza­su na po­wi­ta­nia. Je­śli szyb­ko nie opa­nu­ją sy­tu­acji, lud wy­mknie się spod kon­tro­li.

– Słu­cham. – Cha­me­nei złą­czył dło­nie na ko­la­nach.

– Pod szwaj­car­ską am­ba­sa­dą jest co­raz bar­dziej nie­bez­piecz­nie. Po­win­ni­śmy za­ka­zać ta­kich zgro­ma­dzeń. Do­pó­ki cho­dzi­ło o kil­ka­dzie­siąt osób, nie było się czym mar­twić. Tłum ro­śnie jed­nak z każ­dą go­dzi­ną, gniew prze­sła­nia lu­dziom roz­są­dek.

– Słusz­ny gniew, chy­ba o tym nie za­po­mnia­łeś? – Aja­tol­lah spoj­rzał uważ­nie na pre­zy­den­ta, wy­czu­wa­jąc jego wa­ha­nie. Mog­ło to być zwy­czaj­ne zmę­cze­nie, ale Cha­me­nei oba­wiał się naj­gor­sze­go. Jego po­ma­za­niec za­czy­nał tra­cić wia­rę, nie­za­chwia­ny fun­da­ment Is­lam­skiej Re­pu­bli­ki Ira­nu. Osno­wę, któ­rej na­ru­sze­nie mo­gło do­pro­wa­dzić kraj do za­gła­dy. Sy­jo­ni­stycz­ne psy tyl­ko cze­ka­ją, aż wła­dza za­cznie trzesz­czeć, żeby przy­pu­ścić ha­nieb­ny atak w samo ser­ce. – Nasz lud do­tknę­ła bar­ba­rzyń­ska zbrod­nia. Bóg wi­dział to wszyst­ko i prze­le­wa swój żal w na­sze ser­ca, gdzie zo­sta­je prze­ku­ty w gniew. My je­ste­śmy ra­mie­niem Al­la­ha.

– Nie ma boga nad Al­la­ha! Świę­te to sło­wa i praw­dzi­we, nie za­po­mi­naj­my jed­nak, że jako Jego ra­mię mu­si­my być sil­ni. To, co się dzie­je, nie umac­nia nas. Je­śli nie ogra­ni­czy­my de­mon­stra­cji, wkrót­ce mo­że­my być świad­ka­mi po­wtór­ki wy­da­rzeń sprzed kil­ku­dzie­się­ciu lat. – Ro­uha­ni za­jął miej­sce obok du­cho­we­go przy­wód­cy. Twarz aja­tol­la­ha nie wy­ra­ża­ła żad­nych emo­cji. Stę­ża­ła i za­mar­ła, jak­by była wy­rzeź­bio­na z pia­skow­ca.

– Wola boża! Nie wol­no nam się sprze­ci­wiać Jego roz­ka­zom. Kim by­śmy byli, je­śli nie uzna­li­by­śmy Jego woli? – Cha­me­nei roz­ło­żył ręce i uniósł brwi. Był co­raz bar­dziej pe­wien swo­je­go pierw­sze­go osą­du. Pre­zy­dent tra­cił wia­rę, jego sło­wa sta­wa­ły się grzesz­ne.

– Izra­el tyl­ko na to cze­ka. Je­śli po­zwo­li­my na sa­mo­sąd, na­stęp­ne­go dnia sy­jo­ni­stycz­ne sa­mo­lo­ty za­ata­ku­ją nasz kraj! Za­raz po nich zja­wi się tu cała ame­ry­kań­ska ar­mia. Mu­si­my być mą­drzy. – Ro­uha­ni zda­wał so­bie spra­wę z nie­bez­pie­czeń­stwa, ja­kie wy­ni­ka­ło ze sprze­ci­wia­nia się aja­tol­la­ho­wi. Był jed­nak pe­wien, że są chwi­le, w któ­rych jego ję­zyk po­wi­nien pro­wa­dzić nie Al­lah, a roz­są­dek, któ­ry tak czę­sto był tu uwa­ża­ny za he­re­zję.

– Grzech za­sła­nia ci Boga, przy­ja­cie­lu. Ro­zu­miem two­ją tro­skę i wąt­pli­wo­ści, wszy­scy ich do­świad­cza­my. Pa­mię­taj jed­nak, że na­szy­mi lo­sa­mi kie­ru­je mą­drość nie czło­wie­cza, a bo­ska, i to jej po­win­ni­śmy być po­słusz­ni.

Cha­me­nei wstał i po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu pre­zy­den­ta. Spoj­rzał głę­bo­ko w jego oczy. Nie było tam zwąt­pie­nia, du­szę przy­ja­cie­la tra­wi­ło zu­peł­nie co in­ne­go. Pre­zy­dent chciał mieć pew­ność, że po­wstrzy­ma­ją prze­ciw­ni­ka w wal­ce, że będą w sta­nie prze­ciw­sta­wić się jego tech­no­lo­gii wła­sny­mi osią­gnię­cia­mi. Za­po­mniał, że kie­dy Ma­ho­met wy­ru­szył w swo­ją wę­drów­kę z Mek­ki, nie miał po­tęż­nej ar­mii, nie miał no­wo­cze­sne­go uzbro­je­nia, miał za to w ser­cu wolę Al­la­ha, a Al­lah jest wiel­ki!

– Je­steś wiel­kim przy­wód­cą tego kra­ju. To dzię­ki two­je­mu gło­so­wi ze­psu­ty i cho­ry z sza­leń­stwa Za­chód drży przed po­tę­gą na­sze­go wiel­kie­go na­ro­du. Wszy­scy je­ste­śmy ci wdzięcz­ni.

– Mu­si­my po­wstrzy­mać to, co się dzie­je w Te­he­ra­nie. Je­śli lud zaj­mie am­ba­sa­dę i uwię­zi Ame­ry­ka­nów, nie skoń­czy się tak jak w sie­dem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym. Mu­si­my mieć nad tym kon­tro­lę. – Pre­zy­dent był pe­wien, że Ira­nu nie stać na kon­fron­ta­cję zbroj­ną z Izra­elem i Ame­ry­ką. Nie bę­dzie w sta­nie za­pew­nić so­bie cał­ko­wi­te­go zwy­cię­stwa. Jesz­cze nie.

– Masz ra­cję, przy­ja­cie­lu, jak za­wsze w two­ich sło­wach kry­je się praw­dzi­wa mą­drość. Cóż więc chcesz uczy­nić?

– Po­win­ni­śmy usta­wić po­ste­run­ki na dro­gach do­jaz­do­wych do szwaj­car­skiej am­ba­sa­dy. Am­ba­sa­dor tego kra­ju zwró­cił się do mnie z żą­da­niem o za­wie­sze­nie de­mon­stra­cji, boi się o swo­ich pra­cow­ni­ków. Za­pew­ne tak samo jak o ame­ry­kań­ski per­so­nel.

– Chcesz za­ka­zać na­sze­mu lu­do­wi wy­ra­ża­nia swo­je­go gnie­wu?

– Ależ nie! Nie­mniej uwa­żam, że po­li­cja po­win­na trzy­mać pie­czę nad pi­kie­ta­mi. Mu­si­my też ogra­ni­czyć li­czeb­ność pro­te­stu­ją­cych. Je­śli doj­dzie do ak­tów wan­da­li­zmu lub prób wtar­gnię­cia na te­ren am­ba­sa­dy, po­li­cja po­win­na mieć pra­wo do za­trzy­ma­nia spraw­ców i roz­pę­dze­nia de­mon­stra­cji.

– Czy to nie za wie­le?

– To ko­niecz­ność. Świat musi wie­dzieć, że dba­my o sto­sun­ki dy­plo­ma­tycz­ne i po­tra­fi­my de­mon­stro­wać swój gniew w cy­wi­li­zo­wa­ny spo­sób. Nie będą mie­li jak się do nas do­brać.

– Zga­dzam się. Wy­daj od­po­wied­nie po­le­ce­nia i niech świat zo­ba­czy, ja­kim je­steś przy­wód­cą! Lud jest z cie­bie dum­ny, Ha­sa­nie.

– Je­stem tyl­ko słu­gą Al­la­ha, je­stem Jego wolą, tak samo jak my wszy­scy. – Ha­san Ro­uha­ni skło­nił się lek­ko i w znacz­nie lep­szym hu­mo­rze ru­szył w kie­run­ku drzwi. Te otwar­ły się przed nim, pchnię­te moc­ną dło­nią straż­ni­ka w czar­nym uni­for­mie.

Ali Cha­me­nei pa­trzył przez chwi­lę w ślad za pre­zy­den­tem. Na­wet te­raz, kie­dy zo­stał sam, jego twarz była po­zba­wio­na wy­ra­zu. Iran jest wiel­ki, tak jak jego obroń­ca. Al­la­hu Ak­bar! Aja­tol­lah od­wró­cił się w kie­run­ku swo­je­go biur­ka i spoj­rzał na ręcz­nie tka­ną cho­rą­giew. Głę­bo­ka zie­leń ozdo­bio­na była bia­łym ha­ftem ko­ra­nicz­nych wer­se­tów ukła­da­ją­cych się w dwie li­nie pro­sto­pa­dłe do drzew­ca. Mię­dzy nimi śnież­no­bia­łą ni­cią wy­ha­fto­wa­no cha­rak­te­ry­stycz­ny za­krzy­wio­ny miecz. Zul­fi­kar, miecz Pro­ro­ka, ostrze na wro­ga. Cha­me­nei bez na­my­słu się­gnął po te­le­fon i wy­brał od­po­wied­ni nu­mer. Po chwi­li po dru­giej stro­nie ode­zwał się gar­dło­wy głos na­czel­ni­ka irań­skiej po­li­cji. Aja­tol­lah prze­ka­zał mu roz­kaz, nie za­sta­na­wia­jąc się ani chwi­li:

– Po­li­cja ma ab­so­lut­ny za­kaz in­ter­we­nio­wa­nia, choć­by lu­dzie chcie­li spa­lić am­ba­sa­dę ze wszyst­ki­mi pra­cow­ni­ka­mi.

Zhongnanhai, Pekin, Chiny | 9 paź­dzier­ni­ka 2018, godzina 10:31

Pre­zy­dent Chiń­skiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej wcią­gnął po­ran­ne po­wie­trze w noz­drza i uśmiech­nął się. Nie była to oczy­wi­ście świe­ża gór­ska bry­za, ale prze­siąk­nię­ta spa­li­na­mi za­wie­si­na, nie­mniej dla ko­goś, kto żył w Pe­ki­nie od lat, mię­dzy dzie­sią­tą trzy­dzie­ści a sie­dem­na­stą, kie­dy więk­szość miesz­kań­ców gi­gan­tycz­nej me­tro­po­lii spę­dza­ła dłu­gie go­dzi­ny w pra­cy, mo­gła wy­da­wać się zno­śna.

Xi Jin­ping czuł się szczę­śli­wy. Co­dzien­ny pół­go­dzin­ny spa­cer w rzą­do­wej czę­ści par­ku Be­ihai był jed­nym z nie­licz­nych przy­jem­nych punk­tów gra­fi­ku.

Mi­nął rząd chy­lą­cych ga­łę­zie wierzb i wszedł do kry­te­go pa­wi­lo­nu wy­bu­do­wa­ne­go na nie­wiel­kiej wy­sep­ce tuż przy wschod­nim brze­gu naj­więk­sze­go je­zio­ra. Ma­lo­wa­ne na czer­wo­no drew­no i bla­do­nie­bie­skie or­na­men­ty nada­wa­ły Pa­wi­lo­no­wi Wody i Chmur praw­dzi­wie orien­tal­ny cha­rak­ter. Pre­zy­dent zo­sta­wił nie­co w tyle kil­ku ochro­nia­rzy z taj­nych służb i od­dał się kon­tem­pla­cji mu­ska­nej de­li­kat­ny­mi po­wie­wa­mi wia­tru ta­fli wody. Na­pa­wał się spo­ko­jem tyl­ko przez chwi­lę. W od­da­li do­strzegł dwie syl­wet­ki oto­czo­ne wia­nusz­kiem odzia­nych w czerń straż­ni­ków. Po­sta­ci mi­nę­ły alej­kę wierzb. Pre­mier Li Ke­qiang oraz Wang Yi, peł­nią­cy urząd mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych, wła­śnie wcho­dzi­li na drew­nia­ny po­dest mię­dzy lą­dem a al­ta­ną.

– Pa­nie pre­zy­den­cie, pro­szę o wy­ba­cze­nie… – Pre­mier skło­nił się ni­sko i sta­nął na bacz­ność przed Jin­pin­giem, a w jego śla­dy na­tych­miast po­szedł mi­ni­ster.

– Cze­mu za­wdzię­czam tę wi­zy­tę? – Pre­zy­dent zmie­rzył wzro­kiem sze­fa rzą­du. Pa­mię­tał, jak ten wy­ko­rzy­stał jego za­ła­ma­nie pod­czas ostat­niej fazy woj­ny z Ro­sją. Gdy­by Xi Jin­ping nie do­szedł szyb­ko do zdro­wia, Ke­qiang mógł­by bez więk­szych pro­ble­mów prze­jąć ste­ry wła­dzy w Chi­nach. Nie­bio­sa były jed­nak przy­chyl­ne. Tuż po za­koń­cze­niu roz­mów po­ko­jo­wych z Fe­de­ra­cją Ro­syj­ską pre­zy­dent wró­cił na za­słu­żo­ne miej­sce. Ke­qiang za­cho­wał sta­no­wi­sko tyl­ko dzię­ki wsta­wien­nic­twu czę­ści ge­ne­ra­li­cji. Uzna­no, że po­hań­bie­nie czło­wie­ka, któ­ry oca­lił od za­gła­dy więk­szość chiń­skich sił w Ro­sji, znacz­nie po­gor­szy sza­cu­nek ludu do wła­dzy. Ar­gu­ment de­mo­gra­ficz­no-po­li­tycz­ny, mimo że­la­znej dys­cy­pli­ny ko­mu­ni­stycz­nych Chin, nie mógł zo­stać zlek­ce­wa­żo­ny.

– Wła­śnie skon­tak­to­wa­li­śmy się z irań­skim MSZ-etem. De­mon­stra­cje przed szwaj­car­ską am­ba­sa­dą przy­bie­ra­ją na sile. Po­li­cja ob­sta­wia do­jazd do obiek­tu, ale nie in­ter­we­niu­je. Tłum jest co­raz bar­dziej agre­syw­ny, wpro­wa­dzo­ne przez po­li­cję ogra­ni­cze­nia zgro­ma­dzeń są igno­ro­wa­ne, a służ­by po­rząd­ko­we za­cho­wu­ją się, jak­by de­mon­stran­tów w ogó­le nie było – za­czął nie­pew­nie Wang Yi.

– Co to ozna­cza?

– Izra­el już ogła­sza, że naj­wyż­szy czas za­pro­wa­dzić po­rzą­dek w Ira­nie i unik­nąć sy­tu­acji sprzed kil­ku­dzie­się­ciu lat. Po­dob­ne na­stro­je za­czy­na­ją do­mi­no­wać w sa­mych Sta­nach Zjed­no­czo­nych – po­wie­dział Li Ke­qiang. Był znacz­nie bar­dziej opa­no­wa­ny niż jego przed­mów­ca. Wie­dział, że dzię­ki po­par­ciu czę­ści woj­sko­wych może być pew­ny swo­jej po­zy­cji w pe­kiń­skiej hie­rar­chii.

– Mam na­dzie­ję, że nasz am­ba­sa­dor od­wie­dził Ro­uha­nie­go i po­wie­dział mu, że Chi­ny nie mogą so­bie po­zwo­lić na nie­sta­bil­ność mię­dzy­na­ro­do­wą Ira­nu? – Xi Jin­ping spoj­rzał na ma­syw­ne drew­nia­ne fi­la­ry pod­trzy­mu­ją­ce strze­li­sty dach. Tak samo sta­ły do­pływ su­row­ców z Ira­nu pod­trzy­my­wał Chi­ny. Nie ule­ga­ło jed­nak wąt­pli­wo­ści, że w prze­ci­wień­stwie do ce­dro­wych słu­pów ten kraj przy­po­mi­nał spróch­nia­łe bel­ki.

– Na­tu­ral­nie, wy­wie­ra­my pew­ną pre­sję i na­ci­ska­my na rząd Ira­nu, do­ma­ga­jąc się opa­no­wa­nia i wy­ga­sze­nia za­mie­szek. Jak do tej pory bez re­zul­ta­tu. – Wang Yi roz­ło­żył drżą­ce ręce w ge­ście bez­rad­no­ści. Prze­cież nie mógł przy­ło­żyć pi­sto­le­tu do skro­ni Cha­me­ne­ie­go i ka­zać mu roz­pę­dzić zbie­go­wi­sko. Pre­zy­dent jak­by wy­czuł tok my­śle­nia mi­ni­stra i wbił w nie­go wzrok.

– Nie mo­że­cie użyć bar­dziej sta­now­czych me­tod? Iran jest naj­więk­szym od­bior­cą na­szej tech­no­lo­gii woj­sko­wej i tyl­ko dzię­ki nam jesz­cze nie zo­stał star­ty na proch przez Izra­el i USA. Wy­mie­nia­my mi­sje woj­sko­we, a trzy na­sze bry­ga­dy strze­gą ich wschod­nich gra­nic. Czy nie po­tra­fi­cie za­su­ge­ro­wać, że ten pro­tek­to­rat może nie trwać wiecz­nie? – Xi Jin­ping wró­cił do for­my. Nie krzy­czał, nie rzu­cał się jak sza­le­niec. Zno­wu przy­po­mi­nał cza­ją­ce­go się do sko­ku ty­gry­sa, go­to­we­go w ułam­ku se­kun­dy za­ata­ko­wać ofia­rę.

– Zor­ga­ni­zu­ję wi­zy­tę w Ira­nie w cią­gu naj­bliż­szych dni, a jesz­cze w tym ty­go­dniu oso­bi­ście spo­tkam się z pre­zy­den­tem Ro­uha­nim – pre­mier peł­nym spo­ko­ju gło­sem po­wie­dział to, cze­go ocze­ki­wał Xi Jin­ping.

– Dzię­ku­ję, jed­nak po­tra­fi­cie my­śleć… Rząd w Te­he­ra­nie ma uspo­ko­ić tę tłusz­czę i za­nie­chać na­wo­ły­wa­nia do ak­tów prze­mo­cy na oby­wa­te­lach Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nie je­ste­śmy jesz­cze go­to­wi na taką kon­fron­ta­cję. Iran musi być sta­bil­ny i wy ma­cie o to za­dbać. Jak bę­dzie trze­ba, po­każ­cie, kto roz­da­je kar­ty w tej grze. Ame­ry­ka ma w nas wi­dzieć me­dia­to­ra, więc nie przy­kła­daj­cie aja­tol­la­ho­wi pi­sto­le­tu do gło­wy…

– Na­tu­ral­nie, pa­nie pre­zy­den­cie, oso­bi­ście wszyst­kie­go do­pil­nu­ję. – Li Ke­qiang skło­nił się, uzna­jąc spo­tka­nie za za­koń­czo­ne.

– In­for­muj­cie mnie na bie­żą­co. – Xi Jin­ping prze­su­nął wzrok na Mo­rze Środ­ko­we i za­czął na nowo ob­ser­wo­wać fale, ja­kie na jego po­wierzch­ni two­rzy­ły po­dmu­chy wia­tru.

Biały Dom, Waszyngton DC, USA | 10 paź­dzier­ni­ka 2018, godzina 13:48

Hil­la­ry Clin­ton z nie­do­wie­rza­niem wpa­try­wa­ła się w ekran te­le­wi­zo­ra. We­dług re­la­cji świad­ków i dzien­ni­ka­rzy, ja­kimś cu­dem do­pusz­czo­nych do szwaj­car­skiej am­ba­sa­dy, po­nad pięć­set osób żą­da­ło usu­nię­cia ame­ry­kań­skich urzęd­ni­ków z Ira­nu. Jak re­la­cjo­no­wa­li re­por­te­rzy, tłum co­raz czę­ściej do­ma­gał się wy­da­nia dy­plo­ma­tów w ich ręce. Ame­ry­ka­nie już raz omal nie stra­ci­li ca­łej za­ło­gi dy­plo­ma­tycz­nej, a te­raz sy­tu­acja mo­gła nie uło­żyć się tak po­myśl­nie jak wte­dy. We­zwa­ni przed kil­ko­ma mi­nu­ta­mi se­kre­tarz sta­nu oraz do­rad­ca do spraw bez­pie­czeń­stwa na­ro­do­we­go mie­li tyl­ko po­twier­dzić de­cy­zję pre­zy­dent. Od wi­do­ku osza­la­łe­go tłu­mu ode­rwa­ło Hil­la­ry Clin­ton trza­śnię­cie drzwi. Se­cret Se­rvi­ce wpu­ści­ło do Ga­bi­ne­tu Owal­ne­go dwój­kę za­pro­szo­nych. Eli­za­beth Hawk i Joe Bi­den wy­trzy­ma­li kar­cą­ce spoj­rze­nie ame­ry­kań­skiej pre­zy­dent.

– Gdzie wy­ście byli?! – Clin­ton wró­ci­ła za biur­ko. – We­zwa­łam was pra­wie pół go­dzi­ny temu. – Zde­cy­do­wa­ny ruch dło­nią po­wstrzy­mał do­rad­ców przed od­po­wie­dzią. – Uwa­żam, że na­le­ży ewa­ku­ować na­szych pra­cow­ni­ków z Te­he­ra­nu. Mu­si­my zro­bić to jak naj­szyb­ciej. Mam na­dzie­ję, że śle­dzi­cie naj­now­sze wy­da­rze­nia.

– Oczy­wi­ście, pani pre­zy­dent. Kon­tak­to­wa­li się ze mną Szwaj­ca­rzy, boją się o swój per­so­nel. Po­dzie­la­ją zda­nie pani pre­zy­de…

– Prze­stań mi tu pre­zy­den­to­wać! Ile lat my się zna­my, Joe?! – Hil­la­ry Clin­ton rzad­ko tra­ci­ła pa­no­wa­nie nad sobą.

– Do­brze, Hil­la­ry. Są go­to­wi do ewa­ku­acji w każ­dej chwi­li, nie wie­dzą tyl­ko, co zro­bić z na­szy­mi. – Joe Bi­den sap­nął gniew­nie i spoj­rzał pro­sto w roz­iskrzo­ne oczy roz­mów­czy­ni.

– Jak to co? Mają ich za­brać ze sobą, od­bie­rze­my ich z Zu­ry­chu. Chy­ba nie chcie­li ich tam zo­sta­wić? – Clin­ton par­sk­nę­ła śmie­chem, ale na wi­dok nie­tę­gich min go­ści szyb­ko się zmi­ty­go­wa­ła.

– To nie jest ta­kie pro­ste. Kil­ka­set osób ob­le­ga te­ren am­ba­sa­dy i tłum za­czy­na dzia­łać co­raz agre­syw­niej. Ka­mie­nie i obe­lgi to nic, lada mo­ment wszyst­ko może się za­wa­lić jak do­mek z kart – od­par­ła Eli­za­beth Hawk. – Do tego do­cho­dzą Izra­el­czy­cy. Tel Awiw już dru­gi dzień na­wo­łu­je do zbroj­nej in­ter­wen­cji w Ira­nie. Zła­pa­li wiatr w ża­gle i nie wy­glą­da na to, żeby mie­li od­pu­ścić.

– Tak, wiem, Mey­er dzwo­nił do mnie wczo­raj i przy­po­mniał gwa­ran­cje po­przed­niej ad­mi­ni­stra­cji do­ty­czą­ce po­mo­cy w przy­pad­ku ata­ku pre­wen­cyj­ne­go. – Hil­la­ry Clin­ton od­chy­li­ła się w fo­te­lu i chwy­ci­ła pió­ro. Kil­ka razy ob­ró­ci­ła nim w pal­cach i odło­ży­ła na miej­sce. – Cie­ka­we, co na to wszyst­ko Chiń­czy­cy. Ra­czej im nie po dro­dze z ko­lej­ną woj­ną.

– Z tego, co wie­my, chiń­ski MSZ ostro kry­ty­ko­wał opie­sza­łość władz w re­ago­wa­niu na de­mon­stra­cje. Nie ma co się dzi­wić, wy­sy­sa­ją z Ira­nu każ­dą kro­plę ropy. Jak im się tam coś po­sy­pie, to zo­sta­ną z ręką w noc­ni­ku. Dru­gi raz ra­czej Ro­sji nie za­ata­ku­ją… – Joe Bi­den uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie na­ucz­ki, jaką Chiń­czy­kom dały po­łą­czo­ne siły ko­ali­cji.

– Iran to ich stre­fa wpły­wów. Z pew­no­ścią będą na­ci­skać na Te­he­ran, żeby wła­dze wy­ga­si­ły de­mon­stra­cje. Jest im to wy­bit­nie nie na rękę. Od­no­śnie do moż­li­wo­ści mi­li­tar­nych Chin, nie po­dzie­la­ła­bym pań­skie­go opty­mi­zmu… – Hawk wbi­ła ja­strzę­bi wzrok w se­kre­ta­rza. – Pro­szę przy­po­mnieć so­bie, co chiń­skie woj­ska zro­bi­ły z Ro­sja­na­mi, za­nim za­wią­za­ła się ko­ali­cja. Po­moc tych kil­ku państw była zba­wie­niem dla Mo­skwy.

– Mają swo­je woj­ska w Ira­nie, mogą je wy­ko­rzy­stać jako stra­szak. No i to oni głów­nie sprze­da­ją im broń. Może za­trzy­ma­ją to sza­leń­stwo. – Hil­la­ry Clin­ton po­sta­no­wi­ła uciąć słow­ne utarcz­ki swo­ich go­ści.

– Nie po­win­ni­śmy li­czyć na Chiń­czy­ków w tej kwe­stii. – Bi­den od­chrząk­nął i po­pra­wił się na pre­zy­denc­kiej ka­na­pie. – Eli­za­beth ma ra­cję, oni są nie­prze­wi­dy­wal­ni, je­śli cho­dzi o sto­sun­ki mię­dzy­na­ro­do­we. Na do­brą spra­wę są w sta­nie się do­ga­dać z Irań­czy­ka­mi co do wspól­nej obro­ny przed na­szą agre­sją. Nie mogą so­bie po­zwo­lić na utra­tę naj­waż­niej­sze­go źró­dła su­row­ców.

– Zo­staw­my w spo­ko­ju Chiń­czy­ków. Wróć­my do na­szych pra­cow­ni­ków. Kie­dy Szwaj­ca­rzy chcą ewa­ku­ować pla­ców­kę?

– Jesz­cze dzi­siaj. Cze­ka­ją tyl­ko na de­cy­zję, co z na­szy­mi ludź­mi, i mają pew­ną proś­bę, a ra­czej żą­da­nie… – Twarz Joe Bi­de­na nie wy­ra­ża­ła żad­nych emo­cji.

– Słu­cham.

– Chcą po­mo­cy CIA w ewa­ku­acji. Wie­dzą, że mamy tam swo­ją ko­mór­kę.

– Cze­go do­kład­nie ocze­ku­ją?

– Że­by­śmy za­bez­pie­czy­li lo­gi­sty­kę, wy­ko­rzy­stu­jąc sa­te­li­tę do zna­le­zie­nia bez­piecz­nej dro­gi na lot­ni­sko. Boją się za­mie­szek na tra­sie prze­jaz­du kon­wo­ju i w za­sa­dzie wca­le im się nie dzi­wię. – Joe Bi­den wzru­szył ra­mio­na­mi i uśmiech­nął się kwa­śno.

– Na lot­ni­sku też mamy im po­móc? Chy­ba po­tra­fią wy­czar­te­ro­wać sa­mo­lot dla swo­jej pla­ców­ki? – Hil­la­ry Clin­ton po­chy­li­ła się nad biur­kiem i ścią­gnę­ła usta w wą­ską kre­skę.

– Oczy­wi­ście, Hil­la­ry. Ocze­ku­ją tyl­ko, że znaj­dzie­my naj­bez­piecz­niej­szą dro­gę i bę­dzie­my ich na bie­żą­co pi­lo­to­wać, rzecz ja­sna na bez­piecz­nej li­nii. Wszyst­kim zaj­mie się sama Agen­cja.

– Co o tym są­dzisz, Eli­za­beth?

– Chy­ba nie mamy wyj­ścia. Szwaj­ca­rzy to nasi go­spo­da­rze w Ira­nie. Poza tym nie wy­ma­ga­ją od nas de­san­tu spa­do­chro­nia­rzy, tyl­ko pro­wa­dze­nia kon­wo­ju na szy­fro­wa­nej li­nii. Ni­kłe szan­se wy­kry­cia na­szych i rów­nie nie­wiel­kie ry­zy­ko, że eki­pa coś spie­przy.

– Do­brze, niech tak bę­dzie. Daj­cie znać Szwaj­ca­rom, że CIA im po­mo­że. Niech jak naj­szyb­ciej wy­cią­gną ich wszyst­kich z tego ba­gna. – Hil­la­ry Clin­ton przy­pie­czę­to­wa­ła spo­tka­nie ude­rze­niem otwar­tą dło­nią w blat biur­ka. – Ma­cie mnie in­for­mo­wać na bie­żą­co o wszyst­kim.

– Oczy­wi­ście, pani… Hil­la­ry. – Joe Bi­den zdą­żył sko­ry­go­wać swo­ją wy­po­wiedź, za­nim pre­zy­dent po­wtór­nie go ofuk­nę­ła.

Po kil­ku se­kun­dach w ga­bi­ne­cie zo­sta­ła tyl­ko Hil­la­ry Clin­ton. Pod­nio­sła się zza biur­ka, wy­łą­czy­ła te­le­wi­zor i ode­tchnę­ła głę­bo­ko. Oby tyl­ko uda­ło się ich wy­wieźć stam­tąd bez żad­ne­go pro­ble­mu. Je­śli coś by się sta­ło któ­re­muś z Ame­ry­ka­nów, opi­nia pu­blicz­na roz­szar­pa­ła­by ich na ka­wał­ki. Może zbyt dłu­go zwle­ka­li z de­cy­zją? Mo­gli ewa­ku­ować ame­ry­kań­ski per­so­nel już na sa­mym po­cząt­ku. Te­raz i tak za póź­no na gdy­ba­nie, agen­cja po­win­na so­bie po­ra­dzić, tak samo jak szwaj­car­skie służ­by spe­cjal­ne peł­nią­ce za­szczyt­ną funk­cję ochro­ny pla­ców­ki. Hil­la­ry Clin­ton jesz­cze raz wy­pu­ści­ła gło­śno po­wie­trze i prze­mie­rzy­ła ga­bi­net od okien aż po drzwi na ko­ry­tarz Za­chod­nie­go Skrzy­dła.

Zo­sta­wał jesz­cze Izra­el. Wo­jen­na re­to­ry­ka nie była obca temu pań­stwu od chwi­li jego po­wsta­nia, jed­nak w ostat­nich dniach co­raz czę­ściej sły­sza­ło się o za­cho­waw­czej po­li­ty­ce USA na Bli­skim Wscho­dzie. Część ame­ry­kań­skie­go spo­łe­czeń­stwa pod­chwy­ty­wa­ła te ha­sła i na­wo­ły­wa­ła, tak jak lu­dzie na sło­necz­nych uli­cach Tel Awi­wu, do ude­rze­nia na Iran i roz­pra­wie­nia się z pań­stwem „osi zła”. Więk­szość z nich nie mia­ła po­ję­cia, jak tra­gicz­ne nio­sło­by to za sobą kon­se­kwen­cje nie tyl­ko dla go­spo­dar­ki, ale i dla ar­mii i bez­pie­czeń­stwa ca­łe­go re­gio­nu. Zmniej­sze­nie do­staw gazu i ropy, ty­sią­ce za­bi­tych Ame­ry­ka­nów i ko­tłu­ją­cy się na Bli­skim Wscho­dzie ma­giel – fan­ta­stycz­na per­spek­ty­wa! Hil­la­ry Clin­ton po­my­śla­ła, że kie­dy już coś za­czy­na się chwiać, to z cza­sem przy­bie­ra roz­mia­ry pę­dzą­cej w dół zbo­cza la­wi­ny.

Dowództwo wojsk specjalnych, Kraków, Polska | 11 paź­dzier­ni­ka 2018, godzina 07:30

Wy­sie­dli na par­kin­gu tuż przed sa­mym wej­ściem. Trza­snę­ły drzwi. Ja­strzęb­ski spo­dzie­wał się, co za­sta­ną w środ­ku. Peł­ne po­gar­dy spoj­rze­nia, ci­che po­mru­ki, nie­odwza­jem­nio­ne przy­wi­ta­nia. Wie­dział, że ze­psu­li re­pu­ta­cję nie tyl­ko so­bie, ale pol­skim si­łom spe­cjal­nym w ogó­le. Wy­stra­szy­li pół mia­sta, do­pro­wa­dzi­li do pa­ni­ki i kil­ku kraks sa­mo­cho­do­wych. Parę osób od­nio­sło ob­ra­że­nia. In­ny­mi sło­wy, nie było się czym chwa­lić.

Prze­ska­no­wa­li swo­je kar­ty w czyt­ni­kach, pod­pi­sa­li się, po­zwo­li­li spraw­dzić iden­ty­fi­ka­to­ry. Nor­ma, żad­nych udziw­nień. Ofi­cer dy­żur­ny nie za­szczy­cił ich głęb­szym spoj­rze­niem niż za­zwy­czaj. Go­rzej zro­bi­ło się do­pie­ro po wej­ściu na ko­ry­ta­rze.

– Ma­cie się sta­wić w ga­bi­ne­cie sze­fa. Na­tych­miast. – Ofi­cer od­dał im prze­pust­ki i ak­ty­wo­wał za­mek w drzwiach. Prze­szli da­lej.

Ko­ry­ta­rze szta­bu wojsk spe­cjal­nych nie od­róż­nia­ły się szcze­gól­nie od tego, co wi­dzie­li w Rem­ber­to­wie – le­go­wi­sku GROM-u. Su­ro­we ścia­ny, gład­ka wy­kła­dzi­na i asce­tycz­ny wy­strój nie pod­no­si­ły na du­chu. Głów­ny ko­ry­tarz zdo­bi­ły zdję­cia by­łych sze­fów szta­bu i wy­bit­nych do­wód­ców po­szcze­gól­nych jed­no­stek. Mi­nę­li pierw­szą dwój­kę spe­cjal­sów, któ­rzy na ich po­zdro­wie­nie tyl­ko lek­ko ski­nęli gło­wa­mi. Fama do­szła do szta­bu, za­nim opu­ści­li Czar­no­gó­rę. Do­tar­li do ko­lej­ne­go punk­tu kon­tro­l­ne­go. Po­now­nie ze­ska­no­wa­li kar­ty i po­da­li prze­pust­ki po­są­go­we­mu straż­ni­ko­wi. Drzwi pik­nę­ły i zie­lo­na dio­da po­in­for­mo­wa­ła o moż­li­wo­ści przej­ścia da­lej.

Pre­iss cze­kał w koń­cu ko­ry­ta­rza, przed drzwia­mi do po­miesz­czeń do­wód­cy wojsk spe­cjal­nych. Minę miał nie­tę­gą. Pod krza­cza­stym wą­sem wi­dać było ści­śnię­te w wą­ską kre­skę usta.

– Pra­wie się spóź­ni­li­ście. Jest już wy­star­cza­ją­co wkur­wio­ny – wark­nął, wy­cho­dząc im na­prze­ciw.

– Roz­ma­wia­łeś z nim? – Boł­koń­ski wy­sfo­ro­wał się przed Po­la­ka i wy­cią­gnął dłoń na po­wi­ta­nie.

– Nie, ka­za­li mi cze­kać na was. Was też po­wi­ta­li na ko­ry­ta­rzu z taką mi­ło­ścią? – Pre­iss ski­nął gło­wą w stro­nę drzwi z pan­cer­ne­go szkła.

– Nie spo­tka­li­śmy ni­ko­go poza dy­żur­nym i tym tu­taj. Ale spo­dzie­wam się, że na chleb i sól nie ma co li­czyć.

Drew­nia­ne, wzmac­nia­ne pan­cer­ną pły­tą drzwi otwar­ły się nad wy­raz lek­ko. W pro­gu sta­nę­ła mło­da ko­bie­ta w do­pa­so­wa­nym mun­du­rze.

– Za­pra­szam, ge­ne­rał cze­ka. – Uśmiech­nę­ła się, ale Ja­strzęb­ski dał­by so­bie rękę uciąć, że ką­ci­ki jej ust za­drża­ły.

– Dzię­ku­je­my – od­po­wie­dział za wszyst­kich i ru­szył na lewo, gdzie ko­lej­ne drzwi od­dzie­la­ły ich od ga­bi­ne­tu.

Za­pu­kał.

– Wejść!

Ja­strzęb­ski i Boł­koń­ski prze­łknę­li śli­nę, tyl­ko Pre­iss oka­zy­wał sto­ic­ki spo­kój. Na­ci­snął klam­kę. Ga­bi­net przy­wi­tał ich znacz­nie cie­plej­szy­mi to­na­mi niż ko­ry­tarz. Mięk­ki dy­wan, dę­bo­we me­ble, sza­ble i kor­dy wi­szą­ce na ścia­nach spra­wia­ły, że zy­ski­wał przy­tul­ny cha­rak­ter. Go­spo­darz jed­nak pod żad­nym po­zo­rem nie przy­po­mi­nał ru­basz­ne­go sar­ma­ty z dzba­nem mio­du. Ge­ne­rał Edward Ko­zak mógł­by za­stą­pić na pla­nie Clin­ta Eastwo­oda.

– Jak po­dróż, pa­no­wie? Sa­mo­lot cały? – Chu­dy jak pa­tyk, szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna na­wet nie zmie­nił po­zy­cji. Głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy świ­dro­wa­ły przy­by­łych. – Na­wet le­piej, że nie od­po­wia­da­cie. Za­dam wam tyl­ko jed­no py­ta­nie. Ja­kim, kur­wa, cu­dem?

– Pa­nie ge­ne­ra­le, prze­chwy­ci­li­śmy ła­du­nek, nikt nie ucier­piał…

– Za­mknij się, Ja­strzęb­ski! Ja wam po­wiem, że nikt nie ucier­piał! Dwa­na­ście osób po­tur­bo­wa­nych, kil­ka­na­ście stra­ga­nów roz­je­ba­nych w drza­zgi! Na do­da­tek jesz­cze to! Pa­trz­cie, sław­ni je­ste­ście! – Ko­zak stuk­nął pal­cem w kla­wia­tu­rę lap­to­pa. Na usta­wio­nej po prze­ciw­nej stro­nie ga­bi­ne­tu ko­mo­dzie roz­ja­rzył się ekran te­le­wi­zo­ra.

Cał­kiem nie­złej ja­ko­ści na­gra­nie przed­sta­wia­ło spa­ni­ko­wa­ny tłum bie­gną­cy uli­cą wprost na obiek­tyw ka­me­ry. Klak­so­ny mie­sza­ły się z krzy­ka­mi prze­ra­żo­nych lu­dzi. Na jezd­ni mi­gnę­ły dwie syl­wet­ki w czar­nych kom­bi­ne­zo­nach. Sza­lo­ko­mi­niar­ki i heł­my prze­sła­nia­ły twa­rze. Obie po­sta­ci trzy­ma­ły przed sobą ka­ra­bi­ny. W rogu ekra­nu wid­nia­ło logo in­ter­ne­to­we­go gi­gan­ta. Prę­dzej czy póź­niej każ­de, choć­by ama­tor­skie na­gra­nie lą­do­wa­ło na YouTu­be. Boł­koń­ski roz­po­znał sie­bie i uśmiech­nął się ką­ci­kiem ust.

– Do śmie­chu ci, ba­ra­ni łbie?! – Ge­ne­rał tym ra­zem wstał. – Jak oglą­da­li­śmy re­la­cję z ak­cji, nikt nie pro­te­sto­wał, zda­rza się. Kie­dy fa­cet wy­sko­czył przez okno, nie­któ­rzy zdo­by­li się na­wet na śmiech. Ale jak za­czę­li­ście, kur­wa, de­mo­lo­wać pół mia­sta, na­wet w Mo­skwie zła­pa­li się za gło­wę! Wie­cie, co to dla nas ozna­cza? Ra­de­gast 1 nie jest już nie­zna­ną jed­nost­ką. Mimo że nie ma­cie ozna­czeń, prę­dzej czy póź­niej ktoś nas o to oskar­ży.

– Pa­nie ge­ne­ra­le, mi­sja za­koń­czy­ła się suk­ce­sem. Nie mo­gli­śmy do­pu­ścić do utra­ty ka­mi­zel­ki. Tech­no­lo­gia jest war­ta mi­lio­ny. – Pre­iss in­ter­we­nio­wał w ide­al­nym mo­men­cie. Boł­koń­ski już otwie­rał usta do ri­po­sty, a obaj Po­la­cy byli pew­ni, że nie skoń­czy­ło­by się to do­brze.

– Ow­szem, ka­mi­zel­ka jest na­sza. Oca­li­li­ście tech­no­lo­gię, nie mogę jed­nak przy­mknąć oka na to, jaką nie­kom­pe­ten­cją wy­ka­za­li­ście się pod­czas po­ści­gu.

– Zła­pa­li­śmy zbie­ga, wy­ko­na­li­śmy za­da­nie. – Boł­koń­ski po­wstrzy­my­wał się jak mógł.

– Uży­łeś bro­ni wśród cy­wi­lów! Bóg cię opu­ścił?! – usły­szał w od­po­wie­dzi.

– Mu­sie­li­śmy prze­rze­dzić tłum. Cel od­da­lał się za szyb­ko, dzia­ła­łem in­stynk­tow­nie.

– Do­brze, żeś nie prze­rze­dził gra­na­tem!

– Pre­mier wie? – Ja­strzęb­ski prze­zwy­cię­żył su­chość w gar­dle.

– Jak my­ślisz? Oczy­wi­ście, że wie. Ro­sja­nie pro­si­li o kon­fe­ren­cję. Poza tym, że mam was opier­do­lić, mu­szę prze­ka­zać wam dal­sze wy­tycz­ne. Po­słu­chaj­cie mnie uważ­nie.

Ski­nę­li gło­wa­mi bez sło­wa.

– Ra­de­gast 1 zo­sta­je cza­so­wo za­wie­szo­ny. Roz­głos był zbyt duży. Nie uczest­ni­czy­cie w żad­nych ope­ra­cjach do od­wo­ła­nia. Ci­sza, Ja­strzęb­ski. – Ge­ne­rał ge­stem dło­ni uspo­ko­ił chcą­ce­go sko­men­to­wać jego sło­wa ka­pi­ta­na. – Szko­li­cie się, po­zo­sta­je­cie w struk­tu­rach sił spe­cjal­nych, ale je­ste­ście uzie­mie­ni. Tu są wnio­ski urlo­po­we, ma was nie być przez mie­siąc. Pre­iss, ty wra­casz do Rem­ber­to­wa.

– Tak jest, pa­nie ge­ne­ra­le. – Wą­sacz ode­brał z rąk ge­ne­ra­ła tecz­kę.

– Mu­sie­li­śmy to zro­bić, ge­ne­ra­le. Mu­sie­li­śmy wy­ko­nać mi­sję. – Boł­koń­ski zwle­kał z od­bio­rem swo­je­go wnio­sku.

– W przy­szło­ści mu­si­cie też uży­wać gło­wy, ma­jo­rze. Ma­cie te­raz tro­chę cza­su, żeby so­bie to przy­swo­ić.

Ambasada Szwajcarii, Teheran, Iran | 11 paź­dzier­ni­ka 2018, godzina 08:11

Ewa­ku­acja szwaj­car­skiej pla­ców­ki dy­plo­ma­tycz­nej za­mie­ni­ła się w spek­takl pe­łen pa­ni­ki i cha­osu. Szyb­ko za­bez­pie­cza­na do­ku­men­ta­cja, dzie­siąt­ki se­gre­ga­to­rów, kom­pu­te­rów i prze­no­śnych dys­ków twar­dych lą­do­wa­ły w pla­sti­ko­wych skrzy­niach, po czym były prze­no­szo­ne do pan­cer­nych fur­go­ne­tek grze­ją­cych sil­ni­ki na ty­łach kom­plek­su. Szwaj­car­skie siły spe­cjal­ne, od­de­le­go­wa­ne do za­bez­pie­cze­nia pla­ców­ki, uwi­ja­ły się jak w ukro­pie. Uni­for­my i opa­no­wa­ne twa­rze żoł­nie­rzy mie­sza­ły się z czer­nią biz­ne­so­wych gar­ni­tu­rów i prze­ra­żo­ny­mi ob­li­cza­mi ofi­cje­li.

Wyż­sze pię­tra głów­ne­go bu­dyn­ku zaj­mo­wa­ne były przez sa­me­go am­ba­sa­do­ra oraz biu­ra od­po­wie­dzial­ne za kon­tak­ty z przed­sta­wi­ciel­stwa­mi Ira­nu i Szwaj­ca­rią. Wła­śnie tam, na koń­cu wy­ście­ła­ne­go szkar­łat­nym dy­wa­nem ko­ry­ta­rza, swój ga­bi­net, te­raz nie­mal pu­sty, miał Kurt Cu­che. Kurt i Pa­trick sie­dzie­li w fo­te­lach i cze­ka­li na sy­gnał do opusz­cze­nia am­ba­sa­dy. Na­wet tu­taj do­cho­dził har­mi­der pa­nu­ją­cy na niż­szych pię­trach. Szwaj­car wy­da­wał się spo­koj­ny na tyle, na ile po­zwa­la­ła na to obec­na sy­tu­acja. Za okna­mi, kil­ka­na­ście me­trów da­lej, sza­lał tłum kil­ku­set roz­wście­czo­nych Irań­czy­ków. Kost­ka bru­ko­wa i ka­mie­nie raz za ra­zem roz­trza­ski­wa­ły się o pod­jazd i ryły bruz­dy w ide­al­nie przy­strzy­żo­nym traw­ni­ku. Emo­cje tar­ga­ły też du­szą Ame­ry­ka­ni­na. Płyt­ki od­dech i zro­szo­ne po­tem czo­ło świad­czy­ły o wal­ce z pa­ni­ką.

– Kie­dy to się wresz­cie skoń­czy?! Ileż moż­na wy­no­sić pa­pie­ry?! – Pa­trick trza­snął o blat sto­łu pu­stą szklan­ką po whi­sky i po­lu­zo­wał kra­wat. Na­wet al­ko­hol nie po­zwa­lał mu po­zbyć się na­tręt­nych my­śli.

– Uspo­kój się! Za­raz ru­sza­my. Prze­cież nie zo­sta­wi­my am­ba­sa­dy ze wszyst­ki­mi do­ku­men­ta­mi na biur­kach. – Brak opa­no­wa­nia ame­ry­kań­skie­go urzęd­ni­ka co­raz bar­dziej dzia­łał Kur­to­wi na ner­wy. Jak oni mo­gli od­de­le­go­wać tu­taj ko­goś tak nie­sta­bil­ne­go?

– Wy­bacz, Kurt, to chy­ba nie na moje ner­wy. Nie pcha­łem się do tej ro­bo­ty. Mia­łem na­dzie­ję, że uda mi się do­stać po­sad­kę w ja­kimś za­po­mnia­nym przez Boga po­li­ne­zyj­skim pań­stew­ku… – Osiem­na­sto­let­nia szkoc­ka ude­rza­ła do gło­wy.

Nie­zręcz­ną at­mos­fe­rę prze­rwa­ło sta­now­cze pu­ka­nie do drzwi. Po chwi­li klam­ka ustą­pi­ła, a w drzwiach uka­za­ła się ma­syw­na syl­wet­ka szwaj­car­skie­go spe­cjal­sa z wi­szą­cym na bun­gee MP9.

– Wszyst­ko go­to­we, pa­nie am­ba­sa­do­rze, mo­że­my ru­szać.

– Dzię­ki Bogu! Już się zbie­ra­my. Chodź, Pa­trick, wy­no­śmy się z tego szam­ba…

Ame­ry­ka­nin po­de­rwał się z fo­te­la i na­wet nie tru­dził się, by za­piąć gór­ny gu­zik ma­ry­nar­ki. Krzą­ta­ni­nę prze­rwał zło­wiesz­czy dźwięk. Do­pie­ro kie­dy do dy­plo­ma­tów do­padł ko­man­dos i po­wa­lił ich na pod­ło­gę, Ja­cobs zdał so­bie spra­wę, co to za ryt­micz­ny, pie­kiel­nie re­gu­lar­ny huk.

***

Pierw­sza se­ria z au­to­ma­tu prze­le­cia­ła nad roz­ju­szo­nym tłu­mem. Do­wo­dzą­cy kil­ku­oso­bo­wym od­dzia­łem sił spe­cjal­nych z bry­ga­dy Quds po­rucz­nik spoj­rzał za sie­bie, gdzie do fa­lu­ją­cej ciż­by wła­śnie do­jeż­dżał upać­ka­ny bło­tem SUV. Po­chy­lił się do przo­du, zbli­ża­jąc usta do mi­kro­fo­nu, skrzęt­nie ukry­te­go w kla­pie kurt­ki.

– Mo­że­cie za­czy­nać.

– Tak jest, po­rucz­ni­ku!

SUV przy akom­pa­nia­men­cie klak­so­nu i bły­skach świa­teł to­ro­wał so­bie dro­gę do ku­tej bra­my am­ba­sa­dy. We­wnątrz po­jaz­du dwóch ko­man­do­sów prze­ła­do­wy­wa­ło wła­śnie krót­kie AK spo­czy­wa­ją­ce na ko­la­nach. Resz­ta od­dzia­łu roz­lo­ko­wa­ła się w new­ral­gicz­nych miej­scach, pod­ju­dza­jąc osza­la­ły tłum do osta­tecz­ne­go roz­pra­wie­nia się z ukry­wa­ją­cy­mi się za wy­so­ki­mi mu­ra­mi słu­ga­mi sza­ta­na. Efekt prze­cho­dził naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Po­rucz­nik po­my­ślał, że nie­ustan­ne bom­bar­do­wa­nie ka­mie­nia­mi mu­sia­ło na­pę­dzić urzęd­ni­kom nie­złe­go stra­cha.

Te­re­nów­ka pod­je­cha­ła już pod samą bra­mę. Sie­dzą­cy na miej­scu pa­sa­że­ra ope­ra­tor wy­sko­czył na ze­wnątrz i spraw­nie za­mon­to­wał na oku­ciu bra­my hak po­łą­czo­ny liną z paką SUV-a. Roz­sza­la­ły tłum fa­lo­wał, na­pie­ra­jąc na bra­mę i mur oka­la­ją­cy kom­pleks. Wy­star­czy­ło tyl­ko te­raz zro­bić mu przej­ście, a gniew zo­sta­nie ska­na­li­zo­wa­ny. Ko­man­dos jesz­cze raz spraw­dził za­cze­pie­nie haka. Do­padł do szo­fer­ki i wy­mie­nił z kie­row­cą kil­ka słów. SUV z pi­skiem opon ru­szył ku uli­cy. Na­prę­żo­na do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści sta­lo­wa lin­ka szarp­nę­ła i wy­rwa­ła bra­mę z za­wia­sów. Że­la­zne wro­ta z brzę­kiem pa­dły na bruk, otwie­ra­jąc dro­gę do wnę­trza am­ba­sa­dy. Jak na ra­zie szło do­brze. Po­rucz­nik zo­ba­czył, że ko­man­dos w ara­fat­ce ze­ska­ku­je z paki na zie­mię, cią­gnąc za sobą bre­zen­to­wą płach­tę. Tłum wo­kół sa­mo­cho­du ryk­nął z ra­do­ści. W rę­kach się­ga­ją­cych na od­kry­tą na­cze­pę po­ja­wia­ły się za­ła­do­wa­ne AKM-y. Po­rucz­nik po­czuł, jak sto­ją­cy za nim de­mon­stran­ci, nie­sie­ni falą dzi­kiej eu­fo­rii, prze­su­nę­li go kil­ka me­trów do przo­du. Mu­siał się wy­rwać z tego ko­tła, ina­czej tłum za­bie­rze go aż pod sam ga­bi­net tego pie­przo­ne­go Szwaj­ca­ra. Kil­ka razy użył łok­ci i trza­snął ko­goś w pod­bró­dek, to­ru­jąc so­bie dro­gę na tyły. Sta­nął kil­ka­na­ście me­trów od SUV-a. Po sfor­so­wa­niu bra­my ko­man­do­si mie­li wto­pić się w tłum i przy­jąć po­sta­wę wy­łącz­nie ob­ser­wa­cyj­ną. Wie­dzie­li, że do­brze ukie­run­ko­wa­na ludz­ka nie­na­wiść za­ła­twi spra­wę. Po­rucz­nik nie po­my­lił się. Już po kil­ku se­kun­dach roz­le­gły się pierw­sze se­rie wy­strza­łów.

***

– Wdar­li się na te­ren am­ba­sa­dy! – szwaj­car­ski ko­man­dos wrzas­nął do ucha oszo­ło­mio­ne­go na­ra­sta­ją­cy­mi krzy­ka­mi Kur­ta Cu­che. – Mu­szę pana na­tych­miast ewa­ku­ować!

– Gdzie Pa­trick?! Co tu się, kur­wa, dzie­je?! – Am­ba­sa­dor cał­ko­wi­cie stra­cił pew­ność sie­bie. Ką­tem oka zo­ba­czył, jak gdzieś w oko­li­cach przed­sion­ka trzech żoł­nie­rzy w mun­du­rach ostrze­li­wu­je się z na­past­ni­ka­mi na ze­wnątrz.

– Pan Ja­cobs jest wła­śnie trans­por­to­wa­ny na tyły, za­raz po­wi­nien ru­szać ra­zem z resz­tą ame­ry­kań­skie­go per­so­ne­lu!

Do­wód­ca sił ochro­ny mu­siał cią­gnąć dy­plo­ma­tę jak wo­rek ziem­nia­ków. Bez­wol­ne z prze­ra­że­nia cia­ło nie było zdol­ne do żad­ne­go wy­sił­ku. Kur­to­wi wy­da­wa­ło się, że śni, że to wszyst­ko, co się wo­kół dzie­je: bie­ga­ją­cy we wszyst­kie stro­ny lu­dzie, pa­nicz­ne wrza­ski i gar­dło­we char­cze­nie to wy­mysł jego wy­obraź­ni. Przed oczy­ma sta­nę­ła mu fa­bu­ła jed­nej z ksią­żek, w któ­rej Zie­mię opa­no­wa­ły pół­ży­we, po­włó­czą­ce no­ga­mi isto­ty.

– Zbli­ża­my się do par­kin­gu. Po­je­dzie pan z ra­zem z se­kre­ta­rzem oraz resz­tą ga­bi­ne­tu pro­sto na lot­ni­sko. Cze­ka­ją tam nasi lu­dzie, któ­rzy bez­piecz­nie od­pro­wa­dzą pana na po­kład sa­mo­lo­tu, ro­zu­mie pan? – Do­wód­ca zła­pał w dło­nie nie­obec­ną twarz am­ba­sa­do­ra. Od­po­wie­dzia­ło mu obo­jęt­ne kiw­nię­cie gło­wą.

Strza­ły przy­bie­ra­ły na sile. Do krzy­ków do­łą­czy­ły nowe, jak­by te gar­dło­we char­cze­nia zbli­ży­ły się na od­le­głość wy­cią­gnię­tej ręki. Po chwi­li am­ba­sa­dor zo­ba­czył, jak spo­koj­ną twarz ko­man­do­sa wy­krzy­wia prze­raź­li­wy gry­mas.

– Pa­nie am­ba­sa­do­rze, tłum jest na ty­łach, wy­je­cha­ły tyl­ko dwie fur­go­net­ki, mu­si­my po­szu­kać dla pana in­nej dro­gi ewa­ku­acji! O kur… – Am­ba­sa­dor nie usły­szał resz­ty słów. Cie­pła, pach­ną­ca że­la­zem ciecz ob­le­pi­ła jego twarz jak pa­ję­czy­na. Kurt Cu­che osu­nął się na pod­ło­gę i bez­wol­nie ob­ser­wo­wał, jak wy­da­rze­nia to­czą na jego oczach ni­czym sce­ny z fil­mu. Zmiaż­dżo­na ka­ra­bi­no­wą kulą twarz spe­cjal­sa roz­ma­zy­wa­ła się tak samo jak po­sta­ci rzu­ca­nych na ko­la­na pra­cow­ni­ków am­ba­sa­dy. Krzy­ki były wy­głu­szo­ne, od­da­la­ły się i ni­kły w ciem­no­ściach, do­kład­nie tak samo jak świa­do­mość am­ba­sa­do­ra.

***

– Hil­la­ry, coś się sta­ło w Te­he­ra­nie… – Eli­za­beth Hawk bez pu­ka­nia wpa­ro­wa­ła do Ga­bi­ne­tu Owal­ne­go.

– Mó­wi­łam, żeby… Do­brze się czu­jesz, Eli­za­beth? – Pre­zy­dent pod­nio­sła wzrok znad ster­ty do­ku­men­tów i do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wa­ła się, że twarz jej do­rad­czy­ni przy­po­mi­na bia­łą kart­kę.

– Za­ata­ko­wa­no am­ba­sa­dę, wdar­li się do kom­plek­su, nie wie­my, co z Ja­cob­sem.

Przez kil­ka dłu­gich se­kund w ga­bi­ne­cie pa­no­wa­ła ab­so­lut­na ci­sza.

– Kie­dy to się sta­ło?

– Kil­ka­na­ście mi­nut temu. Byli wła­śnie w trak­cie ewa­ku­acji, kie­dy de­mon­stran­ci sfor­so­wa­li bra­mę… Nie wie­my nic o ofia­rach.

– Na­tych­miast spro­wadź Bi­de­na i sze­fa ope­ra­cji spe­cjal­nych. Chcę wie­dzieć, kto jest za to od­po­wie­dzial­ny.

– Oczy­wi­ście.

– Me­dia już wie­dzą? – Hil­la­ry Clin­ton, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, się­gnę­ła po pi­lo­ta i włą­czy­ła ka­nał in­for­ma­cyj­ny. Ode­tchnę­ła z ulgą, kie­dy na ekra­nie po­ja­wi­ły się naj­now­sze no­to­wa­nia no­wo­jor­skiej gieł­dy.

– Nie, nie ma żad­ne­go prze­cie­ku, ale daj­my im jesz­cze go­dzi­nę, a będą o tym trą­bić wszyst­kie sta­cje.

– Za­nim za­czną wie­szać na nas psy, chcę wie­dzieć o wszyst­kim, co tam się sta­ło. Ab­so­lut­nie o wszyst­kim, zro­zu­mia­łaś?

– Tak…

– To do ro­bo­ty.

***

Pa­trick Ja­cobs czuł, że się dusi. Płó­cien­na tor­ba na jego gło­wie prze­sła­nia­ła nie tyl­ko wi­dok, ale i do­pływ po­wie­trza. Gdzieś go wieź­li, wy­bo­je wska­zy­wa­ły na jed­ną z bocz­nych dróg, z pew­no­ścią nie na żad­ną głów­ną ar­te­rię mia­sta. Miał skrę­po­wa­ne ręce. Spró­bo­wał przy­wró­cić krą­że­nie ko­li­sty­mi ru­cha­mi dło­ni, ale poza szorst­kim sznu­rem w miej­scu usa­dził go po­tęż­ny cios w brzuch i po­tok nie­zro­zu­mia­łych słów. Pra­wie się za­dła­wił, kie­dy za wszel­ką cenę chciał zła­pać od­dech. Sta­lo­wy uścisk dło­ni na ra­mio­nach stłam­sił reszt­ki jego opo­ru. Za­czął szlo­chać, nie po­wstrzy­my­wał pły­ną­cych co­raz ob­fi­ciej łez. Te­raz nie mia­ło to już zna­cze­nia. Wieź­li go pew­nie do ja­kiejś za­wszo­nej dziu­ry, gdzie spę­dzi na­stęp­ne mie­sią­ce, cze­ka­jąc na po­moc. Jego usta mi­mo­wol­nie szep­ta­ły sło­wa mo­dli­twy. Nie był oso­bą szcze­gól­nie wie­rzą­cą, w Sta­nach cho­dził do ko­ścio­ła głów­nie z uwa­gi na żonę, za­go­rza­łą ka­to­licz­kę, i na­wet w świą­ty­ni my­śla­mi był da­le­ko, na tro­pi­kal­nej wy­sep­ce. Ja­kie to mia­ło te­raz zna­cze­nie? Wpadł po same uszy i wąt­pił, żeby uda­ło mu się z tego wy­rwać. Sie­dzą­cy po jego obu stro­nach męż­czyź­ni wy­mie­ni­li kil­ka zdań i szturch­nę­li go ku swo­jej ucie­sze.

– Jest tyl­ko je­den Bóg! – Wi­dać mu­sie­li usły­szeć, że szep­cze. Ten po pra­wej na­chy­lił się i krzyk­nął mu „Al­la­hu Ak­bar!” wprost do ucha.

Sa­mo­chód za­trzy­mał się. Straż­ni­cy wy­sie­dli i wy­cią­gnę­li Ja­cob­sa na roz­grza­ny bruk. Do­oko­ła sły­szał roz­e­mo­cjo­no­wa­ne gło­sy, ta­kie same jak te przed am­ba­sa­dą. Po­czuł moc­ne klep­nię­cie w bark i omal nie upadł, kie­dy chciał zła­pać rów­no­wa­gę ze skrę­po­wa­ny­mi rę­ka­mi. Po­na­gla­ny krzy­ka­mi i sztur­cha­niem po­słusz­nie drep­tał przed sie­bie, nie­ustan­nie za­wa­dza­jąc bu­ta­mi o na­wierzch­nię. Je­den ze straż­ni­ków zła­pał go i sil­nym kop­nię­ciem w staw ko­la­no­wy usa­dził na zie­mi, jed­no­cze­śnie zry­wa­jąc wo­rek z jego gło­wy. Ośle­pia­ją­ce świa­tło prze­sło­ni­ło świat na kil­ka­na­ście se­kund. Kie­dy za­czął od­zy­ski­wać wzrok, zo­rien­to­wał się, że jest na pla­cu tuż przy by­łej am­ba­sa­dzie Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Czy­li jed­nak mu­sie­li je­chać głów­ny­mi dro­ga­mi. Pew­nie na­wia­ło ka­my­ków albo po­ru­sza­li się zde­ze­lo­wa­nym gru­cho­tem. Ja­cobs ro­zej­rzał się. Wo­kół kłę­bił się opę­ta­ny gnie­wem tłum.

– Pa­trick! Pa­trick! Tu­taj! – Ame­ry­ka­nin do­strzegł klę­czą­ce kil­ka me­trów da­lej dwie ko­bie­ty i dwóch męż­czyzn, po­zo­sta­łych pra­cow­ni­ków ame­ry­kań­skiej pla­ców­ki przy szwaj­car­skiej am­ba­sa­dzie. Ko­bie­ty były skrę­po­wa­ne, po­dob­nie jak klę­czą­cy z po­chy­lo­ny­mi gło­wa­mi męż­czyź­ni.

– Su­san! Nie bój się, wszyst­ko bę­dzie do­brze!

– Pa­trick, oni nas za­bi­ją!

– Prze­stań tak my­śleć, nic nam nie bę­dzie, to ja­kaś po­mył­ka! – Ja­cobs sta­rał się nad­ra­biać miną, ale kie­dy straż­ni­cy po­de­rwa­li go bru­tal­nie z klę­czek i ci­snę­li na ścia­nę am­ba­sa­dy, omal nie stra­cił przy­tom­no­ści. Pod­szedł do nie­go wy­glą­da­ją­cy na do­wód­cę bo­jów­karz ubra­ny w spodnie w ka­mu­fla­żu wo­odland i roz­pię­tą pod szy­ją ko­szu­lę.

– Za­pła­cisz za grze­chy two­je­go sza­tań­skie­go kra­ju. Al­lah jest wiel­ki!

– Co wy ro­bi­cie?! To ja­kieś sza­leń­stwo, zo­staw­cie nas, my nic nie zro­bi­li­śmy!

– Przez was giną nasi ro­da­cy! Za­sła­niasz się bluź­nier­stwa­mi, psie! – Irań­czyk opa­tu­lo­ny w ara­fat­kę splu­nął w twarz Ame­ry­ka­ni­no­wi i od­szedł kil­ka kro­ków do tyłu. Wy­szar­pał pi­sto­let z przy­tro­czo­nej do pa­ska spodni ka­bu­ry i wy­ce­lo­wał w Ja­cob­sa.

– Nie! Bła­gam! Ja nic nie zro­bi­łem! – Pa­trick za­niósł się pła­czem, nogi się pod nim ugię­ły, ale nie upadł. Straż­ni­cy pod­trzy­ma­li jego bez­wład­ne cia­ło. Bez­gło­śnie szep­tał bła­ga­nia o ła­skę. Na­gle usły­szał prze­raź­li­we krzy­ki swo­ich ko­le­gów i uj­rzał ja­sny błysk. Po­tem była już tyl­ko ciem­ność.

Biały Dom, Waszyngton DC, USA | 11 paź­dzier­ni­ka 2018, godzina 10:09

Sie­dzie­li w ab­so­lut­nej ci­szy. Okro­jo­ny przez cen­zu­rę ma­te­riał emi­to­wa­ny w naj­więk­szej sta­cji in­for­ma­cyj­nej w kra­ju za­koń­czył się przed kil­ko­ma se­kun­da­mi. Miej­sce dan­tej­skich scen roz­gry­wa­ją­cych się na te­re­nie by­łej ame­ry­kań­skiej am­ba­sa­dy za­ję­ła bla­da jak ścia­na pre­zen­ter­ka. Bia­ły Dom otrzy­mał ten ma­te­riał kil­ka­na­ście mi­nut wcze­śniej. Hil­la­ry Clin­ton nie chcia­ła wer­sji prze­kon­wer­to­wa­nej i ocen­zu­ro­wa­nej. Uwa­ża­ła, że te ob­ra­zy będą karą za opie­sza­łość i brak de­ter­mi­na­cji. Nie my­li­ła się. Wi­dok eks­plo­du­ją­cej gło­wy Pa­tric­ka Ja­cob­sa wy­wo­łał falę emo­cji, któ­ra w ułam­ku se­kun­dy za­mie­ni­ła się w po­czu­cie bez­rad­no­ści i zwąt­pie­nia.

– Me­dia już wie­dzą… Jak mo­gli­śmy do tego do­pu­ścić? – Hil­la­ry Clin­ton za­mar­ła za biur­kiem i wpa­try­wa­ła się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w pła­ski ekran te­le­wi­zo­ra.

– Nie mie­li­śmy po­ję­cia, że do tego doj­dzie. Ana­li­zy nie wska­zy­wa­ły na aż tak agre­sy… – John Bren­nan, dy­rek­tor wy­ko­naw­czy ame­ry­kań­skiej Cen­tral­nej Agen­cji Wy­wia­dow­czej, nie do­stą­pił za­szczy­tu do­koń­cze­nia swo­jej wy­po­wie­dzi.

– Pra­wie pięć­dzie­siąt mi­liar­dów do­la­rów rocz­nie na­sze spo­łe­czeń­stwo wy­da­je tyl­ko na po­trze­by Agen­cji, a ty mó­wisz mi, że nie mie­li­ście po­ję­cia? Zgi­nę­li nasi dy­plo­ma­ci, do ja­snej cho­le­ry! – Hil­la­ry Clin­ton nie­na­wi­dzi­ła dup­ków z CIA. Uwa­ża­li się za pań­stwo w pań­stwie, wszech­mo­gą­cych. Do­pó­ki oczy­wi­ście nikt nie pa­trzył im na ręce. Jak tyl­ko coś się pie­przy­ło, Lan­gley drep­ta­ło do Wa­szyng­to­nu z proś­bą o wy­ba­cze­nie. Nie tym ra­zem, po­my­śla­ła pre­zy­dent.

– Na­sza ko­mór­ka wy­zna­czy­ła ide­al­ną tra­sę dla ko­lum­ny, zna­leź­li­by się na lot­ni­sku w cią­gu dwu­dzie­stu trzech mi­nut, tak jak uda­ło się to pierw­szym dwóm fur­go­net­kom. By­li­śmy go­to­wi do ewa­ku­acji na kil­ka­dzie­siąt mi­nut przed Szwaj­ca­ra­mi, nie mo­że­my po­no­sić kon­se­kwen­cji za ich opie­sza­łość. – Bren­nan nie da­wał za wy­gra­ną i trze­ba mu było przy­znać tro­chę ra­cji. Nie tyl­ko oni nie mie­li się czym chwa­lić.

– Stra­ci­li­śmy oby­wa­te­li na­sze­go kra­ju, a to jest wy­łącz­nie na­sza wina. Obar­cza­nie od­po­wie­dzial­no­ścią za tę stra­tę Szwaj­ca­rów jest zde­cy­do­wa­nie nie na miej­scu.

– Hil­la­ry, mu­szę się zgo­dzić z Joh­nem, nie do koń­ca my je­ste­śmy za to od­po­wie­dzial­ni. Poza tym to, co się dzia­ło przed am­ba­sa­dą, nie wy­glą­da­ło jak zwy­kły akt nie­na­wi­ści. Zbyt wie­le w tym było lo­gi­ki. – Joe Bi­den jako wy­traw­ny gracz i były kan­dy­dat do go­spo­da­rze­nia w Ga­bi­ne­cie Owal­nym uwa­żał się za spe­cja­li­stę w kwe­stii za­wi­łych me­an­drów pra­cy wy­wia­dow­czej.

– Co masz na my­śli? – Hil­la­ry Clin­ton opar­ła się dłoń­mi o blat biur­ka i po­chy­li­ła w stro­nę zaj­mu­ją­cych miej­sca na ka­na­pach go­ści.

– Z tych strzę­pów in­for­ma­cji, ja­kie prze­ka­za­li CIA Szwaj­ca­rzy, wy­ni­ka, że am­ba­sa­dę za­ata­ko­wał uzbro­jo­ny tłum. Strze­la­li do nich i albo mu­sie­li mieć tam uzbro­jo­ną kom­pa­nię lu­dzi, albo kil­ku do­sko­na­łych strzel­ców.

– Ktoś mu­siał ich uzbro­ić tuż przed wtar­gnię­ciem na te­ren am­ba­sa­dy. Wcze­śniej nie padł na­wet je­den strzał. W tej chwi­li na­sza ko­mór­ka sta­ra się usta­lić, ja­kim cu­dem de­mon­stran­ci mo­gli prze­my­cić broń przez kor­don po­li­cji – do­dał Bren­nan, lek­ko ski­nąw­szy gło­wą w stro­nę Bi­de­na. Zna­li się od lat.

– Ktoś o tym wie? – Pre­zy­dent za­cię­ła usta w kre­skę i spoj­rza­ła na sze­fa Agen­cji.

– Tyl­ko na­sza czwór­ka oraz ofi­ce­ro­wie kon­tak­to­wi w Lan­gley. W su­mie nie wię­cej niż dzie­sięć osób.

– Niech tak zo­sta­nie. Do­pó­ki te re­we­la­cje się nie po­twier­dzą, wszyst­ko ma być taj­ne. Je­śli to się oka­że praw­dą, na­sza re­ak­cja bę­dzie mu­sia­ła być znacz­nie ostrzej­sza niż pro­jek­ty no­wych sank­cji i żą­da­nia ofi­cjal­nych prze­pro­sin od naj­wyż­szych władz w Ira­nie.

– To bę­dzie nie­unik­nio­ne. Już te­raz na­stro­je na­sze­go spo­łe­czeń­stwa za­czy­na­ją przy­po­mi­nać te z je­de­na­ste­go wrze­śnia. Je­śli nie zaj­mie­my twar­de­go sta­no­wi­ska, po­par­cie dla ad­mi­ni­stra­cji spad­nie na łeb na szy­ję. – Eli­za­beth Hawk, do tej pory mil­czą­ca i po­trzą­sa­ją­ca gło­wą w nie­do­wie­rza­niu, od­zy­ska­ła trzeź­wość umy­słu.

– Na­ma­wiasz nas do roz­po­czę­cia na­stęp­nej woj­ny? Nie za­ga­lo­po­wuj się za bar­dzo, nie je­steś dru­gim Brze­ziń­skim – prych­nął Joe Bi­den.

– Słu­chaj, w Izra­elu za­czy­na­ją oskar­żać nas o tchó­rzo­stwo i cho­wa­nie gło­wy w pia­sek. Jesz­cze ty­dzień ta­kie­go za­wie­sze­nia, a pierw­szy lep­szy prze­cho­dzień na­plu­je ci w twarz. Ame­ry­ka za­wsze mści­ła się za śmierć swo­ich oby­wa­te­li, nie mo­że­my zo­sta­wić tego wy­da­rze­nia bez od­ze­wu.

– Spo­koj­nie, Eli­za­beth. Emo­cje udzie­la­ją się nam wszyst­kim, ale nie są do­brym do­rad­cą. Nie po­stę­puj­my po­chop­nie. Naj­pierw mu­si­my mieć pew­ność co do udzia­łu sił trze­cich w za­ma­chu. – Hil­la­ry Clin­ton wy­ko­na­ła uspo­ka­ja­ją­cy gest dło­nią i po­to­czy­ła spoj­rze­niem po ze­bra­nych w ga­bi­ne­cie. – Wiem, jak to wy­glą­da, i to głów­nie w moją stro­nę spa­da­ją gro­my, ale nie mo­że­my dzia­łać pod pre­sją. Nie stać nas na dru­gi Irak i Afga­ni­stan. Do­pie­ro co wy­cią­gnę­li­śmy na­szych z tego ma­gla.

– Nasi lu­dzie już nad tym pra­cu­ją – bąk­nął Bren­nan.

– Wy­bacz, Hil­la­ry, ale nie mie­li­śmy ta­kie­go kry­zy­su od de­ka­dy. Na­wet chiń­ska in­wa­zja na Ro­sję tego nie prze­bi­je, a zgi­nę­ły tam po­nad dwa mi­lio­ny lu­dzi. Te­raz śmierć piąt­ki na­szych oby­wa­te­li może za­wa­lić fun­da­men­ty za­ufa­nia spo­łecz­ne­go – po­wie­dział Bi­den.

– Nie damy się spro­wo­ko­wać. – Pre­zy­dent wy­pu­ści­ła po­wie­trze ze świ­stem. – Cze­go ocze­ku­ją od nas Izra­el­czy­cy?

– Fran­klin Mey­er na­ci­ska na spo­tka­nie. Uwa­ża, że nada­rzy­ła się do­sko­na­ła oka­zja do wy­eli­mi­no­wa­nia za­gro­że­nia zwią­za­ne­go z irań­skim pro­gra­mem ato­mo­wym. – Joe Bi­den naj­le­piej znał sta­no­wi­sko izra­el­skie­go pre­mie­ra, któ­re­go przed­sta­wi­ciel­stwo kon­tak­to­wa­ło się z De­par­ta­men­tem Sta­nu przy­naj­mniej dwa razy dzien­nie.

– Mają ocho­tę na spo­ry ka­wa­łek tor­tu, ale mu­szą li­czyć się z kon­se­kwen­cja­mi, ja­kie przy­nie­sie atak na Iran. Mimo za­tar­gów mię­dzy sun­ni­ta­mi i szy­ita­mi wy­dzie­le­nie czę­ści sił do na­lo­tów może za­chę­cić są­sied­nie kra­je do no­wej woj­ny. – Eli­za­beth po­pra­wi­ła się na ka­na­pie i po­sta­no­wi­ła nie oka­zy­wać żad­nych wię­cej ob­ja­wów sła­bo­ści, a już z pew­no­ścią nie dzi­siaj.

– W Tel Awi­wie po­dry­gu­ją dzień i noc, cze­ka­jąc, aż damy zie­lo­ne świa­tło. – Se­kre­tarz sta­nu uśmiech­nął się gorz­ko. Wie­dział, cze­go ocze­ku­je Izra­el. Ame­ry­ka była jego pro­tek­to­rem, a gdy­by nie bli­skie sto­sun­ki, do­sta­wy bro­ni i wspar­cie fi­nan­so­we, Ara­bo­wie roz­dar­li­by ten kra­ik na ka­wał­ki w cią­gu kil­ku ty­go­dni.

– Kie­dy chce się spo­tkać? – Pre­zy­dent za­czę­ła po­wo­li ob­ra­cać się w głę­bo­kim biu­ro­wym fo­te­lu, do­star­czo­nym do Ga­bi­ne­tu Owal­ne­go na jej spe­cjal­ne za­mó­wie­nie.

– Jak naj­szyb­ciej, za­le­ży im na cza­sie i chcą wy­ko­rzy­stać na­stro­je spo­łecz­ne. Mają szan­sę umoc­nić wła­dzę i przy­wró­cić wia­rę w woj­sko. Mło­dzież za­czy­na kom­bi­no­wać jak ich ko­le­dzy z blo­ku wschod­nie­go za cza­sów zim­nej woj­ny. Robi wszyst­ko, byle tyl­ko unik­nąć służ­by. – Joe Bi­den zro­bił kwa­śną minę.

– Do­brze, skon­tak­tuj się z ich MSZ-etem i po­twierdź na­szą go­to­wość do spo­tka­nia. Nie za­szko­dzi nam to ani do ni­cze­go nie zo­bo­wią­że. Opi­nia pu­blicz­na po­win­na się nie­co uspo­ko­ić.

– Oczy­wi­ście, Hil­la­ry. – Joe Bi­den pierw­szy raz tego wie­czo­ru uśmiech­nął się szcze­rze.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Pekin, Chiny | 11 paź­dzier­ni­ka 2018, go­dzi­na 10:34

Mi­ni­ster Wang Yi się­gał wła­śnie po por­ce­la­no­wą fi­li­żan­kę, kie­dy na jego biur­ku roz­dzwo­nił się te­le­fon. Po­iry­to­wa­ny tym fak­tem zmie­nił kie­ru­nek ru­chu ręki i chwy­cił słu­chaw­kę.

– Wang Yi, słu­cham? – Roz­mów­ca mu­siał już na sa­mym po­cząt­ku wy­czuć hu­mor go­spo­da­rza po­tęż­ne­go gma­chu.