39,90 zł
Władimir Putin oraz połowa przywódców Przymierza, skomplikowanego sojuszu Rosji, Polski i innych krajów Europy Wschodniej, nie żyje! Ocalali budzą się w nowej rzeczywistości. Rosyjskie imperium musi trwać, a na jego czele staje człowiek, który ponad wszystko pragnie odmienić bieg historii... Europa Zachodnia pogrąża się w fali zamachów, jakiej świat jeszcze nie widział... Amerykańskie wojska są o krok od zdominowania Arktyki, od Spitsbergenu aż po lodowe wybrzeża Morza Karskiego. Globalny ład przestaje istnieć. Jakub Jastrzębski oraz międzynarodowa jednostka specjalna Radegast podnoszą się z druzgoczącego ciosu. Staje przed nimi zadanie, które zadecyduje o dalszych losach Przymierza oraz ich samych...
W cyklu ukazały się:
1. WSCHODNI GROM
2. PERSKI PODMUCH
3. KAUKASKI PŁOMIEŃ
4. PIERŚCIEŃ OGNIA
5. ARKTYCZNY BRZASK
6. PURPUROWY ZMIERZCH
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 902
Purpurowy zmierzch
© 2020 Jakub Pawełek
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Agnieszka Pawlikowska
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-57-7
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustroń, www.warbook.pl
Zmrużył oczy, przyglądając się obrazowi transferowanemu na ekran z głowicy obserwacyjnej drona. Sztab batalionu przekazał im szczegółowy raport już jakiś czas temu, mimo to Wozniakowski wolał potwierdzić przypuszczenia zwiadem.
Odległy o niespełna trzy czwarte mili kompleks przemysłowy na pozór nie różnił się wiele od oczyszczalni ścieków, którą zajęli kilka dni wcześniej. Paręnaście budynków, rozsianych na przestrzeni może dziesięciu hektarów. Część zabudowy pochłonęły płomienie, które ogarnęły kompleks po ostrzale HIMARS-ami. Zdarzały się jednak betonowe klocki, które wydawały się absolutnie nienaruszone. Wozniakowski skupił się właśnie na nich.
– No pokaż, kotku, co masz w środku – powiedział sam do siebie.
Niewielki ekran na stanowisku dowódcy przybliżył obraz dwupiętrowej bryły z oknami pozbawionymi szyb. Fasada poorana była licznymi kleksami oderwanego tynku, między czerwonymi cegłami szarzyła się siatka zaprawy murarskiej.
– Wiem, że tam siedzicie… Zobaczymy, czy teraz też będziecie tacy cwani. – Wozniakowski przełączył tryb obserwacji na widmo termiczne.
Kompleks stracił wszystkie kolory. Zieleń otaczających kombinat lasów i czerwień płomieni zastąpiła czerń zimnego kamienia oraz białe, rozgrzane plamy tlących się wciąż pożarów.
Dron przypisany do maszyny Wozniakowskiego wisiał w połowie drogi między kompanią czołgów a pierwszymi zabudowaniami. Żeby zajrzeć do środka, kapitan musiał podlecieć nieco bliżej, a to wiązało się z niebezpieczeństwem. Dron tylko w teorii był niewidoczny. Podniebnemu zwiadowcy zagrażało wykrycie i zestrzelenie byle serią z automatu. Wozniakowski postanowił jednak zaryzykować.
Pchnął analog na konsoli sterowania, dron zaszumiał rotorami i przesunął się jeszcze kilkadziesiąt jardów do przodu. Zastygł teraz nad niewielkim jeziorkiem, otoczonym wysokimi brzozami. Optyka z tej odległości pozwalała na dokładniejszą obserwację. Kamera termiczna prześlizgnęła się po fasadzie budynku. Wozniakowski uśmiechnął się.
– Mam cię – rzucił pod nosem.
Snajper położył się na stole w głębi pomieszczenia na drugim piętrze. Nieruchomy, przytulony do poduszki policzkowej swojego karabinu lustrował przedpole. Zapewne nie miał pojęcia, że kilkaset jardów przed nim wisi…
Błysk bieli zasłonił na ułamek sekundy zastygłą sylwetkę Rosjanina. Wozniakowski nie zdążył nawet mrugnąć. Trafiona półcalową kulą maszyna rozpadła się na setki odłamków i zniknęła w szarej mgiełce.
– Kurwa mać… – zaklął kapitan. To by było na tyle w kwestii zwiadu.
Oblizał wargi i podrapał się w podbródek, na którym zdążył się pojawić szorstki zarost. Będzie atakował uzbrojony tylko w informacje uzyskane ze sztabu. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek skończyło się to dla niego bez żadnego uszczerbku.
Kompania ruszyła do natarcia kwadrans później, przy akompaniamencie głuchego dudnienia lekkich moździerzy. Czołgi Wozniakowskiego rozdzieliły się na dwie grupy. Jedna miała uderzyć na kompleks od południa, przesuwając się wzdłuż linii kolejowej. Druga, złożona z dwóch pełnych plutonów Abramsów, otrzymała zadanie wysunięcia się na północ od kompleksu i zaskoczenia przeciwnika od flanki. Wspierani przez piechotę oraz Bradleye mieli zgnieść opór osłabionego ostrzałem przeciwnika, po czym zdobyć przyczółek do dalszego marszu w stronę centrum Kandałakszy.
– Wjeżdżamy na nasyp, zachować odstępy – rzucił sucho Wozniakowski.
Wciąż nie mógł przeżyć straty swojego drona. Rosyjski snajper musiał mieć sokoli wzrok, by wypatrzyć na średnim dystansie aparat nie większy niż pokrywa studzienki kanalizacyjnej.
– Czarny Rycerz do Giermków, ostrzał artyleryjski zmiękczył Ruskich, ale na pewno nie oddali pozycji. Wiemy, że mają tam snajperów, uważajcie na kierowane pociski przeciwpancerne. Kiedy tylko zorientują się, że nadchodzimy, zrzucą nam na głowę wszystko, co mają. – Kapitan rozejrzał się po ekranach na stanowisku dowodzenia.
Zazdrościł kolegom, którzy mieli już przyjemność służyć w najnowszych wersjach M1A2D. System IronVision zainstalowany na hełmach pozwalał dowódcy widzieć dosłownie przez pancerz. Wozniakowski wciąż musiał polegać na kilku monitorach, na których wyświetlany był panoramiczny obraz z kamer wtopionych w kadłub i wieżę czołgu.
– Czarny Rycerz, tu Giermek Jeden, wychodzimy poza bezpieczną strefę. Kierujemy się na punkt Bravo. Brak aktywności przeciwnika – usłyszał głos Javiera Chaveza, który dowodził północną grupą czołgów.
– Przyjąłem, Giermek Jeden – potwierdził kapitan.
Trzeci pluton jechał śladem Chaveza, zachowywał jednak bezpieczną odległość. Piechota kryła się wciąż w cieniu idących przecinką bojowych wozów. Nie było sensu siedzieć w stalowej puszce. Rosjanie mogli ukrywać się za każdym drzewem, Kola nie była przyjaznym teatrem działań. Tutaj pełną gotowość bojową należało utrzymać dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Giermek Dwa, zwolnij trochę, odskakujecie nam – powiedział Wozniakowski na ogólnym kanale kompanii.
– Giermek Dwa, przyjąłem, zwalniamy – odparł porucznik, który dowodził drugim plutonem.
Zostało im nie więcej niż dwieście jardów do zjazdu z nasypu. Wozniakowski siedział jak na szpilkach. Rosjanie zaminowali na półwyspie prawie każde drzewo, był pewien, że gdy tylko wyjadą z bezpiecznej strefy, system ochrony przed IED-ami będzie co kilkanaście sekund wył jak syrena strażacka.
Tymczasem nasyp wydawał się nietknięty ręką sapera. Punkt zmiany kierunku zbliżał się nieubłaganie, a w powietrzu wciąż słychać było tylko miarowe dudnienie turbin.
– Czarny Rycerz do Giermka Dwa, zjeżdżamy na punkt Charlie za piętnaście sekund. Przygotować się, Rosjanie mogą zacząć w każdej chwili – powiedział do mikrofonu.
– Giermek Dwa, przyjąłem. Możemy skręcać, wszystkie załogi w pełnej gotowości bojowej. Na razie żadnych alarmów, jakby zapadli się pod ziemię – odparł porucznik kilka czołgów przed kapitanem.
Południowa grupa, prowadzona przez Giermka Dwa, z chrzęstem gąsienic stoczyła się z nasypu prosto w rzadki zagajnik. Drzewa nie były dla Abramsów żadną przeszkodą. Wystarczyło, żeby Rosjanie obserwowali czubki sosen…
– Właśnie to mnie martwi, Giermek Dwa. Sam widziałem snajpera, który zdjął nam drona – powiedział Wozniakowski.
– Piechota za chwilę wejdzie na drogę. Jeśli wtedy nie zaczną strzelać, to serio nikogo już tam nie ma – doszedł do wniosku porucznik.
– Są, zobaczycie, że są.
Niebieskie prostokąty coraz bardziej zbliżały się do zakreślonego czerwoną barwą obszaru zabudowań kompleksu. Piechota właśnie przeskakiwała przez drogę prowadzącą do mostu, przerzuconego nad krętą rzeką Sawino. Mogli wejść do walki za minutę, może nawet za kilkanaście sekund. Wozniakowski odetchnął głęboko i oblizał spierzchnięte wargi. Stres robił swoje.
Batalion piechoty znalazł się już w strefie bezpośrednich działań, pierwsze plutony docierały do zabudowań. Wozniakowski zmienił kanał, oficerowie wydawali rozkazy jeden za drugim, żaden jednak nie meldował o kontakcie z przeciwnikiem. Kapitan nie wierzył własnym uszom, przecież dopiero co sam widział rosyjskiego snajpera.
Czołgi Chaveza rozjechały się w dwie zachodzące na siebie tyraliery. Zabezpieczyli cały północny odcinek kompleksu. Wozniakowski był pewien, że Latynos widział już na ekranie migające między konarami drzew blachy magazynów. Przywarł wzrokiem do monitora taktycznego, jeden z prostokątów oznaczających kompanię piechoty zamigotał pomarańczowo. Coś zaczęło się dziać.
– Marmur Trzy, weszliśmy w kontakt z przeciwnikiem. Sporadyczny ostrzał, Rosjanie są między ruinami. Właściwie sama piechota, sensory nie wykrywają żadnych pojazdów – przez kanał przebił się głos jednego z oficerów. – Bradleye pokryły przeciwnika ogniem. Dajemy namiary śmigłom i eliminujemy punkty oporu.
– Czarny Rycerz do wszystkich, piechota weszła w kontakt z przeciwnikiem. Walcie we wszystko, co podświetlą wam czujniki – powiedział Wozniakowski. Jego czołgi przebiły się na niewielką polanę przed południowymi zabudowaniami kombinatu.
Gdzieś daleko na panoramicznych ekranach rozbłyskiwały ogniki wystrzałów.
– Bądźcie gotowi na ciężką przeprawę. Rosjanie nie wpuszczą nas do miasta bez walki.
– Giermek Dwa, namierzyłem gniazdo RPG, trzysta jardów, dwadzieścia jeden stopni prawo, pierwsze piętro. Ostrzeliwuje – odezwał się oficer z prowadzącego drugi pluton Abramsa.
Dowódca kompanii nie zdążył nawet potwierdzić odebrania meldunku. Armata Giermka Dwa gruchnęła pióropuszem białego dymu. Pierwsze piętro wskazanego przez porucznika budynku zniknęło w szarym tumanie. Odłamki rozleciały się na wszystkie strony, zostawiając za sobą warkocze pyłu. Wkrótce do walki włączyły się pozostałe czołgi. Przez kilka chwil Wozniakowskiemu wydawało się, że widzi przebiegających między budynkami Rosjan. Pamiętał, jak mocno wgryźli się w swoje pozycje w Alakurtti, jakby trzymali się pazurami. Tutaj oddawali po kilkanaście strzałów, zmieniali pozycję lub od razu wycofywali się na wschodnie rubieże kompleksu.
Błękit rozlewał się po powierzchni ekranu taktycznego. Amerykanie nacierali skutecznie, przejmując kontrolę nad coraz większym obszarem. Czołgi Chaveza przebiły się przez wątły mur i powoli przesuwały w stronę centrum kompleksu. Trzeci pluton został nieco z boku, zabezpieczając drogę pożarową, którą mogli ewentualnie nadejść Rosjanie.
– Giermek Jeden melduje się. Wjechaliśmy między zabu… – Głos Chaveza najpierw zmienił ton, a potem zniekształcił się i urwał.
– Powtórz, Giermek Jeden, jakieś zakłócenia na łączu – westchnął Wozniakowski.
– Wyco… Żadnych strat… ...dzamy pi… Odbiór.
Wozniakowski sprawdził poszczególne kanały, żaden nie nadawał czysto, a po chwili część w ogóle zamilkła. Również na ekranie taktycznym prawie wszystkie prostokąty opisane jako sojusznicze jednostki zaczęły migać na pomarańczowo. Kapitan zmarszczył brwi, panoramiczny obraz z zewnątrz wyglądał spokojnie. Mikrofony nie przekazywały do słuchawek nic poza dźwiękami wymiany ognia.
– Czarny Rycerz do wszystkich, meldować status. Mamy problemy z komunikacją. Powtarzam, meldować status.
Zamiast meldunków odpowiedział mu jednostajny szum.
Ponownie podniósł wzrok na ekrany. Nieco ponad sto jardów przed nim powoli przesuwały się Bradleye, kilka pojazdów stało jednak pośród ruin, część migała światłami, niektóre wieże zastygły w pół obrotu. Gdzieś ponad słupami dymu przemknął dziwną trajektorią kierowany pocisk, kapitan był pewien, że wystrzelił go amerykański śmigłowiec. Otrzeźwienie przyszło za późno, dopiero kiedy dostrzegł wycofujących się poza obręb kombinatu żołnierzy, w głowie zapaliła się lampka ostrzegawcza.
Kilkanaście pojazdów, które w chwili uruchomienia przez Rosjan zestawów walki elektronicznej znajdowało się poza obszarem oddziaływania, zdołało wycofać się na własnych gąsienicach. Niestety, między płonącymi budynkami utkwiły przynajmniej dwa plutony piechoty wraz z pojazdami oraz Giermek Jeden, któremu przewodził Chavez.
Wozniakowski złapał za interkom, wpatrując się w panoramiczne ekrany stanowiska dowódcy.
– Chavez, uciekaj! – krzyknął, choć nie miał pojęcia, czy Latynos usłyszał jego desperackie wołanie.
Pierwsze rakiety nadleciały nad kompleks kilka sekund później.
Mapa, nad którą pochylał się Walerij Żyła, wyświetlana była na wielkim stole, ustawionym pośrodku sali sztabowej. Planistyczna perspektywa prowadzenia wojny już dawno zatraciła swój ludzki charakter. Choć zawsze dowodzenie wielkimi armiami wiązało się z przesuwaniem flag lub figurek, cyfryzacja pola walki do reszty zgrywalizowała sztukę planowania wojen.
Czerwień amerykańskiego natarcia nieco zwolniła, ale bynajmniej nie był to wynik silniejszego oporu Rosjan. Przeciwnik zdobył to, co chciał, umocnił się w rejonach, które uważał za kluczowe. Na wyspach wciąż trwały walki, Nowa Ziemia skąpała się w huku wystrzałów i mroźnych powiewach arktycznego wiatru. Murmańsk lada chwila mógł znaleźć się w oblężeniu. Zwiad meldował o amerykańskich czujkach kilka godzin temu, zaraz po tym, gdy gruchnęła wiadomość o wydarzeniach w Moskwie, Kijowie oraz Ałmacie.
Kandałaksza już teraz znalazła się w pierścieniu amerykańskich wojsk. Na razie obrońcy miasta stawali dzielnie, uniemożliwiając przeciwnikowi zdobycie przyczółków do dalszych ataków. Przełamanie linii było jednak kwestią czasu, tytaniczny wysiłek Rosjan nie mógł zniwelować przewagi technologicznej.
– Musimy przygotować ostrzał na tych kierunkach – mówił Żyła sam do siebie. – Amerykanie uderzają na nas tędy, tędy, no i z pewnością spróbują głębokiego ataku w tym miejscu. – Generał zakreślił kościstym palcem interesujący go obszar.
Brakowało mu prawie wszystkiego. Ludzi, sprzętu, zapasów amunicji, większość kanałów dostaw została przerwana przez amerykańskie lotnictwo. Dostawy z powietrza zawsze zmuszały do wyasygnowania dodatkowej asysty myśliwskiej. Ocalałe z pierwszych dni walk zestawy OPL skupiono na obronie krytycznych dla defensywy centrów oraz zgrupowań wojsk. Amerykanie ich przygnietli, ale Walerij Żyła nie miał zamiaru się poddawać. Pamiętał, że dziewięć lat temu musiał wykaraskać się z podobnej opresji.
– Drugi raz nie dadzą się złapać w pułapkę WRE. Ludzie Tamańczuka trzymają Murmaszy. – Generał wskazał tereny na południe od miasta. – Amerykanie będą chcieli uchwycić mosty. Możemy spodziewać się desantu na tyły albo dywersji ze strony sił specjalnych. Pułkownik będzie musiał się postarać.
Większość oficerów sztabowych nie zwracała na generała i jego monologi uwagi. Wiedzieli, że głównodowodzący w Arktyce lubił omawiać plany sam ze sobą. Swoich łącznikowych znał z imienia i nazwiska, gdy potrzebował pomocy, zwracał się bezpośrednio do konkretnego człowieka.
– No, to chyba tyle. Żeby tylko Moskwa nie zmieniła podejścia, bo wtedy wszystkie nasze plany będzie można wyrzucić do kosza. – Generał wyprostował się, cmoknął z dezaprobatą, gdy mapa zaktualizowała się, ukazując kolejny postęp terytorialny Amerykanów. – Żeby tylko dali nam robić swoje.
Walerij Żyła znał polityków od podszewki. Latami znosił humory szefów resortów, próbował uczyć się kuluarowych gierek. Dość szybko zorientował się, że to zupełnie nie jego poletko, a dużo młodsi od niego potrafią poruszać się na dyplomatycznym lodzie znacznie umiejętniej.
Dlatego też sporadyczny, pełen chaosu kontakt z Moskwą i tymczasowymi przywódcami Rosji nie był dla generała tak niepokojący jak dla podległych mu oficerów. Nie interesowała go gra o władzę, miał zupełnie inne zadanie, bardziej przyziemne, choć równie niewdzięczne.
Gdzieś w rogu pomieszczenia podniosły się pełne emocji głosy. Sztabowcy zaczęli wymieniać uwagi w znacznie wyższych rejestrach niż zwykle. Walerij Żyła wyprostował się i spojrzał wymownie na oficerów. Kilku złowiło jego wzrok, rozmowy przycichły, grupa wróciła na swoje miejsce, w stronę generała zmierzała za to trójka dowódców sekcji. Stanęli przed nim i zasalutowali regulaminowo.
– Co to za delegacja? Słucham – ponaglił Walerij Żyła.
– Generale, przechwyciliśmy kilka komunikatów z Moskwy – zaczął najwyższy stopniem, na ramionach błyszczały dystynkcje majora.
– Przechwyciliście? – zapytał generał zdumiony. – Nie sądziłem, że moskiewskie częstotliwości wymagają przechwytywania rozmów.
– Proszę wybaczyć, jeden z naszych ludzi prowadził nasłuch Kremla od momentu… od kiedy upewniliśmy się, że prezydent zginął w zamachu.
– Do rzeczy, majorze. Mamy Arktykę do odbicia. – Walerij Żyła złączył dłonie za plecami, co miało być wyrazem największego poirytowania.
– Moskwa twierdzi, że za zamachami stoi Polska, wspierana przez Amerykanów. Wygląda na to, że na czele rządu tymczasowego stanął minister obrony, Piotr Zorin. Zbiera wokół sobie ministrów oraz część generalicji – referował major.
– Polacy? Nonsens – prychnął Walerij Żyła.
Zaraz po tym, gdy dowiedział się o zamachu, a pierwszy szok ustąpił zimnej kalkulacji, próbował wykoncypować, kto mógłby popełnić tak barbarzyńską zbrodnię. Europa pogrążyła się w fali krwawych ataków terrorystycznych, Przymierze trzeszczało w szwach, Amerykanie szturmowali rosyjskie pozycje na całej długości arktycznego frontu.
Armitage? Prawdopodobne, mógł tym samym próbować zakończyć wojnę o północ jednym zdecydowanym ciosem. Terroryści? Owszem, historia uczyła, że tak zuchwałe działania mogły mieć miejsce. Chińczycy? Oczywiście, że tak. Nic nie stało na przeszkodzie, by zechcieli wbić im nóż w plecy. Porażka sprzed dekady spędzała im zapewne do tej pory sen z powiek. Ale Polacy, Litwini albo Węgrzy? Sojusznicy, którzy, owszem, nie podzielali rosyjskiej wizji świata, ale zamach, skrytobójstwo? Henryk Żuławski prędzejwypowiedziałby im otwartą wojnę, niż uciekł się do tak podłej zagrywki jak zamordowanie głowy państwa.
– Prezydent Żuławski nie posunąłby się do tak haniebnego występku. Jego niechęć do naszej walki w Arktyce jest mi dobrze znana. Nie oznacza to jednak, że zdecydowałby się na zlecenie zamachu. Poza tym, gdyby to polskie służby stały za atakiem, mielibyśmy wcześniej jakieś przecieki – powiedział Żyła.
– Piotr Zorin prawdopodobnie wkrótce wyda oficjalne oświadczenie – odparł major. – Uznaliśmy, że będzie pan chciał o tym wiedzieć, generale.
– Skontaktuję się ze sztabem w Moskwie. Dziękuję, majorze. – Żyła skinął głową. Oficer odpowiedział salutem i wrócił wraz z towarzyszami do grupki łącznościowców.
Generał odprowadził ich wzrokiem. Fuknął pod nosem, myśląc o moskiewskich rewelacjach. Ktokolwiek stał za zamachem na Władimira Putina, był zmartwieniem Piotra Zorina oraz służb bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Żyła miał na głowie amerykańską piechotę morską, eskadry myśliwców oraz mrowie okrętów, które opadły północ.
Podskórnie czuł, że to Armitage mógł zlecić zamach. Amerykanie z całą pewnością mieli najwięcej powodów, by uderzyć w czuły punkt Rosjan. Generał nie zamierzał jednak opuszczać gardy, Arktyka wciąż należała do Rosji.
Wpatrzony w interaktywną mapę sytuacyjną, nawet nie zauważył, gdy tuż przed nim ponownie wyrósł dowódca sekcji łączności. Walerij Żyła nie cierpiał, gdy nachodziło się go z zaskoczenia. Zbytnio przypominało mu to feralną noc pod Kiachtą.
– Generale… – zaczął oficer, nieco zbity z tropu.
– Słucham, majorze. – Walerij Żyła spojrzał na niego, zachowując stoicki spokój, choć krew w żyłach powoli zbliżała się do wrzenia.
– Telefon z Petersburga, ze sztabu Zachodniego Okręgu Wojskowego. Generał pułkownik Aleksiej Astapow prosi o pilną rozmowę.
Żyła westchnął przeciągle. Gestem dłoni odprawił majora i przeszedł do swojego stanowiska po drugiej stronie sali. Sięgnął po migający czerwoną lampką telefon na biurku.
– Generał Walerij Żyła – powiedział spokojnie.
– Dzień dobry, z tej strony generał pułkownik Astapow. Chciałbym porozmawiać na temat sytuacji w Moskwie. Liczę, że ma pan teraz czas. – Głos Astapowa sprawiał wrażenie, jakby temat rozmowy był bardziej niż pilny. – Doszły nas niepokojące informacje na temat ewentualnych sprawców zamachu na prezydenta Putina oraz przywódców Kazachstanu i Ukrainy.
– Również doszły mnie te brednie. Jestem przekonany, że prezydent Żuławski oraz jego litewscy i węgierscy partnerzy nie mają nic wspólnego z tymi atakami – odpowiedział natychmiast Żuławski.
– Nie zmienia to faktu, że Moskwa już znalazła winnych, panie generale – Astapow odbił piłeczkę.
– Puste oskarżenia nie są w sferze moich zainteresowań. Oczywiście, sprawcy zamachu muszą zostać schwytani i surowo ukarani, ale obecnie moja pełna uwaga jest skupiona na odparciu amerykańskiej inwazji.
– Generale Żyła, władzę w Moskwie przejął minister obrony Piotr Zorin. Poparł go premier oraz część resortów siłowych. Poza tym Zorin ma w kieszeni FSB oraz wielu dowódców GRU. Wkrótce może się okazać, że pański pogląd na temat Polaków jest dla Moskwy niewygodny.
Generał zmrużył oczy. Pamiętał czasy, w których odmienne zdanie kończyło się wycieczką na Kołymę. Liczył, że krok, który uczyniła Rosja po założeniu Przymierza, będzie krokiem w przyszłość. Miał nadzieję, że dla kraju rozpoczęła się nowa era, i bardzo nie chciał się rozczarować.
– Proszę mi powiedzieć, że nie sugeruje pan tego, o czym myślę.
– Piotr Zorin nie będzie pytał o pozwolenie, panie generale. Kiedy poczuje się pewnie, wysunie oskarżenia przeciwko Polakom i USA. Nie oszukujmy się, już teraz w Arktyce nie idzie nam najlepiej. Grupa Uderzeniowa, która idzie na odsiecz, może odbić z rąk Amerykanów cmentarz – perorował generał Astapow. – Moskwa nie będzie długo szukać winnych.
– Obawiam się, że pańskie podejście do sprawy również może nie przypaść nowej władzy do gustu – Żyła zdobył się na kwaśny żart.
– Właśnie dlatego do pana dzwonię, panie generale – odparł Astapow po chwili wahania. – Wielu ludzi w Petersburgu myśli tak jak my. To nie Polacy zabili prezydenta Putina. Jeśli niczego nie zrobimy, możemy nie mieć szans na uratowanie Rosji.
Doigrał się. Walerij Żyła bronił się przed polityką jak przed gwałtem. Zbyt wielu jego kolegów skończyło za biurkami jako cienie samych siebie. Sprawni, zdecydowani w polu, po kilku miesiącach w miękkim resortowym fotelu zamieniali się w galaretę, która w pionie trzymała się tylko dzięki opinającemu bęben paskowi. Walerij Żyła za wszelką cenę chciał uniknąć podobnego losu. Wyglądało na to, że Astapow, dowódca Zachodniego Okręgu Wojskowego, miał wobec niego inne plany.
– Czego pan oczekuje, generale? – zapytał bez ogródek Żyła.
– Chcemy uformować w Petersburgu opozycyjny rząd. Zachodni Okręg Wojskowy to najsilniejszy militarnie obszar w Rosji. Moskwa będzie musiała się z nami liczyć, panie generale – odpowiedział Astapow.
– Jeszcze miesiąc temu przyznałbym panu rację. Amerykanie jednak skutecznie zniwelowali nasze możliwości bojowe. Nie jesteśmy teraz mocniejsi niż pozostałe dystrykty, a i to może się wkrótce zmienić – odparł Żyła. – Poza tym to jawny bunt wobec władzy centralnej. Rozumiem, że obawia się pan rządów Zorina, to człowiek o dość… ograniczonych horyzontach. Niemniej, jak zamierza pan nie dopuścić do przejęcia przez niego pełni władzy, nie wspominając o dziesiątkach tysięcy Amerykanów, którzy dyszą nam w kark?
Przez chwilę po drugiej stronie linii zapanowało niezręczne milczenie. Gdzieś w tle przebijały się zduszone konsultacje, liczne głosy oponentów. Walerij Żyła zyskał pewność, że jego rozmowy z Astapowem słuchał cały sztab ludzi.
– Chcielibyśmy skupić się na obronie Arktyki. Wyjść do negocjacji z Amerykanami z silnej pozycji. Przymierze wciąż można uratować, rosyjskie społeczeństwo zaznało możliwości, jakie wykreował ten sojusz. Możemy mieć ludzi po swojej stronie, panie generale.
– By to osiągnąć, należy postawić na świeczniku silną osobowość. Kogoś, kto przeciwstawi się Zorinowi i jego poplecznikom – zauważył Żyła. – Lidera.
– Zgadza się. Właśnie dlatego chcielibyśmy, by to pan stanął na czele sił zbrojnych– odparł Astapow.
Ostatnie wydarzenia potoczyły się tak szybko, jakby wszystko trwało ledwie kilka uderzeń serca. Telefon, który obudził go w środku nocy, był jak gigantyczny głaz uciskający pierś. Jeden, drugi, trzeci zamach, wiadomości spływały wodospadem, a każda była gorsza od poprzedniej. Jeszcze nim zdążył się ubrać i dobiec do gabinetu, sekretarz potwierdził informacje o śmierci trójki przywódców Przymierza. Władimir Putin zginął w Moskwie, na moście Krymskim, razem z kilkudziesięcioma innymi, wkalkulowanymi w ryzyko ofiarami. Kazachski przywódca rozbił się wraz z rządową delegacją tuż po starcie z lotniska w Astanie. Anton Miszczenko został zastrzelony we własnej stolicy.
Henryk Żuławski wyglądał jak cień człowieka. Siedzący za szerokim stołem ministrowie i dygnitarze mogliby przysiąc, że radzie gabinetowej przewodzi zjawa. Przymierze, a raczej to, co z niego zostało, wrzało. Chaos zapanował na wszystkich liniach, resort spraw zagranicznych naprędce organizował grupy robocze, które miały odpowiadać za kontakty z tymczasowymi władzami.
Temperatura kryzysu w Arktyce również utrzymywała się na niezmiennym, zbyt wysokim poziomie. Amerykanie parli naprzód i nawet idąca z południa odsiecz nie zwiastowała rychłego zakończenia konfliktu. Świat walił się Żuławskiemu w gruzy, a pomysły na zniwelowanie skutków były coraz mniej realistyczne. Co gorsza, ze wschodu coraz częściej płynęły pesymistyczne komunikaty.
– Udało się już zainstalować czerwony telefon z Moskwą? – zapytał prezydent zmęczonym głosem.
Marynarka wisiała na nim jak na kościotrupie. Żuławski wyraźnie schudł, zmarszczki odznaczały się na pergaminowej skórze. Cios w samo serce Przymierza wydawał się niemal zbyt bolesny.
– Po naszej stronie stanowisko jest gotowe, panie prezydencie. Mamy linie w MSZ-ecie oraz w Kancelarii Prezydenta. Niestety, wciąż nie uzyskaliśmy potwierdzenia otwarcia linii na Kremlu – odpowiedział Tomasz Gardner, minister spraw zagranicznych.
Szef resortu nie wyglądał wiele lepiej niż prezydent. Obowiązek koordynacji utrzymania kontaktu ze wschodnim Przymierzem oraz wyklarowanie struktury spadły przede wszystkim na jego barki. Wciąż nie było wiadomo, kto rzeczywiście sprawuje władzę na Ukrainie oraz w Kazachstanie. Objęcie zwierzchnictwa nad państwem rosyjskim przez Piotra Zorina nie napawało Polaków optymizmem. Były minister obrony Federacji od dłuższego czasu jawnie sprzeciwiał się łagodnej linii politycznej, proponowanej przez Warszawę. Problemy w komunikacji wydawały się więc tylko kwestią czasu.
– Ile można czekać? – zapytał Żuławski. – Przecież to tylko pieprzony telefon. Mamy jakiś kontakt z kancelarią Zorina?
– Sporadyczny, ostatnio rozmawialiśmy z Moskwą dwie godziny temu. Zapewniali, że pracują nad ustanowieniem linii oraz wyznaczeniem oficera łącznikowego – odparł Gardner.
– Oficer łącznikowy nie brzmi dobrze – stwierdził prezydent.
– Sytuacja w Moskwie jest bardzo niejasna. Władzę po Putinie powinien przejąć premier. Skoro zamiast niego na szczycie stanął minister obrony, może to oznaczać, że schedę w Rosji przejęli siłowicy. Nie wiem, co powinniśmy o tym myśleć. Zorin od zawsze stał do nas w opozycji – odpowiedział szef MSZ.
– Dlatego utrudnia założenie gorącej linii? – Żuławski wciąż nie pojmował toku rozumowania Gardnera. – Chryste, oni tam prowadzą otwartą wojnę z Amerykanami o Arktykę. Poważnie mieliby jeszcze robić sobie problemy wewnątrz sojuszu?
– Być może grają na czas, by wypracować strategię. – Gardner wzruszył ramionami. – Niełatwo jest przewidzieć, co zrobi nowa władza w Rosji.
– Czy pan do czegoś zmierza? – zapytał otwarcie prezydent. – Jeśli ma pan w głowie jakiś scenariusz, to najwyższa pora, by go przedstawić.
– Panie prezydencie, mamy przypuszczenia, że tymczasowe władze w Rosji kontaktują się z rządami w Kazachstanie oraz na Ukrainie. Jest wysoce prawdopodobne, że próbują obrać jakiś wspólny front – do rozmowy wtrącił się generał Mateusz Kocjan, szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego. – Przymierze już jakiś czas temu podzieliło się na dwoje. Sądzę, że Zorin będzie próbował usadzić na Ukrainie i w Kazachstanie swoich ludzi. Kryzys może się tylko pogłębić.
– Przecież nie oskarżą nas o zorganizowanie tego zamachu – prychnął Żuławski. – Nad czym oni mogą się zastanawiać?
Generał Kocjan wymienił porozumiewawcze spojrzenie z szefem MSZ. Tomasz Gardner spuścił wzrok, nie chciał być posłańcem złych wiadomości. Od dłuższego czasu nie przekazywał żadnych innych. Każdy miałby dość. Generał Kocjan musiał przejąć tę niechlubną rolę.
– Niestety… Obawiamy się, że gabinet Zorina może przynajmniej przez jakiś czas forsować naszą odpowiedzialność za zamachy – powiedział z ciężkim westchnieniem. – To najprostsza wersja, przez długi czas nie trzeba popierać jej twardymi dowodami, wystarczą poszlaki. Dogadywaliśmy się z Amerykanami, mieliśmy za sobą przywódców Litwy oraz Węgier. Przypominam, że oni wciąż żyją. Gdyby ktoś chciał pozbyć się całego Przymierza, dlaczego oszczędziłby pana i ich?
Pytanie zawisło w powietrzu jak ołowiana chmura. Choć wszyscy wiedzieli, że zginęli tylko radykalni przywódcy paktu, nikomu nie przyszło jeszcze do głowy, by zastanowić się, dlaczego oszczędzono pozostałych. Informacyjny i kompetencyjny koszmar, który wybuchł we wszystkich krajach sojuszu, skupił całą uwagę na rozwiązywaniu bieżących problemów. Kto miałby czas zastanawiać się, dlaczego sam ocalił skórę? Szczególnie gdy świat wokół walił się jak domek z kart.
– Rosjanie oskarżą o zamach nas? – Żuławski zaakcentował ostatnie słowo. – Chyba upadliście wszyscy na głowy, przecież to nie my. Po jaką cholerę miałbym zabijać Putina?
Ostatnie słowa wywołały u kilku zgromadzonych przyjemny dreszcz. Jeszcze kilkanaście lat temu wieść o tragicznej śmierci rosyjskiego prezydenta przyjęto by w Pałacu Prezydenckim odkorkowaniem szampana. Nieliczni wciąż widzieli we Władimirze Putinie wroga publicznego numer jeden, choć nieco bardziej oswojonego. Teraz czasowe continuum zdawało się wracać na tradycyjne tory.
– Panie prezydencie, my wiemy, że nie stoimy za zamachem – odpowiedział Mateusz Kocjan. – Powinniśmy się jednak przygotować na oficjalne oskarżenia i kampanię dyplomatyczną wymierzoną przeciwko nam.
– Tylko dyplomatyczną? – zapytał prezydent, co pogłębiło i tak już grobową atmosferę spotkania.
– Jeśli ma pan na myśli agresję militarną, to na szczęście Rosjanie związali większość swoich dostępnych na zachodzie sił w walce z Amerykanami – uspokoił zebranych szef SKW. – Oczywiście, prowadzimy monitoring sił stacjonujących w obwodzie kaliningradzkim oraz na Białorusi i Ukrainie. Obecnie nic nie wskazuje na to, by Polska oraz kraje nam przychylne mogły obawiać się… ataku lub incydentów.
– Jasna cholera… – Żuławski na kilka sekund ukrył twarz w dłoniach. – Dobrze, co na to Amerykanie? Mam nadzieję, że przynajmniej z nimi mamy stały kontakt? Co mówi ambasador Foley?
– Tak jest, panie prezydencie, kontakt z Amerykanami nie został w żaden sposób zakłócony – odpowiedział premier Konarski. – Ambasador Foley jest w stałej konsultacji z gabinetem prezydenta Armitage’a. Amerykanie są wyraźnie zaniepokojeni zamachami. Omawiają możliwość zahamowania przerzutu swoich sił do Polski, rzecz jasna, by odegnać podejrzenia w związku z zamachami. Wciąż jednak możemy liczyć na wsparcie wywiadowcze. Jestem pewien, że generał Kocjan może potwierdzić te słowa.
Szef SKW skinął głową. Prezydent wciągnął powietrze, wszystko układało się zupełnie odwrotnie, niż zakładał.
– Zahamowania przerzutu sił? – powtórzył. – Czyli nie pomylę się, jeśli uznam, że myśliwce, które już mamy w Powidzu, czy gdzie tam one stacjonują, raczej nie będą bronić naszego nieba, jeśli Zorinowi uwidzi się bombardować Warszawę?
– Tego nie wiemy. – Konarski pokręcił łysiną. – Wciąż nie mamy wypracowanych jasnych procedur użycia siły przez Amerykanów na naszym terytorium.
– Pieprzenie – prychnął Żuławski. – Ile my tu siedzimy, dwie godziny? Dowiedziałem się już, że nacjonalista przejął władzę w Rosji, w każdej chwili może nas oskarżyć o zamordowanie Putina, a Ameryka, z którą spiskowaliśmy przeciwko rosyjskiej polityce na północy, właśnie wycofuje się rakiem z umowy. Przecież to nie może się dziać naprawdę.
– Musimy się skupić na uzyskaniu potwierdzonych informacji o strukturze władzy w Rosji, panie prezydencie. – Mateusz Kocjan próbował ratować sytuację. Prezydent sprawiał wrażenie człowieka na skraju załamania. – Wciąż mamy sojuszników, a chaosu na wschodzie nie wolno nam przeczekać.
– Tak, oczywiście, ma pan rację. – Henryk Żuławski zakrył usta dłonią, przymknął na chwilę oczy, świat wcale jednak nie zniknął. – Naciskajcie na Rosjan. Musimy mieć czerwoną linię z Zorinem. Nasz MSZ ma jak najszybciej dogadać się z Kremlem, przesłać wyrazy współczucia, zaoferować pomoc w śledztwie, cokolwiek, co pozwoli odepchnąć od nas podejrzenia. Chcę mieć za godzinę telekonferencję z przywódcami Litwy i Węgier, my też musimy mieć wspólny front.
Dygnitarze zgodnie pokiwali głowami. Część odetchnęła z ulgą, wielu przełknęło ślinę, słysząc przed chwilą łamiący się głos prezydenta. Nikt nie miałby za złe, gdyby rozkleił się, przewodnicząc posiedzeniu. Presja, pod którą się znajdował, powaliłaby tura.
– Trzeba też jakoś przycisnąć Amerykanów. Nie możemy sobie pozwolić na takie traktowanie. Daliśmy im wolną rękę, nie wtrącalibyśmy się, gdyby chcieli odpalić Putina… Kto wie, może to ich sprawka – zastanowił się Żuławski. – Osobiście porozmawiam z prezydentem Armitage’em. Proszę zorganizować konferencję tak szybko, jak to możliwe.
– Oczywiście. – Tomasz Gardner zanotował polecenie w swoim laptopie.
W dźwięk palców stukających o klawiatury komputerów wtargnął piskliwy dzwonek. Minister spraw zagranicznych spojrzał pytająco na prezydenta, po niemym przyzwoleniu sięgnął po telefon. Przez chwilę słuchał, wreszcie oblizał wyschnięte wargi. Pozornie spokojnym ruchem odłożył aparat na blat stołu.
– Panie prezydencie, właśnie odwołano naszych ambasadorów w Rosji, Kazachstanie oraz na Ukrainie. Otrzymałem też informację, że prawdopodobnie te trzy kraje zawieszą działanie swoich misji dyplomatycznych w Polsce. Nie wiem, czy dotyczy to również Węgier oraz Litwy – zreferował.
– Czyli jednak. – Żuławski złączył drżące dłonie tuż przed sobą. Żołądek zacisnął mu się w supeł, przełknął ślinę, za wszelką cenę zachowując opanowanie. – Chyba będziemy musieli zorganizować ćwiczenia wojskowe. Trzeba powiadomić dowództwo generalne. Niech przeprowadzą kontrolę, jeśli przyjdzie taka potrzeba, musimy być gotowi.
Szef SKW pokiwał głową w uznaniu. Reakcja prezydenta była szybka, dokładnie taka, jakiej należało oczekiwać. Świat drżał w posadach, a historia niebezpiecznie zataczała koło. By ocalić jutro, trzeba było patrzeć w przeszłość.
Padre stał nad łóżkiem i ze skrzyżowanymi na piersi rękoma przyglądał się kapitanowi Preissowi, który podłączony do aparatury, spał od dobrych kilkunastu godzin. Gdy Bołkoński wszedł do pokoju, Padre nie zareagował. Andriej przez krótką chwilę milczał, wodząc wzrokiem po wyświetlaczach, rurkach, mrugających światełkach, które czuwały nad wracającym do świata żywych kapitanem. Preiss przeżył podróż, funkcje życiowe ustabilizowały się, lekarze Radegastu czynili prawdziwe cuda.
– Wiadomo, kiedy się obudzi? – zapytał Rosjanin.
– Skąd mam wiedzieć? Po prostu śpi. Skaut mówił, żeby dać mu odpocząć. Przeszedł przez piekło – odpowiedział Padre twardo.
– Lepiej, żeby doszedł do siebie jak najszybciej. Nie dzieje się dobrze.
– Wycofują nas z bazy? – zapytał Padre, spoglądając na górującego nad nim Rosjanina.
– Nie wiem, nie dostaliśmy żadnej oficjalnej komunikacji. Po zamachach popierdoliło się tak bardzo, że na górze nie przejęli się specjalnie naszą samowolką. – Bołkoński spróbował się uśmiechnąć, ale wyszło, jakby doznał chwilowego paraliżu mięśni twarzy.
– Tyle dobrze. – Padre wzruszył ramionami.
– Niespecjalnie. Brak informacji to też informacja. Chłopaki zaczynają kombinować, już teraz Ukraińcy łypią na nas z byka. Propaganda dociera i tutaj.
Padre odwrócił się frontem do Rosjanina. Większość swojej uwagi skupiał na tym, by na zmianę z innymi pilnować Preissa. Wiadomości ze stolic Przymierza filtrował jak przez membranę. Coś tam słyszał, wiedział, że Putin, Miszczenko, Nazarbajew zginęli w zamachach. Pocieszał się myślą, że jego własny przywódca wciąż żyje, to dawało nadzieję, że ktoś zapanuje nad chaosem. Mógł skupić się na odzyskanym dowódcy.
– Czyli co? – zapytał, nie do końca nadążając za tokiem rozumowania Bołkońskiego.
– Chodź, to sam zobaczysz. – Rosjanin skinął głową w kierunku wyjścia z izolatki.
– Wciąż mam wartę – odpowiedział Padre.
– Spokojnie, pójdziemy za siedem minut. – Bołkoński rzucił okiem na elektroniczny zegar. – Wątpię, żeby przez ten czas coś się zmieniło.
Zmiennik zjawił się punktualnie, wymienił z Padre uścisk dłoni, po czym przysiadł na krześle obok łóżka. Lekarz z sekcji medycznej Radegastu miał się zjawić na wizytę kontrolną dopiero za dwie godziny. Wtedy też do krwiobiegu kapitana miały być wprowadzone kolejne porcje witamin, substancji wzmacniających i zbawiennego tramadolu.
Bołkoński i Padre przeszli przez korytarze skrzydła medycznego, gdzie Preiss był jedynym pacjentem. W uziemionym od tygodni Radegaście od czasu do czasu przeprowadzano tylko ćwiczenia. Treningi nie mogły jednak zastąpić konkretnych planów, jasnej sytuacji. Ludzie zaczynali się niepokoić, brak wizji kolejnych operacji, działań, rozwoju potrafił wpłynąć na morale równie mocno, jak utrata kolegi z oddziału.
Zatrzymali się na chwilę przy dyżurce lekarzy. Skaut drzemał w miękkim fotelu. Jako jeden z nielicznych porzucił regulaminowy mundur na rzecz wygodnego dresu.
– Daj mu spokój, to Skaut, ma nastawiony budzik. – Bołkoński powstrzymał gestem Padre, który już chciał szturchnąć pochrapującego operatora.
Wyszli na zewnątrz. Czerwiec na Chersonezie przywitał ich pierwszą tego roku falą upałów. Temperaturę, którą ledwie jeden stopień dzielił od magicznej trzydziestki, łagodził silny wiatr od morza. Widzieli, jak czubki wysokich, smukłych tuj kładą się z każdym podmuchem, by chwilę później sprężynować do pionu.
Rosjanin wskazał dłonią kierunek. Skrzydło szpitalne bazy znajdowało się na północnych krańcach cypla, ledwie kilkadziesiąt kroków od wyniosłej latarni morskiej, która pomagała statkom odnaleźć kurs na sewastopolskie doki. By dotrzeć do centralnej części kompleksu, musieli odbyć kilkuminutowy spacer. Wiatr nie słabł ani na chwilę, dęło w plecy, komandosi musieli kompensować podmuchy siłą mięśni.
– Możesz powiedzieć, o co chodzi? – zapytał Padre. – Kiepski ze mnie obserwator ludzkich zachowań.
– Wiesz, że prezydenci Polski, Litwy i Węgier przeżyli – stwierdził Bołkoński. Kolejny podmuch przerzucił mu przydługawy kosmyk prosto na nos.
– Oczywiście, że wiem. – Padre wzruszył ramionami.
– Byliście w opozycji do Putina. Nie chcieliście pakować się w kabałę w Arktyce, podobnie jak Litwini i Węgrzy. Reszta Przymierza naciskała na złojenie Amerykanom tyłków – kontynuował Rosjanin. – Jak myślisz, jak do chłopaków z ukraińskiego specnazu dotrą jakieś spreparowane wiadomości, to nie zaczną się zastanawiać?
– Andriej, ale pierdolisz. – Padre przewrócił oczami. – Naprawdę myślisz, że nasi zaczną wierzyć w brednie, że Polacy zamordowali Putina i resztę? Zmiłuj się, przecież to stek bzdur.
– Dla ciebie tak, bo twój prezydent ma się świetnie – rzucił Bołkoński.
– Bzdury – fuknął Polak.
– Ja to wiem, ty też, ale im dłużej będziemy tutaj siedzieć bezczynnie, tym więcej głupot zacznie przychodzić ludziom do głowy. Nie chciałbym, żebyś obudził się z ukraińską lufą przy skroni.
– Jesteśmy specjalsami, tutaj nie dzieją się takie rzeczy. – Padre kręcił przecząco głową.
Andriej postanowił nie drążyć. Wystarczyło kilka zdań, by zrozumiał, że nie przekona polskiego komandosa. Sam, z racji bardzo bliskich kontaktów z Jastrzębskim i Preissem, doświadczył już lekkiej rezerwy kolegów z GRU oraz ukraińskiego i kazachskiego specnazu. Wobec Polaków ta sama rezerwa zaczynała przeradzać się w czystą niechęć.
Główny budynek kompleksu, trzypiętrowy niby-biurowiec, wznosił się pomiędzy dwoma bliźniaczymi, niższymi o jedną kondygnację skrzydłami. Niewielki dziedziniec przed wejściem porastały kępki trawy, wyrastające pomiędzy płytami chodnikowymi. Grupka komandosów w cyfrowych uniformach stała na schodach i paliła papierosy. Obrzucili zbliżających się operatorów mało serdecznymi spojrzeniami.
– Mówiłem – stwierdził Bołkoński, gdy wciąż byli poza zasięgiem słuchu.
– Siema – rzucił Padre do grupki.
Odpowiedziały mu tylko mruknięcia, żadna z dłoni nie uniosła się w pozdrowieniu. Polak nie dawał za wygraną, kojarzył wszystkich. Choć służyli w różnych sekcjach, ćwiczyli wspólnie setki razy.
– Co z wami? – zapytał.
– Nic, co ma być? – odparł jeden z komandosów.
Padre zwrócił uwagę na to, że odpowiedź padła po ukraińsku. Mimo że ogolony na łyso specjals pochodził ze Lwowa, i jego polski ledwie zalatywał śpiewnym, wschodnim akcentem.
– Misza, co ty? – spróbował ponownie. – No wy chyba ocipieliście, wierzycie w te brednie?
Ukrainiec wzruszył tylko ramionami. Padre nie wiedział, jak zareagować, uniósł ręce w geście poddania.
– Dajcie spokój, służymy w jednej jednostce.
– Na pewno? – zapytał Misza. Jego koledzy wciąż taksowali Polaka uważnym, pełnym napięcia wzrokiem.
Bołkoński pociągnął Padre za sobą, na schody. Dopiero w środku, w pustym hallu, pośród wywieszonych flag wszystkich krajów Przymierza, Andriej zdecydował się puścić rękaw Polaka.
– Mówiłem ci. Jeśli góra szybko nie pościąga nas do siebie albo nie rzuci do jakiegoś zadania, zaczną się tworzyć grupki – podjął. – Preiss ledwie żyje, Jastrzębskiego szlag trafił, nie mamy z nikim kontaktu. Musimy się wzajemnie pilnować.
– Świrujesz, przecież zaraz ogłoszą, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego.
– Bardzo możliwe, ale do tego czasu radziłbym unikać szerszej integracji – odparł Rosjanin. – Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Ostatni raz syreny alarmowe słyszeli nad bazą podczas próbnych ćwiczeń przeciwpożarowych. Zwykle były one zapowiadane ze sporym wyprzedzeniem, teraz jednak zaczęły jazgotać bez żadnego ostrzeżenia.
– Co jest? – zapytał Padre, spoglądając w górę.
– Pożar. Oby, kurwa, tylko nie był prawdziwy – syknął Bołkoński.
Przez syrenę zaczął przebijać się miarowy, jednostajny huk wojskowych butów, łomoczących o posadzkę. Nikt nie biegł, dźwięk marszu był spokojny, jakby z góry zapowiedziany. Bołkoński na krótką chwilę uległ wrażeniu, że alarm dla wielu komandosów nie był żadnym zaskoczeniem.
***
Zredukował bieg, czwórka weszła na ponad cztery tysiące obrotów. Kilkuletnie audi A3 wyskoczyło na lewy pas i śmignęło obok klekoczącego vana, oklejonego kolorami jednej z popularnych sieci dyskontów. Jakub Jastrzębski wyciskał z silnika maksymalną moc. Wciąż mieli przed sobą niemal godzinę drogi.
Próbował nie wracać myślami do wydarzeń sprzed kilku dni. Oszołomiony, poobijany dotarł do mieszkania resztkami sił. Widząc okrwawionego Jastrzębskiego w drzwiach, Ludmiła osunęła się po ścianie, nieprzytomna. Jeszcze tego samego dnia oboje spakowali się pospiesznie i pojechali na Tyniecką do Dowództwa Komponentu Sił Specjalnych. Jastrzębski miał nadzieję, że tam będą bezpieczni. Przerażona do szpiku kości Ludmiła siedziała na oświetlonym bladą poświatą korytarzu, podczas gdy Jastrzębski spowiadał się ze skleconej na boku operacji oraz jej konsekwencji.
Początkowo zanosiło się na burzę. Jakuba zaprowadzono do aresztu, potem jednak gruchnęła wieść o zamachach i śmierci Putina oraz przywódców wschodniego Przymierza. Sprawa Jastrzębskiego spadła z agendy. Jakub podlegał bezpośrednio dowództwu polskiej sekcji w Bobolicach. Razem z Ludmiłą, pod groźbą sądu wojennego, został skierowany do sztabu jednostki. Wyruszył w drogę, gdy tylko otrzymał oficjalne pismo.
– Co z tobą będzie? – zapytała Ludmiła.
Dziewczyna wracała do równowagi. Poprzedniego zdążyła powiadomić szefostwo, że bierze dłuższy urlop na żądanie.
– Pewnie sąd – stwierdził Jastrzębski.
Wrzucił prawy kierunkowskaz i wrócił na swój pas. Audi, które kupili wspólnie niespełna pół roku wcześniej jako zaczątek nowego, lepszego życia, przyjemnie mruczało.
– Wiedziałam, że to się tak skończy. – Ludmiła pokręciła głową w niedowierzaniu. – Dlaczego ja się zgodziłam na ten idiotyzm? Przecież omal cię nie zabili.
– Wciąż żyję – odpowiedział Jastrzębski. Nic mądrzejszego nie przychodziło mu do głowy.
– To ma mnie pocieszyć? Wpadłeś do domu jak żywy trup, zabrałeś mnie bez słowa do sztabu, aresztowali cię tam, pamiętasz? Musiałam bez żadnych informacji przez dwa dni siedzieć sama w pokoju pod strażą! – Wybuch prędzej czy później musiał nastąpić. – Czy ty w ogóle myślisz o kimś innym niż ty sam?!
Jastrzębski odetchnął głęboko. Kłótnia była ostatnim, czego teraz potrzebował. Ludzie, z którymi koordynował operację, nie żyli. Nie miał pojęcia, co stało się z Bołkońskim i resztą. Dotarli? Zostali zestrzeleni w locie, aresztowani? Kraków odmówił mu wszelkich informacji. Liczył, że nim zamkną go w areszcie, w Bobolicach powiedzą przynajmniej, czy samolot z Preissem dotarł na Krym. Miał nadzieję, że ocalił kapitana tak samo, jak zdołał uchronić przed śmiercią Ludmiłę.
Zanim dotarł do mieszkania, przy życiu trzymała go tylko nadzieja, że Anna Kasprzak nie zjawiła się tam pierwsza. Spodziewał się, że dziewczyna będzie suszyła mu głowę. Nie mógł mieć jej tego za złe, sama przeżyła gehennę.
– Przepraszam. – Uznał, że to najlepsze, co może powiedzieć.
– Spierdalaj! – krzyknęła, aż zadzwoniło w uszach.
– Obiecuję, że to zrobię. Gdy tylko dotrzemy do Bobolic, zniknę. – Ugryzł się w język o sekundę za późno.
Ludmiła zmierzyła go takim wzrokiem, że poczuł na plecach zimny dreszcz.
Skinął na agenta Secret Service, który niczym Cerber warował przy drzwiach Gabinetu Owalnego. Ochroniarz odpowiedział lekkim uśmiechem.
– Ciężka odprawa, sir? – zapytał agent.
– Szkoda gadać, wojna to niełatwe rzemiosło. – Albert Armitage odpowiedział wymuszonym uniesieniem kącików ust. – Posiedzę jeszcze chwilę w spokoju. Zostało mi może pół godziny do najbliższego spotkania. Chyba nie było sensu, bym szedł na górę na kawę.
– Już organizuję… Czarna z niewielką ilością mleka?
– Jesteś moim bohaterem, Scott. – Armitage klepnął agenta w ramię i przekroczył próg gabinetu.
Odetchnął głęboko, słysząc za sobą szczęk zamykanych drzwi. Pilna narada w pokoju sytuacyjnym trwała kilka godzin. Wojskowi wydawali się nie zwracać uwagi na fakt, że odprawa zaczęła się punkt o piątej nad ranem.
Kiedy zerwano go z łóżka i poproszono o dołączenie do sztabowców czekających w pomieszczeniu głęboko pod powierzchnią, przed oczami przeskakiwały mu coraz mroczniejsze scenariusze. Kontratak Rosjan na wyspach, koncentryczny nalot na grupę uderzeniową lotniskowca, atak rakietowy na dalekie zaplecze amerykańskich wojsk. Gdy zjeżdżał windą w towarzystwie milczącego ochroniarza, przez chwilę miał w głowie obraz ataku taktyczną głowicą jądrową i unicestwienie wojsk szturmujących Kandałakszę.
Jakie było jego zdziwienie, gdy zorientował się, że poza Martinem Dempseyem oraz świtą z kolegium w odprawie biorą udział również oficerowie łącznikowi z Finlandii. Sytuacja wyklarowała się dość szybko. Pilne zebranie zainicjowali Finowie, którzy obawiali się ciągnącej z południa Grupy Uderzeniowej Rosjan. Licząca dziesięć tysięcy ludzi kombinowana pancerna pięść skupiała absolutną elitę rosyjskiej armii. Armitage’a wcale nie dziwiły obawy Finów. Byli pierwszą linią obrony, która odcinała Kolę od odsieczy. Helsinki naciskały na wzmocnienie swojego zgrupowania bądź wycofanie sił do drugiej linii, w rejon Kandałakszy, i tam wydanie Grupie Uderzeniowej walnej bitwy. Pamiętał rezerwę Martina Dempseya, niekoniecznie chcącego rezygnować z działań opóźniających, do których zobligowani byli Finowie.
– Rosyjska odsiecz od samego początku była w naszych planach – przypomniał zebranym przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. – Finlandia wyasygnowała siły, które w połączeniu ze wsparciem naszego lotnictwa oraz artylerii są w stanie sprostać wyzwaniu i zatrzymać Rosjan. Nawet jeśli przeciwnik zdołałby się przedrzeć, przećwiczyliśmy wariant odwrotu oraz sformowania drugiej linii niedaleko Kandałakszy.
– Owszem, nie spodziewaliśmy się jednak, że Kreml rzuci przeciwko nam najnowocześniejszy sprzęt, jakim dysponuje. Siłą ognia i zaawansowaniem technologicznym dorównują całej waszej dywizji – przekonywał fiński generał. – Nie godziliśmy się na rzeź. Moi ludzie nie zatrzymają Rosjan, obawiam się, że nawet zaangażowanie amerykańskiego lotnictwa może być niewystarczające.
– Dlatego chce pan porzucić szańce i natychmiast wycofać się za amerykańskie linie? Jeszcze przed spotkaniem z przeciwnikiem? – dopytywał Dempsey.
– Przekracza pan swoje kompetencje, generale – zwrócił mu uwagę Fin. – To ja wciąż dowodzę fińskim komponentem w Rosji. Jeśli uznam, że opór jest tylko marnotrawstwem środków, wydam rozkaz do wycofania się z zajmowanych pozycji.
– Proszę pamiętać, że wasze bezpieczeństwo w dużej mierze zależy od aktywności amerykańskiego lotnictwa. – Szef kolegium zbliżył się do jasnowłosego fińskiego generała. – Jeśli wycofa pan swoje wojska, Rosjanie mogą uznać to za zachętę. Zdołacie samodzielnie obronić Helsinki?
– Zapomina się pan… Pomagamy wam, jak możemy, ale nie będzie wytracać naszych ludzi na obronie z góry straconych pozycji. – Fin wyraźnie spuścił z tonu.
– Ma pan rację, ale dopiero wtedy, gdy to my uznamy je za stracone – odparł Dempsey, co w zasadzie zakończyło dyskusję.
Armitage prychnął pod nosem na to wspomnienie. Dempsey wraz z przedstawicielami kolegium w kilka chwil usadzili narwanego Skandynawa. Plan pozostał niezmieniony: amerykańskie lotnictwo udzieli bezpośredniego wsparcia sojuszniczym siłom na lądzie, gdy tylko dojdzie do kontaktu z rosyjską Grupą Uderzeniową. Doktryna była święta, a wszelkie odstępstwa od zaplanowanych działań mogły tylko wprowadzić niepotrzebny zamęt i co więcej, przyczynić się do klęski. Tego Martin Dempsey nie brał pod uwagę nawet w najbardziej pesymistycznych wariantach rozwoju wydarzeń. Byli o krok od złamania Rosjan.
Prezydent usłyszał pukanie do drzwi. Chwilę później w gabinecie zjawiła się sekretarka z tacą, na której znalazła się świeżo zaparzona kawa oraz zbilansowane, przygotowane pod okiem dietetyka śniadanie. Armitage już jakiś czas temu musiał pożegnać się z ukochanymi krwistymi stekami. Pod wpływem nieustającego stresu żołądek prezydenta działał coraz gorzej.
– Dziękuję. – Armitage uśmiechnął się serdecznie, jakby pozował dla reportera „Timesa”.
– Oczywiście, sir. – Dziewczyna w eleganckim kostiumie o nowoczesnym kroju odpowiedziała, błyskając śnieżnobiałymi zębami.
Jeszcze nim sekretarka zdążyła opuścić gabinet, w drzwiach pojawił się agent Scott i zapowiedział Elizabeth Hawk oraz Ryana Sinclaira.
– Kurwa mać, nawet kawy zdążyłem siorbnąć – rzucił pod nosem Armitage. – Dziękuję ci bardzo, Scott, wpuść ich.
– Tak jest, sir.
Zarówno doradczyni do spraw bezpieczeństwa, jak i szef jednej z sekcji wywiadowczych CIA czuli się w gabinecie swobodnie. Odwiedzali to miejsce właściwie każdego dnia, stało się dla nich równie zwyczajne jak korytarze i wspólna kuchnia dla pracowników administracji.
– Siadajcie, bez zbędnej celebry. – Armitage uniósł filiżankę i wskazał na dwie kanapy pośrodku owalnego pomieszczenia. – Mówcie, jak wygląda sytuacja.
Hawk i Sinclair zajęli miejsca po przeciwnych stronach, każde na swojej kanapie. To był ich niepisany zwyczaj dla podkreślenia tego, że reprezentują osobne instytucje. Oczywiście, jak wszystko w polityce, ten spektakl również był tylko na pokaz.
– Mamy dość sporo niepojących informacji, szczególnie z Moskwy – zaczęła Elizabeth. Doradczyni odłożyła na stolik tablet, wszystkie potrzebne dane były w jej głowie.
Gdyby coś poszło nie tak, Ryan miał przyjść jej w sukurs z dodatkowymi informacjami.
– Niczego innego się nie spodziewałem – skomentował Armitage, unosząc do ust porcję pełnoziarnistego musli, utopionego w jogurcie z dodatkiem pokrojonych na ćwiartki świeżych białych winogron. – Wiemy już, kto tam w ogóle przejął władzę? Czy zacznie się bitka o stołek, jak to Rosjanie mają w zwyczaju?
– Nasze źródła potwierdzają, że na czele tymczasowego rządu na Kremlu stanął nie premier, lecz były minister obrony, Piotr Zorin. To typowy siłowik, oskarżał Polaków o opieszałość w sprawie kryzysu na północy – odpowiedziała Hawk. – Mamy również informacje o tym, że ludzie Zorina skontaktowali się z rządami Kazachstanu oraz Ukrainy. Musieli osiągnąć jakieś porozumienie za plecami Polaków i spółki.
– Słucham, słucham – zachęcił Armitage. – To się robi coraz lepsze z każdym zdaniem.
Ryan Sinclair nie podzielał wesołości prezydenta. Jako wieloletni wywiadowca, dobrze wiedział, jak kończą pakty, gdy sojusznicy zaczynają działać za swoimi plecami.
– Ambasador Foley przekazał mi kilka godzin temu informacje, że w Warszawie zamknięto ambasady Rosji, Ukrainy oraz Kazachstanu. Prawdopodobnie tyczy się to również placówek na Litwie i Węgrzech. Jesteśmy też stuprocentowo pewni, że dyplomaci nazywanego przez nas roboczo Zachodniego Przymierza zostali uznani za persona non grata w Rosji oraz sprzyjających jej krajach – dokończyła Hawk.
– Czyli możemy śmiało powiedzieć, że plan się powiódł. – Prezydent uśmiechnął się i wytarł usta serwetką. – Cholera… Ciekawe, kto zlecił te zamachy? Musimy wiedzieć, na czyje ręce składać podziękowania.
– Zorin twierdzi, że to Polacy do spółki z nami – wtrącił Ryan Sinclair.
– Nonsens. – Armitage ściągnął usta. – Niczego takie nie autoryzowałem. Chyba nie działaliście za moimi plecami, prawda?
– Nie doszły mnie żadne informacje na temat takiej operacji. Ale trzeba przyznać, że to woda na młyn Zorina. Przywódcy Polski, Litwy i Węgier żyją, nawet im włos z głowy nie spadł. Warszawa nie ma się jak bronić. Rosjanie zalali im kilka miast w tej akcji z zaporą. Uderzenie odwetowe, jeszcze po tym, jak zaczęli się dogadywać z naszą administracją… Gdybym nie siedział w tym od samego początku, sam dedukowałbym tak jak Zorin.
– Co to dla nas oznacza? – Brwi prezydenta zmarszczyły się.
Podobne pytanie zadali sobie, gdy po raz pierwszy zerknęli na przekazane przez wywiad doniesienia. Ameryka od kilku tygodni była pogrążona w wojnie z Federacją Rosyjską, wspieraną przez kraje Przymierza. Część paktu nie była skłonna ginąć za Murmańsk i jawnie sprzeciwiła się eskalacji konfliktu. Zaraz potem Europa pogrążyła się w chaosie największej w historii serii zamachów terrorystycznych. Biały Dom nie zdążył nawet zaczerpnąć tchu, jak ekrany telewizorów zalał potok informacji o kolejnych atakach. Tym razem celami były głowy państw Przymierza. Minuta po minucie rządowe agencje, a po nich medialne kolosy potwierdzały najgorszy z możliwych scenariuszy. Władimir Putin, Anton Miszczenko oraz Nursułtan Nazarbajew zginęli, połowa krajów Przymierza została pozbawiona przywództwa.
To mogło oznaczać wszystko, a przewidywanie przyszłych wydarzeń i konsekwencji nie różniło się wiele od wróżenia z fusów. Sinclair mógł teraz równie dobrze przelać płynny wosk przez ucho od klucza i na podstawie zastygłego kształtu stwierdzić, że za trzy dni dojdzie do inwazji obcych.
– Dopóki nie poznamy kierunku działań Zorina oraz rządów Ukrainy i Kazachstanu, może wydarzyć się wszystko – stwierdził Ryan. – Jest za wcześnie, by wyrokować. Jasna jest tylko reakcja Warszawy i przyjaciół.
– No i co mówią? – zapytał Armitage.
– Srają pod siebie. – Wywiadowca wzruszył ramionami. – Zarzekają się, że nie mają z tym nic wspólnego. Boją się, że Zorin może wpaść na jakiś idiotyczny pomysł… Boją się wojny, panie prezydencie.
– Zorin oskarży ich jawnie?
– Jeśli uzna, że pozwoli mu to skonsolidować władzę, to nie będzie się wahał – odparł Sinclair.
– Jest jeszcze kwestia Petersburga – wtrąciła Elizabeth. – Tworzy się tam coś… jakby zalążek opozycyjnego dla Moskwy rządu. Jeśli wierzyć naszym informatorom, tamci podają w wątpliwość oskarżenia wysuwane wobec Polaków. Uważają, że zapalczywość Zorina wciągnie Rosję w długotrwały konflikt.
– No popatrzcie… jakbym już kiedyś słyszał podobną historię. – Albert Armitage nie wydawał się zaniepokojony.
Prezydent uważał, że Arktyka już została zdobyta, a desperackie próby oporu ze strony Rosjan są tylko ostatnimi akordami agonii. Armitage w swoim umyśle już ich podbił, teraz nastał czas dzielenia zdobyczy.
– Zakładam, że radzicie poprzeć tych opozycjonistów? Współpracują z Polakami? – Armitage spoważniał.
– Możliwe, choć oni chyba jeszcze sami nie wiedzą, czy chcą z kimś współpracować. Ta inicjatywa jest całkiem świeża – ciągnęła Hawk. – Choć uważam, że jeśli mamy z kimś utrzymywać kontakt, to z nimi.
– Ryan, co o tym sądzisz? – zapytał Armitage. – Oni wciąż myślą, że obronią Arktykę. Kto będzie bardziej uległy, gdzie uda nam się ugrać więcej?
– Nieważne, z kim będziemy rozmawiać, będą bronić Arktyki tak samo zaciekle. Wciąż mają siły, które stwarzają dla nas zagrożenie. Dzisiejsza odprawa w pokoju sytuacyjnym tylko to potwierdziła – zauważył Sinclair.
Prezydent machnął ręką. Pamiętał zapewnienia Dempseya, widział raporty i wykresy. Dali Rosjanom solidnego łupnia i choć ponieśli przy tym spore straty, to nadal byli górą. Sztab był zgodny co do tego, że oblężenia Murmańska oraz Kandałakszy będą najdłuższymi częściami operacji. Jak jeden mąż przyznali również, że ostatecznie wiktoria będzie po ich stronie.
– Arktyka, Arktyka. Mamy po swojej stronie Brytyjczyków i Finów. Rosjanie są podzieleni, bez jasnego łańcucha dowodzenia. Bez zaprzysiężonego prezydenta – wyliczał Armitage. – To tylko kwestia czasu.
– Północy broni Walerij Żyła, to doskonały strateg. Podobno opozycyjny rząd chce mieć go po swojej stronie. Być może nawet jako lidera. – Elizabeth Hawk przybrała marsową minę. – Należy się z nimi liczyć i według mnie czym prędzej podjąć odpowiednie kroki dyplomatyczne.
– Zgadzam się z Hawk – dodał Ryan. – Kujmy żelazo, póki gorące. Uspokójmy Polaków. Zahamowaliśmy przerzut sprzętu, ograniczyliśmy współpracę wojskową do czasu wyjaśnienia, kto rzeczywiście stał za zamachem. Udział Warszawy to nonsens, ale nie wykonujmy gwałtownych ruchów. Henryk Żuławski boi się, że zostawimy go ze spuszczonymi gaciami.
Albert Armitage parsknął pod nosem. Wypił ostatni łyk kawy i odstawił filiżankę na porcelanowy spodek. Dziel i rządź, jego ulubiona maksyma. Miał przed sobą morze możliwości. Fakt, podjął się współpracy z Polakami, więc naturalne powinno być poparcie petersburskich pretensji do władzy w Rosji.
Gdzieś w wyobraźni widział się jako pierwszy w historii prezydent Stanów Zjednoczonych, który pokonał Rosjan na ich własnym terytorium. Dlaczego więc nie spróbować imaginować się jako przyszłorocznego laureata pokojowej Nagrody Nobla?
Uwielbiał ten taras, samodzielnie nakreślił jego kształt, który potem dopracowali inżynierowie odpowiedzialni za konstrukcję. Nowa siedziba korporacji wciąż była w budowie i obecnie bardziej przypominała stalowy szkielet, zalewany tonami betonowych mięśni. Gabinet wraz z rozległym, łezkowatym tarasem był już jednak gotowy. Prezes Harmonii z lubością wpatrywał się w doskonały owal jeziora Dishui, na którego brzegu wznosiła się ponad dwustumetrowa konstrukcja.
Oczywiście, w Szanghaju na pęczki było znacznie wyższych budynków, ale Prezesowi nie zależało na pokonywaniu kolejnych inżynieryjnych barier. Kompleks najwyższych budynków świata zostawiał arabskim szejkom. Nie chciał wciskać się w wąskie parcele biznesowego centrum metropolii. Tutaj, ze swojego tarasu mógł podziwiać spokojne wody jeziora oraz długie, białe linie fal Pacyfiku, które rozbijały się o falochrony. Taka perspektywa odpowiadała Prezesowi znacznie bardziej. Zawsze wolał patrzeć w dal, nigdy w górę. Skupiając wzrok na niebiosach, można było zapomnieć, jak ważne jest to, co znajduje się za horyzontem.
– Panie Prezesie, mamy nowe informacje z Europy – usłyszał za sobą cichy, acz stanowczy głos osobistego sekretarza.
Skinął na potwierdzenie, że usłyszał, lecz nie odwracał się. Dał sobie jeszcze kilka sekund na zachwyt doskonałą równowagą między naturą oraz sztucznymi tworami ludzkich rąk. Dopiero potem ledwie zauważalnym gestem dłoni zezwolił sekretarzowi, by się zbliżył.
– Jak wygląda sytuacja? – zapytał spokojnie.
Sekretarz spojrzał na trzymany w dłoniach tablet. Pracował z szefem korporacji od samego początku, wiedział, które fragmenty raportu może pominąć. Prezes, choć z natury był łagodnym człowiekiem i nigdy nie podniósł na niego głosu, irytował się dość szybko.
– Informatorzy donoszą, że rządy we Francji, Belgii oraz we Włoszech już teraz rozpatrują wprowadzenie w całym kraju stanu wojennego – zaczął, prześlizgując się wzrokiem po kolejnych linijkach hanzi. – Niemcy wciąż próbują ograniczyć eskalację. Zamieszki wybuchły w większości dużych miast republiki, ale niemieckie służby porządkowe zaczynają zdobywać przewagę. Wydaje się, że we wszystkich krajach ogarniętych zamieszkami i zamachami największym wrogiem jest biurokracja. Policja, nawet wojsko są blokowane licznymi regulacjami prawnymi, które uniemożliwiają bardziej zdecydowane działania.
– Społeczeństwo tak liberalne, że samo zatrzasnęło sobie kajdany. – Prezes zmrużył oczy, przez taras powiał mocniejszy podmuch wiatru. – Jak wiele ognisk walk wciąż tli się w Europie?
– Łącznie około trzystu, z czego ponad setka we Francji. Tam sytuacja jest najtrudniejsza. Parlament stara się o przegłosowanie ustawy, która wyprowadzi wojsko z koszar – odpowiedział sekretarz.
– To jeszcze potrwa. Europejska ścieżka legislacyjna jest zaśniedziała jak cały kontynent. Jedynie siły ochrony Harmonii stanowią realną moc, która może zatrzymać ten koszmar. Czy nasze placówki w Europie są bezpieczne, pracownikom nic się nie stało? – Szef Harmonii odwrócił się powoli, jakby w zwolnionym tempie w stronę osobistego sekretarza.
Mężczyzna w skrojonym na miarę garniturze przesunął palcem po ekranie. Kilka stron raportu dalej zaczynały się wykresy oraz diagramy opatrzone licznymi komentarzami i odnośnikami do aneksów. Sekretarz doskonale nawigował w wirtualnym oceanie danych.
– Niestety, panie Prezesie. Mamy kilka nieprzewidzianych strat. Filie w Dreźnie oraz Lubece zostały obrzucone koktajlami Mołotowa. Nie można było tego uniknąć, zaatakowano całe parki biznesowe.
– Ktoś zginął? – zapytał Prezes.
– Brak danych o ofiarach. Wybite szyby, spalone samochody służbowe, kilku rannych, głównie ochrona lobby. Ofiary, niestety, ponieśliśmy we Francji.
Mężczyzna skłonił się, pełen żalu i skruchy, czekał na karcące słowa przywódcy. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Sekretarz wyprostował się, oblizał wargi i wrócił do wertowania raportu. Wiedział, że Prezes wciąż czeka na szczegółowe dane.
– Siedziba w Tuluzie doszczętnie spłonęła. To była główna serwerownia we Francji. Terroryści wdarli się do kompleksu, zginęło pięciu członków ochrony oraz kilkunastu pracowników cywilnych. Udało nam się wyeliminować ponad dziesięciu napastników. Niestety, nasze siły musiały się wycofać do Marsylii. To nasze największe straty. Pozostałe filie wydają się wciąż bezpieczne. – Mężczyzna podniósł wzrok na Prezesa.
Ten odwrócił się ponownie w stronę wód zatoki. Europa płonęła, już lata temu sama oblała się benzyną i wręczyła obcym zapalniczkę. Wydarzenia, które miały właśnie miejsce na Starym Kontynencie, nie mogły zaskakiwać. Zabitych w atakach i zamieszkach liczono w tysiącach, istniejący porządek runął na łeb na szyję. Prezes nie mógł pozwolić, by kolebka współczesnej myśli legła w gruzach.
– Wystarczająco długo przypatrywaliśmy się z boku. Wystarczy. – Mężczyzna o włosach białych jak śnieg wykonał w powietrzu nieokreślony ruch. – Wszystko toczy się właściwym torem. Europa nie zdąży ocalić się sama. Europejska centrala ma zgłosić się do Brukseli. Zaproponujmy tym skostniałym rządom nasze rozwiązanie. Nie odrzucą takiej propozycji. Zaoferujmy wyjście zgodne z duchem Harmonii, a tamci… marionetkowi przywódcy zachowają czyste ręce.
– Tak jest, panie prezesie. – Sekretarz skłonił się uniżenie, by chwilę później zostawić Prezesa samego na tarasie.
Przywódca korporacji wiedział, że rządy w końcu zaczną skłaniać się ku stanowi wojennemu. Każdego dnia ginęły setki ludzi, pożary trawiły setki milionów euro. Wszystko, co zaplanował na zachodzie, spełniało się krok po kroku, niemal dzień po dniu z zegarmistrzowską precyzją. Na wschodzie natomiast… tam działo się jeszcze lepiej.
Misja bojowa, której celem było wsparcie oraz ochrona zrzutu zaopatrzenia dla walczących na Nowej Ziemi, zakończyła się tak samo jak poprzednia. Wydawali się być o krok od otwarcia ramp załadunkowych. Dwa klucze transportowych Antonowów skrywały w aluminiowych brzuchach kilkanaście ton amunicji, racji żywnościowych, części zamiennych dla pojazdów, nowych mundurów oraz medykamentów, niezbędnych okrążonym piechociarzom. Kilkadziesiąt kilometrów od pobrużdżonych wybrzeży kapitan Walerij Rogozow przeżył déjà vu, a właściwie dzień świstaka.
Jeden z Antonowów zameldował o namierzeniu przez nieprzyjacielską głowicę. Aparatura zainstalowana w transportowcach nie mogła się równać awionice, w którą wyposażone były Suchoje eskorty. Pilot podniebnej ciężarówki miał kilka sekund na reakcję, chociaż z drugiej strony, jego wysiłki nie miały szczególnego znaczenia. Amerykański pocisk dalekiego zasięgu AMRAAM rozerwał kadłub, palety zaopatrzenia runęły w dół jak meteoryty. Poszycie płatowca pękło z trzaskiem, zniknęło w kuli ognia, Rosjanie złamali szyk, Rogozow, który dowodził eskortą, polecił uruchomić radary oraz sensory wspomagające świadomość sytuacyjną. Kapitan wiedział, że na wsparcie rodzimego AWACS lub bardziej zaawansowanych Su-57 nie może liczyć.
– Hydra Jeden do wszystkich, szukajcie namiarów, Amerykanie atakują rojem, jak poprzednio. – Walerij Rogozow pchnął wolant, zwiększając ciąg dwuprzepływowych silników. – Jak namierzymy aktywną Błyskawicę, reszta uruchomi swoje radary. Wtedy skracamy dystans, to nasza jedyna szansa.
– Przyjąłem. Szukam bandyty – odpowiedział skrzydłowy kapitana.
Rogozow i porucznik Jurij Małecki latali nad Arktyką od początku kryzysu. Amerykanie wciąż nie potrafili utemperować ich powietrznej brawury. Pułk stracił jednak wielu dobrych pilotów. Małecki zmienił się z wesołka w mruka, z którym ciężko zamienić choćby kilka słów.
– Dajmy im popalić choć ten jeden raz – dodał kapitan.
Suchoj Rogozowa wystrzelił w górę. Kapitan liczył na to, że Amerykanie wciąż będą próbowali zestrzelić jak najwięcej Antonowów, co da mu trochę czasu na zlokalizowanie przeciwnika. Jeszcze nim wspiął się na pięć tysięcy metrów, drugi z transportowców detonował w powietrzu. Błysk był znacznie jaśniejszy niż poprzednio, ten samolot musiał przewozić na paletach tony amunicji. Świt utonął na chwilę w jasności spalanego prochu.
Prędkość wznoszenia rosła w błyskawicznym tempie. Kapitan odciągnął przepustnicę, położył samolot do poziomu. Pasywny radar Irbis-E teoretycznie mógł wykryć amerykańskiego Raptora lub Błyskawicę z odległości dochodzącej nawet do osiemdziesięciu kilometrów. Rogozow nigdy nie brał tych danych za pewnik, prawdopodobnie tylko dlatego wciąż cieszył się życiem.
– Hydra Cztery, chyba złapałem namiar, odległość pięćdziesiąt dwa kilometry, idzie na południe – Rogozow usłyszał opanowany głos Jurija Małeckiego.
Instynktownie spojrzał na ciekłokrystaliczny ekran. Wszystkie samoloty wpięte były w system aktywnej wymiany danych. Każdy widział dokładnie to samo, a dane korelacji obiektów spływały szerokim strumieniem do komputerów pokładowych każdego Su-35.
– Hydra Jeden do wszystkich. Strzelać bez rozkazu, zmniejszyć odległość od celu. Musimy złamać ich szyk, wydają się odskakiwać. – Rogozow wybrał z listy uzbrojenia odpowiednie pociski i sam zmienił kierunek lotu.
– Hydra Dwa, namierzyli mnie, cholera. Wystrzelili rakiety, gonią mnie trzy pociski, idę w górę! – Pilot wykonał manewr, jeszcze zanim skończył składać meldunek.
– Hydra Dwa, jak tylko zgubisz rakiety, wracaj do Antonowów, zaraz strącą nam wszystkie ciężarówki – rzucił Rogozow. Nie miał czasu ani ochoty, by pouczać podwładnego.
Co chwila przeskakiwał wzrokiem od ekranów do Suchoja Hydry Dwa. Myśliwiec, widoczny jak na dłoni kilka kilometrów na północ, powyżej linii wzroku, mienił się białymi refleksami odbijanego słońca. Arktyczny brzask należał do najpiękniejszych zjawisk, jakich Rogozow miał okazję doświadczyć.
Dwie rakiety udało się zgubić. Niesamowicie efektywny system zagłuszania L175M potrafił emitować impulsy, które ogłupiały większość systemów naprowadzania na świecie. Trzeci AMRAAM dosięgnął jednak celu. Pilot szykował się właśnie do ciasnego skrętu przez lewe skrzydło, wystrzelił nawet pawi ogon dipoli. Na nic się to jednak nie zdało, pocisk szedł za Suchojem jak po sznurku.
– Cholera… – szepnął Rogozow, gdy Hydra Dwa eksplodował jasnym płomieniem.
Amerykanie zaczęli wpadać w rutynę. Zwykle po początkowym ostrzale Rosjanie próbowali w skoordynowany sposób oderwać się od zagrożenia, ewentualnie w przypływie brawury eskortować transportowce do celu, w nadziei, że ich ofiara przyda się chłopakom na dole. Jankesi przywykli do swojej przewagi, nie spodziewali się, że zagoniony w kozi róg przeciwnik może jeszcze próbować się odgryźć. Rogozow postanowił to wykorzystać. Suchoje były szybsze, dwa silniki generowały moc rzędu dwustu kiloniutonów. Szybkość i nieszablonowe działania, tylko tym mogli równać się z Błyskawicami.
– Hydra Trzy, mam drugi namiar, odległość dwadzie… – Pilot nie dokończył, ale odczyt przez chwilę pojawił się na cyfrowym radarze.
Kolejna rosyjska maszyna spadała ku zimnym odmętom oceanu. Głowica rozerwała się pod kadłubem, nie dając prowadzącemu ją oficerowi najmniejszych szans. Eliminowali ich systematycznie, jednego po drugim, jak myśliwi, którzy z bezpiecznego dystansu dziesiątkują stado.
– Tajfun Jeden, namierzamy wrogą maszynę, przejęliśmy cel po Hydrze Trzy – Rogozow usłyszał meldunek dowódcy bliźniaczego klucza.
Szli na dopalaczach, byle tylko maksymalnie skrócić dystans do amerykańskich Błyskawic. Moduły aktywnego zagłuszania pracowały na pełnych obrotach, tworząc wokół maszyn bliźniacze widma. Amerykanie strzelali raz za razem, AMRAAM-y rozrywały się w powietrzu, tnąc świt stalowymi odłamkami. Rogozow spojrzał na drugi ekran, jeszcze kwadrans temu prowadził do walki dwanaście maszyn, zostało mu dziewięć. Klucze transportowców również ponosiły spore straty. Jeśli nad Nową Ziemię doleci połowa, będzie można odtrąbić sukces.
– Klucz Tajfunów, odpalamy! – Kapitan spojrzał w bok. Suchoje znajdowały się kilka kilometrów na wschód od jego pozycji.
– Rakiety poszły! – rzucił jeden pilotów.
Wyposażone w czujnik podczerwieni rakiety R-74 dysponowały zasięgiem dochodzącym do czterdziestu kilometrów. Najbliższe namiary, które coraz częściej pojawiały się na ekranie Rogozowa, były nie dalej niż dwadzieścia kilometrów przed nimi. Rosjanin uśmiechnął się pod nosem, dłoń w rękawiczce zacisnęła się na drążku.
– Hydra Jeden do wszystkich, strzelać bez rozkazu. Macie szansę pokazać jankesom, jak walczy się w Rosji.
Osiemnaście kierowanych głowicami IIR rakiet oderwało się od pylonów i pomknęło w stronę rozstrzelonej formacji amerykańskich myśliwców. Trzymetrowe iglice ścigały Błyskawice z prędkością ponad dwóch i pół tysiąca kilometrów na godzinę. Pokonanie dystansu dzielącego je od umykających F-35 zajmowało około kilkunastu sekund. Rogozow z wypiekami na twarzy czekał pierwszych meldunków o zestrzeleniu Amerykanów.
Piloci F-ów nie byli w ciemię bici. Wiedzieli, że przeciwko seekerom naprowadzanym na podczerwień systemy zakłócania ani holowane za płatowcem pułapki radiolokacyjne nie mają żadnego zastosowania. Jedyną obroną były wyrzutnie rac, feeria jasnych barw, która mogła okazać się cieplejsza niż strumień gazów wyrzucanych z dyszy silnika.
– Tu Hydra Cztery, mamy ich. – Porucznik Małecki pierwszy raz od dłuższego czasu pozwolił sobie na optymistyczny ton.
Miał też ku temu powód. Gdzieś przed nimi, na granicy horyzontu zaczęły wykwitać jasne pióropusze wystrzelonych w niebo rac. Niespełna uderzenie serca później między opadającymi po parabolach dipolami zaczęły rozrywać się błyski detonacji. Amerykanie nie stworzyli Błyskawic do walki manewrowej, przewagą F-35 były starcia na dalekim dystansie. Snajperskie strzały, które miały kończyć walkę, nim ta na dobre się zaczęła. Tym razem górę wzięła brutalna siła silników i determinacja przeciwnika.
Rogozow obniżył nieco pułap, widział spadające ku spokojnym wodom szczątki przynajmniej pięciu maszyn. Amerykanie ponieśli prawdopodobnie najbardziej dotkliwe straty od początku kampanii.
– Hydra Jeden do wszystkich, idziemy do oporu. Wystrzelimy wszystkie rakiety i wracamy na kurs – rozkazał kapitan.
Pilotów nie trzeba było bardziej zachęcać. Roztrzęsieni stratami Amerykanie gnali przed siebie na pełnym ciągu. Rogozow wciąż nie wiedział, jak dużą grupę wrogich samolotów ma z przodu. Echa pojawiały się na ekranie lub znikały. Inżynierowie z Bethesdy wznieśli się na wyżyny możliwości. Nawet po uruchomieniu dopalaczy i przy dystansie nieprzekraczającym trzydziestu kilometrów, F-35 były ledwie widoczne dla głowic IRST.
– Cholera, wciąż strzelają! – krzyknął jeden z pilotów.
– Idzie prosto na ciebie, spieprzaj! – odpowiedział Tajfun Jeden.
– Łamię szyk, idę w dół. – Oficer prowadzący Suchoja zapikował ku tafli oceanu w nadziei, że system zakłócania zmyli rakietę.
Dwa AMRAAM-y, które ścigały maszynę, poszły za sygnałem. Pilot próbował ze wszystkich sił, samolot manewrował na prawo i lewo. Jedna z rakiet zwariowała i detonowała w chmurze tłustego dymu. Druga dopadła Su-35 kilkanaście metrów nad powierzchnią wody. Detonacja utonęła w spienionych bałwanach, płonące fragmenty samolotu uderzyły w fale i zniknęły w tumanach pary.
Kapitan zaklął i rozejrzał się po kokpicie. System nie ostrzegał przed opromieniowaniem, chwilowo jego maszyna była bezpieczna. Wybrał z listy uzbrojenia ostatnie dwie rakiety krótkiego zasięgu. Zainstalowana na dziobie maszyny narośl złapała namiar oddalonego o dwadzieścia jeden kilometrów F-35. Amerykanin uciekał na pełnym ciągu. Rogozow, podobnie jak reszta ocalałych pilotów, wystrzelił pociski. Druga salwa przecięła niebo gromadą migających punkcików.
– Hydra Jeden do wszystkich, wracamy. Transportowce nad celem, przypilnujmy, by dotarły bezpiecznie do domu. – Rogozow zwolnił, położył samolot przez skrzydło w szerokim łuku.
Piąty czerwca na zawsze zapisał się w historii wojennej awiacji. Rosjanie jako pierwsi dowiedli, że maszyny piątej generacji można strącić przy użyciu starszych myśliwców. Co więcej, zrobili to, zachowując dodatni stosunek zestrzeleń do poniesionych strat. Trzy klucze Suchojów straciły tylko cztery maszyny, zestrzeliwując siedem Błyskawic, powszechnie uznawanych za władców przestworzy. Naturalnie zniszczonych Antonowów nikt nie liczył. Samoloty transportowe wcale nie były sexy. Nawet jeśli to przede wszystkim od umiejętności ich pilotów zależał dalszy opór na ziemi.
Drewno było ciepłe, cieniutka warstewka lakieru impregnowała blat, sprawiając wrażenie, jakby mebel wykonano z polerowanego malachitu. Piotr Zorin pamiętał chłód, jaki bił od prezydenckiego biurka. Dla siedzących po drugiej stronie to zawsze było jak wizyta w najniższym kręgu piekła. Mało kto pamiętał, że według Dantego najniższy krąg był skutą lodem jaskinią. Piotr Zorin mógł to potwierdzić. Ile razy odwiedzał prezydencki gabinet, tylekroć ciało pokrywało się gęsią skórką.
Nowy gospodarz szybko przyzwyczaił się do należnego mu miejsca. Umarł król, niech żyje król, jak to mawiali. Piotr Zorin nie chciał wychodzić przed szereg, nigdy nie zabiegał, by zapamiętano go jako reformatora. Los wcisnął mu jednak w ręce okazję, której żal było nie wykorzystać. Reformy mogły poczekać, miał przed sobą wojny do wygrania. Referowane właśnie sprawozdanie o stanie państwa nie było tym, co go teraz interesowało najbardziej.
– Panie… prezydencie? – Minister spraw zagranicznych Wasilij Zołotow zawahał się na chwilę, sprawy tytularne wciąż nie były do końca jasne.
– Hmm? – Piotr Zorin zatrzymał się w pół kroku, spojrzał nieobecnym wzrokiem na zgromadzonych.
Biurko było strasznie wielkie, nadal nie mógł się przyzwyczaić do jego gabarytów. Wydawało się, jakby petenci siedzieli tuż przy wejściu do gabinetu.
– Udało nam się znormalizować stosunki z krajami bliskiej zagranicy. Oczywiście z pominięciem naszych… byłych sojuszników z Przymierza – powtórzył Zołotow. – Republiki Azji Środkowej, również Pakistan oraz kilka krajów Bliskiego Wschodu uznały pana jako prawomocnego następcę tragicznie zmarłego Władimira Putina. Kwestia sukcesji musi jeszcze zostać podjęta przez Dumę, to jest jednak tylko kwestią czasu. Po zaprzysiężeniu cały świat uzna pana jako prezydenta Federacji Rosyjskiej.
– Będą tacy, którzy zakwestionują moje prawa. Co ja mówię, już są – zauważył Zorin. – Ten cały generał, Walerij Żyła, gwiazda naszych sił zbrojnych. Podobno stanął na czele opozycyjnego rządu, przyklaskują mu Polacy do spółki ze swoimi wasalami. Lada moment może znaleźć sobie poparcie wśród krajów Europy Zachodniej. Nie możemy pozwolić, by świat widział nas podzielonych.
– To tylko wewnętrzna opozycja, panie prezydencie – uspokajał Zołotow, lekceważąco machając ręką. – Premier zrzekł się władzy, pan objął urząd w sytuacji bez precedensu. Oczywiste jest, że pojawiają się głosy sprzeciwu, ale nie uznawałbym tego za nasz największy problem… Amerykanie wciąż wygrywają w Arktyce.
– Pozwolę sobie nie zgodzić się – wtrącił generał Artiom Ignatienko, szef wywiadu wojskowego. – Opozycja w Petersburgu jawnie…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej