34,90 zł
Maj 2015
Gigantyczna eksplozja niszczy polską magistralę przemysłową. Wszystkie tropy prowadzą do Moskwy, która gwałtownie zaprzecza. Na Bałtyku i przy naszych wschodnich granicach dochodzi do zbrojnych incydentów.
Tymczasem chiński koncern chce przejąć rosyjski Gazprom. Rosji to się nie podoba. Dochodzi do fali zamieszek. Moskwa zakręca Chinom kurek z gazem.
W odwecie ogromny czerwony smok uderza całą swoją potęgą. Zaczyna się od cybernetycznego ataku, który paraliżuje system obrony atomowej Rosji. Przez wschodnie granice na Syberię wkracza największa armia świata...
Nadchodzi czas generałów.
Po której stronie konfliktu stanie Polska? Uderzy na Rosję? A może stanie się jej sojusznikiem?
Wizja III Wojny Światowej.
Przerażająca, niszczycielska i co najgorsze bardzo realna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 898
WSCHODNI GROM
© 2014 Jakub Pawełek
© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Redakcja techniczna, typografia, ePub:
Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-64523-03-8
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Dedykuję Tobie.
Kuba
– Kiedy otrzymał pan po raz pierwszy wyniki pomiarów? – Jakub Jastrzębski, agent ABW w randze porucznika, spojrzał ponownie na zgrabny stosik kartek spoczywający na szklanym blacie stołu.
– Trzy tygodnie temu, tak jak mówiłem. – Jan Szubski stał przy oknie, a właściwie kwarcowej tafli, która oddzielała go od dziedzińca siedziby polskiego koncernu wydobywczego. Kompleks, wzniesiony częściowo na osnowie dziewiętnastowiecznej Gazowni Warszawskiej, był typową dla zachodniej Europy syntezą przemysłowej spuścizny i nowoczesnego designu. Ceglane budynki byłej gazowni nie zatraciły swojej świetności, remontowane i utrzymywane w dobrym stanie przez licznych konserwatorów dbających o godny wizerunek infrastruktury centrali.
– I wysłał je pan ponownie do sprawdzenia? – Jastrzębski przetarł dłonią oczy i spojrzał na odwróconego plecami prezesa. Spotkanie przeciągało się. Południe minęło już dobre dwie godziny temu.
– Już panu mówiłem, wróciły do mnie tydzień później. Obliczenia nie kłamały, nie jesteśmy w stanie eksploatować całości złóż. Co się działo dalej z raportem, dobrze pan wie, poruczniku. – Szubski odwrócił się. Jego ciemne oczy nie wyrażały nic poza wściekłością. Gdyby mógł palić wzrokiem, w miejscu, w którym siedział Jastrzębski, znajdowałaby się kupka popiołu.
– Naturalnie… Rozumiem, że zgodnie z poleceniami rozpoczął pan wstępne negocjacje z Amerykanami? – Porucznik jeszcze raz przewertował opasłe tomisko raportu. Musiał zająć czymś ręce. Czuł ogarniające go znużenie i nie chciał, by zdradziło go własne ciało.
– A jak pan myśli? Mieliśmy jakieś wyjście? Dwadzieścia procent… tylko tyle jesteśmy w stanie wydobyć sami, reszta jest za głęboko. Ewentualnie w rękach zagranicznych koncernów, które nie mają takich problemów. – Szubski przemierzył salę konferencyjną długimi krokami w jedną i drugą stronę.
– Kilometr to całkiem sporo. Jakim cudem nie zaniepokoił się pan aż takimi rozbieżnościami między symulacjami a rzeczywistymi wynikami pomiarów?
– Mam być całkiem szczery? – Szubski nie czekał, aż porucznik odpowie. – Kiedy pomyłka wyszła na jaw, myślałem, że szlag mnie trafi. Nie chciałbym przypominać, że poza wspólnym dobrem chodzi też o moją karierę, a zgaduję, że dobrze pan wie, co mnie czeka po zakończeniu rozmów z ExxonMobil? – Szubski zrobił kwaśną minę, porucznik widział odbicie jego twarzy w szklanej ścianie.
– Niestety, nie jest to przedmiotem…
– Gówno prawda. Dobrze pan wie, że z dniem, w którym podpiszemy z Amerykanami nową umowę, jestem zobowiązany złożyć dymisję. Nie trzeba być tajniakiem, żeby dojść do takich wniosków, a pan na idiotę nie wygląda.
– Rozumiem, że targają panem emocje, ale proszę pamiętać, że… – Jastrzębskiemu przerwał następny wybuch prezesa PGNiG.
– Pamiętać, że co? Co ma mi pan jeszcze do powiedzenia? W Moskwie zanoszą się ze śmiechu i mają rację! Jakie państwo popełnia takie błędy? To jest możliwe tylko u nas! Jeśli jest jakaś rzecz, którą da się dokumentnie spieprzyć, można być pewnym, że nam się uda.
Tym razem Szubski odwrócił się do Jastrzębskiego i podszedł do szklanego stołu. Oparł się o niego i pochylił w stronę porucznika.
– Nigdy wcześniej nie przytrafiła nam się podobna wpadka, w całej mojej karierze nie było podobnego incydentu. Pan nie ma pojęcia, w jakiej jestem obecnie sytuacji.
Przez chwilę w pomieszczeniu panowała martwa cisza. Szubski nie odrywał wzroku od Jastrzębskiego. Ten odwzajemnił się tym samym. Powietrze gęstniało między nimi, jakby miało zaraz eksplodować. Któryś musiał ustąpić.
– Myśli pan, że tylko na panu ciąży odpowiedzialność? Oddelegowanie do takiej sprawy wystawia mnie i mój zespół na ostrzał nie tylko resortu, ale i mediów. Proszę pamiętać, że od naszej wspólnej pracy zależy to, jak szybko i jak efektywnie wybrniemy z tego szamba. Chcę tego tak samo jak pan. Proszę więc współpracować, inaczej nic z tego nie wyjdzie. Poleci i pana, i moja głowa. – Jastrzębski odchylił się w wygodnym fotelu i poprawił krawat. Brązowe oczy zogniskowały się na twarzy Szubskiego. Usta ściśnięte w kreskę rozluźniły się, Szubski oderwał się od stołu, podparł pod boki i obrócił wokół własnej osi.
– Przepraszam, ja po prostu… To kosztuje mnie ogromnie dużo nerwów. – Prezes poprawił krawat i zaśmiał się sam do siebie.
– Wcale mnie to nie dziwi. Proszę pamiętać, że jest pan w dobrych rękach. Zależy nam na wyjaśnieniu sprawy równie mocno jak panu. Niestety, będzie pan musiał składać wyjaśnienia jeszcze kilkukrotnie. Tego wymaga procedura. Nie możemy pominąć niczego, co mogło spowodować błąd podczas obliczeń. – Jastrzębski rozluźnił się. Nie chciał jeszcze bardziej utrudniać relacji między prezesem PGNiG a ABW. Pamiętał swoje pierwsze spotkanie z Szubskim, krzyki, wzajemne oskarżenia i absolutny brak zaufania. Normalne, kiedy do drzwi osoby publicznej puka Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Minęły długie dni, zanim udało im się wypracować efektywną komunikację. Szlifowanie jej było w toku.
– Oczywiście, panie poruczniku, rozumiem.
– Kiedy zaczynają się negocjacje z Amerykanami? – Jastrzębski postanowił odbiec na chwilę od głównego tematu.
– Za kilka dni. Jankesi są pewni, że ugrają na nas następne koncesje, ale nie mają szans. Kupimy od nich maszyny i całą infrastrukturę, która umożliwi zejście na odpowiednią głębokość i szczelinowanie. Zyski muszą być zbliżone do zakładanych. Jeśli odpuścimy, cały projekt będzie psu na budę. – Szubski wrócił do swojego naturalnego stylu bycia. Spiął mięśnie, jakby szykował się do skoku. Jastrzębski przyznał w duchu, że nie widział jeszcze do tej pory tak nastawionego na sukces człowieka. Prawdziwy rekin biznesu. I dobrze. W tej chwili takich ludzi potrzebowali.
– Doskonale, będziemy w kontakcie. Zabieram raport, jeszcze raz przejrzę wszystko razem z naszymi analitykami. – Jastrzębski wstał z miękkiego fotela. Uświadomił sobie, że dla takich wygód mógłby zasiadać w zarządzie i kiwać poważnie głową.
– Jasne… – uśmiechnął się cierpko Szubski. – Do zobaczenia.
Wymienili uściski dłoni. Zbindowany raport powędrował do torby Jastrzębskiego. Pełna analiza miała niemal trzysta stron wydruku z wykresami, słupkami, niekończącymi się ciągami cyfr i analiz. Nadzwyczajny optymizm wynikający z raportu wydał się aż nad wyraz duży i przed przedłożeniem go ministrowi gospodarki postanowiono sprawdzić wiarygodność obliczeń. Dopiero wówczas zauważono, że przy obliczaniu głębokości penetracji gruntu przez maszyny wiertnicze będące na stanie koncernu PGNiG na stronie osiemnastej ktoś postawił przecinek o jedno miejsce za blisko, co skutkowało tym, że na stronie dwieście osiemdziesiątej szóstej głębokość odwiertu magicznie zmniejszyła się o kilometr.
Następnego dnia odpowiedzialny za te obliczenia zespół pożegnał się ze swoim dyrektorem, a jego podopieczni z premią za ukończenie analizy przed końcowym terminem.
Jastrzębski poczekał, aż sekretarka otworzy mu drzwi. Zręcznie lawirując korytarzami, wyszedł przed budynek i potoczył wzrokiem po parkingu. Jego starusieńkie Clio bladło przy Mercedesach i Audi większości kadry zarządzającej koncernu. Właśnie z tego powodu Jastrzębski postanowił nie podjeżdżać bliżej głównego wejścia i zostawić samochód w odległym kącie. Miało to swoje plusy, można było w drodze zapalić, a rozłożyste topole skrywały auto w cieniu gęstego listowia. Porucznik pomocował się chwilę z zamkiem i cisnął torbę na siedzenie pasażera. Clio, wzorem swojej mitycznej imienniczki, wymagało specjalnego traktowania. Jastrzębski uśmiechnął się do siebie w myślach. To właśnie tym samochodem pojechał z Moniką na pierwszą wycieczkę. Zaraz potem mina porucznika zrzedła. Tym samym autem jechał na ostatnią rozprawę rozwodową. Kiedy to było? Rok, półtora roku temu? Machnął ręką, szarpnął za klamkę i wskoczył do środka. Z całej siły przydusił sprzęgło do podłogi. Zapiszczało, zafurczało, po czym wreszcie silnik odpalił. Uradowany z kolejnej wygranej batalii z maszyną wrzucił pierwszy bieg i samochód potoczył się, terkocząc, w kierunku wyjazdu. Jastrzębski wbił się w sam środek popołudniowych korków.
– Więc jednak to była prawda! A myślałem, że te plotki o pomyłce w szacunkach to tylko pobożne życzenia. Kto by pomyślał! Dzięki temu możemy mieć jeszcze kilka miesięcy, żeby jak najlepiej rozegrać sytuację. – Aleksiej Miller, prezes zarządu spółki Gazprom, nie krył zdziwienia i niemal rozbawienia sytuacją.
– To dla nas rzeczywiście dobra wiadomość. Możemy przedłużyć wiele kontraktów na eksport naszego gazu. Polacy sami postawili się na pozycji niekompetentnego partnera. Ciężko im będzie odbudować zaufanie, a z wydobyciem też im trochę zejdzie. Mamy jeszcze rok, jak nie lepiej. – Fiodor Balszogłow, osobisty doradca we wszelkich możliwych sprawach zagranicznych i jednocześnie prawa ręka Millera, doskonale wiedział, jak wykorzystać taki błąd.
– Racja, nie możemy pozwolić, żeby odebrali nam kontakty i źródła zbytu dla surowców. Kilka krajów pewnie pozostanie wiernych i będzie czekało na wygaśnięcie umów z nami, żeby przejść na gaz z Polski, ale naszych stałych i bliskich odbiorców musimy utrzymać – stwierdził Miller, patrząc na mapę Europy rozwieszoną nad rzeźbionym biurkiem, pamiętającym jeszcze czasy ostatniego cara, Mikołaja II.
– Kraje nadbałtyckie na pewno wybiorą opcję polską. Za wszelką cenę chcą stać się w miarę niezależne od Rosji. No, może oprócz Litwy, która z Polską nie ma najcieplejszych relacji. Myślę, że pod wpływem odpowiednich nacisków pojawi się możliwość nakłonienia Litwinów do przedłużenia umowy na import rosyjskiego gazu… – szelmowsko uśmiechnął się Balszogłow.
– Za wysoko zaszedłeś i przestajesz logicznie myśleć. Chcesz, byśmy pokazali, że za wszelką cenę się sprzedamy, że tylko tyle jest w Rosji, gaz i ropa, że bez niej będziemy żreć psy, jak w Leningradzie?! Nie wchodź tam, gdzie cię nie proszą. Jeśli będę chciał, żebyś dla naszego zysku przystawiał komuś pistolet do skroni, to ci o tym powiem. Tymczasem zajmij się analizą tego, co możemy ugrać na tym poślizgu, bez wszczynania wojny, jeśli można. – Miller sugestywnie wskazał drzwi.
– Oczywiście, panie prezesie. – Balszogłow szybko skłonił się, odwrócił i wyszedł.
– Ambitny dureń… – powiedział do siebie Miller i wrócił do biurka. Mocząc usta w koniaku, spoglądał przez okno na Moskwę.
Nad miastem nie było ani jednej chmury, niebieskie niebo rozpościerało się nad stolicą Rosji skąpane w złotych promieniach słońca. Kontemplował jeszcze przez chwilę widok Trzeciego Rzymu, kiedy odpoczynek przerwało terkotanie telefonu. Leniwie podniósł słuchawkę.
– Cześć, Aleksiej, co byś powiedział na spotkanie? – Głos należał do pułkownika GRU, Borysa Czerniszyna, jeszcze w czasach sowieckich bardzo bliskiego przyjaciela Millera. Po przemianach Miller stał się przedsiębiorcą, a Czerniszyn został w armii.
– Dowiedziałeś się czegoś ciekawego od swoich kolegów czy po prostu naszła cię ochota na chlanie? – spytał Miller.
– Oj, ale się zrobiłeś dowcipny! Mam dla ciebie trochę informacji o tym, co zamierzają Polacy. Słyszałeś zapewne, że jakiś idiota pomylił się w obliczeniach i teraz nie mają czym wygrzebywać gazu – roześmiał się Czerniszyn.
– Słyszałem, słyszałem. Może być o siódmej wieczorem na Arbacie, w tej samej kawiarni, co zwykle? – Tym razem Miller był rzeczowy. Wszelkie informacje mogły być teraz dla niego niezwykle istotne.
– Jasne. Do zobaczenia o siódmej. – Trzask odkładanej słuchawki i głuchy dźwięk sygnału telefonicznego zakończyły połączenie. Aleksiej Miller miał jeszcze do spotkania prawie cztery godziny. Zabrał się gorączkowo za czytanie raportów z zagranicznych oddziałów koncernu.
Litewska prezydent Dalia Grybauskaitė odetchnęła głęboko i poprawiła nienagannie ułożone mankiety koszuli. Te wystawały spod turkusowej garsonki na regulaminowe dwa centymetry. Jednak dla Grybauskaitė ważne były nawet nanometry. Wysłuchała długiego monologu polskiego prezydenta, potoczyła przez chwilę wzrokiem po gustownie urządzonym gabinecie w gmachu w samym centrum starego miasta. Dopiero po kilku sekundach ciszy uśmiechnęła się i pochyliła nieznacznie nad ustawionym na biurku telefonem.
– Doskonale rozumiem, panie prezydencie, proszę jednak pamiętać, że nie jestem despotką. Dużą rolę w naszym procesie decyzyjnym odgrywa parlament, a ten jest podzielony jak nigdy. – Dalia Grybauskaitė doskonale znała angielski, poza tym uważała, że tłumacz tylko przedłuża i zniekształca proces wzajemnego komunikowania się. Polak najwidoczniej wyznawał podobne zasady, gdyż i on nie korzystał z usług speców od translacji.
– Dalia… – Prezydent postanowił przejść na mniej oficjalny ton. – Przesłaliśmy wam nasze najnowsze, wielokrotnie sprawdzone symulacje. Nie musicie rezygnować z naszych dostaw. Według raportu eksploatacja i transfer gazu przedłuży się najwyżej o pół roku.
– Czym będziemy grzać wodę przez te pół roku? Gdyby to ode mnie zależało, wykorzystalibyśmy rezerwy i poczekali. Nie mogę jednak podejmować takiej decyzji samodzielnie, dobrze o tym wiesz. To nie zależy ode mnie… – Grybauskaitė wydęła pomalowane szminką usta i westchnęła, jakby dla podkreślania wagi wypowiedzianych przed chwilą słów. Nie musiała tego zresztą robić. Sytuacja sama w sobie była śmiertelnie poważna. Litewski parlament był w strzępach, stronnictwa zawiązały prowizoryczne koalicje, które dzień w dzień ścierały się na obradach. Na szczęście dla Polaków przeważała opcja opowiadająca się za kontynuacją współpracy z Rzeczpospolitą. Na pytania o to, skąd Litwa będzie czerpała gaz przez pół roku po wygaśnięciu rosyjskiej umowy, jednogłośnie odpowiadano „jakoś to będzie”, „mamy rezerwy”, „to tylko kilka miesięcy”. Naturalnie Litwa mogła sobie na to pozwolić, przy mikroskopijnym przemyśle i zużyciu surowców można było pokusić się o podobną retorykę. Niemniej była to woda na młyn tych po drugiej stronie barykady. Zaraz pojawiły się oskarżenia o korupcję i uleganie polskiemu lobby, które hurtem przekupiło połowę litewskich parlamentarzystów. Słowem, parlament zaczął przypominać jarmark.
– Przetrzymaj ich. Nie wierzę, że nie masz wpływu na posłów. Prowadzimy śledztwo. Znajdziemy winnego i w międzyczasie pozyskamy od Amerykanów niezbędne maszyny. Przecież ty to wszystko wiesz, Dalia. – Polak nie ustępował. Litwa była jednym z najważniejszych potencjalnych odbiorców polskiego surowca.
– Minęły czasy, kiedy opinia publiczna przyjmowała z pokorą to, co powiedziała góra. Teraz ona ma wpływ na to, jak kształtuje się polityka Litwy. Jeśli ludzie będą chcieli, żebyśmy przedłużyli kontrakty z Rosją, zrobimy to. Służę mojemu narodowi, nikomu innemu. – Litewska prezydent podniosła nieznacznie ton. Niesnaski między Polakami i Litwinami były codziennością, a teraz w końcu malutki sąsiad mógł dyktować Polsce warunki i ta musiała je przyjąć.
– Pamiętaj, że ja też służę mojemu narodowi i zrobię wszystko, żeby wywiązać się ze swoich obowiązków. Dlatego proszę, jak przyjaciel, pomóż zarówno nam, jak i Litwie. Dobrze wiesz, że jesteśmy rzetelni i naszym celem nie jest prowadzenie polityki zagranicznej poprzez surowce. Chcemy zbudować partnerstwo, a Litwa będzie w nim miała silną pozycję. Kiedyś byliśmy sojusznikami, możemy być nimi ponownie. Nie będzie już lepszej okazji. – Polak uderzył w czuły punkt. Litwa od lat uzależniona od rosyjskiego neoimperializmu była systematycznie usadzana na miejscu za każdą próbę zwrotu w kierunku Zachodu. Włączenie w struktury NATO i połączone operacje na Bałtyku wcale nie przeszkadzały Rosji w tym, żeby grać na Litwie pierwsze skrzypce. Jeśli nie można było militarnie, to przynajmniej gospodarczo. Takimi krokami kierowała się kremlowska wierchuszka i Dalia Grybauskaitė doskonale o tym wiedziała.
– Zawsze zależało nam na przyjacielskich stosunkach z Polską, to chyba zrozumiałe. – Litewska prezydent momentalnie zmieniła tembr głosu. Zadufanie zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Historia pokazuje nam, jak wiele jesteśmy w stanie razem osiągnąć, jeśli jest to oczywiście partnerstwo, a nie hegemonia silniejszego nad słabszym…
– To nie ulega wątpliwości.
– Proces musi się jednak toczyć samodzielnie, parlament jest niezawisły. Mogę jednak zapewnić, że wysłuchamy obu stron i wybierzemy jak najlepiej. Dla wszystkich.
…Nadzieje zaczęły szybko się rozwiewać tuż po tym, jak prezes spółki PGNiG Jan Szubski ogłosił informację o błędzie obliczeniowym, który uniemożliwia eksploatację znacznej części złóż gazu łupkowego na terenie Polski. Podczas konferencji prasowej prezes zaznaczył jednak, że trwają procedury wyjaśniające powód tak wielkiej pomyłki. Mówi się również, że zarząd spółki stara się na szybko podjąć rozmowy z głównym amerykańskim koncernem zaangażowanym w wydobycie łupków, firmą ExxonMobil. Rozmowy miałyby na celu pozyskanie niezbędnej do odwiertów infrastruktury i maszyn. Resort gospodarki godzi się z wydatkami w nadziei, że dzięki szybkiemu wyjaśnieniu sprawy uda się utrzymać terminy rozpoczęcia dostaw gazu łupkowego na Litwę i Węgry. Z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że Amerykanie zamiast do udostępnienia infrastruktury bardziej skłonni są do zakupu dodatkowych koncesji. Eksperci uważają, że rezultatem błędu obliczeniowego może być nawet półroczna zwłoka w rozpoczęciu pierwszych odwiertów o charakterze eksploatacyjnym. Już teraz na Litwie i na Węgrzech mówi się o możliwości przedłużenia umów z Rosją i odwróceniu się od polskiego gazowego eldorado. Warto jednak zaznaczyć, że polscy politycy wzięli sobie sprawę do serca i robią wszystko, by nie tracić zaufania potencjalnych odbiorców. Najbliższe dni pokażą, czy Polska administracja poradzi sobie ze stojącym przed nią problemem, czy jest to kolejne robienie dobrej miny do złej gry. Dla TVN24 – Ludmiła Gajda.
Przestronny gabinet prezydenta Federacji Rosyjskiej nie uderzał przesadnym przepychem, ale z pewnością nie można go było nazwać skromnym.
Powrót Władimira Władimirowicza Putina na fotel prezydencki nie był dla nikogo niespodzianką. Od początku kadencji jego poprzednika krążyły pogłoski, że Putin robi sobie jedynie przerwę w piastowaniu najwyższego stanowiska w państwie. Niektórzy motywowali decyzję prezydenta chęcią chwilowego ustąpienia miejsca bardziej nowoczesnemu, nastawionemu na modernizację państwa Dmitrijowi Miedwiediewowi, inni twierdzili, że to jedynie obejście rosyjskiej konstytucji, w myśl której prezydent nie mógł piastować swojego urzędu trzy kadencje pod rząd. Niemniej niewielu Rosjan wierzyło w utrzymanie władzy w rękach Miedwiediewa, obecnego premiera. Przy sporym biurku prezydenta siedziało poza samym gospodarzem czterech ludzi: dwóch wojskowych oraz dwóch cywilów w nienagannie skrojonych garniturach. Zajmujący miejsce na skraju pułkownik GRU Borys Czerniszyn poprawił się w fotelu. Czerniszyn, który najlepiej czuł się w terenie, nie znosił podobnych spotkań. Uważał, że większość z nich jest bezsensowna, a urzędnicy państwowi potrafią jedynie jeszcze bardziej zagmatwać już i tak zawiłe doniesienia wywiadowców. Spotkanie na Kremlu, z dwoma najważniejszymi osobami w państwie, napełniało jednak pułkownika nie tyle strachem, ile poczuciem osaczenia. Nie bał się o braki w informacjach, jakie mogą interesować zebranych, niepewność budziła ranga posiedzenia. Spotkanie, na które zaprosił go premier, musiało na tyle zainteresować prezydenta, że przerodziło się w swoisty szczyt.
– Mam nadzieję, że wie pan, po co się tutaj spotkaliśmy… – nie tyle zapytał, ile stwierdził Władimir Putin. – Sytuacja w Polsce stała się dla nas najlepszym momentem do reakcji. Polacy sami postawili się na pozycji niekompetentnego partnera. Teraz musimy zadbać, żeby nasi odbiorcy surowców nadal nimi pozostali. Waszym zadaniem jest postarać się o to, by polski gaz popłynął do jak najmniejszej liczby zainteresowanych. Litwa i Rumunia są tu priorytetem. Pułkowniku Czerniszyn, jakie są obecnie nastroje w krajach nadbałtyckich i w Rumunii?
– Litwa jest najbardziej podzielona. Tamtejszy rząd żywi taką samą niechęć do nas, jak i do Polaków, zatargi historyczne nadal są w życiu politycznym aktywnym czynnikiem uniemożliwiającym prowadzenie zdrowego dialogu między tymi państwami. Nieco inaczej przedstawia się sytuacja na Łotwie i w Estonii. Nasza bliska zagranica może być ciężkim orzechem do zgryzienia. Pokładają wszelkie nadzieje w Polsce, która może uniezależnić je od Rosji. – Czerniszyn wyprostował się w fotelu jak struna. Spodziewał się takich pytań. – Rumunia również jest podzielona politycznie. Część członków rządu czuje rozczarowanie z powodu błędu Polaków, istnieje spora grupa, która jest skłonna przekonać swoich parlamentarnych kolegów do przedłużenia kontaktów surowcowych z Rosją. Według meldunków naszych agentur w Bukareszcie nie będzie problemu z, nazwijmy to, „opozycją” propolską.
– Czyli jest duża szansa, że większość naszych obecnych odbiorców nadal pozostanie przy starych kontraktach? Bardzo dobrze. Waszym zadaniem, pułkowniku, jest stałe monitorowanie sytuacji w Polsce i krajach środkowej Europy. Co dzieje się u naszych sąsiadów na zachodzie? – Putin nie spuszczał rybich oczu z nieruchomego Czerniszyna.
– Według najświeższych meldunków Polska chce jak najszybciej rozwiązać problem. Nie ma w tym nic dziwnego, pomyłka odnośnie do możliwości wydobycia zszokowała Polaków. Mogę być szczery, panie prezydencie? – z lekką niepewnością w głosie zapytał Czerniszyn.
– Od tego pan tutaj jest.
– Pracuję już jakiś czas nad sprawami polskimi. Można powiedzieć, że znam ten kraj lepiej niż większość Rosjan… Sądzę, że Polacy nie oddadzą nam bez walki swoich potencjalnych klientów. Dobrze wiedzą, że gaz łupkowy to dla nich ogromna szansa na pozycję… można rzec, lidera surowcowego w Europie.
– Uważa pan, panie pułkowniku, że nasze środki mogą być niewystarczające do utrzymania przy sobie importerów naszych surowców? – Putin lodowatym spojrzeniem zmierzył Czerniszyna.
Strużka potu popłynęła pułkownikowi GRU po plecach, wywołując mimowolny dreszcz.
– Oczywiście, że nie, panie prezydencie, stwierdzam tylko, że polska administracja zrobi wszystko, by rozpocząć współpracę z krajami nadbałtyckimi, o Węgrzech nie wspominając.
– Rozumiem i na pewno weźmiemy pod uwagę pańskie spostrzeżenia. Panie premierze, w obecnej sytuacji musimy działać niezwykle szybko i zdecydowanie. Przygotuje pan razem z ministrem gospodarki wizyty robocze w stolicach dla nas najważniejszych. Musimy pokazać, że w niepewnej sytuacji Rosja nie opuszcza swoich partnerów. Oni muszą w to uwierzyć.
– Oczywiście. Ustalenie terminarza i uzgodnienie go z przedstawicielami interesujących nas krajów nie powinno potrwać dłużej niż dwa tygodnie – odpowiedział Dmitrij Miedwiediew.
– Dobrze, sprawą Polski zajmie się jak do tej pory pułkownik Czerniszyn. Proszę na bieżąco informować swojego przełożonego o posunięciach Polaków. Musimy wiedzieć jak najwięcej.
– Tak jest, panie prezydencie.
– Dziękuję. W najbliższym czasie czeka nas jeszcze niejedno podobne spotkanie, tymczasem żegnam panów.
Po kolei obecni na zebraniu zaczęli wstawać i opuszczać gabinet prezydenta. Gwardzista ze Straży Kremlowskiej z kamienną twarzą otworzył potężne dębowe drzwi. Ostatni wyszedł pułkownik Czerniszyn. Słysząc zatrzaskujące się za nim podwoje, obrócił się w ich stronę i przez kilka sekund lustrował kunszt ich wykonania.
„Ale kabała, zanosi się na wojnę wywiadów” – pomyślał i ruszył schodami w kierunku wyjścia z Pałacu Prezydenckiego.
Czerwiec w Teksasie był już właściwie początkiem lata. Gorące powietrze drgało nad asfaltem drogi prowadzącej do siedziby największego na świecie potentata branży naftowej. Jan Szubski miał wyraźnie dość uciążliwego upału, na szczęście klimatyzacja w wozach, które przewoziły polską delegację, działała bez zarzutu. Za szybą pojawiły się niskie, przypominające niemal wielorodzinne domy o spłaszczonych czterospadowych dachach, budynki kompleksu centrali ExxonMobil. Kolumna czarnych samochodów zajechała przed główne wejście, gdzie czekała już grupa pracowników, która miała przywitać Polaków. Szubski wysiadł z samochodu i wraz ze wszystkimi podszedł do średniego wzrostu mężczyzny w garniturze o delikatnym stalowym kolorze.
– Witamy w Teksasie, panie Szubski. Jestem Jason Lambert. Mam nadzieję, że upał nie dał się panu we znaki?
– Dzień dobry. Osobiście wolę nieco chłodniejsze miejsca, ale liczę na to, że temperatura rozmów będzie niższa niż na zewnątrz – kurtuazyjnie odpowiedział Szubski, kierując się razem z Lambertem do głównego holu, który kusił cieniem i klimatyzowanym wnętrzem.
– Wydobycie w Polsce to nasz wspólny interes, zapewniam więc, że rozpatrzymy wszystkie opcje, aby jak najszybciej rozwiązać problem.
– Cieszę się, że udało nam się tak szybko przejść do konkretnych rozmów. Zaczynamy od razu?
– Tak, prezes Tillerson czeka już na pana w sali posiedzeń, proszę za mną. – Lambert wskazał polskiej delegacji drogę do wind. Mimo że budynki kompleksu nie imponowały wysokością, windy znacznie usprawniały poruszanie się między piętrami. Krótka podróż w górę zakończyła się zaledwie po paru sekundach. Znaleźli się w identycznym korytarzu jak wcześniej, z tym że tutaj było zdecydowanie mniej ludzi. Przeszli kilkanaście metrów i zatrzymali się przed wejściem do sali posiedzeń. Automatycznie otwierane drzwi rozsunęły się i oczom Szubskiego ukazała się przestronna, jasna sala z masywnym stołem pośrodku. Ściany podobnie jak w siedzibie w Warszawie wykonane były ze szkła i pełniły jednocześnie funkcję okien. W środku zebrało się wiele osób. Zdecydowanie najliczniejsza grupa otaczała opierającego się o stół Rexa Tillersona, prezesa ExxonMobil, który żywo reagował na wypowiedzi pracowników. Kiedy polska delegacja weszła do pomieszczenia, Tillerson skinieniem dłoni odprawił swoich dotychczasowych rozmówców i pewnym jak na ponadsześćdziesięcioletniego mężczyznę krokiem ruszył ku gościom.
– Pan Szubski! Cieszę się z naszego ponownego spotkania. Mam nadzieję, że podróż była komfortowa. – Tillerson uścisnął dłoń Szubskiego i gestem zaprosił wszystkich do zajęcia miejsc przy stole.
– Podróż oczywiście była przyjemna, a Teksas powitał nas niezwykle gorąco.
– Przyjacielu, w takie upały powinniśmy wybrać się do Miami, siedzieć na plaży i cieszyć się słońcem, a tymczasem jesteśmy w pracy. Bardzo wam się musi spieszyć z tymi rozmowami.
– Chcemy po prostu jak najszybciej rozwiązać problem. – Szubski rozpiął marynarkę i usiadł w wygodnym fotelu obitym chłodną skórą, która przyjemnie koiła rozpalone ciało.
Dyspozycje, jakie otrzymał tuż przed wylotem do Stanów, były jednoznaczne. Stanowisko polskiej spółki ma być twarde, ale nie nadmiernie. Amerykanie mieli dać Polakom to, po co ci przylecieli, ale Szubski nie powinien przesadzać z walecznością. W przypadku szczególnego oporu strony amerykańskiej miał wyłożyć na stół swojego asa. Ten argument był znany pod każdą szerokością geograficzną – z podatkami się nie walczy.
– Dobrze, zaczynajmy więc. Przez kilka ostatnich dni analizowaliśmy wasze życzenia co do zakupu infrastruktury niezbędnej do wydobycia gazu łupkowego w Polsce. Jesteśmy szczęśliwi, że to nas wybrano jako partnera do rozmów. Nie ukrywamy, że nam to pochlebia… – Rex Tillerson zaczął wygłaszać gotową formułkę z lekkim uśmiechem na twarzy. Szubski dobrze wiedział, że pod tą dobroduszną maską skrywa się prawdziwy drapieżnik. Wystarczyło przypomnieć sobie rozmowy sprzed kilku lat – Amerykanie walczyli o każdy metr kwadratowy ziemi pod wydobycie.
– ExxonMobil to światowy lider w branży surowcowej, a wasze sukcesy w wydobyciu łupków w samych Stanach Zjednoczonych tylko potwierdziły, że pański koncern jest najodpowiedniejszym partnerem dla Polski. – Szubski, również wytrawny gracz, czekał na kolejne kroki amerykańskiego prezesa.
– Cieszymy się, że nasza współpraca w tej dziedzinie trwa już kilka lat, tym bardziej jesteśmy zainteresowani propozycją zakupu od nas elementów niezbędnych do wydobycia w Polsce gazu łupkowego. Musimy przyznać, że pańska oferta jest naszym zdaniem godna najwyższej uwagi.
– Szanujemy swoich partnerów, dlatego proponujemy panu uczciwą transakcję.
– Oczywiście… Niemniej nasi analitycy i eksperci sugerują wykorzystanie już istniejącej w Polsce infrastruktury wydobywczej w celu zażegania problemu eksploatacji złóż. – Tillerson przybrał poważną minę, co miało podkreślić znaczenie jego wypowiedzi.
„Wiedziałem” – pomyślał Szubski. „Będą chcieli wyssać nas do ostatniej kropli, zacznie się niemiła gra”.
Czyli jednak było tak, jak przewidywał minister. Amerykanie postanowili prowadzić politykę czysto łupieżczą. Jeśli działoby się to w innym miejscu świata, zaraz spotkałoby się z ostrą krytyką Białego Domu i ogólnie rozumianego świata Zachodu. „Nie złamiecie nas. Nie wyciśniecie nas jak cytryny. Polska to nie sypiący się jak domino Bliski Wschód” – dodał w myślach prezes PGNiG.
– Wspaniałomyślna propozycja, lecz w jaki sposób chce pan eksploatować resztę złóż? Obecnie ExxonMobil wraz z podlegającymi spółkami ma prawa oraz możliwości techniczne do wydobycia około trzydziestu pięciu procent złóż gazu łupkowego w Polsce.
– Racja, dlatego proponujemy rozszerzenie naszych praw eksploatacyjnych. Jeśli w tej kwestii dojdziemy do porozumienia, polskie problemy się skończą. Natychmiast przetransportujemy potrzebną maszynerię oraz zorganizujemy infrastrukturę wydobywczą. Prace opóźnią się wtedy jedynie o kilka miesięcy. Zyski dla Polski również będą niepomierne… – Tillerson nie rezygnował z pobłażliwego tonu, czym doprowadzał lwią część polskiej delegacji do pasji.
– Panie prezesie, podziwiam pańską gotowość do pomocy, ale obawiam się, że rozszerzenie praw eksploatacyjnych może poważnie zaszkodzić interesom Polski w regionie. Nie chcemy pokazywać Rosji, że sami nie potrafimy zająć się swoim podwórkiem, szczególnie w kwestii polityki energetycznej.
– Nie chciałbym być impertynencki, ale poprzez swój błąd już pokazaliście, że nie jesteście odpowiedzialnym partnerem do interesów. Nasza oferta może szybko zmienić tę sytuację. Polska odzyska utraconą twarz, o ile oczywiście zechcecie przyjąć naszą pomoc… – Tillerson wstał i zaczął przechadzać się po przestronnych wnętrzach sali konferencyjnej. – Decyzja należy do pana. Orientuje się pan doskonale, że szukanie innych dostawców infrastruktury wydobywczej dla łupków może znacznie opóźnić wasze wydobycie.
Jan Szubski dobrze wiedział, że prezes ExxonMobil ma rację. Nie mogą sobie pozwolić na większą zwłokę w wydobyciu. Jeśli do tego dojdzie, polecą głowy, w tym jego. Świat już się śmieje z Polski i z jej ambicji. Tym razem nie mogą dać za wygraną. Szef polskiej delegacji oparł się łokciami o stół, chowając twarz w dłoniach. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, czego będą chcieć Amerykanie, nie sądził jednak, że Tillerson tak szybko przyprze go do muru.
„Zobaczymy, ile uda nam się wywalczyć w uczciwych negocjacjach” – pomyślał.
Kolejny dzień dyplomatycznych zmagań zapowiadał się na równie nudny jak poprzednie. Kilkoro pracowników amerykańskiego koncernu wesoło konwersowało przy automacie z wodą, popijając chłodną ciecz, niezbędną podczas panujących od kilku dni upałów. Co jakiś czas spoglądali na znajdującą się nieopodal salę posiedzeń, gdzie prezesi ExxonMobil oraz polskiego koncernu od kilku dni prowadzili rozmowy. Raz na jakiś czas słyszeli czyjś podniesiony głos. W pewnej chwili salą zatrząsł huk przypominający przejeżdżający pociąg towarowy. Zaintrygowani pracownicy oderwali się od radośnie bulgoczącego baniaka i zbliżyli do drzwi sali konferencyjnej. Hałas dobiegający zza szklanych tafli z każdą sekundą przybierał na sile. Tym bardziej dziwiło wszystkich, że krzyczała tylko jedna osoba. W pewnej chwili automatyczne drzwi rozsunęły się, ponaglane dłońmi prezesa Rexa Tillersona, który z czerwoną twarzą wystrzelił z sali i rzucając coraz bardziej niewybrednymi inwektywami, oddalił się w stronę swojego gabinetu. Nawet kiedy zniknął już z oczu oniemiałych pracowników, jego donośny baryton przekazywał do ich uszu kolejne porcje przekleństw. Po chwili z opuszczonymi głowami z sali wyszli Amerykanie, bez żadnych komentarzy rozchodząc się w stronę swoich codziennych miejsc pracy. Tylko kilka osób przystanęło przy zebranych obok wejścia do sali, ciężkim wzrokiem mierząc opuszczającą miejsce rozmów polską delegację, która z niekłamaną satysfakcją kierowała się do wind. Szczególnie zadowolony był Jan Szubski, który ogniskował na sobie najwięcej żądnych krwi spojrzeń.
„No to jednak wygraliśmy” – pomyślał. „Wiedziałem, że pięciokrotnie wyższy podatek gruntowy za każdy kolejny hektar ziemi będzie dla Amerykanów ciosem nie do odparcia. Nie sądziłem tylko, że Tillerson aż tak zareaguje. Cóż, cel uświęca środki. Przynajmniej mamy infrastrukturę”.
Z dniem dzisiejszym na mongolskich pustyniach rozpoczęły się wspólne manewry wojsk mongolskich i chińskich. Ćwiczenia wojskowe mające na celu pozorowanie konfliktu lądowego i powietrznego są pierwszym tego typu wydarzeniem we współczesnej historii Chin oraz Mongolii. Pod koniec 2011 roku Chiny i Mongolia podpisały wieloletnie umowy gospodarcze, chcąc w ten sposób stworzyć dynamicznie rozwijający się region w Azji. Jednym z elementów rozwoju jest wzajemna współpraca militarna, co zaowocowało pierwszymi wspólnymi manewrami. Warto wspomnieć, że przez najbliższe dwa tygodnie w ćwiczeniach o kryptonimie „Bezpieczna Przystań” weźmie udział sto tysięcy żołnierzy, kilkaset czołgów oraz pojazdów wojskowych i samolotów. Tak duża koncentracja wojsk chińskich oraz mongolskich jest szeroko krytykowana przez Rosję, która obawia się o swoje bezpieczeństwo na granicach, a także pozycję polityczną w regionie Dalekiego Wschodu… Dla TVN24 – Ludmiła Gajda.
Młody mężczyzna w randze kapitana wyskoczył z samochodu, rzucił kilka słów taksówkarzowi i pewnym krokiem ruszył ku schodom. Pokonawszy stopnie, z wystudiowaną lekkością wkroczył do wysokiego, przyjemnie chłodnego holu. Uśmiechnął się do znudzonego jak mops strażnika, który wzniósł nieznacznie dłoń w geście powitania. Zdjął czapkę z rondem jak płyta startowa lotniskowca i przeczesał dłonią krótko ostrzyżone, jasne jak słoma włosy. Po kilku chwilach znalazł się przed właściwymi drzwiami. Zapukał i słysząc przyzwalające „proszę”, wszedł do środka i stanął przed biurkiem sekretarki wbitej w oliwkowy mundur. Długi i gruby jak marynarski sznur warkocz swobodnie opadał na wyprostowane plecy dziewczyny.
– Kapitan Andriej Bołkoński. Pułkownik jest u siebie? – zapytał oficer, oparłszy się uprzednio o wysoki blat.
– Jesteście umówieni, kapitanie? – Kobieta zmroziła go lodowatym, szmaragdowym wzrokiem. Dopiero po chwili spojrzał na błyszczące nowością dystynkcje. Była majorem.
– Oczywiście… – Bołkoński zmieszał się tylko na sekundę, w okamgnieniu odzyskał rezon. – Pułkownik rozkazał mi natychmiast stawić się w swoim gabinecie. Towarzyszka major zechce sprawdzić w kajeciku.
Kobieta robiła wszystko, żeby się nie uśmiechnąć. Nie udało się. Kąciki ust powędrowały lekko w górę, zgrabne dłonie przewertowały oprawiony skórą kalendarz. Po chwili major kiwnęła głową i zwróciła się ponownie do kapitana.
– Pułkownik Czerniszyn oczekuje was, kapitanie, możecie… wejść. – Delikatnie podkreślone szminką usta rozchyliły się lekko. Bołkoński przełknął ślinę, uśmiechnął się i nacisnął klamkę bogato zdobionych drzwi.
Gabinet był niewielki. Ściany zabudowane regałami pełnymi opasłych tomów nadawały pomieszczeniu przyjazny charakter. Pułkownik Czerniszyn ponaglił Bołkońskiego gestem ręki. Powiedzieć, że gospodarz był dobrze zbudowany, to mało. Przypominał szafę gdańską, ledwo mieścił się w gigantycznym fotelu obrotowym. Jak mebel wytrzymywał ponadstukilogramową tuszę, było dla Bołkońskiego zagadką.
– No, siadajcie… Nie ma czasu do stracenia.
Kapitan posłusznie zajął miejsce w fotelu i przyjął wyuczoną pozę świadczącą o najwyższym zaangażowaniu w spotkanie.
– Spóźniliście się. – Czerniszyn wydął wargi i nalał sobie do szklanki płynu z karafki. Naczynie ze rżniętego szkła oblepiła mgiełka.
– Przepraszam, towarzyszu pułkowniku, korki…
– Jest przed dziesiątą, jeszcze jedna łeż i będziecie liczyć renifery na Kamczatce.
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku. – Kapitan spoważniał jeszcze bardziej.
– No i tak ma być. Nie myślcie sobie, że skoro najszybciej w historii dosłużyliście się w GRU rangi kapitana, to będziecie specjalnie traktowani. Wiecie, po co zostaliście wezwani? Wasza operacja w Uzbekistanie nie uszła uwadze Kremla, owszem. Ale chyba nie spodziewacie się teraz wyjątkowych względów? – Czerniszyn sapnął, zmęczony tak długą wypowiedzią.
– Naturalnie, towarzyszu pułkowniku. Polacy? – strzelił Bołkoński. Tak naprawdę dobrze wiedział, że obecnie nic innego nie przykuwało tak uwagi GRU, a pytanie Czerniszyna mogło równie dobrze pozostać bez odpowiedzi.
– Przynajmniej wasz umysł nie utknął w korkach – zakpił Czerniszyn. – Znacie sprawę?
– Naturalnie, towarzyszu pułkowniku. Polacy dokonali obliczeń możliwości wydobywczych swoich rodzimych koncernów. Według analiz są obecnie w stanie wydobyć trzydzieści procent surowca – wyrecytował z pamięci kapitan.
– Dwadzieścia, Bołkoński, dwadzieścia, ale nie frasujcie się. Będziecie mieli mnóstwo czasu, żeby zapoznać się z raportami naszej agentury. Zostajecie z dniem dzisiejszym przydzieleni do sprawy łupków w Polsce. Śmierdzi mi ten błąd jak kompost w oborze. Wy znajdziecie mi tę oborę.
Bołkoński wyprostował się w fotelu. Jego błyskotliwa kariera opierała się co prawda na rozlicznych talentach i wyjątkowej umiejętności pojawiania się we właściwym miejscu o właściwym czasie, ale tym razem trafił w sam środek bagna. Gonitwa po uzbeckich górach i wyeliminowanie z zimną krwią przywódcy terrorystów odpowiedzialnego za zabójstwo dowódcy Południowego Okręgu Wojskowego to jedno, ale polityka to zupełnie inna bajka. Tutaj niczego nie można było być pewnym. Polskimi łupkami interesowali się nie tylko właściciele gruntów i Rosjanie. GRU raportowało o wzmożonej aktywności Amerykanów, Francuzów, a nawet Anglików. Innymi słowy, wszystkie szanujące się wywiady zawitały do kraju nad Wisłą i szukały, gdzie tylko się dało.
– Coście tak pobledli? Pierwsze prawdziwe zadanie was przeraża? To nawet dobrze, znaczy, że potraktujecie je poważnie, prawda?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku! – Bołkoński prawie poderwał się z miejsca, co wyraźnie ukontentowało Czerniszyna, który uśmiechnął się jeszcze bardziej złośliwie niż przed chwilą.
– Doskonale. Chwilowo zostaniecie tutaj, w centrali. Przygotowaliśmy dla was gabinet, macie zapoznać się ze wszystkimi danymi, jakie obecnie zebraliśmy na temat odwiertów i samego błędu. Poznacie też dossier polskiego oficera, który prowadzi śledztwo w tej sprawie. – Czerniszyn otworzył szufladę i wyłuskał z niej teczkę. Rzucona niedbale, prześlizgnęła się po lakierowanym blacie i zatrzymała tuż przed Bołkońskim.
– Prowadzą własne śledztwo? – Kapitan sięgnął po teczkę, szybko rozwiązał supeł i wydobył ze środka plik spiętych kartek. Z prawego górnego rogu pierwszego arksza papieru spoglądała na niego podobizna polskiego oficera. Był młody. Czarne, krótko ostrzyżone włosy i twarz niezdradzająca żadnych emocji. Śniada cera, lekki zarost, zwykły, całkiem przystojny facet. Idealny na szpiega.
– Myśleliście, że zostawią to tak, jak jest? Za duża sprawa, Bołkoński, nie trzeba być geniuszem, żeby się tego domyślić. Macie jakieś pytania? – Czerniszyn odczekał chwilę, aż oficer po drugiej stronie biurka skończy wertować dokument.
– Nie, towarzyszu pułkowniku – odpowiedział zwięźle kapitan i wsunął zadrukowane arkusze papieru z powrotem do teczki.
– Jesteście wolni, Nadia zaprowadzi was do gabinetu. – Czerniszyn sapnął i odwrócił się w fotelu tyłem do Bołkońskiego.
Kapitan wstał, zabrał czapkę i ruszył do drzwi. Major rosyjskiego wywiadu czekała już za drzwiami, spięta jak na musztrze. Bołkoński uśmiechnął się lekko, żeby rozładować napięcie, ale nic to nie dało. Kobieta wbiła w niego zimne, sarnie oczy.
– Odprowadzę was, kapitanie, do waszego gabinetu.
– Nie trzeba, może mi towarzyszka po prostu powiedzieć, jaki to numer, najwyżej chwilę pobłądzę. – Bołkoński wsunął czapkę pod ramię i wskazał otwartą dłonią na puste biurko. – Nie chcę was odciągać od pracy, pułkownik wygląda na bez reszty pochłoniętego obowiązkami.
– W tej chwili moja praca to wskazanie wam gabinetu. Proszę za mną. – Major odwróciła się i zniknęła za załomem korytarza. Ledwie za nią nadążał. Mimo wysokich obcasów i ciasno opinającej pośladki i uda spódnicy poruszała się zwinnie jak kocica. Kiedy doszli do właściwych drzwi, Bołkoński musiał głośno wypuścić powietrze.
– Dziękuję, towarzyszko… Wieczorny jogging mam już za sobą – uśmiechnął się żałośnie.
– Zawsze do usług, kapitanie – odpowiedziała, nie zdoławszy ukryć lekkiego rozbawienia, po czym odwróciła się na pięcie i skręciła w najbliższy korytarz.
Bołkoński wszedł do gabinetu. Rzucił marynarkę na oparcie fotela biurowego, teczka wylądowała na blacie nadgryzionego zębem czasu biurka. Kapitan zdjął krawat i przewiesił na marynarce. Zapadł się w fotelu i zaklął siarczyście, siedziska w gabinecie pułkownika były zdecydowanie bardziej komfortowe. Otworzył teczkę.
– Witam, poruczniku Jastrzębski. Co ciekawego mi pan powie…?
– Od czego zaczniemy, Kuba? – Wojtek był najlepszym specem od cyberprzestrzeni w Agencji. Kiedy tylko przydzielono Jastrzębskiemu sprawę łupków, ten skierował swoje kroki wprost do legendarnego działu IT. Jeśli gdzieś w sieci lub na urządzeniach będących w dyspozycji podejrzanych znajdowało się coś interesującego, Wojtek z pewnością mógł to wyłowić.
– Zaczniemy od samej góry, na pierwszy ogień pójdzie grupa... – Jastrzębski przekartkował trzymany w rękach plik dokumentów. Z trudem ukrywał drżenie rąk. Zupełnie niewyspany, czuł jeszcze szumiący w skroniach alkohol. Coraz częściej pytał sam siebie, czy ucieczka w szkło nie jest pętaniem sobie stryczka. – …Maklewicza. Tak, Piotr Maklewicz, główny geolog. Jego ekipa miała oszacować ogólne możliwości wydobycia łupków. Błędne obliczenia musiały przejść przez jego biurko, on wszystko aprobował.
– Może po prostu przeoczył błąd? To w końcu człowiek, mógł się pomylić – odezwała się młoda blondynka, która siedziała na biurku ze spuszczonymi nogami, co jakiś czas przebierając nimi w powietrzu.
– Anka, proszę cię... Myślisz, że najlepszy geolog w Polsce nie sprawdza obliczeń podsyłanych mu przez podwładnych?
– Zrobił to celowo? Po co? – Wojtek poprawił okulary na nosie i przestał czytać raporty wyświetlane na matrycy komputera.
Nie tylko informatykowi taka teza wydawała się jedną z teorii spiskowych. Rosjanie, których Jastrzębski podejrzewał o działania dywersyjne niejako „z urzędu”, byli znani z niekonwencjonalnych metod nacisku, ale takie przypuszczenia zakrawały na absurd.
– Nie wiem, po co, nie wiem, czy w ogóle zrobił to celowo, ale nie możemy tego wykluczyć. To jest specjalista, oni się nie mylą, na pewno nie aż tak...
– Pomyłki mu się nie przytrafiały, przynajmniej z tego, co tu o nim piszą, a pracował nie tylko przy łupkach, ganiał właściwie po całym globie, wszędzie gdzie była ropa i gaz. – Anna Kasprzak wertowała imponujące CV Maklewicza. Jastrzębski uśmiechnął się do siebie. Anka była równie dobrym współpracownikiem jak Wojtek. Jej praca w ABW zaczęła się klasycznie. Studia na prestiżowym uniwersytecie, zagraniczne staże, nieprzeciętna inteligencja i obsesyjna lojalność. Wybór dziewczyny do pracy w Agencji nie był jednak podyktowany wyłącznie jej przymiotami ducha. Kiedy Jastrzębski pierwszy raz zobaczył nową adeptkę, nie miał wątpliwości, czym kierowała się męska część kadr podczas rektutacji.
– Zapytamy pana Piotrka, jakim cudem pomylił się o kilometr. Jak dla mnie ta sprawa śmierdzi...
– Eee, Kuba, dla ciebie wszystko śmierdzi. Gość się ewidentnie machnął, akurat w najgorszym do tego czasie, nie róbmy z tego teorii spiskowej. – Informatyk sceptycznie podchodził do podejrzeń Jastrzębskiego.
– Jest specjalistą, oni nie mylą się w tak ważnych sprawach, to naprawdę nie jest normalne. – Anna Kasprzak zeskoczyła z biurka i ruszyła w kierunku swojego stanowiska.
– To co? Może to ruski agent i celowo sabotuje prace wydobywcze? – roześmiał się perliście Wojtek. Spojrzał na skupioną twarz Jastrzębskiego i uśmiech momentalnie spełzł z jego twarzy. – No ty chyba żartujesz...
– Nie wiem, Wojtek... Tak czy inaczej, na dzisiaj koniec. Pojutrze wybieramy się na Mazury do Maklewicza, jutro oboje macie być zapoznani z życiorysem gościa oraz z wynikami prac jego grupy. Resztę zobaczymy na miejscu. – Jastrzębski wstał od swojego biurka i zakładając w drodze do drzwi marynarkę, spojrzał na swoich podwładnych. – Zostajecie, gołąbki?
Cała trójka wyszła na tętniącą mimo późnej pory Rakowiecką. Przyjemny chłód smagał twarze stojących na chodniku pracowników ABW. Chwilę jeszcze porozmawiali, po czym każde z nich poszło do swojego pojazdu. Pięć minut później Jastrzębski jechał powoli ulicami centrum Warszawy, zagłębiony w myślach na temat swojego zadania. Przypomniało mu się, że kiedyś czytał powieść poruszającą tematykę gazu łupkowego w Polsce. Mimo podobnej zawiłości wątków oraz poszlak, pocieszył się w duchu, jego sprawie przynajmniej nie towarzyszy epoka lodowcowa.
Polna droga, pełna kolein po ciężarówkach oraz ciężkim sprzęcie kierowanym do prac przy budowie placówki wydobywczej gazu łupkowego, znacznie utrudniała podróżowanie. Jastrzębski czynił cuda, żeby swoim Clio o niskim sportowym zawieszeniu nie wypaść z traktu i nie zostawić podwozia na większej koleinie. Po kilkunastu minutach zobaczyli rosnące z każdą sekundą zabudowania, będące namiastką powstającej tutaj infrastruktury eksploatacyjnej. Po obu stronach drogi ziały ogromne dziury rozgrzebywane przez koparki. Srebrne Clio zajechało na niewielki szutrowy parking, gdzie czekał na nich jeden z pracowników administracji budowy. Po wymianie uścisków dłoni inżynier zaprowadził agentów do baraku Piotra Maklewicza, po czym pożegnał się i ruszył w jedynie sobie wiadomym kierunku. Anna Kasprzak poprawiła koński ogon, przeglądając się w małym kieszonkowym lusterku, po czym ukontentowana swoim wyglądem uśmiechnęła się do Jastrzębskiego, który patrzył na nią, kręcąc głową. Porucznik zapukał do drzwi baraku. Po chwili ukazała się w nich lekko zmierzwiona głowa Piotra Maklewicza.
– Słucham? – trąc oczy, zaspanym głosem zapytał geolog.
– Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, porucznik Jakub Jastrzębski. Są ze mną porucznik Anna Kasprzak i Wojciech Klepacz, chcielibyśmy z panem porozmawiać – odparł Jastrzębski.
– Zapraszam do środka. Niestety warunki nie pozwolą mi na godne ugoszczenie państwa.
– Nie szkodzi.
Weszli do ciasnego baraku. Siadając na stołku, Jastrzębski zauważył, że mebel nie grzeszył wybitną stabilnością.
– Interesuje nas sprawa błędu obliczeniowego dotyczącego możliwości wydobycia łupków.
Maklewicz skrzyżował ręce na piersi. Musiał jakoś ukryć ich drżenie. Spodziewał się wizyty śledczych prędzej czy później, jednak nie był w stanie odpowiednio się do niej przygotować. Niby wszystko było załatwione, wewnętrzne śledztwo wykazało wszystkie błędy i wskazało winnych. Konfrontacja z ABW była jednak nowym elementem.
– Śledztwo w tej sprawie zostało zakończone. Z tego powodu siedzę tutaj, a nie w centrali w Warszawie, chyba państwo o tym wiedzą.
– Panie Maklewicz, znamy wyniki śledztwa, ale jako służby bezpieczeństwa wewnętrznego otrzymaliśmy rozkaz ponownego sprawdzenia sprawy. Chcemy wiedzieć, dlaczego pojawił się błąd.
– Panie... Jastrzębski, poruczniku Jastrzębski, błąd pojawił się podczas prowadzenia obliczeń i tyle. Wiem, że daliśmy ciała, ale nie ma w tym żadnej tajemnicy – z lekką nonszalancją powiedział Maklewicz, opierając się o ścianę.
– Jako szef grupy geologów sprawował pan pieczę nad poprawnością danych. Jakim cudem nie zauważył pan na końcu raportu, że różnica w możliwościach wydobywczych i głębokości złóż wynosi kilometr? – Jastrzębski przeszedł do ofensywy.
– Pracowaliśmy pod wielką presją psychiczną oraz polityczną, to przedsięwzięcie było jednym z największych w historii Polski. Prowadzenie obliczeń w takich warunkach było bardzo stresogenne, a błędy zdarzały się nagminnie – odparł Maklewicz, rozpakowując nową paczkę Cameli.
– Naciski polityczne napływały tylko z Warszawy? – zapytał Jastrzębski, patrząc geologowi prosto w oczy.
– Ma pan coś konkretnego na myśli? – równie pewnie odparł Maklewicz.
– Proszę odpowiedzieć na pytanie. Chcę wiedzieć, czy naciski polityczne na pańską ekipę płynęły jedynie z Warszawy?
– Tak, z Warszawy, a skąd miały napływać? Pan mnie o coś oskarża? – Coraz bardziej poirytowany geolog zapalił papierosa.
Jastrzębski wiedział, że tym, co chciałby powiedzieć, może się skompromitować, ale emocje zaczynały brać w nim górę. Przesuwając w zamyśleniu wzrok po wnętrzu baraku napotkał spojrzenie Wojtka, które wyraźnie zdawało się mówić: „Nawet nie próbuj”.
– O nic pana nie oskarżamy, ale musimy sprawdzić wszelkie możliwości wystąpienia błędu. Może się pan spodziewać wezwania na następną rozmowę. – Jastrzębski wstał i skierował się do wyjścia.
– Oczywiście, choć wolałbym uniknąć kolejnego spotkania. Mamy tutaj od cholery pracy. Do widzenia państwu. – Z udawanym uśmiechem Maklewicz zamknął drzwi za agentami ABW, wyraźnie używając do tego zbyt dużej siły.
Cała trójka ruszyła w stronę samochodu, omijając kałuże i błoto, nieodłączny element każdego polskiego placu budowy. Jastrzębski w końcu nie wytrzymał.
– No nie wiem. Co myślicie o tym gościu?
– Po tej rozmowie tośmy się wiele nie dowiedzieli. Nerwowy facet, a jak zapytałeś o te naciski z innej strony niż Warszawa, to się coś z nim podziało... – stwierdziła Anna, potykając się o kamień.
– Zmieniłabyś te buty, na budowę nie chodzi się na obcasach – wtrącił się Wojtek. – Naprawdę wydaje wam się, że on coś ukrywa? Jakby mi ktoś powiedział, że naciska na mnie jakieś inne państwo, to też bym się zdziwił.
– Dowiemy się, czy coś ukrywa, po to nas tutaj przysłali. Trzeba mu założyć podsłuch, a ty, Wojtek, jesteś specem od hakerstwa, poszperaj mu zdalnie w komputerze. Musimy też przejrzeć jego bilingi i archiwum wiadomości – stwierdził Jastrzębski, otwierając samochód pilotem.
– Tak jest, poruczniku Kubo! Ale sprawdzenie tego, co ma na dyskach, zajmie kilka dni, a jeśli coś rzeczywiście ma do ukrycia, to na pewno porządnie zabezpieczył komputer.
Po chwili zdezelowane Clio zaczęło przedzierać się przez koleiny w stronę wyjazdu na asfaltową drogę. Towarzyszył mu wieczorny koncert świerszczy.
Maklewicz jeszcze przez chwilę zza niewielkiej zasłony obserwował oddalających się agentów ABW. Kończąc palić kolejnego papierosa, patrzył, jak odjeżdżali z placu budowy. Wyrzucił peta za okno i wrócił do swojego komputera. Usiadł na rozklekotanym fotelu i zalogował się na swoją skrzynkę mailową. Żadnych nowych wiadomości. Sięgnął po telefon i wybrał numer z listy. Po dwóch sygnałach w słuchawce odezwał się niski męski głos.
– Co jest? – W tonie mężczyzny po drugiej stronie słuchawki nie słychać było najmniejszego zdenerwowania.
– Zaczęli węszyć. Coś wiedzą, co mam robić? – Maklewicz starał się mówić spokojnie.
– Siedź na miejscu, może tylko grają. Jeśli zaczną grzebać głębiej, damy ci znać i wyjedziesz z kraju.
– Kurwa, jak zaczną grzebać głębiej, to na pewno nie wyjadę z kraju! – Tym razem geolog nie próbował już kryć paniki.
– Uspokój się, jutro otrzymasz wiadomość. Jeśli będziesz musiał wyjechać, dostaniesz potrzebne instrukcje. Wszystko, co od nas miałeś, niszczyłeś systematycznie?
– Tak, tak, ale mogą dojść po bilingach czy czymś takim, a na pewno będą sprawdzać maile.
– Czekaj do jutra.
– Ale... – Maklewiczowi nie udało się dokończyć zdania. Mężczyzna rozłączył się i jedynym, co słyszał geolog, był charakterystyczny sygnał odłożonej słuchawki.
…Trudno jednoznacznie stwierdzić, co było tematem spotkania głów państw tak zwanej Starej Unii w letniej rezydencji francuskiego prezydenta François Hollande’a. Możemy się jedynie domyślać, że zwołane w niezwykle krótkim czasie posiedzenie dotyczyło surowcowej przyszłości Starego Kontynentu. Absencja szefów rządów Polski, Węgier oraz Litwy może przemawiać za tą teorią, tym bardziej że powszechnie znana jest opinia unijnych ekspertów odnośnie do eksploatacji gazu łupkowego na terenie Unii Europejskiej. Należy jednak zapytać, czy pominięcie głównych zaangażowanych w eksploatację surowca krajów nie wpłynie negatywnie na już niezwykle napiętą relację na linii Warszawa – Paryż. Dla TVN24 – Ludmiła Gajda.
Sala zajmowana przez zespół analityków przydzielonych do grupy Andrieja Bołkońskiego świeciła o tej porze pustkami. Niemal wszyscy pracownicy placówki rosyjskiego wywiadu spali już w swoich łóżkach. Bołkoński obserwował ruch uliczny za oknami. Mimo późnej pory nadal niemal nieprzerwanie arteriami Moskwy płynęły strumienie samochodów. Kolejny wypalony papieros pofrunął na wilgotny od deszczu bruk chodnika. Kapitan wywiadu oderwał się od okna, po czym wrócił do komputera oraz do kolejnych stron raportów. Sytuacja na Węgrzech uległa znacznemu pogorszeniu. Po nieformalnym, niemal tajnym spotkaniu prezydentów i premierów największych europejskich państw większość członków europejskiej wspólnoty ostro skrytykowała postępowanie organizatorów szczytu, Francuzów. Największym zaskoczeniem było pominięcie w zebraniu Polski, która w ostatnich miesiącach zaczęła pretendować do roli jednego z liderów współczesnej Europy. Zaniepokoiło to na tyle kraje takie jak Węgry, że niemal natychmiast wyczuły antypolski charakter szczytu francuskiego i stanęły murem za Polską krytykującą Francuzów i Niemców. W Unii Europejskiej zaczął rysować się wyraźny podział. Większość państw Europy Środkowo-Wschodniej obierała w wielu sprawach jedno stanowisko, najczęściej nadeptując tym samym na odcisk „weteranom” unijnych sporów z Zachodu. Tym razem jednak wyraźne stanowisko wschodniej części Unii Europejskiej martwiło Rosjan. Jeszcze bardziej wywiad rosyjski niepokoiło nagłe zniknięcie geologa, którym interesowały się polskie służby. Jak do tej pory nikomu nie udało się ustalić, gdzie obecnie znajdował się zbieg. Bołkoński znudzony przesuwał linijki tekstu, gdy z monotonii wyrwał go nagły, irytujący dzwonek. Wywiadowca, zdziwiony telefonem o tej porze, podniósł słuchawkę.
– Kapitan Andriej Bołkoński.
– Czerniszyn z tej strony. Podejdźcie tu do mnie.
– Pan jeszcze pracuje? – Bołkoński sam był zdziwiony swoim wyskokiem, szybko skarcił się w duchu. – Oczywiście, już do pana idę.
Kapitan wywiadu szybkim spojrzeniem powiódł po tekście raportów, zapamiętując, gdzie mniej więcej skończył czytać. Wstał z fotela, zarzucił na ramiona swoją wojskową marynarkę i już w drodze na górę do biura pułkownika dokonywał ostatnich poprawek w swoim wyglądzie, doprowadzając się do regulaminowego stanu. Po trzech minutach stanął przed drzwiami przełożonego. Zapukał, nacisnął klamkę i drzwi ustąpiły. Pułkownik Czerniszyn siedział tradycyjnie za swoim masywnym drewnianym biurkiem, wertując stosy dokumentów. Brak marynarki i rozpięty ostatni guzik koszuli wcale nie dziwiły Bołkońskiego. Sam od kilku dni spędzał nadgodziny w centrali. Czerniszyn gestem dłoni wskazał fotel przy biurku. Bołkoński sztywnym krokiem podszedł do niego i równie sztywno usiadł.
– Zmęczony, co, kapitanie? Robota w wywiadzie to nie spokojny blokpost gdzieś na zadupiu. Trzeba czasami siedzieć.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Dobra, dobra, jest późno, nie mam ochoty ani czasu na oficjalne pierdoły. Pojedziecie, kapitanie, na Węgry, tam się dla nas źle dzieje. Chcę wiedzieć, czy mamy nadal jakieś szanse na to, żeby odzyskać kontrolę nad sytuacją. Jeśli trzeba będzie, nasze komórki GRU zaktywizują prorosyjskie środowiska i siłę polityczną. – Pułkownik ze skupieniem obserwował Bołkońskiego, jakby upewniając się, czy ten przyswaja przekazywane mu informacje.
– Oczywiście, kiedy mam jechać? – Bołkoński zachowywał trzeźwość umysłu na tyle, na ile tylko pozwalały mu siły.
– Rozkazy otrzymacie dzisiaj, a wyjedziecie jutro. Macie cały dzień, żeby załatwić swoje sprawy tutaj i przekazać monitorowanie sytuacji jednemu z członków swojej grupy.
– Z kim mam się skontaktować na miejscu? Jak rozumiem, w Budapeszcie?
– Tak, jedziecie do Budapesztu. Potem będziecie wykonywać polecenia na bieżąco spływające z Moskwy. Macie współpracować z naszymi wywiadowcami na Węgrzech, a poza tym chcę, żebyście nadal zbierali informacje o tym polskim geologu. Wywiad ma cały czas kontrolować sytuację u Polaków. Nie mamy pojęcia, gdzie podziewa się ten człowiek, nie wiemy, czy ucieka, czy po prostu postanowił w dosadny sposób się zwolnić. Chcę, żebyście dowiedzieli się tyle, ile będzie możliwe. Dacie sobie radę?
– Tak, panie pułkowniku.
– Dobrze, w takim razie to wszystko. Rozkazy znajdziecie rano w swoim biurze. – Czerniszyn oderwał wzrok od rozmówcy i przeniósł całą swoją uwagę na ekran telewizora, skąd dochodziły wieści ze świata, przedstawiane na jakimś rosyjskojęzycznym kanale telewizyjnym.
Andriej Bołkoński już za drzwiami zaczął planować, z którą z kobiet spędzi dzisiaj więcej czasu, choć i tak nie miał go za dużo. Chciał chociaż na chwilę wyrwać się z przytłaczającego gmachu centrali GRU. Wszedł do swojego gabinetu i z rozpaczą spojrzał na ilość czekających na niego raportów. Pchnięty impulsem zerknął na zegarek i stwierdził, że klub, gdzie pracuje Eliza, na pewno będzie jeszcze czynny.
Mimo zakończenia sesji egzaminacyjnej dwaj studenci Uniwersytetu Pekińskiego siedzieli przy komputerach. Oczywiście o nauce już nie myśleli i teraz obaj zajmowali się tym, co było ich główną pasją. Od chwili kiedy w Chinach dostęp do Internetu stał się możliwy dla szerokiej rzeszy społeczeństwa, szczególnie na uczelniach, wielu młodych ludzi zaczęło interesować się hackingiem.
Lee Zhang, student informatyki, nieprzerwanie od kilku godzin kończył pisanie swojego najnowszego dzieła.
– Hej, Yundi, chyba się udało, działa poprawnie. Teraz musimy to sprawdzić w jakimś większym zakresie. – Oderwał się od swojego monitora i z triumfalną miną spojrzał na kolegę, równie pochłoniętego pracą.
– Czyli jak? Tutaj, w sieci uniwersyteckiej? – Zaaferowany Yundi Li skupił wzrok na zadowolonej twarzy Zhanga.
– Eee tam, myślałem o czymś bardziej odpowiednim. To ma zakłócać radary, a nie sieć bezprzewodową. – Lee Zhang machnął ręką. – Myślę, że lotnisko Nanyuan będzie w sam raz. Tylko loty towarowe, ruch powietrzny mniejszy niż na międzynarodowym.
– Chcesz zakłócić radary na lotnisku?! Mogą nas za to zamknąć!
– Tylko na kilka sekund, żeby zobaczyć, czy działa. Zatrzemy po sobie ślady, nie dojdą ani po IP, ani po żadnym innym źródle naszego sygnału, pełne bezpieczeństwo.
– No nie wiem, chciałbym skończyć te studia... – Yundi wyraźnie nie był zachwycony pomysłem współlokatora.
– Daj spokój, nic się nie stanie. Wejdź na częstotliwość radiową wieży, będziemy wiedzieć, czy chłopaki tam spanikują. – Uśmiechnięty haker ponownie wrócił do klawiatury i z prędkością karabinu maszynowego wstukiwał kolejne komendy.
Yundi po kilku minutach odwrócił się z wyciągniętym do góry kciukiem na znak, że złapał częstotliwość lotniska, przekręcił gałkę z podpisem „volume” i z głośników popłynął monotonny głos kontrolera przekazujący komendy podchodzącym do lądowania i startującym z lotniska maszynom. Lee wystukał ostatnie polecenia na klawiaturze i odwrócił głowę w kierunku głośników, oczekując reakcji. Minęło kilka sekund i komunikaty kontrolera stały się chaotyczne i pozbawione jakiegokolwiek sensu.
– Dobra, wyłącz, działa, goście na wieży oszaleli! – W chwili gdy Yundi wypowiadał te słowa, z głośników dobiegał już tylko niezrozumiały bełkot.
Lee odczekał parę sekund, kilkoma stuknięciami w klawisze wyłączył działanie wirusa i zatarł wszelkie ślady swojej ostatniej obecności w cyberprzestrzeni. Wstał od komputera i podszedł do niewielkiej lodówki turystycznej, w jaką wyposażyli się, kwaterując się w akademiku. Otworzył drzwiczki i po chwili w jego dłoniach pobrzękiwały dwie ociekające wodą butelki.
– Stary, teraz to już musimy się napić.
Srebrne Clio zbliżało się do swoich maksymalnych osiągów, mknąc europejską trasą E77 na południe kraju. Rozmowa wewnątrz pojazdu była właściwie niemożliwa, zagłuszana przez wyjący z rozpaczy silnik, miejscami rozpędzający samochód do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Kilka godzin wcześniej, tuż przed drugą w nocy Jastrzębskiego obudził dzwonek telefonu. Funkcjonariusz po drugiej stronie słuchawki oznajmił, że patrol drogówki znalazł poszukiwany przez nich samochód na jednym z leśnych traktów przy drodze wlotowej do Kielc. Kiedy dwudziestego szóstego czerwca Piotr Maklewicz rozpłynął się w powietrzu, grupa agentów ABW spanikowała. Nikt nie spodziewał się, że geolog będzie próbował ucieczki. Natychmiast puszczono w eter informację o samochodzie, jakim poruszał się pracownik odwiertu, oraz rozpoczęto sporządzanie portretu pamięciowego. Ledwie czterdzieści minut po telefonie policjanta do Jastrzębskiego cała trójka agentów siedziała w leciwym francuzie i gnała w kierunku Kielc.
– Co?! Nic nie słyszę! Tak, jedziemy tam, niech wszystkie gliny w Kielcach dostaną rysopis Maklewicza! No kurwa, tego poszukiwanego, a kogo! Dobra, kończę, cześć! – Jastrzębski cisnął telefonem na półkę przy radiu i jeszcze mocniej nadepnął pedał gazu, dając upust wściekłości.
– Kuba, luzuj! Chcesz nas zabić, zanim tam dojedziemy? To nie niemiecka autobahna! – Anna Kasprzak siedząca na miejscu pasażera kurczowo trzymała się trzeszczącego uchwytu tuż nad głową. Lepsze to niż nic, Jastrzębski prowadził jak prawdziwy wariat. Podczas podróży minęli kilka fotoradarów, które jasnym błyskiem oznajmiały o kolejnym zdjęciu. Anna była pewna, że złamali już wszystkie możliwe przepisy kodeksu ruchu drogowego.
– Proszę cię... nie mam nastroju na kłótnie! Nie wiemy, gdzie ten gość spieprza, chyba przesiadł się do innego pojazdu, a to oznacza, że był przygotowany do ucieczki, czyli jednym słowem chujnia. – Jastrzębski dzielił się spostrzeżeniami, nie odrywając nawet na sekundę wzroku od drogi i co chwilę wyprzedzając, nieraz na trzeciego, kolejne samochody.
– Co to oznacza?! Nic nie słyszę! – Agentka ze zdezorientowanym wyrazem twarzy patrzyła na Jastrzębskiego.
– Nic... po prostu tam jedźmy. – Oficer ABW z rezygnacją pomyślał, że najwyższy czas zainwestować w nowy samochód, w którym będzie można prowadzić rozmowę, nie zdzierając sobie gardła.
Mniej więcej dwie godziny później Renault Clio potoczyło się w jedną z leśnych odnóg głównej drogi wlotowej do Kielc. Już przy samym zjeździe z trasy stał radiowóz z opartym o maskę rozleniwionym funkcjonariuszem, oczekującym przyjazdu agentów ABW. Gdy zobaczył mknące srebrne Clio, pomachał lizakiem i dał znak, żeby wjechali w leśną drogę, gdzie czekali na nich pozostali policjanci. Przejechali kilkadziesiąt metrów i zaparkowali na wyznaczonym przez funkcjonariusza miejscu, na poboczu ubitej gruntowej drogi. Wysiedli z samochodu i podeszli do grupy mundurowych stojących przy Fiacie Ducato w charakterystycznych policyjnych barwach.
– Porucznik Jakub Jastrzębski, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Co udało wam się ustalić? – zapytał z marszu Jastrzębski.
– Mamy tego waszego Opla, zgadza się marka, model i tablice, ale poszukiwanego ni widu, ni słychu. Nie ma żadnych innych śladów opon, więc drugim samochodem nie odjechał, raczej na piechotę... – odparł jeden z funkcjonariuszy.
– Na piechotę? To chyba daleko wam nie uciekł. Są jakieś ślady butów? W którym kierunku mógł się udać? – wtrąciła Anna.
– Samochód stoi tutaj przynajmniej kilka godzin. Mógł spokojnie dojść do miasta i dopiero tam znaleźć jakiś środek transportu. Rozesłaliśmy portrety pamięciowe do wszystkich komisariatów w województwie, większość agencji taksówkowych też je dostała, podobnie dworce PKS i PKP, ale trochę zejdzie, zanim znajdą się wszędzie.
– Jasna cholera, gość może zwiać. Taksówką raczej daleko nie ucieknie, komunikacją publiczną na jego miejscu też bym nie podróżował. Obstawiam, że gdzieś w mieście ktoś na niego czeka albo ma podstawiony samochód. – Jastrzębski mocował się z kieszenią, szukając telefonu komórkowego.
– Nasi już sprawdzają ten samochód. Za jakieś dwie, trzy godziny będziemy wiedzieć, kto był pierwszym właścicielem, czy jest sprowadzany z zagranicy i kiedy poszukiwany wszedł w jego posiadanie. – Policjant ratował swój honor, jak tylko mógł.
Jastrzębski już go nie słuchał, odszedł na bok i przyglądał się, jak śledczy pobierają próbki bieżnika i prowadzą oględziny auta. Po chwili podszedł do niego Wojtek.
– Słuchaj, gość jest w Kielcach lub w okolicy. Stąd może jechać w dwóch kierunkach, albo Słowacja, albo Ukraina. Jestem trochę sceptyczny co twojej teorii o wielkim rosyjskim spisku, ale... no, ja bym na Słowację nie uciekał, to jest nadal Unia Europejska. Może i nie ma kontroli, ale służby graniczne mają jego rysopis i każda droga wjazdowa do kraju jest obstawiona, nawet przemyt tam za bardzo nie istnieje, szlaki są w większości zlikwidowane... – Klepacz zrobił pauzę i czekał na reakcję Jastrzębskiego.
– Mówisz, że Ukraina... Za wschodnią granicą facet się rozpłynie. Dobra, zawijamy do Rzeszowa do delegatury. Zadzwoń do nich i powiedz, że mają kazać policji i Straży Granicznej wzmocnić kontrole na granicy i wysłać kogoś na szlaki przemytnicze.
– OK. Anka, jedziemy! – krzyknął Wojtek w kierunku grupki policjantów, z którymi żywo dyskutowała agentka.
– Co jest? Gdzie się wybieramy?
– Jedziemy do Rzeszowa do delegatury ABW. Możliwe, że gość zmierza w stronę Ukrainy. – Wojtek wsiadał do samochodu, wybierając numer na klawiaturze swojej komórki.
– Komu w drogę, temu czas.
Kilkanaście sekund później Clio ruszyło gwałtownie do przodu, zostawiając za sobą kłęby kurzu.
Maklewicz wysiadł z autobusu i rozejrzał się po okolicy. Dworzec stanowiło jedno stanowisko zadaszone niewielką wiatą z blachy falistej. Geolog postawił plecak na ławce i wyjął butelkę wody. W tym samym czasie stojący na stanowisku autobus zarzęził silnikiem i spowity w tumanach błękitnego dymu ruszył ospale w dalszą drogę. Odjeżdżając, odsłonił porośnięte gęstym lasem zbocza. Maklewicz patrzył chwilę na majestatycznie górujący nad wioską masyw, po czym usłyszał dźwięk zbliżającego się pojazdu. Na teren dworca wjechał terenowy samochód. Zatrzymał się przy stanowisku, na którym stał geolog, a siedzący wewnątrz mężczyzna, nie wychodząc z samochodu, otworzył drzwi pasażera.
– Wsiadaj. – Szorstki głos sprawiał wrażenie niedopuszczającego sprzeciwu.
Maklewicz szybko wrzucił plecak na tylne siedzenie, po czym zajął miejsce obok kierowcy.
– Ty jesteś Przewodnikiem? – zapytał zaniepokojony.
– Tak. Dzisiaj w nocy przekroczymy granicę. Potem przejmie cię ktoś inny, dostaniesz pieniądze i zaszyjesz się, gdzie będziesz chciał. – Dopiero teraz Maklewicz zauważył, że kierowca terenówki mówi z wyraźnie słyszalnym obcym akcentem.
– Gdzie poczekamy do nocy? Słońce jeszcze wisi nad górami...
– Do miejsca, gdzie zostawimy samochód, mamy jakieś pół godziny, potem będzie już ciemno. – Przewodnik nie odrywał wzroku od krętej asfaltowej nitki, którą się poruszali. Po kilku minutach zjechali na górski trakt, gdzie dominowały niewielkie kamienie i żwir.
Maklewicz przypominał sobie ostatnie godziny swojej drogi z Kielc do tej zabitej dechami dziury w Bieszczadach. Udało mu się zostawić samochód gdzieś przed miastem i według mapy dojść do dworca PKS. Do odjazdu autobusu miał kilkadziesiąt minut, które spędził poza terenem dworca w obawie, że może być poszukiwany. Tak zresztą polecono mu w instrukcjach, które otrzymał. Wyposażył się w prowiant na drogę oraz jakieś czasopismo, żeby zabić nudę długiej jazdy. Gdy już siedział w autobusie, zauważył kilku mężczyzn, prawdopodobnie z obsługi dworca, przyklejających jakieś kartki do każdego rozkładu jazdy. Nie przyszło mu nawet do głowy, że były to jego portrety pamięciowe. Po wyjeździe z miasta zagłębił się w lekturze uważanego za najlepszy w Polsce magazynu o grach komputerowych. Ze wspomnień wyrwało go gwałtowne hamowanie.
– Chodź, jesteśmy na miejscu – rzucił mężczyzna kierujący pojazdem, po czym wysiadł z samochodu, głośno trzaskając drzwiami.
Maklewicz opuścił wóz i poszedł za Przewodnikiem do niewielkiej chatki, która wyglądała jak stara zapuszczona bacówka. W środku było tylko jedno łóżko, drewniany stół i dwa krzesła.
– Poczekaj tutaj, za jakieś piętnaście minut wyruszamy – powiedział Przewodnik, po czym zniknął za drzwiami wejściowymi.
Geolog rozsiadł się przy stole, plecak oparł o jedną z masywnych nóg i wyjął ostatnią kanapkę oraz butelkę z resztką wody. Kilka minut później do domku wrócił jego towarzysz, przebrany w wojskową kurtkę i bojówki.
– Ruszamy, zbieraj swoje rzeczy. Na zewnątrz jest już ciemno, musimy przekroczyć granicę przed świtem.
Maklewicz zerwał się z krzesła i w niespełna minutę był gotowy do drogi. Wyszli na zewnątrz i geologa uderzył lekki chłód. Ruszyli wijącą się w górę wąską kamienistą ścieżką, klucząc między drzewami. Gdy pokonali około kilometra, zrobiło się na tyle ciemno, że Przewodnik zapalił latarkę kątową, charakterystyczny gadżet każdego sympatyka militariów. Dla większego bezpieczeństwa wyposażył ją w czerwony filtr, zmniejszający widzialność oświetlanego terenu, ale jednocześnie ograniczający możliwość wykrycia jej użytkownika. Dla Maklewicza, nieprzyzwyczajonego do wielogodzinnych górskich wędrówek, droga była bardzo uciążliwa. Starał się nie okazywać po sobie zmęczenia, ale coraz częściej potykał się lub musiał opierać o drzewa, pokonując jakąś większą przeszkodę. Co jakiś czas Przewodnik oglądał się za siebie, oświetlając geologowi drogę. W pewnej chwili wyszli na jeden ze szczytów i zatrzymali się. Podczas całej pieszej wędrówki Przewodnik odezwał się tylko kilka razy, objaśniając dalszy kierunek marszu. Maklewicz zauważył, że niebo zaczyna z czarnego robić się granatowe, co zwiastowało zbliżający się wschód słońca. Przewodnik ruchem głowy wskazał kierunek, z którego przyszli.
– Jesteśmy już na Ukrainie. Za nami jest Polska, wypadałoby spojrzeć tam na pożegnanie – wycedził, ściągając plecak.
Geolog popatrzył we wskazanym kierunku i uśmiechnął się. Gdy odwrócił się ponownie w stronę Przewodnika, ten stał z wymierzonym w jego kierunku pistoletem. Maklewicz zamarł z przerażenia. Usłyszał dwa pyknięcia i poczuł silne szarpnięcie w klatce piersiowej. Kolejnego nawet już nie zarejestrował, padając na miękką trawę. Przewodnik opuścił pistolet, odkręcił tłumik i schował Walthera P99 do kabury przypiętej przy pasku i ukrytej wcześniej pod połą kurtki. Zebrał leżące obok plecaka trzy łuski, po czym ruszył dalej w głąb terytorium Ukrainy.
Trzech ukraińskich pograniczników jak każdego dnia patrolowało swój sektor wzdłuż polsko-ukraińskiej granicy. Znając teren jak własną kieszeń, nie patrzyli nawet pod nogi, pochłonięci myślami o zbliżającej się zmianie i zasłużonym wolnym na resztę dnia. Wstawał świt i ich wędrówka niemal się już kończyła. Przed nimi majaczył szczyt jednego z wyższych wzniesień w tej partii Bieszczad. Każdy z nich klął pod nosem. Ile razy mieli wchodzić na tę górę? Żaden też nie rozumiał, dlaczego ich strefa patrolowa kończyła się akurat stromym podejściem na wierzchołek.
– Może sobie dzisiaj darujemy, co? – stęknął jeden z nich, opierając się o wysoką sosnę.
– Maksym, też mi się nie chce, ale obowiązek to obowiązek. – Sierżant Kowalenko zawsze uważał, że patrolowanie granic to jeden z fundamentalnych gwarantów bezpieczeństwa kraju.