Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Składające się na ten tomik dwa opowiadania Jerzego Budzisza opisują powojenne przeżycia Józefa Boldy i Feliksa Budzisza – rybaków z Chałup. Pokazują one przemoc totalitarnego ustroju, której doświadczali Kaszubi. Głównym powodem tych szykan była postawa rodowitych mieszkańców Półwyspu Helskiego oraz ich przywiązanie do tradycji i wiary tak odmienne od wzorców propagowanych przez socjalistyczne władze PRL. Postawy, jakie w tej sytuacji przyjmą bohaterowie, są tematem tych tekstów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 153
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystko, co napisałem, powstało dzięki ludziom, którzy obiecali podzielić się ze mną kawałkiem swojego życia. Widzieli, że naprawdę chcę słuchać ich opowieści i mają one dla mnie ogromne znaczenie.
Zapisane relacje naocznych świadków w pierwszym jak i drugim tekście mówią wprost o czymś, co na pewno miało miejsce. Słuchając, a następnie opisując te wydarzenia, starałem się być dokładny w opisie, mając na uwadze przeżycia Józefa Boldy i Feliksa Budzisza, ale nie tyko.
Powracający z pożogi wojennej Kaszubi bez wątpienia doświadczyli przemocy totalitarnego ustroju. Kultywowali tradycję, byli wierni przekazywanym z pokolenia na pokolenie ideałom, ale przeznaczenie dało im dwie drogi. Tę, którą szli i tę, którą kazano im iść. Wiem, że to problem złożony, więc go nie oceniam. Związani od wieków z morzem, mieli swoją wizję świata, którą chociaż w części starałem się przekazać.
Autor
Jak wszyscy w tym dniu, oni też mieli wyjść w morze. Tato przed wyjściem z domu zamoczył palce w kropielnicy, przeżegnał się, powiedział: „Zostańcie z Bogiem”, otworzył drzwi i wyszedł w ciemną, zimną noc. Przez chwilę słyszeliśmy pomruk dużego morza i jego oddalające się kroki. Mama, zamykając drzwi, cichutko odpowiedziała: „Z Bogiem”. Poszliśmy spać.
Według rozkładu pociąg relacji Reda–Hel miał być w Chałupach o godzinie 23.50. Ojciec, w towarzystwie Brunona Trendla i Stacha Konkela, cierpliwie czekał z prowiantem w wiklinowym koszyku, który służył również do transportu ryb. Na niebie iskrzyły gwiazdy, wesoło migocąc, a wszystko wkoło tonęło w bieli, nawet niedaleki las obsypany był śniegiem. Panowała kompletna cisza. Cztery słupy oświetleniowe, stara buda – to całe wyposażenie stacji. Z lasu wybiegł rudy lis, wskoczył na peron, zrobił dwa koła i uciekł w stronę zatoki.
– Feliks, widziałeś go?
– Kogo?
– No tego lisa.
– Nie, nie widziałem.
– Co? Naprawdę go nie widziałeś?
Bruno był niepocieszony, a Stachu milczał. Stali tak we trzech, kiedy zauważyli zbliżających się żołnierzy wop-u.
– Diable, łażą wszędzie nawet po nocach, ciekawe czy przyjdą do nas… – Bruno najwyraźniej w tę niedzielę nie dospał.
– Dobry wieczór panom, dokumenty prosimy.
Było ich dwóch, starszy kapral i kapral. Starszy stopniem zaskoczył ich tym „dobry wieczór panom”! Nie tak ostatnio do nich mówiono ! Byli obywatelami, nie panami. Żołnierze długo przyglądali się podanym kartom rybackim, doszukując się, Bóg wie czego.
– A panowie to dokąd się wybieracie?
– Do roboty, pane, do roboty!
– A gdzie?
– Na kuter, pane! – widać było, że w Brunonie złość aż kipi.
– No dobrze, niech się pan nie denerwuje, taki mamy obowiązek. Zresztą, co my się tu będziemy tłumaczyć! – spojrzeli po sobie i poszli dalej w ciemną noc. Stachu, najmłodszy z tego towarzystwa, w końcu się odezwał:
– Nie dość tego, że mają bronowaną plażę i nie wolno tam chodzić, to jeszcze szwendają się po nocach! Na strędze lyży fłyl bit, a me nie mużeme nawt knepla wzic!*
– Jo, to je prywda!** Tego przed wojną nie było, mieliśmy większą wolność! Nigdy nie było takiego cyrku jak teraz. Nie dość, że siedzą w tych drewnianych wieżach, to jeszcze nas kontrolują. Czego oni się boją? Chyba prawdy o sobie. Zresztą, co taki biedny żołnierz może, kazali i koniec.
– A ja myślę, że dużo może, tylko sprawiają wrażenie, że im rozum odebrało. Muża August opowiadał, jak na wiosnę mieli pełną łódź płotek, a że była niska woda, musieli stanąć dalej od brzegu. Z drewnianej budy zszedł wopista i mówi: „Przyciągnąć tą łódkę, bo muszę zobaczyć, co tam macie!”. „– Ale tam jest tylko ryba! – powiedziałem”. „– Muża, tu chcę ją widzieć, rozumiecie?” No i wyobraźcie sobie, że wlekli prawie tonę do brzegu. Myślicie, że on był na tyle głupi i nie wiedział, co robili na morzu? Wiedział, tylko po prostu był złośliwy, a, podkreślając swoją władzę, chciał ich upokorzyć. Ale za co my ich mamy szanować? Za to, że przychodzą na kutry, każą wyjść na molo, podnieść ręce do góry? A potem obmacują człowieka, jakby był jakimś bandziorem. Pamiętacie, jak stały te duńskie i niemieckie kutry, nas właśnie w ten sposób kontrolowano. Było mi wstyd jak diabli, e zresztą, co tu dużo mówić… Trzeba żyć dalej i oby zdrowie było! Zmieniło się wszystko… Już wam mówiłem, że służyłem przed wojną w baterii Laskowskiego. W każdą niedzielę szliśmy do kościoła, ale nie tak byle jak. Pluton prowadził oficer kompanii, a już w kościele była „baczność” z głośnym przytupem. Bez przymusu, kto chciał, to poszedł, a kto nie, to nie, najwyżej sprzątał rejony, cha, cha, cha… – Feliks chciał coś jeszcze dodać, ale w dali pokazały się dwa duże żółte światła. Ciężko dyszący parowóz, coraz bardziej zwalniając, stanął wreszcie na stacji.
Nikt nie wysiadł. Chałupianie wsiedli do przedziału i peron został pusty. Konduktor krzyknął „Odjazd!”, pociąg ruszył. Rozmowa nie kleiła się, bo zmarznięci szukali ciepła, a potem zwyczajnie zasypiali. Przyszedł konduktor, dali mu po dwa złote i poszedł. Za brudną szybą krajobraz był niezmienny aż do Boru. Teraz świat się zmienił na „deskowy”, który miał chronić przed ciekawskimi. Za tym wysokim drewnianym płotem wojsko przygotowywało teren na wypadek wojny. Co tam robili, nikt nie wiedział, ale mówiono różnie, dlatego najlepiej było nie słuchać tych opowieści.
– Hej, Feliks, Bruno, jesteśmy już na Helu! – Stach obudził się pierwszy. Z pociągu wysypało się sporo rybaków, szczególnie tych z Jastarni. Do portu mieli jeszcze dobry kilometr. Hel już dawno spał, a oni szli, każdy ze swoim bagażem myśli. Mróz doskwierał coraz bardziej, więc przyśpieszali kroku. Na bramie zmarznięty wartownik byle jak sprawdzał karty i szybko przepuszczał tych idących na swoje wychłodzone łajby. W dali migotały światła Gdyni.
Kutry stały jeden obok drugiego oddzielone odbijaczami. Cumy z dziobu i rufy zapewniały bezpieczny postój. Przymocowane do mola metalowe drabiny służyły do zejścia. Stachu szedł pierwszy, za nim Bruno i na końcu Feliks. Ich hel-2stał jako trzeci. Odległości między kutrami były różne, dlatego nieuwaga mogła się skończyć tragicznie i, niestety, czasami tak się kończyła, o czym nasi rybacy doskonale wiedzieli. Przestrzenie tworzyły najczęściej dwa, a nawet trzy, odbijacze.
Już u siebie zaczęli rządzić według starego schematu. Bruno poszedł do sterówki, Stach otworzył wejście do pomieszczenia dziobowego i razem z Feliksem po drewnianych schodach zeszli na sam dół. W kubryku*** było zimno jak w psiarni, a wilgoć tworzyła charakterystyczną woń pomieszaną z rybim zapachem. Koje przymocowano bezpośrednio do burty, a brak izolacji pogłębiał prymityw, w którym przyszło im żyć. Skromne, wręcz byle jakie, wyposażenie tworzyło ponury wystrój tego pomieszczenia. Bakisty po obu stronach stołu służyły między innymi do siedzenia i przechowywania drobnych rybackich przedmiotów. Lód w ładowni przylegał do dziobowego szotu, więc leżąc w koi, odczuwało się panujący chłód.
– Stachu, przynieś z góry węgla, a ja rozpalę ogień.
Ułożone w małym piecyku drewno szybko zaniosło się ogniem, a przyniesiony węgiel z każdą chwilą podnosił temperaturę. Przyszedł Bruno:
– Słuchajcie, gasimy światło i idziemy spać.
Już w kojach kończyli dopalać byle jakie papierosy, tym samym zaspakajając głód nikotynowy. Nikt się nie rozbierał, jedynie naciągali grube wełniane skarpety, by nie zmarznąć od nóg w przypadku oparcia się o szot, za którym składowano lód. Dwa większe kawały węgla miały wystarczyć do rana. Leżąc w wilgotnych kojach, powoli zasypiali ogrzewani piecykiem. Już o czwartej obudził ich ruch w porcie i manewry przesuwanych kutrów. Na pokładzie ktoś chodził, ktoś krzyczał, ktoś zrzucał cumy łajby i coraz więcej silników odzywało się swoim „bum, bum, bum”. Bruno wstał pierwszy. Przeciągając się, powiedział:
– No chłopy, wstawać, oni już idą w morze – sięgnął po papierosy, zapalił na dzień dobry i wyszedł. Na pokładzie było zimno, ale wciąż prawie bezwietrznie i już niewiele kutrów pozostało w porcie. Jeden za drugim wychodzili z główek. Kierowali się na łowisko po wcześniejszej odprawie wop-u. Żołnierze czasami wchodzili i szukali blind pasażera, zastraszając załogi psami czy osobistymi kontrolami. Ta nieufność coraz bardziej oddalała władzę od społeczeństwa, a cicha niechęć narastała coraz mocniej. Na Helu-2 motorzysta Trendel z rybakiem Konkelem przygotowywali silnik do rozruchu:
– Stachły, wez to kłelo na punkt zerowy! Tam z błykły stoi ta ręra. Ne dobrze jy je fardych! A terez byj i łetkrunce left – podszedł do butli z powietrzem, odkręcił zawór, oprócz syku i donośnego „bum” nic więcej się nie wydarzyło.
– Diybel ceż ti muże bec! Stachły, płysa ti do mie! – Stachu znowu stanął przy butlach z powietrzem. Motorzysta powtórnie ustawił koło zamachowe na punkcie zerowym i jeszcze raz powtórzono ten sam manewr, i nic!
– Słuchajcie, tym razem jak nie zaskoczy, w morze nie pójdziemy i rano trzeba iść do właściciela, niech załatwia mechanika. Ja nie wiem, co tu jest grane, ale może się uda go ruszyć!
Kuter hel-2. Od lewej Feliks Budzisz i Brunon Trendel, lata 60.
Powtórzyli całą akcję. „Bum. Bum, bummm” i to wszystko. Silnik nie ruszył. Po trzeciej próbie brakło już powietrza.
– Fylykse, me jy w młerze nie płydzeme, nie wiym, co je! – sprawa była jasna, w morze nie wyjdą. Jeden z przechodzących rybaków, widząc ich podenerwowanie, bardzo poważnie powiedział:
– To na pewno nawaliła rura wydechowa!
Bruno spojrzał na niego jakoś dziwnie, bez wyrazu i zły na martwe żelastwo powtórnie zszedł do siłowni.
O 9 tato zjawił się w domu, a zdziwiona mama przywitała go słowami:
– Ty się z tego grata zwolnij, bo nas nie wyżywisz! Który to już raz nie płyniecie w morze?! Matko Boska, co za kuter, ciągle awaria i awaria. Ale wiesz co, może i dobrze się składa, bo trzeba jechać do Pucka i załatwić kilka spraw. O pierwszej jest pociąg.
Ojciec, chcąc nie chcąc, zgodził się, by jeszcze bardziej nie rozdrażniać mamy. Nie cierpiał takich spraw, a szczególnie tych w urzędach. Na samą myśl o urzędach dostawał gęsiej skóry. Być może urzędy kojarzyły mu się z innym wydarzeniem – z barakiem w lesie, gdzie został wezwany na przesłuchanie w bardzo ważnej i pilnej sprawie.
To była niedziela. Ludzie szli na sumę, a my do lasu. Nie wiem, czy świadomie, czy też nie, zabrał mnie ze sobą, a miałem 4 latka. Zapukał do wyznaczonego pokoju. „– Wejść!” Surowe pomieszczenie wyróżniało się smrodem nikotynowym i wielką niewiadomą. Zakratowane okna, stół, dwa krzesła, przy ścianie ława. Ta surowizna na samym wstępie miała straszyć i podkreślać wagę wydarzeń, jakie miały tu miejsce. Na stole znajdowała się popielniczka zapchana petami. Siedzący oficer śledczy dogaszał kolejnego papierosa. Szczupły, niewysoki, z oczami mętnymi jak u rekina, krótkim spojrzeniem otaksował ojca:
– Budzisz?
– Tak.
– A ten gówniarz tu po co? Na korytarz z nim i to szybko!
Siedziałem na krześle i płakałem.
– A więc, Budzisz, ile wynieśliście z portu śledzi?
– Ja nie wynosiłem żadnych śledzi!
– Pytam po raz drugi i ostatni, ile wynieśliście, Budzisz, śledzi?
– Panie kapitanie, co?
Wtedy krzyknął tak, że aż cała buda się zatrzęsła:
– Pana to sobie znajdź w Londynie! – zerwał się z krzesła i zaczął ojca szarpać. – Ile tych śledzi, ku..., było? Mów, bo stąd nie wyjdziesz! Z szabrownikami władza ludowa już dawno sobie poradziła i tym razem poradzi! Naród potrzebuje śledzi! Rozumiecie?! Śledzi! OFICER! Nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera! – z barytonu przeszedł na wysokie C. – My wam panów z tych kaszubskich łbów wybijemy!
W końcu usiadł i zaczął pisać protokół:
– Imię?
– Feliks.
– Jak?
– Feliks.
– Rozumiem – jego głos stał się niepewny i można było wyczuć oznaki zdenerwowania. Otwierał szufladę, to zamykał.
– No tak, no tak, a takiego Zygmunta Budzisza znacie?
– Z widzenia.
– No tak, a teraz słuchaj, Budzisz. Jak komuś powiesz, co tu się wydarzyło, to wiedz, że zawołamy ciebie po raz drugi i radzimy zostawić wtedy małego w domu. Inaczej będziemy rozmawiać, a zapewniam o naszych możliwościach, których raczej nie polecam. Jeśli nie wiecie, to wam powiem – każdy złowiony śledź to potężny cios w siły imperializmu! Wy – śledzie, a rolnicy – gnój, i dobijemy, dobijemy ten zgniły zachód! Ale o tym trzeba wiedzieć, Budzisz, trzeba wiedzieć! Chyba nie chcecie przedwojennej zarazy, a może chcecie? Po was, Kaszubach, wszystkiego można się spodziewać! A teraz możecie odejść… Chociaż nie, poczekajcie jeszcze!
Wyszedł do drugiego pokoju, z którego dochodziły jakieś głosy. „Ciekawe, czy on naprawdę jest taki głupi, czy udaje głupiego? Ale w jakim celu chce mi wyprać mózg? Śledź i imperializm! Tam, jak i tu, ciężko pracujemy, by zwyczajnie żyć i to wszystko. Byłem i widziałem, ale przecież tego głośno nie powiem. Dobrze, że choć mogę patrzeć w oczy i myśleć po swojemu! Co oni jeszcze tu kombinują?”
Kiedy wrócił, miał ze sobą kartotekę. Usiadł i zaczął ją przeglądać.
– Pływaliście u Walkowca?
– Tak.
– Co tam się stało, że was zwolniono?
– Nic, po prostu zabrano mi kartę i byłem bez pracy.
– Aha, ale wiecie, ja tu mam, że po roku wydano wam pozwolenie na pływanie. Ciekawe, jak do tego doszło?
– Urząd Morski dostał takie polecenie z Warszawy – tato myślał intensywnie, bo przebieg rozmowy zaczynał być ukierunkowany na inne tory. Oficer węszył, dopytywał, grzebał w życiorysie, a przecież wiedział, co i jak. W ręku trzymał spisane życie, że nie komunistyczne, więc wysoce podejrzane i trzeba było pokazać, kto rządzi nawet w skrajnie bezczelny sposób. To nie był oficer polityczny, ten z Anglii, który spojrzał w akta i bez zbędnych pytań kazał wstąpić do szeregu z uwagą o zaokrętowaniu na orp Bałtyk. O nie! Tu w Helskim lesie pracowali „fachowcy od dusz” i z premedytacją uderzali w mentalność tutejszej społeczności. Inwigilacja poprzez donosy miała zniszczyć wzajemne zaufanie i podnieść autorytet władzy, która bezwzględnie chciała wykoślawić to, co szlachetne, upodlić i wyśmiać. Miejscowi już wiedzieli, że ta nowa ideologia niosła fałsz i obłudę. Przecież to w tym baraku zapadła decyzja, by pozbawić ojca pracy, a teraz ironizując, dopytywano jak to się stało!
– Z Warszawy powiadacie, hmm, no dobrze. Jesteście wolni.
Lasu wszyscy bali się jak ognia. Kto raz tam zawitał, był w indeksie służb specjalnych i liczył się z tym, że w każdej chwili mogą zawołać powtórnie, a to raczej do przyjemności nie należało. Rzeczywiście, kiedyś zdesperowana mama była w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego i chciała dowiedzieć się, dlaczego jej mąż został bez pracy. Powiedziano jej tak: „Jeśli my mówimy, że to jest czarne, to jest czarne, nawet gdyby było białe! Rozumiemy się, prawda? O nic więcej proszę nie pytać, tylko jechać do Gdyni i odebrać kartę. Może pływać na innych kutrach, ale na pewno nie u tego Walkowca. Jeszcze coś? Jeśli nie, to miłej podróży do Gdyni. Do widzenia”.
Długo się zastanawiano w domu, dlaczego ten kuter był zakazany, oczywiście nie dla wszystkich. Warto jednak zaznaczyć, że instynkt podpowiadał, by nie dociekać prawdy, a cechą instynktu jest to, że się go słucha, niezależnie od tego, co mówi rozum. Po paru dniach, idąc przez port, Feliks spotkał przyjaciela.
– Wiesz, kto Ciebie wkopał? Nosi krzyż przed baldachimem na każdej uroczystości, kamuflując samego siebie, a to przecież gumowe ucho ubecji! Ciekawe, co on na ciebie nagadał? Ciebie wyrzucili, a jego wsadzili i na pewno kabluje na swoich kolegów, zagadując: „Jak ci się podoba w tym ustroju?”. W lesie to już chyba wszyscy byli. Właściciel kutra jest starym helaninem od pokoleń, i chociaż w ’39 pomagał marynarce, to i tak mają go cały czas na oku, właśnie przez takich, co to niby działacze kościelni.
Od przesłuchania w lesie minęło wiele lat. Dalmorowski statek m/t Merkury po dwutygodniowym postoju w porcie wychodził na morze. Kapsztad żegnał nas piękną słoneczną pogodą. Przylądek Dobrej Nadziei oddalał się z każdym obrotem śruby. Załoga przechodziła w rytm pracy przygotowującej do połowu morszczuka. Przed nami Horn i dalej łowiska Peru. Na zebraniu przed rejsowym kierownik eksploatacji pan P. wyraźnie określił założenia rejsowe, co w rzeczywistości okazało się bzdurą. Jeden telegram zmienił wszystko i wylądowaliśmy na Antarktydzie.
Miałem wachtę od szesnastej do dwudziestej z pierwszym oficerem Andrzejem E. i drugim wachtowym Jurkiem Budziszem. Przyszliśmy na mostek wcześniej. Pierwszego jeszcze nie było, a drugi oficer już nerwowo krążył między radarem a kabiną nawigacyjną. Przejąłem ster, powtarzając: „270 stopni!”. Jurek stał na oku, obserwując horyzont. Starając się utrzymać statek na kursie, nawet nie zauważyłem, kiedy wszedł lekarz Zygmunt B. Oficer wachtowy, przypalając papierosa, spojrzał na mnie i zapytał: Czy pan jest chory? – Ja? Nie! A pan? Jurek zdziwiony spojrzał na drugiego i obojętnym tonem odpowiedział: – Nie, ja też nie jestem chory. Panie doktorze to co pan tu robi? Ja również pana nie wołałem. Medyk bez słowa opuścił mostek.
Zadowolony, że pognał lekarza z mostku, stał się bardziej rozmowny.
– Panie Budzisz, pan mieszka w Pucku?
– Od wielu lat, panie drugi. A pan?
– Urodziłem się na Helu i jakiś czas tam mieszkałem, a teraz mieszkam w Chałupach. Tego koguta na tym ewangelicznym kościele pan widział? Niech się pan dobrze przyjrzy, to ja przestrzeliłem mu ogon! Ha, ha, ha! Na tym Helu, gdzie spojrzysz, to Budzisz! Pamiętam takiego, który w pewne miejsce przywlókł ze sobą dzieciaka. Cwany był, nie powiem, ale dostał odpowiednią reprymendę. – Przepraszam że się pytam – pan tam był?
– Byłem, byłem, ale to dawne czasy.
Podczas kolacji opowiedziałem Jurkowi o zdarzeniu ojca, w którym uczestniczyłem.
– Słuchaj, czy to możliwe, że to ten sam gość? Oczywiście, że możliwe, bo nawet nie zdajesz sobie sprawy, ilu ich tu jest, więc uważaj co mówisz, bo zamiast być z żoną, będziesz biegał w Gdyni na Portową. Tak dla Twojej wiadomości, czwarty oficer to podobna branża, więc za bardzo się nie zagaduj, grając z nim w warcaby!
– Skąd Ty to wiesz?
– Ja wiem wszystko, mój wywiad działa i jak dotąd był nieomylny. Sądzisz, że w Szkunerze było inaczej? A tak w ogóle, mów do mnie po kaszubsku, bo oni nie muszą wiedzieć, o czym mówimy.
– To co, jedziesz do tego Pucka czy nie?
– Jadę, jadę, bo co mam robić?
– Mama, ja też chcę jechać!
– Weź go, niech jedzie.
– Marta, po co?
– Mama, ja chcę jechać!
– Weź chłopaka i nie marudź.
Stojąc na stacji, tuż przy ojcu, z niepokojem czekałem na pociąg. Ze strachem spoglądałem na czarną, potężną lokomotywę, z której buchały czarne dymy. W wagonie siedziałem cicho i wpatrywałem się w okno, za którym wszystko było ciekawe. Po załatwieniu spraw odwiedziliśmy z tatą rodzinę. W pokoju był duży czarny zegar, jego „bim bam, bim bam, bim bam” całkowicie pochłonęło moją uwagę. Siedziałem cichutko jak mysz pod miotłą. Wtedy mówiło się o rzeczach dla mnie niepojętych! „No, mały, musimy już iść, bo spóźnimy się na pociąg” – usłyszałem.
Pogoda się zmieniła. Chmury czarne jak sadze szybko płynęły po niebie i zaczął prószyć śnieg. Jak na możliwości dziecka pięcioletniego szliśmy szybko, bo tato musiał kupić bilet. Pociąg był punktualny i znowu mogłem podziwiać buchającą parą lokomotywę. Siedzenia w wagonie były drewniane, przykręcane śrubkami, które mnie bardzo interesowały. Zaraz za Puckiem przyszedł konduktor: „Bilety do kontroli!”. Tato wyciągnął z kieszeni bilet i podał.
– A ten mały obywatel?
– Ten mały obywatel ma cztery latka.
– Co pan powie, naprawdę? Zaraz się przekonamy. Ile ty masz, chłopczyku, lat?
– Pięć!
– Cicho bądź, ja wiem, ile ty masz lat! Mówiłem już panu, nie?
– No to jeszcze raz zapytamy. Ile ty masz, chłopczyku, lat?
– Pięć!
– Wie pan, że ja jemu wierzę, a nie panu! On mówi prawdę, a pan kłamie i dlatego wypisuję karę.
– Poczekaj, ja z tobą porozmawiam w domu! Będziesz mi tu kłamał! – syknął rozjuszony ojciec.
Dalsza podróż odbyła się w towarzystwie rozzłoszczonego taty, który prawie się nie odzywał. Chałupy przywitały nas wichurą! Huraganowy północny wiatr porywał płaty śniegu i usypywał zaspy. Szliśmy w głębokim śniegu niemiłosiernie szarpani wiatrem. Porywał, zamiatał, usypywał i z każdą chwilą przybierał na sile. Wyginające się na słupach lampy rzucały różne cienie, a padający śnieg przyklejał się do nas i utrudniał widzenie. Morze waliło w wydmy z ogromnym hukiem, który niósł się po całej wsi, a nawet wdzierał się do budynków. Pusto wkoło i tylko ta szalejąca norda z wyciem, piskiem i jękiem utrudniała dojście do domu, usypując przed nami coraz to większe zaspy. Nawet wtedy, gdy tato otwierał drzwi, zawieja śnieżna wdarła się na korytarz. Mama już się o nas niepokoiła:
– Idziecie z tego pociągu i idziecie, już myślałam, że coś się stało!
– No to wyjdź na dwór i zobacz, co się dzieje! To już jest huragan i dzięki Bogu, że ten silnik nam nawalił! Ty wiesz, co się dzieje na morzu? Tam jest dopiero piekło! – usiadł do przygotowanej kolacji, spojrzał na mnie i zaczął o konduktorze i o zapłaconej karze opowiadać.
– Przez niego musiałem zapłacić karę! Ja mówię do konduktora, że ma cztery lata, a on się wymądrza i mówi: „Ja mam pięć!”.
Mama słuchała i w końcu się odezwała:
– To ty nie wiesz, ile twój syn ma lat? Dobrze synku, że chociaż ty wiesz i pamiętaj, zawsze mów prawdę.
Ktoś otworzył drzwi i wszedł na korytarz. „Marta, zobacz, kto to przyszedł”. W progu stała blada jak ściana nasza sąsiadka – Agnieszka Bolda.
– Agnieszka, wejdź do pokoju, co się stało?
Była ubrana, jak to Kaszubki, niezwykle skromnie, na głowie miała dużą czarną chustę. Stała oparta o piec i strasznie płakała:
– On nie wróci! Co ja biedna zrobię? Matko Święta, co ja zrobię! Sześcioro dzieci!
– Józef jest w morzu? W morzu???
– No tak, jadąc pociągiem, widziałem port pusty, ale że oni wyszli? Wczoraj go spotkałem i mówił, że owszem jadą do portu, ale po to, by przygotować się na wtorek! Poczekajcie, zaraz się dowiemy, co tam się dzieje.
Mieliśmy Philipsa z morską falą. Niewątpliwie świadectwo życia płynące z radia miało uspokoić nas wszystkich, ale przede wszystkim Agnieszkę. Tato usiadł przy radiu i zaczął kręcić pokrętłem. Z trzasków i pisków dochodziły głosy poszczególnych kutrów. „Gzie idziesz? Za Hel, ja” – trzaski, piski, cisza. wła – głos utonął w dalekiej przestrzeni. jas – pisk i tyle. Raptem w pokoju zrobiło się ciemno i radio ucichło. Nie było prądu. Ojciec zapalił świeczki, a w ich blasku wyraźniej można było dostrzec grozę sytuacji. Zrobiło się ciemniej, a nasza sąsiadka stała się jeszcze bardziej osamotniona, odarta z nadziei, pomimo że znajdowała się wśród życzliwych ludzi. Poszła do swoich dzieci, wciąż płacząc. Nie chciała, by ją odprowadzano, bo domy stały niedaleko siebie. Pocieszenia zdałyby się na nic, tym bardziej, że za oknem wciąż wiało grozą.
– Marta, jeśli oni są w morzu, to tylko cud może ich uratować! Przecież ta ich motorówka nie ma najmniejszych szans w tym huraganie! Najmniejszych! To jest niemożliwe, by przetrwali, za dobrze znam morze.
– To co? Chcesz mi powiedzieć, że Agnieszka jest wdową?
– Tak, to ci chcę powiedzieć.
– O mój Boże!
Chałupy, 1938 rok. Obecnie ul. Kaperska 63
17 stycznia 1955 r., poniedziałek
Mała łódź motorowa puc-30(8,50 m długości, 3,20 m szerokości, bez pokładu, ze sterówką i lekką zabudową dziobu) wracała z połowu. Piętnastokonny silnik „Skandia” spełniał pokładane w nim nadzieje. Załogę stanowili: kierownik łodzi – Augustyn Struk, rybak pokładowy – Antoni Konkel i motorzysta – Józef Bolda.
W sobotę o godzinie piętnastej weszli do portu. Złowili siedem sztuk łososia. Po zważeniu wyszło 45 kg. Rybę oddali do skupu i wolno popłynęli na swoje miejsce. Zanim zeszli z łodzi, Struk zarządził, by przykryli haki z przynętą (po kaszubsku bezsztych). Zgodnie z wytycznymi firmy „Gryf” niedziele były pracujące i w tym względzie odwoływań raczej nie przewidywano, tylko natura mogła to zmienić. Rozstali się w Chałupach i każdy udał się do swojego domu. Augustyn, najstarszy wiekiem, jeszcze na stacji kolejowej powiedział: „Słuchajcie, jeśli jutro pogoda będzie niewyraźna, w morze nie idziemy. Pójdziemy do kościoła, jak przykazał Bóg! Nie ma co się wychylać. A ty, Anton, słuchaj Vardemindy, oni tam dobrze wiedzą, jaka będzie pogoda”.
Niedzielny poranek wstał mglisty, z lekkim południowo-zachodnim wiatrem, takim od Rzucowa (Kreszwicy). Józef po dobrze przespanej nocy wstał, ubrał się i wyszedł na podwórze. W nocy posypało śniegiem, a mróz musiał panować siarczysty, skoro woda w wiaderku skuta była lodem. Jednak teraz wyczuwało się mniej chłodu, a więcej wilgotności. Poszedł nad zatokę, żeby upewnić się, jaka rzeczywiście jest pogoda. Wkoło mglisto, mało przejrzyście – postanowił zostać w domu. Miał nadzieję, że jego kompani postąpią tak samo. Zjadł śniadanie i odezwał się do żony: „Nie idziemy dzisiaj w morze, jadę do Kuźnicy na sumę, a gdyby przyszedł Anton, to powiedz mu, że jestem w kościele, niech wstąpi wieczorem”.
Dwa małe pokoiki i kuchnia nie dawały komfortu zabawy szóstce dzieci. Biegały to tu, to tam, i wszędzie było ich pełno. Właściwie mieszkali w budynku gospodarczym, bo dom został zburzony w czasie wojny.
Po sumie, która trwała prawie dwie godziny, plażą wrócił do domu. Morze było spokojne, mała fala uderzała w lekko zamarznięty brzeg. Krzykliwe mewy wzbijały się coraz wyżej i wyżej, zaczynając swój sztormowy taniec. Kaszubi od wieków obserwowali morze, wiatr, stan wody i mewy. Józef przystanął i bacznie wpatrywał się w niebo: „Ciekawe co to może być? Woda niska, wiatru nie ma, a one tańczą… Sztorm?”. Dokończył po łacinie „Ojcze nasz” i ruszył dalej. Na wysokości „wielkiej góry”znowu stanął. Mewy dalej tańczyły. Ten taniec Boldę coraz bardziej niepokoił. Niesione niewidzialną siłą, na krańcach swoich możliwości, nerwowe w swoim zachowaniu chciały ziemi coś przekazać. Tego był pewny. Nie jeden raz uchroniły rybaków wpatrzonych w ten dziwaczny taniec przed zbliżającym się sztormem.
Nie miał łatwego życia, ale dzięki rozsądkowi, pracując na morzu, unikał tragicznych zdarzeń.
Przed wojną został powołany do wojska. Służył w Pucku jako radiotelegrafista. Po kapitulacji był w niewoli, pracował u bauera pod Kościerzyną. Przeklinał, wyzywając go od diabłów i szatanów. W końcu pod koniec 1941 roku został puszczony do domu, lecz nie na długo. Wtopił się w rybacką brać, łowiąc na zatoce. Sądził, że dotrwa tak do końca wojny. Razem z innymi był w wielkim błędzie.
W 1943 dostali wezwania do stawienia się w Kuźnicy. Szkołę obstawiła formacja SA, a esesman prowadzący zebranie każdemu wręczył bilet, który kierował do niemieckich formacji na zachodzie. Nikt nie pytał o zgodę, najwyżej można było dostać kulkę w czoło. Mieli jeszcze inną możliwość, mogli utworzyć w Helu partyzantkę i na drugi dzień dać się zabić.
Bóg daje nam żyć i do tego zostaliśmy powołani, a mając instynkt samoobrony, chronimy życie do końca. Tak właśnie oni robili. Józef zawsze mówił, że życie ludzi musi stanowić najwyższą wartość, a jeśli ktoś jest głupi i tego nie docenia, niech umiera. Oni chcieli żyć. Mieli matki, ojców, żony, dzieci. Pamiętali również o tym, że Stutthof znajdował się niedaleko, a lasy w Piaśnicy**** jeszcze bliżej. Nie byli bohaterami, lecz zwykłymi ludźmi. Dać się zabić tylko dlatego, by być zabitym, to nie odwaga, a szczyt głupoty. Na dzień dobry w 1939 roku niemiecki Wehrmacht wystrzelał w Wielkiej Wsi***** prawie wszystkich Bogu ducha winnych rybaków i rolników.
Zszedł z plaży przejściem, szanował wydmę, wiedząc, że chroni przed morzem ten niewielki skrawek ziemi. Kiedy otworzył drzwi swojego domu, powiedział: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, a żona odparła: „Na wieki wieków, amen!”. Usiadł przy stole i zaczęli rozmowę:
– Zaraz będzie obiad.
– Anton przyszedł?
– Nie, nikogo tu nie było.
– Ciekawe… A może popsuło mu się radio… – zaczął się śmiać. – Wiesz, pogoda jest jakaś niewyraźna. Ten spokój i cisza. Żeby tylko coś nie zawirowało w powietrzu. Ale oni przecież wiedzą i trzeba o szóstej posłuchać naszych.
Zjadł obiad i położył się spać. Wieczorem zjawił się jego maszop, powiedział, że Niemcy meldują pogodę:
– Józef, jutro rano jedziemy do Wielkiej Wsi i zobaczymy, jak tam ewentualnie z wyjściem, ale o tym niech decyduje August.
– Jo, Anton, ja też tak myślę.
Posiedział jeszcze chwilę, wziął czapkę, rzucił „Zostańcie z Bogiem” i poszedł.
W zasadzie Antonowi zawsze coś nie pasowało i nie za bardzo kwapił się do morza, ale jako członek załogi, chcąc nie chcąc, musiał się podporządkować. Zimową porą, kiedy inni reperowali sieci, on wolał przyjść, posiedzieć i rozmawiać – najlepiej o morświnach, fokach i dzikach, trochę straszył nas w tych opowiadaniach. Siedzieliśmy gromadą i najbardziej interesowały nas dziki, znacznie mniej foki, gdyż dawno odeszły od naszych brzegów, pozostawiając tylko wspomnienia. Na wiosnę, kiedy stawiano jego nety, widać było dziury. „Anton, przecież w to nic nie wejdzie! Tyle dziur!”. Odpowiadał: „Jak ta ryba ma być nasza, to będzie, a jak nie ma być nasza, to nie będzie, czy tam jest dziura, czy jej nie ma”.
Agnieszka Bolda z d. Konkol, ur. 16.06.1921 r. w Jastarni
Już wieczorem żona przygotowała śniadanie i prowiant na morze. Józef wstał o szóstej, umył się, ubrał, przeżegnał i wyszedł w kierunku stacji kolejowej. Spokój pogody z niedzieli przeniósł się na poniedziałek. Na wysokości domu Konrada Trendla zorientował się, że nie zabrał prowiantu. Szybko wrócił do domu. Żona wystraszyła się nagłym powrotem:
– Co się stało? Nie idziecie w morze?
– Nie pytaj, kobieto, człowiek ma już sklerozę! Nie zabrałem chleba!
Wziął pakunek, zamknął drzwi i przyspieszył kroku.
– Czy ja wszystko mam? A karta rybacka? – pakunek z chlebem upadł w śnieg, Józef obmacał kieszenie i stwierdził, że karty nie ma. – Matko Boska, co się ze mną dzieje?
Tym razem biegiem wracał do domu i nic nie mówiąc, wziął kartę. Szybkim krokiem kierował się w stronę stacji. Obejrzał się i na wysokości krzyża zauważył pociąg, który rzucał kłęby czarnego dymu. Zaczął szybciej biec, maszyna go mijała. Do stacji był jeszcze kawał drogi, ale on nie tracił nadziei i ciężko dysząc, biegł dalej. Parę osób wysiadło z pociągu, parę wsiadło. Widział już konduktora, który bacznie mu się przyglądał i nie podnosił ręki. Oddech stawał się bolesny, serce waliło jak oszalałe, ale Bolda biegł dalej, widząc, że na niego czekają. Z trudem wsiadł do ostatniego wagonu, oparł się o szybę:
– Ale ja jestem głupi!
– Ma pan rację, przecież za dwie godziny będzie następny, konduktor nie miał co do tego wątpliwości.
Tym właśnie pociągiem Feliks przyjechał z Helu.
Powoli, bardzo powoli oddech stawał się stabilny, ustępowało pieczenie w płucach. „Po co ja tak biegłem, przecież nikt mnie nie gonił. I tak od razu nie wyjdziemy w morze. Najwyżej by poczekali i tyle”.
Pociąg zaczął hamować, byli już na małej stacji niedaleko domostwa państwa Kużel. Tu lokomotywa stawała, skracając rybakom drogę do portu. Taki byle jaki peron pachniał prymitywem, jak zresztą wszystko na tamten czas. Prowizorka, ale jak mówili rybacy, dobre i to. Józef wysiadł, z przodu gromady zauważył Augustyna i Antona. Szli z przekonaniem, że ich kompan przyjedzie następnym pociągiem, w Chałupach na stacji go nie widzieli.
– Wiesz co? Ja myślę, że on zaspał, bo lubi pospać. Nieraz go musiałem po dwa razy budzić i zawsze mówił: „Już idę!” albo „Co ty myślisz, że ta ryba nam ucieknie, jak pójdziemy pół godziny później?”.
Augustyn nic nie powiedział i szedł wolnym krokiem dalej. Byli blisko bramy, gdy usłyszeli donośne: „Hej, poczekajcie!”.
– Skąd ty się tu wziąłeś? Myśmy ciebie na stacji nie widzieli!
– W ostatniej chwili wskoczyłem do pociągu. Dwa razy musiałem iść do domu, raz zapomniałem chleba, a drugi raz karty. Ledwie zdążyłem!
Wartownik ich znał, więc weszli na teren portu bez okazywania dokumentu. Było pusto. Kutry wyszły w morze. Przyjechali po to, by oczyścić haki z przynęty, poczekać na powracające kutry, zorganizować świeżego śledzia, nabić go i nazajutrz rano wyjść w morze. Zeszli do swojej motorówki. August odkrył takle******, pomacał małe płocie.
– Słuchajcie, moim zdaniem tej przynęcie nic nie jest i śmiało możemy z tymi taklami wyjść. Zobaczcie, jak to wszystko świeżo wygląda! To byłby grzech wyrzucić taką przynętę, tym bardziej, że mamy dobrą pogodę. Co wy na to?