M/T Lyra GDY-323. Rejs I - Jerzy Budzisz - ebook

M/T Lyra GDY-323. Rejs I ebook

Jerzy Budzisz

2,0

Opis

Jerzy Budzisz urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 r. jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie szkołę zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia Chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie, Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY-333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I 1978 (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Contents

Budzisz - Lyra I_eBook

Landmarks

Cover

m/t lyra gdy-323

Rejs I

Jerzy Budzisz

M/T Lyra GDY-323. Rejs I

Jerzy Budzisz

Korekta: E. Krefft-Bladoszewska, E. Kujaszewska

Skład i wersja elektroniczna: E. Krefft-Bladoszewska

Projekt okładki: I. Rzońca

Fotografie: z archiwum autora

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-845-8 [druk]

ISBN 978-83-7591-912-7 [ePub]

ISBN 978-83-7591-913-4 [mobi]

Statek, na który zamustrowałem, to typ B-22 M/T LYRA GDY-323 trawler przetwórnia. Pomimo stosunkowo licznej załogi, moce przerobowe B-22 ze słabym parkiem maszynowym wahają się w granicach 60 ton na dobę, przy pełnej mobilizacji całej załogi. B-22 znam dobrze, pływając wcześniej na Lepusie. Problem, który zapamiętałem, to słaba moc wyparowników, a za tym braki wody sanitarnej. A jak będzie na LYRZE? Mamy operować na Morzu Beringa w oparciu o bazy. Takie są założenia rejsu.

M/T LYRA GDY-323

1980/81

10 grudnia 1980 roku

Wróciłem z morza 29.04.1980 roku – szczęśliwie! W domu też wszystko szczęśliwie. Na drugi dzień pojechałem do Gdyni. Załogowy Abramowicz wziął moją książkę żeglarską, zmustrował i powiedział:

– Daję panu urlop i wszystkie dni wolne, to jest do 2 lipca. – Podziękowałem i odszedłem od okienka. Następny z Merkurego również dostał urlop.

Czas przyspieszał i płynął coraz szybciej i szybciej jak rzeka, która za chwilę ma wpaść do morza.

Znowu jestem w Gdyni i znowu słyszę: rezerwa!

No to idę do tej rezerwy! Setka chłopa kreci się to tu, to tam, a setki są gdzieś w pracy i wszyscy chcą jednego – zaokrętować i wypłynąć w morze. W tym tłumie na rychłe zaokrętowanie nie mam szans! Po prostu nie mam i o tym doskonale wiem. W tych okolicznościach pójdą w ruch znajomości i wiele innych czynników, chociaż mówi się o sprawiedliwości, bo będzie lista, według której będą mustrować. To jest tak, jak w humorze, gdzie kołchoźnik przyszedł z wybitym okiem, wstawili mu szklane, a ten wszystko widział nawet lepiej! Dalmorowska sprawiedliwość, już ją poznałem.

– Dzień dobry!

– Dzień dobry!

– Pan Budzisz?

– Tak.

– Kieruję pana do Domu Rybaka, tam zgłosi się pan do pani kierowniczki Szatkowskiej!

– Co ja mam robić w Domu Rybaka? Gdyby była to sieciarnia, to rozumiem, ale Dom Rybaka?

Niebawem się przekonałem. Pani kierownik przywitała mnie raczej oschle, z typowym kierowniczym dystansem. Podałem kartę pracy. Założyła okulary, przeczytała i powiedziała do siedzącej za biurkiem kobiety:

– Lidka, za chwilę wracam. Pan pozwoli ze mną!

Głos pani kierowniczki był stanowczy, nie znoszący sprzeciwu. Idziemy na wyższe piętro, wchodzimy do pokoju.

– Proszę pana, ten pokój jest do remontu, na dole w piwnicy jest wszystko, co potrzebne: pędzle, kleje, farby, a jak czegoś zabraknie, to do mnie – dokupimy.

– Przepraszam, czy ja tu będę sam?

– Nie, przyjdzie do pana Władek. Myślę, że się dogadacie.

– Zaczynamy od dziś, a będzie pracował pan od 8:00 do 16:00 i tego bezwzględnie będę pilnowała.

– Ja nie mieszkam w Gdyni!

– A gdzie?

– Na Półwyspie.

– Aha, zobaczymy, w każdym razie – zaczniecie od tego pokoju.

Pomyślałem, co to znaczy od tego pokoju? Czyżby było ich więcej? Pokój, a zapewne i inne, popękany jest jak ser szwajcarski. Co nieco trzeba wynieść na korytarz, a sam tego nie zrobię.

Minęło może z 15 minut i przyszedł Władek.

– Cześć!

– Cześć!

– To co, mamy robotę?

– Ano mamy.

– Ja już tu jestem od tygodnia, nie jest źle! Kierowniczka jest cięta na sprzątaczki, ale nam da spokój jak pójdzie robota.

– Musimy zacząć od sufitu, więc wynieśmy stół i krzesła, a resztę przesuniemy.

– Jak chcesz.

Władek okazał się fajnym kumplem i nie grymasił. Zszedł na dół, przyniósł gips i szpachlówki. Zaczęliśmy uzupełniać pęknięcia.

– Widziałeś, ilu jest ludzi w rezerwie?

– Widziałem i byłem zdziwiony, że mnie tu kierują. Mam sporo kilometrów do domu.

– Ja nie, mieszkam w Sopocie. Myślę, że tu dłużej zabawimy. Szatkowska ma duże możliwości, może nam pomoże.

– Myślisz, że dłużej tu popracujemy?

– Myślę, że tak, bo ten Dom Rybaka jest cholernie zaniedbany, chociaż kierowniczka się bardzo stara, wyciskając ze sprzątających wszystko, co się da! Zobacz na te popękane ściany!

– I co, my to mamy wszystko kleić?

– Na to, stary, wychodzi!

Zrobiliśmy jeden pokój, potem drugi, trzeci, czwarty, całe piętro!

Któregoś dnia zszedłem do piwnicy po farby. Przyszła sekretarka Lidka.

– No i co, panie Jurku, zadowolony?

– Z czego?

– No, dobrze tu macie!

– Może i mamy, ale ja nie po to przyjąłem się do pracy w firmie rybackiej, by zostać nieszczęśliwym malarzem!

– Ha, ha, ha!

– Z czego pani się śmieje?

– Z tego „nieszczęśliwym”!

– Ha, ha, ha! Za długo to wszystko trwa.

– Niech się pan nie martwi, będą wymiany.

– Ale kiedy?

– Za dwa miesiące.

Uśmiechnęła się i poszła.

Pani Szatkowska przychodziła, odbierała i zlecała. Minął miesiąc, drugi, trzeci, czwarty, a ja zapylam w Domu Rybaka za 1200 zł! O mustrowaniu ani mru­-mru! Coraz głośniej mówi się o wymianach przed świętami. Pod koniec listopada mówię to kierowniczce.

– A co, chciałbyś wypłynąć?

– Chciałbym, zresztą Władek też.

Na początku grudnia dostaję wiadomość o stawieniu się u załogowego.

– Będę mustrował pana na Lyrę. Zebranie załogowe piątego.

Myślę sobie: lepsze to niż nic! Władek też leci, a więc będziemy razem.

Zebranie załogowe ze szczegółami na szczęście odbyło się szybko. Ze strony załogi pytań nie było i dobrze, bo i tak pytania idą w próżnię, więc po co je zadawać. Związkowiec siedzi jak trąba, prawdopodobnie sądząc, że jak tu jest, to wystarcza.

Z grzeczności facet z eksploatacji po przedstawieniu założeń eksploatacyjnych dodaje:

– Czy macie panowie jakieś pytania?

Cisza.

– W takim razie Pan Abramowicz przedstawi panom plan lotu.

Dowodził kapitan Edward Gromadzki

Vancouver, 10 grudnia 1980 roku

Tutejszy czas wskazywał 8:15. Nasz IŁ-62 M zbliżał się do lotniska, przygotowując się do lądowania. Przez głośniki rozległ się głos:

– Proszę państwa, proszę ustawić siedzenia w pozycji pionowej i zapiąć pasy. Za chwilę będziemy lądować. Życzymy obfitych połowów i zapraszamy na pokłady polskich linii lotniczych.

Zapinam pas i wracam myślami na gdańskie lotnisko.

O 19:00 mieliśmy zbiórkę przed Dalmorem. W zimowy sztormowy wieczór rybacy z rodzinami, lub nie, czekają na autokar, który ma nas zawieść na lotnisko. Zaczyna padać śnieg i robi się coraz zimniej. Podjeżdża autobus, wsiadamy, upychając nasze bagaże. Z listy załogi odczytują nazwiska, w ten sposób sprawdzając obecność. W końcu ruszamy, by po przejechaniu góra 10 km stanąć. Kierowca uzbrojony w gaśnicę ruszył do silnika. Ktoś zauważył ogień. Zagasił i ruszył dalej. Autobus jakoś dowlókł na miejsce przeznaczenia. Po 20 minutach oczekiwania zaproszono nas do odprawy. Zostałem skontrolowany bardzo drobiazgowo. Po odprawie paszportowo­-celnej zbici w małej klicie przestaliśmy trzy godziny, zanim pozwolono wyjść na płytę lotniska.

Grupa kobiet z dziećmi stała przy płocie, żegnając swoich, a my szybko znikaliśmy w samolocie. Zapewne co niektórzy czekali aż do odlotu. To ładny widok, kiedy samolot unosi się ku górze i znika w chmurach.

Odczuwamy lekki wstrząs – to wypuszczone podwozie. Samolot jest we mgle, nic nie widać. Nagle widzę morze, a potem szybko zbliżającą się ziemię. Po chwili spokojnie lądujemy. Jestem w Kanadzie, po raz trzeci.

Szybko i sprawnie dowożą nas na statek. Nawet nie sprawdzali bagażu, bo pół litra czy litr nikomu nie zagrażał. Co innego w kraju na lotnisku w Gdańsku. Tam wszystkich prześwietlono, włącznie do gaci! Zawiść celnika, wopisty? Nie wiem.

Jest wysoka woda, musimy z bagażem pokonać trap, a potem już pokład i kabina. Wlokę swój bagaż, szukając dla siebie miejsca. Zatrzymuję się na wysokości kabiny 86 i pytam, czy jest wolna. Starszy pan odpowiada, że tak, więc wchodzę, mówiąc: cześć!

– Cześć!

Od razu zauważyłem pełno szuwaksów bezczelnie łażących po kabinie. Nie cierpię tych zwierzątek, tym bardziej że potrafią też ugryźć. Wytępić to dziadostwo jest rzeczą niemożliwą, bo przechodzą z kabiny do kabiny. Musimy nauczyć się z nimi żyć. Pytających się o wolne miejsce odsyłam z kwitkiem, bo czekam na Władka, który z czasem się pojawia. W czterech ledwie się mieścimy. Trzeba się jakoś przemęczyć do 18:00, bo wtedy będą schodzić ze statku. Zrobili kawę, a ja wyciągam Wyborową. Rozmowa koncentruje się na sytuacji w kraju, bo rzeczywiście jest tam coraz trudniej. W sklepach pustki i coraz więcej gołosłownej propagandy.

Na chwilę opuściłem kabinę, by się przewietrzyć. Stojąc na dziobie, mogłem podziwiać piękne miasto, jakim jest Vancouver. Byłem tu, ale zawsze mój podziw dla tego miasta jest wielki. Nawet nie śmiem zagłębiać się w architekturę czy krajobraz, bo wielu zrobiło to znacznie lepiej, fotografią czy piórem.

Godz.18:00

Uff, pojechali, teraz mogę zabrać się za uładzenie swoich rzeczy, a przede wszystkim wykąpać się po podróży. Mam nadzieję, że wody nie zabraknie, bo Lyra przynajmniej wygląda na zadbaną.

Godz. 19:00

Sanitariaty jak na każdym dalmorowcu. Nie ma się nad czym zachwycać! Zrobić swoje i iść dalej, przyjmując wszystko jako normalne, w końcu to jest rybak, a nie BATORY.

11 grudnia, godz. 20:15

Mam wachty trapowe od 8:00 do 10:00 i od 20:00 do 22:00.

Zjadłem obiad i ruszyłem do miasta, które jest niedaleko. Nisko lecące chmury i przelotne opady deszczu skracają dzień i czynią go szarym i smutnym. W mieście przygotowują się do świąt. Mnóstwo dekoracji, o których w kraju można tylko pomarzyć, i wszystkiego tyle, że po prostu czuję się zażenowany. Gdyby to widziały nasze kochane żony! Muszę do tego dołożyć moją pustą kieszeń, bo ceny nijak mają się do naszych wynagrodzeń. Podsumowując, jestem tu ubogim człowiekiem.

12 grudnia, godz.16:00

Pogoda zmieniła się bardzo szybko. Chmury zostały przegnane i ukazało się słońce. Dzisiaj też byłem w mieście. Mając możliwość zwiedzania, wolę to, niż siedzenie na statku. Odwalam swoje i idę.

13 grudnia, godz. 22:10

Przed chwilą zdałem wachtę trapową. Do 8:00 mam wolne, więc mogę spokojnie spać. Cały dzień padał deszcz i długo zastanawiałem się, czy wyjść do miasta. Był taki moment, że przestało mżyć, więc dałem się nabrać i wyszedłem. To nie było zbyt mądre – w połowie drogi zawróciłem, cały przemoczony.

Pobraliśmy już paliwo i prowiant. Prawdopodobnie w poniedziałek wychodzimy w morze.

14 grudnia, godz. 22:00, niedziela

Dalej pada. W dzień deszczu było mniej, a nawet od czasu do czasu wyjrzało słońce. Wybrałem się z kolegami do miasta, bardziej na zwiedzanie niż na zakupy. Większa część sklepów jest zamknięta. Gdy staliśmy przed jednym z nich, podszedł do nas starszy pan.

– Panowie Polacy?

– Tak.

– Marynarze?

– Rybacy.

– No, to jak marynarze. Do domu czy w morze?

– W morze, morze! A pan tu mieszka?

– Od dawna, mam już 78 lat! Wyjechałem z kraju przed wojną – za chlebem. Służyłem w kawalerii i walczyłem z bolszewikami. Ale daliśmy im lanie! Tysiące wzięliśmy do niewoli. Tu mam dobrze, dają mi 500 dolarów i to mi wystarcza. No, to panowie, szczęśliwego rejsu – do widzenia.

Starszy pan odszedł, a my zastanawialiśmy się, jak przeżyje za te pieniądze. Dla nas 500 dolarów to majątek, dla nich – nie za bardzo.

15 grudnia, godz. 18:00

Z radia płynie kanadyjska muzyka, a ja siedzę, dumam i od czasu do czasu wyglądam przez bulaj. Władek gdzieś się ulotnił. Ma kumpliw przetwórni. Nad miastem zapada zmrok. Tysiące świateł miga po drugiej stronie zatoki. To górzysty Nord Vancouver. Dzisiaj też byłem w mieście. W drodze powrotnej na statek wstąpiłem na piwo do przyportowej knajpy. Jest tu kilka, ja wstąpiłem do piątki. Kufel kosztuje dolar trzydzieści. Zobaczyłem w kolejności cztery gimnastyczki bawiące się na rurze za dwa dolary i sześćdziesiąt centów, bo w takim czasie piłem piwo. Tu bawi się przyportowy plebs szukający taniej rozrywki. Kiedy robiło się coraz głośniej, postanowiłem wyjść. Biorąca prysznic właśnie wychodziła z kabiny. Przynajmniej się wykąpała, patrząc na podnieconych samców! Musi to być niezły widok!

16 grudnia, godz. 11:00

Daleko w górach świeci słońce. My znajdujemy się w cieniu. Być może lekki wiatr przegoni resztę chmur i do nas dotrze miłe ciepełko. Robimy załadunek. Przywieźli olej i resztę prowiantu.

Godz. 22:15

Na tablicy ogłoszeniowej widnieje napis: ZAŁOGA 17.12 STAWI SIĘ NA BURCIE. WYJŚCIE W MORZE.

W kraju było odsłonięcie pomnika ku czci poległych stoczniowców. Byliśmy w Stella Maris. Chcieliśmy w telewizji obejrzeć uroczystość. Teraz o 23:00 ma być znacznie więcej czasu poświęcone temu wydarzeniu. Nasz telewizor odbiera jeden kanał i to byle jak, bo bez głosu. Jednych to interesuje, drugich nie. Jesteśmy w tym temacie podzieleni, jak zawsze, od pokoleń.

17 grudnia, godz. 10:00

Zszedłem z wachty, koledzy pracują, szykując statek do wyjścia w morze. Na dziobie kładą baumy, na rufie układają beczki z olejem. Jeszcze pobieramy wodę, uzupełniając zbiorniki.

Mżawka padająca z nisko zawieszonych chmur powoduje nieprzyjemną pogodę. Już tydzień mija, odkąd przylecieliśmy podmienić kolegów. Niestety, zostawili nam minę w postaci ładunku. Prawdę powiedziawszy – co obchodzi nas ich ładunek? To przez nich złowiona ryba, więc powinni ją rozładować. Zamiast płynąć na łowisko, będziemy płynąć do bazy! W Gdyni myślą jak konie pod górę, bo przecież eksploatacja musiała wydać na to zgodę.

Godz. 17:15

Siedzę z Władkiem w kabinie i czekam na alarm manewrowy. Pilot jest już na statku. Jestem na zmianie gospodarczego, a więc dziób! W przelocie mam wachty na sterze.

ALARM MANEWROWY!

Mamy na dziobie trzy cumy i jeden szpring. Dwie idą przez kluzy, jedna przez panamę. Na kei stoją cumownicy i czekają na luz. Najpierw wciągamy tę przez panamę. Na końcu szpring. Holownik odciąga nas od kei i ustawia w kierunku zatoki.

– Budzisz, masz wachtę!

– Mam, bosman.

– No to idź!

Idę do kabiny się przebrać, a potem na mostek.

Godz. 20:00

Na mostku była cisza i od czasu do czasu komendy pilota. Przyjąłem ster i od tej chwili słucham poleceń. Jestem lekko podenerwowany, bo siedem miesięcy nie miałem steru w ręku. Muszę wyczuć statek i całkowicie skoncentrować się na podanym kursie. Lyrą steruje się dobrze. Słucha steru, a więc nie jest źle. Zaczynam czuć się pewniej i spoglądam na pięknie oświetlony Vancouver, który powoli zaczyna znikać. Przed nami rozległa zatoka, a dalej Pacyfik. Przez chmury usiłuje przebić się księżyc, ale co jakiś czas zasłaniają go chmury. O 19:50 kończę wachtę. Idę na kolację.

18 grudnia, godz. 8:20

O 5:00 rano weszliśmy na otwarte morze Pacyfiku. Od razu zaczęło się: góra, dół, dół, góra i tak już będzie do końca rejsu. Jest zimno i wietrznie, jak to na morzu. Mam wachtę z pierwszym oficerem, Wysznewskim Ryszardem. Dużo mówi i nawet mądrze, więc z uwagą słucham.

Godz. 11:30

Nie mogę zasnąć. Przewracam się w koi z boku na bok i nic! Przez bulaj do kabiny wdziera się ładna słoneczna pogoda. Trzeba wstać, zrobić kawę i przestać się maltretować snem.

Godz. 21:15

Tuż po 16:00 daleko na horyzoncie zaczął się zachód słońca. Trzeba dodać, że piękny, niepowtarzalny! Płyniemy kursem 285 stopni z szybkością 10 węzłów. Wkoło pusto, żadnego statku.

19 grudnia, godz.14:00

Mamy wiatr z rufy, który przyspiesza nasze dojście do celu. Załoga krząta się po swoich działach, zła na ryby w ładowni. O 13:00 na mesie załogowej mieliśmy zebranie załogowe. Zbyszek Śliwicki, działacz związkowy Związku Marynarzy i Portowcóww Gdyni, teraz działacz Solidarności, przedstawił porządek obrad.

1) Wybieramy komisję skrutacyjną.

2) Zgłaszamy kandydatów na delegata załogowego.

3) Zgłaszamy kandydata na delegata żywnościowego.

4) Wybieramy społecznika BHP.

Nie znam kolegów na tyle, bym mógł cokolwiek o nich powiedzieć. Na razie żyję jak w bloku. Najczęściej wolny czas spędzam w kabinie. Głosuję jak inni i tyle. Przyjdzie jeszcze czas na bliższe relacje. Na razie spokojnie.

20 grudnia, godz.13:00

Płyniemy, mając coraz większą falę. Otaczający nas świat wygląda bardzo groźnie. Wzburzone morze nie daje nadziei na rychły wyładunek. Konrad pisał: „Morze – należy wyznać tę prawdę – nie jest wcale wspaniałomyślne. Nie słyszano nigdy, aby rozwinięcie męskich zalet – odwagi tężyzny, wytrzymałości, wierności wzruszyło jego nieodpowiedzialną świadomość potęgi. Albo mimo wszystko co niektórzy na lądzie mówią o miłości, którą jakoby czują do morza, mimo wszelkich uniesień nad morskim żywiołem w prozie i pieśni, morze nigdy nie było życzliwe dla człowieka. Uciążliwość życia na morzu wzrasta jeszcze z wiekiem. Cóż to za rzemiosło, które przez większą część roku nie pozwala przestąpić progu własnego domu.

Morze, którego fale w nieustannym wysiłku dźwigają się opadają i nikną, by powstać znowu – wierny obraz walczącej ludzkości”.

Właśnie tego doświadczamy, daleko gdzieś na Pacyfiku.

21 grudnia, niedziela

Wachta, posiłek, spanie, spanie, posiłek, wachta – i tak w zasadzie mi mija czas, a wkoło morze, morze, morze i to wcale nie spokojne. Wschodni zimny wiatr wciąż przybiera na sile. Płyniemy na spotkanie z bazą. Tymczasem baza, ze względu na trudne warunki, podniosła kotwicę i opuściła Aleuty. O 19:35 zmieniliśmy kurs z 303 na 089 stopni. Mamy 500 ton ładunku, musimy to zdać, ale gdzie, skoro wkoło wieje. Kapitan wciąż czeka na wiadomość, gdzie mamy się spotkać.

22 grudnia, godz. 13:00

Poniedziałek ze schabowym i grochówą mam już za sobą. Teraz leżę w koi i kolebię się razem ze statkiem. Zamówiłem rozmowę, mam nadzieję porozmawiać z żoną. Co powiedzieć, by w miarę krótko poinformować o moim jakże monotonnym życiu. Najczęściej mówimy to, co zawsze: że tęsknimy, że kochamy, i to w zasadzie wszystko. Nasze panie próbują powiedzieć więcej, ale czasu na pogaduszki nie ma.

Godz. 20:00

Stałem przed radiostacją w długiej kolejce. Mniej więcej w połowie radio poinformował, że słyszalność padła i koniec rozmów. No to koniec. Teraz wściekły siedzę w kabinie.

23 grudnia, godz. 8:10

Przed chwilą zszedłem z wachty. Przez cztery godziny bacznie obserwowałem otaczający nas świat. Jeszcze w nocy wiatr jakby zelżał, a nad ranem z minuty na minutę morze zmieniało kolor. Mamy sztorm! Statek wolno płynie naprzód, walcząc z wichurą.

Godz. 14:00

To już trwa kilka godzin. Przez dziób przelewają się tony wody. Głuche uderzenia łańcucha kotwicznego o kluzy słychać w kabinach. Do tego też można się przyzwyczaić, chociaż to smutne zawodzenie. Mieszkam w trzeciej kabinie od dziobu, a więc stosunkowo blisko tych stuków. Wszyscy pochowali się w kabinach. Jutro Wigilia!

Na samą myśl, że to druga z rzędu spędzona na morzu, robi mi się niedobrze. Można powiedzieć – tak wyszło.

Ależ rąbnęło! Lyra trzęsie się jak galareta! O mało nie wyleciałem z koi! Już widzę, jak sternik obrywa! Znam te teksty na pamięć: „Palant nie potrafi sterować!”, „Zamiast sterować to gada!” itd., itd.

Mądralińskich jest pełno, a tymczasem utrzymać Lyrę na kursie przy takiej szybkości wcale nie jest tak łatwo. Nieźle trzeba się nakręcić.

Godz. 21:00

Nadal walczymy z żywiołem, który jeszcze bardziej przybiera na sile.

Nasz pierwszy oficer R. Wysznewski to krasomówczy fantasta. Czasami doprowadza mnie do białej gorączki, ale nic nie mówię, tylko zaciskam zęby i chcąc nie chcąc, słucham. Pieprzony erotoman, i teraz nie wiem, czy takim jest, czy takiego udaje na potrzebę chwili. Ta rzeczywiście jest dogodna, bo tu się dotyka najbardziej osobistej sfery życia. Ja już sobie coś poukładałem i w tym chcę żyć, a burzenie tego poprzez wyobraźnię, a może i prawdę innych, mało mnie obchodzi. On wciąż nadaje i nadaje! Niby mało mnie to obchodzi, ale tak do końca nie jest to prawda, bo o tym myślę i w sobie przetrawiam.

Pierwszy, grubasek z lekką chrypą w głosie, zakłada na mostku zieloną czapeczkę, ręce do tyłu, i chodzi od skrzydła do skrzydła, wypowiadając swoje trele. To prawda, fantastycznie zna historię i tego mogę słuchać, i nawet tego, jak z NRF przywiózł specjalne szkło do akwarium, które zajmuje prawie cały przedpokój. Szkło jest specjalnie hartowane, bo musi wytrzymać ogromną ilość wody i różne tam dodatki. Gatunki ryb ma najlepsze w kraju.

– Panie Jurek, treścią mojego życia są kobiety i te małe wciąż poruszające się rybki! Ale zostawmy rybki, niech sobie pływają, my natomiast skoncentrujmy się na kobietach.

Stoję przy sterze i myślę sobie: co on znowu pierdolnie! Na mostku wachty trzymamy we dwóch. Kolega na oku uśmiecha się głupawo, a ja słyszę: „wie pan panie Jurek…”.

– …kobieta, to dziwny stwór, zgadza się pan ze mną, no nie?

– Co?

– Słuchaj pan, co mówię!

– Dziwny stwór.

– No, właśnie, i niejedno ma imię! To samica, która myśli tylko, wie pan czym, prawda? Panie, choćbyś na głowie stawał, nie upilnujesz! Być może są gdzieś jeszcze jakieś dziewice, ale to pojedyncze okazy! Ja w każdym razie takich nie znam.

W gardle mi wysycha i czuję, że się cały pocę.

– Panie pierwszy, chciałbym skoczyć do ubikacji!

– A proszę, proszę! Kolega pana zastąpi, tylko nie za długo! Ha, ha, ha!

Myślę sobie: jak wrócę, będzie gadał o czymś innym.

– O czym to żeśmy mówili, panie Jurek?

– Nie pamiętam!

– Ale ja pamiętam. A więc tak, etap pierwszy. W cztery oczy i na osobności, chociaż niekoniecznie, ale ja przejdę może do etapu drugiego, co się będziemy pierdolić z etapem pierwszym, w ogóle nie biorę pod uwagę niepowodzenia w etapie pierwszym! Jak pan widzi, jestem niczego sobie, ale w tym etapie nie o to chodzi. Z mojego skromnego doświadczenia wynika niezbicie, i jest to nie do podważenia, że samica w czasie rui traci rozum! A więc, czy można ją zostawić, panie Jurek? No sam pan przyznasz, że to byłoby wręcz szaleństwem… i tu przechodzimy do etapu trzeciego.

Nie wytrzymałem:

– To ile ma pan tych etapów?

– To zależy od temperamentu samicy. Właśnie zaobserwowałem w akwarium...

Nie dokończył, bo przyszedł kapitan.

– Dzień dobry panom, co słychać, panie pierwszy?

Weszli do nawigacyjnej, a ja za chwilę kończyłem wachtę.

Teraz siedzę w kabinie i myślę o tych etapach, dochodząc do wniosku, że robi to celowo, by wnieść nutkę niepokoju. Ale po co? Nie mogę dać się sprowokować i wchodzić w jakiekolwiek dyskusje. W ramach wykonywania obowiązku muszę tego przestrzegać, bo nie od tego tam jestem. Niech mówi, najwyżej posłucham, wachta szybciej zleci i tyle.

24 grudnia, godz.13:00, Wigilia

Szybko lecące chmury prawie dotykają masztów. Wiatr nieco zmienił kierunek, ale wcale nie osłabł. Teraz mamy go z prawej burty. Wokół pustka, nawet mewy gdzieś się ulotniły. Leżę w koi i rozmyślam o wigilii w kraju. Są już po pasterce. Bóg się rodzi, moc truchleje, a ja zapuszkowany w tej konserwie! Cholera, nie samym chlebem człowiek żyje! Gdyby tak było, to na mesie chleba nie braknie, a jednak duchowa tęsknota jest ogromna. Sprawcą tej rzeczywistości jestem ja sam. Dobrze mi tak, jest dokładnie tak, jak na morzu powinno być. Żadnych cudów, żadnych sentymentów, obojętnie i zimno, bo w przeciwnym razie smutek się pogłębia – a zatem jak żyć? Jak iść przez codzienność, żeby nie zagubić samego siebie? Wracają wspomnienia, które tak naprawdę męczą, bo tak jak było, nie będzie już nigdy!

Wigilia w 1980 roku, autor z załogą statku

Ostatni pociąg na Hel o godzinie 23:50 na stacji kolejowej w Chałupach w wigilijny wieczór zabierał oczekujących, sytych wieczerzą wigilijną, na pasterkę do kościoła w Kuźnicy. To przede wszystkim Kaszubi w swojej głębokiej tradycji. Ja też tam byłem. Szliśmy śladem naszych ojców! Wcześniej jednak tato brał harmonię i śpiewaliśmy w domu kolędy. Za oknem gaworzył zimny Bałtyk, a zatoka, najczęściej zamarznięta i zasypana śniegiem, tworzyła jedną wielką taflę bieli. Łysy księżyc o bladej, zimnej twarzy spokojnie spacerował po rozgwieżdżonym niebie. Kuźniczanie czekali już na nas, włącznie z proboszczem Rybantem i organistą Kroplewskim. Nasz organista piękny miał głos, więc ze wzruszeniem czekałem na akordy z chóru. Po pasterce, która zazwyczaj trwała do 1:30, wracaliśmy piechotą do domu. Przy wjeździe do Kuźnicy, po lewej stronie, w lesie stała leśniczówka. Tu leśną drogą wchodziłem na plażę i wraz z innymi szliśmy, każdy sam z sobą. Warto w tym miejscu podkreślić, że słuchałem szumu morza i zimnego wiatru błądzącego w mojej kurtce. Mróz skuł piasek, więc mieliśmy twarde podłoże. Ten świat do mojej dyspozycji, subtelny i cichy, z lekkim poszumem fali kończącej swój bieg, dał mi moc wrażeń, ale przede wszystkim ewangeliczne przesłanie: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem” (J 14,6).

Doznania tamtego czasu minęły bezpowrotnie.

Godz. 21:00

Podwieczorku nie było. O 19:00 otworzyli mesę. Świątecznie udekorowana z choinką na czele i stoły uginające się od potraw to dzieło działu hotelowego. Ochmistrz Zabiełło znany jest z tego, że lubi kulinarnie dogadzać załodze. Była 18:00, kiedy na mostek przyszedł kapitan Gromadzki z opłatkiem. Były życzenia wszystkiego najlepszego. O 20:00 byłem już na mesie i wcinałem karpia na ciepło! Skąd mają karpia?

Przed chwilą dostałem telegram od żony. Czytam i odkładam na półkę ze smutkiem, bo nie tak to miało być.

25 grudnia, godz. 21:10

Zaraz po telegramie do kabiny zapukali pierwszy oficer z czwartym.

– Panie Jurek, bierz pan te swoje dudy i zapraszamy na mesę oficerską.

No to wziąłem. W mesie był już kapitan, ochmistrz, lekarz i cały dział hotelowy. Na dzień dobry dostałem dalmorowską dawkę, po której wąs stanął dęba! Przy takim drugim grałem z całkowitym rozluźnieniem. Potem było kolędowanie – a potem już niewiele pamiętam.

W dryfie oczekujemy bazy.

26 grudnia, godz. 8:00

To już drugi dzień świąt. Nadal stoimy w dryfie. Widoczność spadła do dwóch kabli, pada deszcz.

Wachta była spokojna, a pierwszy już nie wraca do tematu kobiet. Teraz mamy wykład z historii. Np.: jak nazywała się pierwsza królowa Polski?

– No, panowie? Jak?

– Rycheza, żona Mieszka II, rok 1025.

Pierwszy przystanął, spojrzał na mnie i pyta:

– Skąd pan o tym wie?

– Z książki, panie pierwszy!

– Aha. No, właśnie, Rycheza. Coś więcej o niej pan wie?

– Nie.

– No to wam powiem.

Facet rzeczywiście ma ogromną wiedzę i jak mówi – historia i kobiety to jego pasje.

Godz. 21:00

Siedziałem w kabinie, kiedy otworzyły się drzwi:

– Za chwilę będzie rozmowa – powiedział as. radio i poszedł.

Pobiegłem za nim i prawie natychmiast miałem połączenie. Słyszalność była dobra. Teraz cieszę się, że mogłem porozmawiać z żoną. Każda taka rozmowa to ogromne wydarzenie! Ważne jest wszystko, tembr głosu, przecinek i kropka – wszystko. Teraz w kabinie każde zdanie dokładnie analizuję, doszukując się Bóg wie czego.

Zapowiadają 30 knotów i rzeczywiście coraz bardziej dmucha.

27 grudnia, godz. 9:00

Dzisiaj rano dotarły do nas Kaszuby z rozkwaszonym dziobem. Oberwali solidnie. Za nimi idzie łącznikowiec Halniak. O godzinie 5:00 nawiązaliśmy z nimi kontakt przez UKF. Na bazie i na łącznikowcu mają pilota kanadyjskiego, który ma wprowadzić ich do zatoki.

Zostaliśmy poinstruowani, że plan jest taki: pierwsza wchodzi baza, za nią idzie Halniak, my, i na końcu Odrzaniec.

Dowiedziałem się, że jestem sternikiem manewrowym! Dlaczego ja? Przecież mamy dwóch stałych sterników, starszych ode mnie i z większym doświadczeniem. Co ten pierwszy wydziwia!

Pogoda jest fatalna, mglisto, szaro, wysoka fala i wściekły wiatr. Stoję za sterem i patrzę przed siebie. W dali dostrzegam zarysy skalistego lądu, ale z tej odległości nie widać wejścia do zatoki. Daleko przed nami Kaszuby, za nimi ustawia się Halniak. Płyniemy. Im bliżej lądu, tym gorzej! Widzimy już, jak fale z ogromnym impetem uderzają w granatowe skały. Mamy tylko dwa kable szerokości, a przy rozchwianym morzu, prądach, które tu występują, przybojowej fali, jeden głupi ruch i jesteśmy załatwieni. Kapitan Gromadzki stoi na skrzydle i wydaje polecenia. Kazał osobom postronnym opuścić mostek. Został elektryk, radio, pierwszy, trzeci i asystent pokładowy Zbyszek. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że dokładna komunikacja między oficerem wachtowym na mostku a sternikiem jest niezbędna do bezpiecznej nawigacji i obsługi statku. Muszę potwierdzić głośno i zrozumiale każde polecenie kapitana skierowane do mnie. Szczególnie obowiązują mnie komendy steru i kursu. Ważne jest korygowanie steru przed zejściem z kursu.

Koncentruję się na sterze i wykonaniu poleceń. Obciążona ładunkiem Lyra jest powolna, ale stabilna. Idziemy kursem 30 stopni. Zmieniamy na 35. Wychylam ster 5 w prawo i natychmiast kontruję 20 lewo. Czuję, że przerzuci nas na 40, a może i więcej. Utrzymałem podany kurs. Teraz padają komendy:

– Ster 10 stopni prawo na burt!

Odpowiadam:

– Ster 10 prawo na burt!

Po chwili:

– Jest 10 prawo na burt!

– Midships!

Odpowiadam:

– Midships!

Po chwili:

– Jest midship!

– 20 prawo na burt!

Odpowiadam:

– 20 prawo na burt!

Po chwili:

– Jest 20 prawo na burt!

– Midship!

– 25 lewo na burt!

Skały są tuż-tuż! Przy takiej sztormowej pogodzie wejście do zatoki jest szalenie niebezpieczne.

W końcu wchodzimy do spokojnej zatoki, a piekło zostało za nami. Ster oddaję koledze. Jestem mokry od potu i marzę o kąpieli. Kapitan wszystkim dziękuje. Było OK. Wkoło piękny krajobraz, teren jest zamieszkały. Rzucamy kotwicę.

28 grudnia, godz. 8:10

Ciągle pada. Deszcz jest tak intensywny, że na bazie przerwano rozładunek. Wokół wszystko zrobiło się stalowe. Otaczające nas góry porośnięte są lasem i skutecznie bronią przed huraganem.

Przed chwilą wszedł Rekin, jednostka Odry. Mówią, że z drugiej strony jest piekło.

Na statku życie płynie w zwolnionym tempie. Pogoda skutecznie utrudnia prace na pokładzie. Zabieram się do pisania listów. Zdamy na bazę.

Godz. 21:00

Dołączył do nas jeszcze jeden statek Kapitan Ledóchowski PŻM. Mówią, że to szkoleniowy. Nie wiem, może i tak.

29 grudnia, godz. 8:15

Całą noc padał obfity deszcz, utrudniając rozładunek. Robi się coraz bardziej nerwowo, bo zamiast płynąć na łowisko, czekamy na rozładunek nie swojej ryby, a czas ucieka.

Godz. 15:15

ALARM SZALUPOWY

Olejarze podczas alarmu mało pomogły. Opuściliśmy szalupę do lustra wody i już byłem mokry. Po odwołaniu alarmu przestało padać.

ALARM POŻAROWY

Stoimy na rufie – leje! Co za cholera!

Godz. 21:00

W końcu pokazał się księżyc z bladymi cieniami na spokojnej wodzie zatoki. Lekki wiatr niesie czyste powietrze od dalekiej przestrzeni Pacyfiku. Ruszyła praca na bazie. Orcyn jeszcze nie jest rozładowany. Mamy dobić na jego miejsce.

30 grudnia, godz. 13:00

Spokojnie stoimy, dalej czekając na rozładunek.

31 grudnia, godz. 1:20

Do rozpoczęcia wachty mam jeszcze sporo czasu, jednak nie mogę zasnąć. Wstałem, zrobiłem kawę, starając się nie obudzić Władka, który smacznie spał. Wyjrzałem przez otwarty bulaj. Takiej pięknej pogody jeszcze nie mieliśmy. Wiatr zdechł całkowicie. Na niebie pełno gwiazd, które odbijają się w wodzie. Ciszę zakłóca baza. Jazgot wind dochodzi nawet do nas. Zagłębiam się we wspomnienia i przypominam inne morze, morze z plażą, z dziewczyną, potem żoną. Tak było, a teraz tak jest, że siedzę w kabinie, patrzę na skromne meble: dwie koje, dwa krzesła, umywalkę, jeszcze parę rzeczy i słucham chrapania kolegi.

Godz. 8:10

Na wachcie tematem znowu były kobiety. Podsumowując, można wyciągnąć wniosek, że według pierwszego, to my pewności nie mamy żadnej. Tego nie da się słuchać! Chodzi po mostku z tą swoją zieloną czapą robioną na drutach i pieprzy!

– Panie Jurek, a więc przejdziemy do etapu czwartego!

– Do jakiego etapu, panie pierwszy?

– Jak to, zapomniał pan? Skończyliśmy na trzecim – prawda?

– Nie pamiętam.

– Nie szkodzi, ja panu przypomnę.

Zaczął się wschód słońca, cudowny z czerwienią na niebie, a ja muszę wysłuchiwać pierdoły!

– Musi pan pamiętać, i to jest naukowo udowodnione, że celem kobiety jest forsa i jak najwięcej przyjemności, bo same w sobie są próżne. Nimi to rządzi, ha, ha, ha! Baby są wyrafinowane i chytre, taka wyczuje od razu jakiemu się poddać, bo są w ciągłej potrzebie seksualnej.

Ja pitolę, gdzie ja się tu wpieprzyłem! Facet ma jakiś kobiecy defekt.

– Widzi pan, panie Jurek, zdrada to nic innego jak spełnienie konieczności wręcz niezbędnej! W gruncie rzeczy ja je rozumiem, a szczególnie te oczekujące np. na męża marynarza. Nie ma frajera, to co się będzie – sama? Nie, to absurd, mając wkoło pełno samców tylko czekających na okazję!

– Panie pierwszy, pan w to wierzy, co pan mówi?

– Ależ tak, ha, ha, ha! Jak najbardziej, dlatego po przyjeździe do domu nigdy nie pytam: „co robiłaś?”, bo mógłbym się bardzo zdziwić. A po co? Pierwszy zakup to pantofle i piżama.

– Dlaczego?

– Panie, taki „dejman” w kapciach i piżamie przypomina dupka z morza!

– No jak to, przecież przed chwilą mówił pan, że szukają facetów z forsą i co – nie stać ich na piżamę?

– Ludzka natura jest zachłanna, więc po co wydawać, jak mają nie tylko piżamę, ja w każdym razie kupuję nową. Im więcej na ten temat rozmyślam, im bardziej pogłębiam temat, więcej obserwuję świat, tym bardziej jestem przekonany do tego, co mówię. Śmiem twierdzić, panie Jurek, że życie jest zbyt krótkie, by odmawiać sobie przyjemności, tym bardziej, że wkoło jest pełno frajerów, którzy wierzą jeszcze w miłość! Jakieś tęsknoty, jakieś kocham, to wszystko trele­-morele!

Oparłem się o koło sterowe i gdybym miał watę, zatkałbym sobie uszy!

– Panie pierwszy, dlaczego pan widzi źdźbło w oku brata swego, a w tym przypadku kobiety, a belki nie widzi pan w swoim, bo z tego, co pan mówi, święty to pan nie jest!

– Ha, ha, ha, ha, ha, ha! My to co innego, panie, otrzepiemy się i idziemy dalej, ha, ha, ha!

– Powinien pan napisać książkę.

– No właśnie zamierzam to zrobić, ha, ha, ha! Na pewno pójdzie jak woda.

Była już godzina 7:15. Na mostek przyszedł lekarz Lewiński. Na lądzie pracuje w naszym ośrodku. Z pierwszym świetnie się dogadują. Obydwaj nieźli bajarze.

Na mesie wisi telegram: „Żadnych wystrzałów, żadnych huków w Sylwestra! Jesteśmy w rezerwacie i obowiązuje cisza”.

1 stycznia 1981 roku

Ten pierwszy poranek w Nowy Rok zapowiada piękny dzień. Księżyc z licznym gronem gwiazd wędrował nad górami. Nad ranem zaczerwieniło się niebo i z każdą chwilą było coraz więcej słońca. „Nasza” zatoka jest granatowa z zielonymi wzgórzami wkoło. Najwyższy szczyt ma 3850 stóp.

Odrzańskie jednostki odchodzą w morze, my dopiero teraz będziemy przymierzać się do rozładunku. Na razie jednak dalej stoimy na kotwicy.

Godz. 20:35

Stoimy i patrzymy, jak nas robią w konia, bo jak inaczej można nazwać stanie i czekanie. A przecież weszliśmy tu pierwsi. Rządzą na bazie, a my musimy się temu podporządkować i tyle. Jednym słowem – taki nasz los. Pierwszy opowiada dalej, chyba się w ten sposób uspakajając.

Tym razem zaczął o czym innym:

– Panowie, przed laty, jeszcze jako asystent, zamustrowałem do kapitana Ulickiego. Pierwszym był Urbański z pięknie ukształtowaną brodą. Kapitan nawet mnie polubił. Obserwował jakiś czas, a któregoś dnia powiedział: „Panie Rysiu, doszedłem do wniosku, że jest pan swój chłop! Proszę pójść za mną”.

Myślę sobie – czego on ode mnie może chcieć? Zaprowadził mnie do swojej kabiny.

„Proszę, tu jest czajnik, tu jest grzałka, tu kontakt, a tam w łazience woda. Proszę zrobić kawę i nie życzę sobie, by mi przeszkadzano. Rozumiemy się, prawda?”, „Tak jest, panie kapitanie!”. „To dobrze”.

Minął jakiś czas i zaczęły się nieporozumienia między mną a pierwszym. Zaczął się przychrzaniać o byle gówno! Postanowiłem z nim porozmawiać: „O co ci właściwie chodzi? Może coś robię źle? To powiedz!”. Żadnej konkretnej odpowiedzi nie otrzymałem. Zażenowany coś tak kręcił, międlił, ale przez jakiś czas miałem spokój. Powoli wszystko wracało do normy. Urban czepiał się dalej. W tym czasie mieliśmy bardzo słabe wyniki. Kapitan chodził wściekły i we wszystkim doszukiwał się przyczyny. Pierwszy oficer z brodą i niedawno nabytym kapeluszem paradował na mostku i najwyraźniej go drażnił. Wiedziałem, że stary jest przesądny i któregoś dnia mówię: „Panie kapitanie, wydaje mi się, że chyba wiem, skąd te słabe połowy!”. „Tak? A skąd?”. „Myślę, że to ten kapelusz pierwszego przynosi nam pecha!”. „No wie pan, nie wpadłem na to, ale być może. Muszę się nad tym zastanowić. Rzeczywiście, kto to widział, by na wachcie chodzić w kapeluszu! Wygląda jak bikiniarz, a nie rybak!”.

Na drugi dzień podchodzi do Urbańskiego, mierzy go ostrym wzrokiem i mówi: „Wyrzuć pan ten kapelusz!”. „Co?”. „To, co, kurwa, mówię! Wyrzuć pan ten kapelusz!”.

„Ale dlaczego?”.

„Mówię panu po raz ostatni, wyrzuć pan ten francowaty kapelusz!”.

Widząc niezdecydowanie, kapitan sam to zrobił. Podszedł na skrzydło i wyrzucił go za burtę!

Pierwszy zgrzytał zębami, ale się nie odezwał. Smętnym wzrokiem pożegnał swoje cacko. Patrzę na rufę i widzę pływający kapelusik, pękam ze śmiechu, udając poważnego.

Teraz miałem przerąbane. Podejrzewał, że to ja staremu nagadałem. Dalej mamy wielką bryndzę. Inni łowią, my nie. Ulicki coraz bardziej jest wkurzony. Pokład od zmian w sieci ma przerąbane. Jestem w kabinie, robię kapitanowi kawę, i tak od niechcenia mówię:

„Broda pierwszego też jest jakaś dziwaczna!”.

„Co, co pan powiedział?”.

„No, że ta broda...”.

„No właśnie, od dłuższego czasu z tą brodą mnie wkurwia! Leniowi golić się nie chce!”.

„Może też jakiś pech nam tu niesie?”.

„Hm, może być”.

Na następnej wachcie słyszę:

„Panie pierwszy, nie chcę tu pana widzieć z tą brodą. Proszę się ogolić i wyglądać jak człowiek, a nie jak zwierz!”.

„Co, ja mam golić brodę?”.

„Tak, pan! Przecież nie ja, bo jej nie noszę!”.

To nie były żarty. Kapitan był coraz bardziej rozdrażniony. No i pierwszy zgolił! Po jakimś czasie poprawiły się połowy, a nasze stosunki zaczęły się normalizować. Minęło wiele dni. Byliśmy już w kraju. Przyszedł czas na mustrowanie. Miałem zamustrować na Columbię, też z Ulickim. W porcie spotkałem Urbańskiego.

„Cześć, Rychu, co robisz?”.

„Wybieram się z Ulickim”.

„Ja też”.

„To załatwiaj swoje sprawy, daj książkę. Resztę załatwię u załogowego. Po 14:00 spokojnie sobie ją odbierzesz”.

Tak zrobiłem. Dałem mu książeczkę żeglarską i po 14:00 odebrałem. Włożyłem książkę do kieszeni i poszedłem. W domu żona pyta: „No i co, jesteś tam gdzie chciałeś?”.

„No pewnie, zresztą sama sprawdź – Columbia”.

„Jaka Columbia, przecież tu jest Uran!”.

„Co?”.

„Jest napisane: Uran!”.

„Dobrze czytasz?”.

„Nie – krzywo! Sprawdź sam!”.

Nie do wiary, to był rewanż! Popłynąłem na Uranie.

2 stycznia, godz. 22:00

Nic się nie zmieniło. Nadal stoimy na kotwicy. Powoli, ale jednak, załogę zaczyna ponosić. Kurwy lecą zewsząd. Rzeczywiście to jest skandal! Orcyn ma za dwa tygodnie wymianę, więc mogli najpierw rozładować nas, bo przecież wiedzą, że mamy iść na łowisko. Ciekawe, dlaczego oni nie zostawią ładunku następnej zmianie? Ponosimy nieodwracalne straty.

3 stycznia, godz. 9:15

Przed chwilą położyłem się do koi. Moja poranna wachta przedłużyła się o godzinę. W końcu podnieśliśmy kotwicę. W końcu pozwolono nam dobić.

Komendy kapitana Gromadzkiego przekazane przez pierwszego oficera sternikowi manewrowemu, czyli mnie, spisane przez asystenta pokładowego Zbyszka Śliwickiego. 

Komendy Kapitana podczas dobijania do bazy Kaszuby II  03. 01. 1981 rok:

Godz.

Komenda

Kąt śruby

Sternik

8:53

Bardzo wolno naprzód

3 stopnie

cała prawo na burt, 15 stopni prawo na burt! Midships

8:54

Wolno naprzód

3 stopnie

10 lewo na burt! Co leży? 95 stopni. Midships

8:55

Bardzo wolno naprzód

Stop

Tak trzymać! Tak trzymać 90 stopni.

8:57

Wolno naprzód

10 stopni

Co leży? 80 stopni! Cała prawa na burt

8:58

Stop stop

Midships

Godz. 9:00 – koniec manewrów, zacumowano do bazy Kaszuby II.

O 11:00 rozpoczęto wyładunek z ładowni nr 3.

Godz. 12:00

Pracują wszystkie ładownie. Nad moją głową jazgocze winda. Czasami myślę, że oderwie się od pokładu i pofrunie.

4 stycznia, godz. 13:00, niedziela

Mamy piękny, słoneczny dzień. Rozładunek trwa i idzie planowo, o co dba technolog, pan Rozkwitalski.

Godz. 22:00

Mamy dodatkową pracę. W pierwszej ładowni kartony cuchną ropą!!! W tej chwili cała załoga przepakowuje 1600 kartonów! Afera jak cholera! Technolog biega rozdygotany, ast. mechanik przeklina zmienników.

Mam wachty przy trapie – po dwie godziny.

5 stycznia, godz. 00:20

Spanie przy takim jazgocie pracujących wind raczej jest niemożliwe. Wytrzymam, dzisiaj kończymy. I tak mieliśmy szczęście, bo tylko dwa razy przerwaliśmy rozładunek z powodu deszczu. Pogoda wprawdzie jest bardzo zmienna, ale myślę, że już nic złego nas nie spotka, tym bardziej że wiatr się zmienił i uspokoił.

Godz. 8:00

Cisza! Windy nie pracują. Jestem w kabinie sam. Słyszę chodzących po korytarzu. Będziemy odbijać? Przyszedł ze śniadania Władek.

– Co się dzieje? Odbijamy?

– Wyjrzyj przez bulaj, to zobaczysz, co się dzieje!

Rzeczywiście pada, i to jak! Poza tym zatoka jest pomarszczona silnym, porywistym wiatrem.

– Co, przerwali?

– Przerwali. Zapowiadają sztorm!

Godz. 8:20

Ulewa! Luki zamknięte i czekanie na lepsze, a czas leci.

Godz. 23:00

Ruszyliśmy z rozładunkiem.

Godz. 2:00 – stop! Deszcz.

6 stycznia, godz. 1:40, noc

Spałem, gdy wachtowy zaczął mną szarpać.

– Hej, budzę do roboty!

– Mnie? Przecież mam wachty!

– O cholera, sorry! To miał być Władek.

– No tak, ale ja już zostałem obudzony.

Godz. 8:10

W strugach deszczu do bazy dobił Ledóchowski. My czekamy na zmianę pogody, źli na zaistniałą sytuację.

Oczekiwanie w zatoce

Autor podczas oczekiwania na rozładunek

Dalsze oczekiwanie

Wciąż czekamy

Po rozładunku płyniemy w morze

Od brzegu do brzegu dwa kable

Kierunek Pacyfik

Godz. 14:00

W końcu przestało padać, a wiatr zelżał, co nie oznacza, że stalowe chmury nie straszą. Jakoś nie możemy oderwać się od Kaszub, chociaż w tej chwili idzie hiw za hiwem.

Godz. 22:00

Ładownia nr 1 jest już pusta, a windy odstawione. Spokój w kabinie. Została jeszcze niewielka liczba kartonów w ładowni nr 2. Wysłałem list do żony. Ochmistrz pocztę zdaje na bazę.

7 stycznia, godz. 10:00

O 3:00 zakończono rozładunek. Nasza przygoda w Tase Sud się kończy.

Godz. 3:45

ALARM MANEWROWY

Poszedłem na ster. Padła komenda:

– Cumy lego!

– Ster 10 lewo na burt!

– Ster 10 prawo na burt! Jest 10 lewo na burt!

– Pół naprzód!

Lyra drgnęła i powoli zaczęła oddalać się od bazy. Przed dziobem ciemna noc. Kapitan Gromadzki spokojnie podaje komendy. Kiedy jesteśmy trzy kable od Kaszub, pada komenda:

– Kotwica lego!

Rzucamy siedem szakli, czyli 175 m łańcucha kotwicznego.

– Na dziobie! Tak stoimy.

Bosman robi klar i schodzi ze swoją zmianą z dziobu.

Godz. 9:00

Spałem po wachcie, którą ukończyłem o 8:00. Przyszedł wachtowy i mnie obudził.

– Idziemy w morze. Wstawaj!

Szybko się ubrałem i poszedłem na mostek. Byli już kapitan, pierwszy oficer, elektryk i wachtowi.

Stanąłem za sterem. Kapitan polecił podnieść kotwicę.

Bosman odkręcił hamulec szczękowy, zasprzęglił windę i odkręcił hamulec taśmowy. Ruszyła winda, podciągając kotwicę.

Parę minut po dziewiątej odzywa się Halniak.

– Lyra, jesteśmy gotowi – wychodzimy!

– OK.

Oni mają pilota, mamy iść za nimi. Pada komenda:

– Prawa na burt!

Kręcę sterem i melduję:

– Jest prawo na burt!

– Pół naprzód! – To do oficera wachtowego, czyli pierwszego.

Statek lekko poruszył się, nabierając szybkości. Robimy półkole, a kiedy nasz dziób nachodzi na rufę Halniaka, kapitan mówi:

– Tak trzymać!

– Tak trzymać!

Podchodzi do mnie i mówi:

– Niech się pan trzyma ich rufy!

– Tak jest, panie kapitanie!

W dali majaczy wąziutkie przejście na pełne morze. Stąd widać białą kipiel, a więc wcale nie jest spokojnie. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nam grozi w tym dwukablowym gardle. Im bliżej oceanicznej przestrzeni, tym trudniej sterować. Halniak idzie szybkością 7 węzłów. Staram się utrzymać Lyrę do pół stopnia, ale są chwile, że jest to niemożliwe! Po lewej burcie mijamy jakieś zabudowania. Mówią, że to kopalnia, ciekawe czego. Oni są już w przejściu. Mamy jeszcze dwa kable. Statkiem coraz bardziej szarpie, zaczyna się kołysać, a mnie trudniej sterować. Podnoszę wzrok znad steru i widzę ciemne, śliskie skały obmywane przez jęzory niespokojnej wody! Są tuż­-tuż! Fale robią się coraz większe, pada deszcz. W końcu wychodzimy na pełne morze, zmieniając kurs na 280 stopni. Kapitan żegna Halniaka, życząc załodze wszystkiego najlepszego. Samotnie podążamy na łowisko.

8 stycznia, godz. 12:05

Dalej otacza nas niepokój pogodowy. Wieje, pada, morze jest wzburzone i o tyle nam sprzyjające, że mamy fale z rufy. Uwolnieni z ryby poprzedników, w końcu możemy realizować swój cel, ale straty fir