M/T Lyra GDY-323. Rejs III - Jerzy Budzisz - ebook

M/T Lyra GDY-323. Rejs III ebook

Jerzy Budzisz

4,0

Opis

Trzeci i ostatni rejs Jerzego Budzisza na statku Lyra.

Autor urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 r. jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie szkołę zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia Chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie, Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY-333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I 1978 (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Contents

Budzisz - Lyra III_eBOOK

Landmarks

Cover

m/t lyra gdy-323

Rejs III

M/T Lyra GDY-323. Rejs III

Jerzy Budzisz

Korekta: E. Krefft-Bladoszewska, G. Szczepaniak

Skład i wersja elektroniczna: E. Krefft-Bladoszewska

Projekt okładki: I. Rzońca

Fotografie: z archiwum autora

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-847-2 [druk]

ISBN 978-83-7591-916-5 [ePub]

ISBN 978-83-7591-917-2 [mobi]

Statek przetwórnia M/T LYRA Gdy-323, tym razem południowy Atlantyk. Statek operujący na morzu Beringa został skierowany w rejon, w którym trwa wojna między Argentyną a Wielką Brytanią. Nie ma jednak sprawy bez przyczyny, a w tym wypadku zasadniczą rolę odegrał stan wojenny w kraju. Amerykanie wyrzucili naszą flotę ze swoich łowisk, więc stąd konieczność powrotu na południe. Można powiedzieć, że jestem tubylcem Lyry, bo czeka mnie trzeci rejs z rzędu. Z całą pewnością cudów nie będzie.

M/T LYRA GDY-323

1982/83

9 sierpnia 1982 roku

Posiadacz książeczki wpisany do listy zaciągu załogi dnia 7.08.1982 roku na stanowisko ST. RYB. na czas nieograniczony. Podpis załogowego Janiak st. inspektor ds. okrętowania.

Wróciłem z Lyry 14 marca 1982 roku. Kraj pogrążony stanem wojennym na pierwszy rzut oka wyglądał jak wyglądał, ale już w samolocie podpisałem lojalkę, co skwasiło mi nastrój jak nigdy dotąd. Normalna odprawa na lotnisku z bezczelnością celnika, który przewertował wszystko z góry do dołu, a widząc moją niemoc i wściekłość, jeszcze solidniej mną się zajął. Ale czy tak nie było? Było, z tego słyną odprawy na gdańskim lotnisku! Zawsze, przylatując czy wylatując, miałem takie przyjęcie, zresztą nie tylko ja. Rybacy z Dalmoru to kasta bogatych, przemytników z pięcioma kremami Nivea lub pięcioma butelkami Prastara czy litrem wódki, najczęściej dla celów towarzyskich. Teraz wracaliśmy z Ekwadoru. Co można przywieść z Ekwadoru? No, oczywiście, że kawę! Kraj pogrążony w niedostatku, bo ten kraj lubi wojny, a wojna niesie nienawiść, upodlenie, nędzę i pychę, ukrywa prawdę o sobie, wciskając społeczeństwu wyższość socjalizmu nad kapitalizmem, tylko że ja akurat mam skalę porównawczą i widziałem, jak tam żyją.

Pytanie celnika – kawa jest? – mnie nie zaskoczyło.

– Ile?

– 4 kg.

– Gdzie?

– W walizce.

– Otworzyć!

I się zaczęło. Ubóstwiam patrzeć na grzebiących celników, którzy wiedzą to, co ja wiem, że tam gówno jest, ale grzebią dla zasady, udając ważniaków. W krótkim czasie walizka jest pusta, a cała zawartość leży na stole. Myślę sobie, a grzeb, grzeb, skurczybyku, tylko potem zapakuj tak, jak było! Gdzie tam, popchnął zawartość pod walizkę i zajął się drugim. Swoją drogą z punktu widzenia prawnego ma obowiązek zapakować to, co rozgrzebał, czy też nie? Ktoś kiedyś mówił, że ma, ale ten ktoś celnikiem nie był i prawa mógł nie znać. Zresztą nawet gdyby – to i tak wolałem zrobić to sam. Mówiłem mu, że nic do oclenia nie mam i to była prawda! Mógłbym jeszcze dodać, że Dalmor nas oszukał, nie dając ani centa, ale po co, i tak go to nie obchodzi i mógłby pomyśleć po polsku: a dobrze wam tak! Tej satysfakcji więc mu nie dam. Od nowa spokojnie się spakowałem i ruszyłem do żony i dziecka, a potem taksówką do domu.

Nie czuję stanu wojennego. Mój świat jest taki sam. Te same emocje po powrocie, te same lasy, morze, łąki zasypane śniegiem, ta sama miłość, tylko jakby więcej munduru. Zapomniałem o podpisanym papierze w samolocie, uważając, że jeśli 90% załogi podpisało, to dlaczego ja nie miałbym podpisać? Nawet dobrze tego nie przeczytałem, bo dla mnie jest to bez sensu. Wiem, że jesteśmy zmilitaryzowani i zarządza wojskowy – komisarz. Trudno jednak mi zrozumieć pana załogowego Abramowicza, który w samolocie rozdał przygotowane pismo, a nie na statku. Czyżby czegoś się obawiał? Sądził czy sądzili, że wielu nie wróci do kraju? To było pierwsze zetknięcie ze stanem wojennym – na wysokości 10 000 kilometrów gdzieś nad Ekwadorem. Zrozumiałem, że mój chwilowy bunt z podpisem nie ma najmniejszego sensu.

To pierwsze wrażenie po powrocie do kraju. O wojnie słyszę, ale jej nie widzę. Być może bardziej siedzi w dekretach, no ale to początek mojego bycia. Mówią o Jaruzelskim, o ZOMO, wojsku, opozycji i zabitych. Później w Nowej Hucie widziałem już inny świat, szczególnie każdego trzynastego. Wojna z milicją i ZOMO była pewna. Z mieszkania przy Placu Centralnym widziałem regularną bitwę z okrzykami Gestapo, Gestapo!

Na osiedlu Tysiąclecia w nowo wybudowanym kościele ksiądz Jancarz w każdy czwartek odprawiał mszę za ojczyznę. Byłem wśród setek myślących podobnie. Wzruszające teksty dawały otuchy na lepszy czas i marzenie o wolnej ojczyźnie.

Mój czas przyspieszał. Skończył się urlop, skończyły dni wolne. I trzeba było zgłosić się do załogowego. Tu po staremu. Linia wygłodniałych rybaków w kolejce do prawie że Boga. Stoję i myślę, co będzie i jak będzie po podaniu książki żeglarskiej. Ten gościu za szybą ma ogromną władzę nade mną, realny wpływ na moje życie, bo jego decyzja będzie wlokła się przez wiele miesięcy, aż do następnego rejsu, a nawet dalej, do emerytury. Raz, że na starym trupie nie zarobię, a dwa – kiedyś to zadecyduje właśnie o tej emeryturze. Dzisiaj staram się o tym nie myśleć, ale taka jest prawda.

W końcu mówię:

– Dzień dobry!

Podaję dokument i po chwili słyszę:

– Rezerwa!

Nonszalancko podał książkę i zajął się innym. W rezerwie długo nie zabawiłem.

– Panie Budzisz, biuro portowe!

Sokołowski miał trzy propozycje. Mączka rybna (mączkarnia), przeholunki, stadion Arki.

Po krótkiej analizie za i przeciw wybrałem stadion Arki.

W przeholunkach już byłem i nie jest to praca dla dojeżdżających z dalszych odległości.

Mąki rybnej nie przerabiałem, ale sam smród mnie odstraszył. Pozostał stadion.

Wziąłem dokument i pojechałem na ulicę Czołgistów, zastanawiając się, co może robić rybak dalekomorski na stadionie. Już na miejscu usłyszałem:

– Pracujemy od 8:00 do 15:00, a teraz proszę za mną.

Z biura do stadionu daleko nie było.

– Widzi pan, skurwysyny najechali stadion czołgami!

– Jak to najechali?

– Zrobili sobie parking, niszcząc całą murawę! Musimy to uporządkować. O, widzi pan te plastry wypalone przez paliwo? Dołączy pan do tej grupy, która tym się zajmuje.

Jestem coraz bliżej pracujących. Widzę Waldka Marzyńskiego, Sikorę i jeszcze paru innych ciekawych dalmorowskich ludków.

– Cześć, mam pracować z wami.

– Masz coś?

– Nie, nie mam, jadę od Sokoła.

– Aha.

– No to do roboty panowie – powiedział Sikora.

– A do której pracujecie?

– A, to zależy. Do 11:00, do 12:00, czasami do 13:00, jak komu pasuje.

– Ale ja wcześniej jak o 8:30 nie będę, taki mam pociąg.

– A co nas to, chłopie, obchodzi, podpisujesz listę i tyle.

– Weź kosiarkę i skoś ten odcinek, ale się nie śpiesz. Pośpiech to cecha barbarzyńców – pamiętaj! Jak skosisz, to do domu.

– OK!

Wziąłem kosiarkę i zacząłem kosić. Oni stalii palili papierosy. Po dłuższej chwili, widząc kierownika, zabrali się do pracy.

O 11:00 Sikora mówi.

– Na dziś dość. Jurek, mogę cię zawieźć na dworzec kolejowy. Masz pożyczyć dwie dychy?

– Mam.

– To pożycz.

Wyjąłem dwie dychy i im dałem.

Udaliśmy się do jego samochodu. Miał fiata. Usiadłem za kierowcą. Z Arki do dworca jest kawał drogi. Myślę sobie, to fajnie, że mnie podwiozą. Ruszyliśmy. Od razu zorientowałem się, że kierowca jest zielony! Wszystko mu przeszkadzało, a najbardziej znaki i ludzie przechodzący na pasach.

Na Świętojańskiej ledwie się zatrzymał!

– Te, kurwa, gdzie się pchasz! Co za stara głupia baba, lezie po tych pasach jak stara lampucera!

Siedzę i myślę, jak tu spieprzyć, temu facetowi nic nie odpowiada!

Ruszył i znowu klnie na wszystko co przed nim. Makabra!

– Słuchajcie, mam tu kilka spraw do załatwienia, chciałbym wysiąść!

– Tu, a gdzie ja ci tu, kurwa, stanę?

– No, może na zajezdni trolejbusu?

– Wydziwiasz, koleś, my jak jedziemy, to już jedziemy do celu, nie, Waldek?

– No!

Przy kościele był mały placyk.

– O, tu możesz stanąć.

– No, dobra.

Stanął, a ja szybko wyskoczyłem z auta z postanowieniem, że już więcej z nimi nie pojadę. Byłem cały spocony z wrażenia! To, że nie przygrzmocił w idącą przez pasy kobietę to cud! Poza tym te komentarze i nerwowość kierowcy wyglądały, jakby był w stanie wskazującym, czego oczywiście potwierdzić nie mogę. Może gościu za kierownicą tak ma! Nie wiem, ale wiem, że już z nimi nie pojadę.

Niedaleko stadionu mieszka Kazik Truszkowski. Parę razy już u niego byli, bo tu na stadionie pracuje silna grupa rybaków dalmorowców. Wszystko musi odbyć się z szacunkiem, bo inaczej może skończy się źle. Oni mają charaktery rozrywkowe, a ja niestety – domowy! Jedno z drugim się gryzie jak cholera! Szukają forsy, a ja jej nie mam. Mam tyle, co na przejazd, i mały napiwek od żony. Buduję dom, który wchłania wszystko, co mam, robiąc ze mnie nędzarza. To skarbona bez dna! Pieniądze w rezerwie wystarczają na to, by nie zdechnąć z głodu i to wszystko. Ojciec mówi, bym rzucił to w cholerę jasną i wrócił na kutry. Mówi to coraz głośniej i jest wściekły, że tego nie robię.

Pociąg do Gdyni mam 7:10. W Gdyni jestem 8:45, na stadionie 9:10, czasami 15. Opuszczam stadion najpóźniej o 14:00.

Nie cierpię tego, a moi kumple się śmieją, im to nie przeszkadza. W tym względzie muszę być lojalny i nie wychylać się. Ferajna kiedy chce, to idzie, a ja z nimi, kombinując jak koń pod górę, by jak najszybciej ich pożegnać. Dziękuję im za jedno, nie są napastliwi i łapią to, co mówię. W końcu nazwali mnie „Jurek bez czasu”.

Mijają dwa tygodnie mojej pracy na stadionie. Coś tam zrobiliśmy, ale tego nie widać. Trawa potrzebuje czasu, by wyrosnąć, o czym wiedzą wszyscy.

Mija trzeci tydzień. Wołają mnie do rezerwy. Rozliczam się ze stadionem, biorę kartę pracy i idę w nieznane.

– Panie Budzisz, Dom Rybaka pana poszukuje!

– Kto?

– Dom Rybaka!

– Pani kierowniczka Szatkowska?

– Tak, pani Szatkowska!

Kierownik rezerwy podaje mi nową kartę pracy i, śmiejąc się, życzy powodzenia.

Kurczę, mam przechlapane, a myślałem, że z Władkiem wszystko już zrobiliśmy.

Nie śpieszę się, idę wolno ulicą Jana z Kolna i myślę, kiedy mnie zamustrują, kiedy wypłynę w morze, a to już czerwiec.

O 11:00 zapukałem do biura.

– Proszę!

– O, pan Jurek! Dawno pana nie widziałam!

– Dzień dobry.

– Dzień dobry, proszę siadać. Lidka, kawy dla pana Jurka!

Pani sekretarka zrobiła kawę z łyżeczką cukru, podała mi i zajęła się swoimi sprawami.

Myślę sobie, słodziutka ta nasza pani kierowniczka, słodziutka – przynajmniej dla mnie.

– Panie Jurku, mam kilka prac remontowych, oczywiście nie będzie pan sam. Kogoś panu podrzucę. Drugie piętro, tam potrzeba remontu, a z tego, co wiem, na mustrowanie na razie się nie zanosi, więc proszę robić dokładnie. Zaczynamy od jutra. Wszystkie akcesoria, jak poprzednio, są w piwnicy. Klucze w portierni. A jak zdrowie?

– Dziękuję, dobrze, nie narzekam.

Wypiłem kawę, podziękowałem i poszedłem, analizując za i przeciw pracy w Domu Rybaka.

Minął miesiąc, potem drugi. Pod koniec lipca odezwał się załogowy. Pani kierowniczka, niezadowolona, że mnie wołają, tylko burknęła:

– Jutro, panie Jurku, ma się pan stawić u załogowego.

– Dziękuję, i w takim układzie: do widzenia i zobaczenia!

– Wszystkiego najlepszego, pokój po rejsie, gdyby była taka potrzeba, ma pan załatwiony.

– Dziękuję!

Na drugi dzień stałem już w kolejce do załogowego. Byłem piąty i nawet szybko to poszło.

– Dzień dobry!

– Dzień dobry. Proszę książkę.

Podałem. Załogowy Janiak chwilę wertował strony, a potem zaoferował Lyrę.

– Pan już tam był. Zna pan statek. To będzie trzeci z rzędu rejs, może udany!

– Może.

Co miałem powiedzieć, cieszyłem się, że w ogóle mnie mustruje.

– Odlot w poniedziałek dziewiątego sierpnia, reszty szczegółów dowie się pan na zebraniu, które odbędzie się trzeciego, we wtorek.

Spotkałem Józefa, on też leci na Lyrę. Jesteśmy umówieni do jednej kabiny.

Ósmego sierpnia, w niedzielę, w kościele we Władysławowie na mszy o godzinie 19:30 wystąpiła Stefania Woytowicz – jedna z najwybitniejszych polskich śpiewaczek (sopran), znana bardziej za granicą niż w Polsce.

Pani Stefa od kilku już lat przyjeżdża na wczasy do moich rodziców. Wiem, że pięknie śpiewa, wiem, że wykonuje muzykę oratoryjną i wiem, że bardzo chciałbym usłyszeć jej śpiew na żywo. Ale jak to zrobić? Tuż przed wymianą, przy lampce wina zapytałem:

– Czy w kościele we Władysławowie pani by zaśpiewała?

– Dlaczego nie, jak zaproszą!

Pomyślałem sobie, że trzeba działać. Pojechałem. Na plebani powiedziano mi, że proboszcza nie ma, ale w ogrodzie jest kierownik muzyczny, jasnogórski organista, chórzysta i kompozytor, prof. Eugeniusz Brańka i do niego mam się udać z wiadomością o Stefanii. Ogarnął mnie niepokój. Może to nie ma sensu? Przecież osiągnięcia muzyczne Stefanii Woytowicz przekraczają możliwości tutejszego kościoła. Mają wprawdzie świetne organy, ale kto będzie na nich grał? Parafialny organista? Dobrze gra dla ludu, ale tu trzeba znacznie więcej umiejętności. Wszedłem do ogrodu i już chciałem z niego wyjść, gdy usłyszałem:

– Pan kogoś szuka?

– Nie, w zasadzie nie. U mojej mamy mieszka Stefania Woytowicz. Myślałem o jej zaproszeniu, tu, do Władysławowa.

– Kto, Stefa?

– Tak.

– Stefcia, Stefania, ależ naturalnie, świetnie się znamy, jest cudowna! A gdzie mieszka?

– W Chałupach, pod numerem 51 u Marty Budzisz.

– Proszę ją powiadomić, że jutro tam będę. Pozdrawia ją Brańka!

– Z całą pewnością jej powiem. Do widzenia i dziękuję.

– Do widzenia.

Odchodząc, jeszcze słyszałem, jak do kogoś mówił:

– W Chałupach na wczasach?

Wróciłem do domu i o wszystkim opowiedziałem pani Stefanii.

– No to, Jureczku, czekam!

Mija poniedziałek, wtorek, środa, i nikogo nie ma, a w czwartek pani Stefania do mnie mówi tak:

– Nie ma o tym mowy, bym wystąpiła, chociażby na kolanach mnie prosili, nie ma mowy!

Było mi byle jak, ale cóż mogłem zrobić? W piątek ktoś puka do drzwi naszego domu.

Mama zaprasza gościa, a ten pyta:

– Czy zastałem u państwa Stefanię Woytowicz?

– Tak, jest na werandzie i czyta książkę, proszę, o, tam!

Siedziałem w kuchni i wszystko słyszałem.

– Dzień dobry, Stefciu!

– Dzień dobry!

Głos był groźny bez nuty przyjaźni, a przecież się doskonale znali.

– Przepraszam.

– Nie przepraszaj, bo nie ma już sprawy – rozumiesz!

– Stefciu, proszę, uspokój się!

– Co: się uspokój! Jak mam wystąpić, bez próby? Jak ty sobie to wyobrażasz?

– No właśnie po ciebie przyjechałem, a wcześniej naprawdę nie mogłem.

Stefania słysząc, że po nią przyjechał, jakby trochę się uspokoiła, a po 20 minutach wsiadła w auto i pojechała do Władka. Próba się odbyła.

Niedziela, 8 sierpnia, godz. 19:30. Siedzę z rodziną i czekam na mszę świętą. Właśnie przed chwilą proboszcz przywitał i zaprezentował panią Stefanię Woytowicz.

„Jest wspaniałą interpretatorką muzyki oratoryjnej, kantatowej, w tym również współczesnej. Jest również prezesem Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego”. To tylko niektóre wątki z bogatego życiorysu pani Stefanii.

Muzyka to objawienie wyższe, przy niej można osiągnąć prawdziwy spokój umysłu – tak twierdzą znawcy.

Msza św. zakończyła się ogromnymi oklaskami dla Stefanii Woytowicz. Wsiedliśmy do samochodu i już w domu, kiedy patrzyłem na spakowaną walizkę, robiło mi się niedobrze. Za kilka godzin będę wędrowcem tęskniącym za domem.

Stefy jeszcze nie było. Widocznie nie odmówiła zaproszenia. Przed 22:00 zapukałem do jej drzwi.

– Proszę!

– Pani Stefanio, przyszedłem się pożegnać, rano wyjeżdżam.

– Siadaj. Napijesz się czegoś?

– Nie, dziękuję.

– Co ty opowiadasz!

Podeszła do szafy i wyciągnęła butelkę koniaku. Nalała i powiedziała:

– Za udany rejs, Jurek!

– Dziękuję!

– A powiedz mi, jakie nastroje polityczne panują wśród twoich znajomych?

– Gdzie, tam na morzu?

– No, właśnie tam.

– Różnie to bywa, ale zapewniam panią, że większość jest po naszej stronie i co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

– Wiesz, bo czasami wydaje mi się, że stan wojenny ogłupił naród i z tego bagna nie wyjdziemy.

– Wyjdziemy, zobaczy pani!

Wypiliśmy po jeszcze jednym. Pani Stefa podeszła do mnie, uścisnęła i powiedziała:

– Jureczku, jedź z Bogiem, oby twoje słowa się sprawdziły.

11 sierpnia, godz. 19:00

Rzeczywistość jest taka, jaką my sami stworzymy, a więc?

Minęło pół godziny od opuszczenia statku przez starą załogę. Teraz możemy spokojnie się rozpakować i po swojemu urządzić. Dla mnie ważne są moje dwa skarby, które zaraz umieszczę tuż nad głową. Raźniej z nimi, chociaż to tylko fotografie, czyli chwile zatrzymane w czasie. Bóg obdarzył nas wolnością, rozumem. Właśnie tę przestrzeń buduję i chociaż jest ograniczona poprzez okoliczności, to jednak jest i cieszę się, że ją mam. Jestem odizolowany od społeczeństwa, tak zwanej normy. Teraz, zamknięty w świecie realnej bezwzględności z celem nadanym w Gdyni, muszę sobie radzić sam, by przetrwać w miarę bezpiecznie pod względem fizycznym i psychicznym.

Godz. 21:00, alarm manewrowy!

Będziemy odbijać od Andromedy. Ubrany w podkoszulek, koszulę i bluzę zmarzłem. Jest zimno.

Godz. 23:00

Stoimy na kotwicy w awanporcie portu Montevideo w towarzystwie wielu statków.

12 sierpnia, godz. 7:00

Pierwsza noc na Lyrze w tym zaczynającym się rejsie, bo to nie jest pierwsza noc na tym statku. Po raz trzeci mam zaszczyt być w tej kabinie i w tej koi, dobrze, że po raz drugi z Józefem Kreftem!

Nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok i nic. Myślami wracałem do minionych dni. 9 sierpnia rano, bo już o 5:30, obudził mnie budzik przygotowany przez żonę. Nie cierpię tego jazgotu! Nadszedł czas naszego pożegnania. Kiedy dość głośno zacząłem się ubierać, obudziłem Agnieszkę, moją córeczkę. Zrozumiała, że musimy się rozstać. Kiedy jadłem śniadanie, moje dziewczyny się ubierały. Sławek, nasz znajomy, czekał już w samochodzie. Miał nas odwieźć na stację kolejową w Chałupach.

Pociąg relacji Hel – Gdynia miał spóźnienie i wszystko niepotrzebnie się przedłużało. Zaczynał się piękny słoneczny dzień, a ja, już zdenerwowany samym pożegnaniem, chciałbym, żeby nastąpiło to jak najszybciej. Nie ma odwrotu, więc im szybciej, tym lepiej. W końcu jedzie helska koza!

Ostatnie kocham, będę tęsknił, oczywiście pisał listy, i pociąg ruszył. Machaliśmy, a potem już tylko myślenie o rejsie.

W Gdyni przy świetlicy Dalmoru czekały na nas autokary. O 10:00 odjechaliśmy na lotnisko. Od razu kazano nam przejść do odprawy paszportowo­-celnej. Brawo gdańscy celnicy! Brawo! Tak powinna wyglądać praca. Sprawnie i szybko wybebeszono moją walizkę. Skurczybyk grzebał i grzebał, cholera, i nic nie wygrzebał. Biedak musiał puścić wolno! Niedaleko jednak. Teraz w obroty wziął mnie sierżant WOP, Kobuszewski – tak go nazywają, bo rzeczywiście podobieństwo jest ogromne. Zaprosił mnie do swojej kabiny i zaczął obmacywać z góry na dół. Raz, drugi i trzeci. Myślę, pedał jakiś czy co? W końcu puścił wolno.

W drugiej załodze zauważyłem kapitana Kłapyto. Szkoda, że nie jest z nami.

Z Gdańska samolotem PLL odlecieliśmy do Warszawy, była 12:35.

W samolocie jak zwykle pełno dymu. Można było wędzić ryby. Oczy szczypią, trudno się oddycha, a ci wciąż nienasycenie kopcą, niszcząc swoje i moje zdrowie.

W Warszawie mieliśmy półgodzinny postój. Mogłem napełnić płuca świeżym powietrzem.

Start odbył się planowo. Lecieliśmy na wysokości 10 tys. metrów z szybkością 900 km. O 23:40 wylądowaliśmy w Dakarze. Godzinny postój spędziliśmy na dworcu lotniczym, handlując z tubylcami.

Dalej droga wiodła przez Atlantyk, do stolicy Brazylii. Tu załoga samolotu pożegnała się z nami.

Teraz swoją opieką otoczył nas Varing. O czwartej rano wystartowaliśmy w kierunku Montevideo.

Trzy godziny trwał lot do Monte! Potem autokary i na statek, ale Lyry nie ma! Przy kei stoi Andromeda.

Poinformowano nas, że statek jest jeszcze na stoczni i za trzy, cztery godziny będzie przy kei. Do tego czasu mamy być gościnnie na Andromedzie. Co tu robić? Widzę, że co niektórzy idą do miasta, ja postanowiłem jednak czekać na Andromedzie. U nich też jest wymiana, a przy wymianie jest ogólny rozgardiasz.

Cztery godziny czekaliśmy, zanim postawiono do kei Lyrę. Marian trzymał dla mnie kabinę, więc spokojnie razem z Józefem weszliśmy na statek. Już przy dobijaniu dał nam znak, że o nas pamięta. (Marian Zimny, starszy rybak pokładowy. Razem byliśmy na Merkurym).

Stare, znane mi kąty, nawet szuwaksy takie same, tylko jakby bardziej wypasione i jakby ich więcej. Może wychodziliz założenia, że zwierzątek się nie zabija.

– Witam, panie Marianie! Dziękujemy, dobrze wracać na stare śmieci!

– Jo, ja widziałem na musteroli, że wracacie, a kabina nie jest zła. A co tam w kraju?

– Moim zdaniem syf i brak nadziei na lepsze. Komuniści rządzą, jak rządzili, przykręcając śrubę, zresztą – za chwilę sami zobaczycie.

Resztę dnia spędziliśmy razem. Pod wieczór podjechał autokar i zawiózł nas do hotelu. Stara załoga ma zejść ze statku jutro o 18:00, a więc do tego czasu będziemy wzajemnie sobie przeszkadzać i tyle..

Ich już nie ma. My od razu ruszyliśmy z pracami sieciarskimi, a konkretnie z kablem, czyliliną trałową.

13 sierpnia, godz. 7:15

Od dawna już nie śpię. Przewracam się z boku na bok i snu jak nie było, tak nie ma. Jakoś mi tu obco, bo duszę tworzą ludzie, a ludzi prawie nie znam. Bosman Sikora (mówią na niego puzon) od razu ostro wziął się do roboty i poleciał do kapitana poskarżyć się na brakujących ludzi. Tymczasem jedni po dużym co nieco dochodzili do siebie, a inni mieli własne sprawy na mieście. Po awanturze sądzę, że wszyscy się spotkamy i poznamy.

Pracujemy przy linach trałowych. Nawinęliśmy po 1000 m, teraz będziemy doszplajsowywać po 500 m.

Mamy trzy posiłki. Śniadanie, obiad i o 18:00 kolację. Podwieczorek i nocna odpadły. Tak zarządził kapitan.

Tymczasem z prawej burty zacumowała bunkierka z pitną wodą. Uzupełniamy zbiorniki.

Jestem w kabinie sam, Kreft jest na wachcie. Patrzę w sufit, który znam na pamięć, jak zresztą całą kabinę.

Statek z Ekwadoru został skierowany do Urugwaju. Ciekawe, jak płynęli. Przez Horn czy Kanał Panamski? Nieważne, nas to już nie dotyczy. Przed nami południowy Atlantyk, a przede mną praca, dlatego zbieram się z koi! Słyszę wachtowego, który chodzi i budzi.

14 sierpnia, godz. 13:30

Stoimy przy kei prawą burtą. Tuż po 12:00 ogłoszono alarm manewrowy. Podeszły holowniki i zaczęły się manewry. W tym czasie Andromeda wyszła w morze. Z lewej burty podpłynęła motorówka z prowiantem, a więc ostro szykujemy się do wyjścia w morze. Jak się da, wyjdę na chwilę do miasta.

Byłem.

Wychodząc z portu, idę ulicą, która biegnie prosto do placu Artigasa. Po prawej stronie mam kościół. Prowadzą go niemieccy paulini, już w podeszłym wieku. Główny ołtarz to grota, na której końcu umiejscowiona jest figura Matki Boskiej. Zanim dojdę do centrum miasta, zawsze na chwilę zakotwiczę w tym kościele. Modlę się o szczęśliwy powrót do domu, bo dla mnie to jest najważniejsze.

Nie zrobiłem żadnych zakupów, bo nie mam za co. Kieszenie puste, tyle, co na piwo. Mam swoje ulubione miejsce na Placu Niepodległości. Niedaleko od mojej ławeczki jest Mauzoleum Artigasa.

Już tam byłem, zwiedzałem i podziwiałem.

Rządzą wojskowi, dużo patroli pilnuje porządku. Mają drewniane pały. Nie patyczkują się, w akcji są bezwzględni. Tak przynajmniej mówią koledzy. Pewnie mogę chodzić po mieście, nawet w przyportowych dzielnicach. Nikt mnie nie zaczepia. Dwóch panów mówiących po polsku ma nieduży sklepik z urugwajską cepelią właśnie tu, na placu, tylko dla nas, kuźwa, wszystko jest drogie! Chodzę, oglądam, patrzę na cenę i wychodzę. Za drogo! Jeszcze słyszę:

– Niemcy kupują i się nie targują!

Pomyślałem, a niech, kurwa, kupują! Ja też kupię – piwo!

Posiedziałem jeszcze chwilę na „mojej” ławeczce. Zimny wiatr zmusił mnie do powrotu na statek.

15 sierpnia, godz. 12:15, niedziela

Dzień wolny od pracy. Jest pochmurnie, wietrzno i zimno. Pomimo brzydkiej pogody, postanowiłem ruszyć w miasto. Mój cel to katedra i msza święta. Katedra jest piękna, już w niej byłem, ale nie na mszy. Każdy kraj to inny obyczaj, więc trzeba to zobaczyć. Wyszedłem ze statku o 8:30. Józef nie chciał się ruszyć.

– To co, idzie pan?

– Nie, zostaję na statku. Od 12:00 mam wachtę.

– Zdążymy wrócić!

– Nie, idź sam, opowiesz, jak tam było.

Wszedłem do katedry, a tam – jak na bazarze! Przede wszystkim bardzo głośno, jakby nie mieli żadnego szacunku do miejsca, w którym się znajdują. Łażą, kręcą się w ławkach. Coś niesamowitego!

– Panie Józefie, powiem panu jeszcze, że spowiadają się nie z boku konfesjonału, a z przodu.

– Jak to z przodu?

– No, klęczą przed siedzącym księdzem en face!

– Czyli patrzą sobie w twarz?

– No!

– Wszyscy spowiadający?

– Tego nie wiem, czy wszyscy, ale ci, co się spowiadali, a było może 7 osób – tak.

– Ciekawe, ciekawe!

– Mnie to nie ciekawi i tak spowiadać się nie chcę. Przecież mam mówić o istotnych z punktu moralnego sprawach dotyczących mojego życia. Mam wyłuskać zło, które jest we mnie i aby tego dokonać, muszę sprawnie o tym myśleć i odpowiednio wyselekcjonować. Spowiednik, patrząc się, a nie słuchając moich wypocin, wnosi pewną barierę, tak przynajmniej mi się wydaje.

– Mnie też, ale skoro im to nie przeszkadza?

Józef poszedł na wachtę, a ja czytam listy od żony i siostry adresowane na Vancouver w poprzednim rejsie, a więc zaległe.

Godz. 16:10

Chociaż na tablicy ogłoszeniowej napisano: „WYJŚCIE W MORZE GODZ. 8:00”, dalej stoimy przy kei. Przesunięto wyjście na 12:00 i dalej nic. Jest po 16:00, a my czekamy na odbicie.

Przyszedł Józef z wiadomością, że będziemy się zbierać o 22:00.

– Myśli pan, że to pewne?

– Raczej, przynajmniej tak mówił oficer wachtowy.

– Chyba wyskoczę na chwilę do miasta, ot tak pochodzić i popatrzeć na Urugwajczyków.

– Byłeś na pokładzie?

– Nie.

– Wiesz, jak jest zimno? Na dodatek od czasu do czasu pada.

– E tam, nie jestem z cukru!

– Jak uważasz.

– Ubieram się i idę.

Godz. 22:00

Rzeczywiście było zimno, więc długo nie zabawiłem.

Przed chwilą do kabiny zajrzał bosman Sikora i zapraszał do pracy na pokładzie. Mamy położyć baumy.

16 sierpnia, godz. 11:30

Zrobiliśmy klar na rufie i dziobie, składając „patyki” i dalej oczekiwaliśmy na alarm manewrowy. Po północy alarm ogłoszono.

Dwa holowniki odciągnęły nas od kei. Co ciekawe, nasz silnik nie pracuje, a więc – kotwica? Oczywiście, stoimy na kotwicy w awanporcie portu Montevideo.

O 10:30 na statek wszedł pilot. Z mostku padła komenda:

– Wybierać kotwicę.

Bosman Sikora uruchomił windę. Woda na kotwiczną oczyszczała łańcuch z mułu. Mieliśmy dwa szakle. Pięćdziesiąt metrów łańcucha kotwicznego powoli wpadało do komory. W końcu ukazała się kotwica. Zakręciliśmy hamulec szczękowy, a potem taśmowy. Bosman wysprzęglił kotwicę, a my ściągaczami dokończyliśmy zabezpieczenie. Wychodziliśmy już z główek. Przed nami rzeka La Plata, a dalej południowy Atlantyk i nasz cel – ryby, ale żeby je złapać, trzeba mieć odpowiedni sprzęt. Teraz nad nim pracujemy.

Zdążyłem jeszcze napisać dwa listy. Dałem koledze z Indusa, oni mają wymianę i lecą do kraju. Też bym tak chciał, bo bardzo tęsknię za moimi!

18 sierpnia, godz. 17:20

Dzień minął nam na pracy przy szplajsowaniu, skończyliśmy pracę trochę wcześniej, co nie oznacza, że tego nie odrobimy. Z chwilą, kiedy będziemy na głębszej wodzie, będą nas wołać do wypuszczenia kabla i powtórnego nawijania pod obciążeniem. Na razie jednak mamy wolne. Chwilę byłem u Ryśka Korczaka, graliśmy w tysiąca.

Jestem już w kabinie. Pan Józef leży w koi i czyta książkę, a ja biegnę myślami do moich dziewczyn. To nie jest pierwszy rejs, za to tęsknota ta sama! Później, kiedy wpadnę w ten kierat, nie będzie czasu na myślenie. Będzie kabina, pokład, mesa.

Płyniemy na łowisko, pogodę mamy dobrą, przez większość dnia świeci słońce. Józef odkłada książkę.

– Wiesz, tak się zastanawiałem o nas – Kaszubach.

– A co pana tak intryguje, panie Józefie?

Wiedziałem, że zacznie ode mnie i się nie pomyliłem.

– A twoi rodzice pochodzą z półwyspu?

– Tato tak, mama nie. Tato urodził się w Chałupach, mama w Werblini. Tato szedł śladami swojego ojca, czyli mojego dziadka, bo dziadek żony poszukał w Mechelinkach. Babcia pochodziła z domu Białkowskich. Mówili, że mieli młyn, a ojciec babci był flisakiem i miał rysy Tatara. Ha, ha, ha!

– A teraz ty masz żonę z Krakowa.

– Tak jak Józef Kreft!

– Jo, tu mnie żadna nie chciała.

– Mnie też nie, a więc jest jeden­-jeden.

Zaczął się śmiać. Po chwili pyta:

– A powiedz mi, co twoi robiliw czasie wojny?

– Co robili? Wszystko, żeby przeżyć, a to nie było takie proste dla Kaszuba. Jakbyśmy się zagłębiliw historię, to nasi przodkowie prawie nigdy nie mieli spokoju, a przecież nie był to naród wojowniczy, raczej osiadły. Każde przejście wojsk to grabież, płacz i ogromna rozpacz. Osamotnieni, bez wsparcia już za czasu Krzyżaków, potem Szwedów, Prusów, teraz komunistów, a przed wojną różnej maści Polaków, szukali swojej tożsamości. Bronili jej, żeniąc się między sobą, tym samym utrzymując ziemię i obyczaje. Pod naciskiem ich kraina powoli została ograbiona na różne sposoby. Zaborcy wiedzieli, o co walczą, powoli, ale sukcesywnie wypierając Kaszuba z jego ziemi, dlatego nie mieli jakichkolwiek przywiązań do Niemca czy Polaka, jedynie do kościoła. Każdy, kto przychodził, miał jeden cel – grabić, aby z tubylców wydusić, co się da i ględzić, że to głupi, prymitywny naród. W końcu chcieli odebrać im tożsamość, co się nie udało. W szkołach też zabraniano mówić po kaszubsku, ale na przerwach mówili po swojemu. Jak mówiła moja mama, Bączkowski został upomniany, by dzieciom nie zabraniał ich ojczystej mowy, bo tego próbował. Bojąc się konfliktu ze wsią, dostosował się. Piękna kraina lasów, jezior, morza i półwyspu zachęcała do wyparcia rdzennej ludności. W naszych już czasach pełno Ślązaków służyło w Marynarce Wojennej, a naszych wysyłano do kopalni. Dlaczego tak? Prawdopodobnie mieli się żenić i pomieszać dla dobra socjalizmu. A teraz opowiem panu historię moich rodziców, jeśli pan chce.

– No słucham, bo na pewno nie mieli łatwo, jak i moi. Ale wiesz co, wstanę, zrobię kawę i opowiadaj.

– Dehlindzy to wielodzietna rodzina. Urodziło się ośmioro dzieci. Pradziadek pochodził z Wierzchucina – luteranin. Z nieznanych mi powodów przeprowadził się do Wielkiej Wsi. Tu urodził się mój dziadek Antoni. Ożenił się z dziewczyną z Łebcza, z domu Jeka. W 1902, a może trzecim, Wielką Wieś zalewała woda. Babcia, widząc podchodzącą wodę do ich domu, przestraszyła się na dobre. Błagała i prosiła dziadka, by przenieść się gdziekolwiek, byleby jak najdalej od wody. No to się przenieśli. Kupili dom w Warblini. Tam z każdym rokiem rodzina się powiększała. Powiem panu o chłopcach, bo to jest ważne, a więc Franek, Paweł, Józef i Antoni, najmłodszy. Chodzili do polskiej szkoły, a dyrektorem tej szkoły, jak już wspomniałem, był Bączkowski. Kiedy zbliżała się wojna, byliw wieku poborowym. Wcześniej nafaszerowani patriotyzmem, z kijami na ramieniu śpiewaliWojenko, wojenko, a dziadek mówił: „Dożdzeta wa jyź łizdrzyta, co to je łyjna” (zobaczycie jeszcze, co to jest wojna). Zobaczyli. Pierwszy trup to luteranin Albrecht, który bronił wsi przed wysiedleniem. Zastrzelony niedaleko Leśniewa. Na zebraniu miał inne zdanie niż inni, no to go zabili. Niemiec Niemca, bez żadnych skrupułów. Jego córka Ingi była bardzo zaprzyjaźniona z moją mamą. We wsi zrozumiano, że to nie są żarty. Bracia mojej mamy długo nie musieli czekać na wcielenie do niemieckiego wojska. Paweł, Józef i Franciszek zostali skierowani na wschodni front, a Antoni, piętnastolatek, jeszcze cieszył się wolnością, ale niedługo.

– Jego też zabrali?

– Tak – jak miał 17 lat.

– Wrócili wszyscy?

– Nie, niestety nie.

Paweł zwiał na stronę Ruskich, potem armia Andersa, dalej Monte Casino – przeżył. Mieszka w Montrealu. Poznałem go osobiście, kiedy drugi raz przyjechał do kraju w 1970 roku.

Józefa rodzina widziała po raz ostatni w 1945, kiedy ranny po szpitalu dostał urlop. Był na wschodnim froncie, zmarł w Dreźnie. Franek odezwał się z Londynu. Po jakimś czasie wrócił do kraju. To tyle w ogromnym skrócie o rodzinie mojej mamy. Ona sama też miała wiele przeżyć.

– No, a twój ojciec?

– Dziadek miał dwóch synów i dwie córki. Mój tato Feliks w 37 służył na Helu w Marynarce Wojennej. Jego brat na Kępie Oksywskiej. Kiedy wybuchła wojna, obaj znaleźli się w swoich jednostkach. Tato na Helu, bateria Laskowskiego, wujek do końca na Kępie. Obaj przeżyli. Kiedy była kapitulacja, tato przepłynął wpław z Helu do Chałup. Wujek natomiast cudem dotarł do Mechelinek. Leżał wśród trupów obmazany krwią, a Niemcy dobijali bagnetami rannych – jego relacja. Krewni nie mogli go rozpoznać. Był w fatalnym stanie fizycznym i psychicznym. Cudem uniknął śmierci. Po paru dniach u krewnych wrócił do domu. Minął rok i obydwaj znaleźli się w niemieckim wojsku. Tato na zachodzie, wujek na wschodzie. Obaj przeżyli. Wujek przeżył piekło. Na wysokości Kłajpedy okrętem, którym płynął, wstrząsnął wybuch. Zostali storpedowani. Miał kolegę Czecha. Ten, jakby przeczuwając swoją śmierć, prosił go, że gdyby coś się wydarzyło, ma napisać do jego żony. Niestety się wydarzyło, Czech utonął. Tato uratował się, trzymając się jakieś skrzyni. Napisał do tej Czeszki, a po jakimś czasie zawołano go do Kapitanatu portu.

Wysokiej rangi oficer zaczął go przesłuchiwać:

– Kto cię upoważnił do przesyłania takiej informacji?

– Zrobiłem to na prośbę tego Czecha.

– Tak? Na prośbę Czecha? Wiesz, co cię czeka? Kula w ten głupi łeb! Szkoda nawet tej kuli! My jesteśmy od informowania – rozumiesz! My i nikt kto inny! Odmaszerować! Pamiętaj, to nie koniec twojej sprawy.

Żył w ciągłym strach, ale chyba o nim zapomniano, bo nikt go nie wzywał. Potem dostał się do rosyjskiej niewolii w łachmanach wrócił cztery lata po wojnie. Stanął w drzwiach u swojej siostry mieszkającej na Helu i mówi:

– Nie poznajecie mnie? To ja, Teodor!

Wychudzony, w starych lumpach, był nie do poznania. Po latach wybudował dom we Władysławowie. Żona pierwsza mu zmarła. Został z małą córeczką, Gerdą. Z drugą żoną miał czworo dzieci. Pracował w Gryfie – Władysławowo. Jego kuter utonął. Trzymał się skrzyni do ryb i dzięki temu został uratowany. Jakieś fatum ciągnęło się w jego życiu.

– A czemu ten kuter zatonął?

– Nie wiem, panie Józefie, ale mówili, że przez kingstony wdarła się woda. W roku 1960 w Sylwestra przyjechał z żoną do naszego domu. Do siebie wracali ostatnim pociągiem o 23:45. Nad ranem rodzice już wiedzieli, że nie żyje. Źle się poczuł, a kiedy przyszedł lekarz Filikowski, potwierdził tylko zgon. Miał 52 lata. Zmógł go zawał serca.

– Dziwisz się? Po takich przeżyciach konia by zmogło.

– No tak, ma pan rację. Ciocia została z czwórką małych dzieci. Najstarsza Gerda skończyła Liceum Pedagogiczne w Wejherowie. Uczy w szkole, reszta też sobie poradziła i radzi dalej. A mój wujek? To cała historia, powiem krótko: Lorient – Francja, Wielka Brytania i pierwszy transport do Nowego Portu. Był już prawie w domu na swoich Kaszubach. Droga jednak nie była krótka, ale o tym opowiem panu kiedy indziej, bo za chwilę będą budzić.

– Co to, już taka godzina?

Otworzyły się drzwi i ukazał się wachtowy.

– Panowie, budzę!

19 sierpnia, godz. 11: 30

Z rana liny trałowe zostały odpowiednio ułożone. Najpierw wypuściliśmy prawy, zaczepiając 1500 kg. Kiedy na bębnie zostało około 50 m, zaczęliśmy nawijać. Lina musi być dobrze nawinięta przede wszystkim w dolnej części, tej, która nie schodzi do wody. Najgorsze są szplajsy powodujące zgrubienie. Wolną przestrzeń wypełniliśmy linką, ale z czasem zostanie zgnieciona, co spowoduje znaczne utrudnienie równomiernego układania. Bywa tak, że prowadnica układa za wolno i wtedy kabel przechodzi i idzie w odwrotnym kierunku. Nawijają się trzy­-cztery zwoje, prowadnica ściąga linę i robi się bajzel na bębnie. Windziarze mają do tego nie dopuścić. Łatwo powiedzieć, gorzej wykonać, tym bardziej że dochodzą do tego marki 100 i 50 m.

– Panie Józefie, jak pan sądzi, dlaczego uparli się na wplatanie linki? Przecież to osłabia kabel i gorzej się układa!

– Ale dobrze widać!

– A farby nie widać? Przecież można by było znaczyć białą farbą! Ja tego nie rozumiem, wchodzenie marszpiklem w pokrętki i wplatanie linki fi-10 czy 12 odpycha zwój od zwoju i powstają szpary.

– Musisz od czasu do czasu wysprzęglić prowadnice i przytrzymać kabel.

– Oczywiście, że tak, ale z doświadczenia wiem, że to może się nie udać i dobre nawijanie szlag trafia.

– No tak, ale tak mieliśmy, tak mamy i tak mieć będziemy. Jak mi zaszedł to trudno, przecież się nie powieszę!

Przerwałem Józefowi czytanie, ale to już pora obiadowa, więc wstał z koi i przygotowuje się do posiłku. Ja też. Płyniemy kursem 190 stopni.

Godz. 20:00

A jednak nie przy sieci pracowaliśmy. Najpierw wyrzuciliśmy dechy, dając nowe szelki, a potem wiele godzin zabrał nam kabel pelagiczny.

20 sierpnia, godz. 11:30

Przed chwilą zmarznięty do szpiku kości zszedłem z pokładu. Jest bardzo zimno. Mamy ogrom pracy!

Zaraz po ósmej przyszedł czwarty oficer z nową wiadomością. Kapitan zażyczył sobie sprzęt denny! Zaczęliśmy od wciągania na pokład desek trałowych, które wczoraj zawisły na slipie!

Z magazynku wyciągamy toczyska i ściągamy z windy całe uzbrojenie do pelagicznej. Oj, lecą kurwy, lecą!

Józef chodzi na wachty. Właśnie przyszedł z góry, usiadł na krześle i mówi:

– Oj, Jurek, Jurek, będziemy mieć z tym starym przerąbane!

– Dlaczego?

– Udaje ważniaka i bardzo mądrego! Z nim nie ma rozmowy, wszyscy to palanci, a bosmanów traktuje jak mniej niż zero!

– Co pan powie! Tego starszego z Jantara też?

– Też, też, jeszcze zobaczysz, co tu będzie!

Wczoraj wieczorem, idąc korytarzem, spotkałem kapitana. Wychodził z kabiny ochmistrza. Powiedziałem „dobry wieczór” i wtedy położył rękę na poręczy i zablokował przejście.

– Pan Budzisz?

– Tak – Budzisz.

– Pan jest z Chałup?

– Tak.

– Stacha Jekę pan zna? Mieszka niedaleko sklepu!

– Znam, pływał razem z moim ojcem na kutrze Hel-2.

– To dzięki niemu jestem kapitanem!

Zaczął się śmiać.

– Przyjeżdżaliśmy z Łodzi do Chałup na wczasy. Ciągle mi mówił, bym poszedł do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. W końcu to zrobiłem i dzisiaj jestem kapitanem! Tak, tak, to on mnie namówił. Świetny gość!

Poszedł dalej, ja też. Teraz opowiedziałem to Kreftowi.

– Ja tam nie wiem, jaki był w Chałupach, ale wiem, jaki będzie tu, bosmani mają przerąbane!

– Co im może zrobić, no co, panie Józefie? Robią, co im każe, i tyle.

– Zobaczysz. To jest despota uważający siebie za prawie Boga!

– Nie straszmy się, przecież to dopiero początek rejsu!

– No właśnie, dzisiejsza decyzja o dennej świadczy o jego szanowaniu ludzi. Mieliście wszystko przygotowane do pelagicznej. W jednej chwili wszystko zmienił, bo ktoś powiedział mu, że złowił 10 ton! Co, nie ma swojego zdania?

– Może tam wszyscy łowią denną?

– Na pewno nie, ale zobaczysz, zrobi hol­-dwa i będzie wymiana!

– Zobaczymy, będzie jak będzie, przecież nie wsiądę do autobusu i nie pojadę do domu, zresztą mój kontakt z „górą” jest znikomy. Co mi bosman każe, to robię, i tyle, a teraz na obiad, panie Józefie, jest już za 15!

Godz. 21:10

Pracowaliśmy do godziny 18:00. Zmieniła się pogoda. Teraz rzuca statkiem na boki potężna fala, a wiatr z każdą chwilą przybiera na sile.

21 sierpnia, godz. 8:00

Długo nie mogłem zasnąć i kilka razy musiałem wyjść z koi, by zrobić porządek z ruszającymi się przedmiotami. Monotonny stuk szklanek stał się nie do wytrzymania! Bim, bim, bum, bum, ile tego można słuchać. No i jest jeszcze kotwica i łańcuch, który niemiłosiernie walio kluzę.

To pierwszy sztorm w tym rejsie. Zapewne będzie ich znacznie więcej, ale taka to już praca. Zauważyłem, że do niedawna stuki, jęki i wiele innych sztormowych odgłosów mi nie przeszkadzały, wręcz usypiały. Teraz jest już inaczej – przeszkadzają.

Godz. 20:00

Samotna Lyra walczy z ogromną falą, wolno płynąc naprzód. Załoga po pracy w większości wypoczywa w swoich kabinach.

22 sierpnia, godz. 13:00, niedziela

Sądziliśmy, że w niedzielę będziemy mieć wolne, a tymczasem o 7:30 budzili do pracy. Jesteśmy już podzieleni na zmiany. Jestem u bosmana Sikory.

Praca koncentrowała się na workach. Jeden przyszyliśmy do sieci, drugi pocięliśmy na flapry. Jesteśmy przygotowani do wydania, co ma nastąpić niebawem. Mówią, że około 14:00, czyli wyda druga zmiana.

Patrzę w bulaj i widzę potężny lotniskowiec, z którego startują samoloty. Jesteśmy niedaleko wyspy Falklandy, o którą toczy się wojna między Argentyną a Anglią. Mam nadzieję, że nas nie zatopią! Jakieś tam wiadomości o tej wojnie mamy. Myślę, że Argentyńczycy się wygłupili, bo nie mają najmniejszych szans cokolwiek wygrać, chyba że chodzi o propagandę na skalę światową.

Godz. 14:30

Rozpoczęliśmy połowy.

Byłem na pokładzie i obserwowałem wydawanie. Mieli dwa zacięcia. Na prawej desce nie pasował kuplunek, musieli zmieniać, co oczywiście trwało. Potem nastąpił problem z leksami, co przy pierwszym wydaniu często się zdarza. Pierwsze wydanie, więc jest jakaś taryfa ulgowa. Obyło się bez krzyków.

23 sierpnia, godz. 17:00

Wiatr zelżał, a na niebie od czasu do czasu wyglądało słońce. Jesteśmy pod trzecim zaciągiem. Dwa poprzednie hole to zero ryby! W nocy mamy podejść do rosyjskiego zbiornikowca.

Nie pisałem tego, ale wcale nie łowimy dennie! Łowimy siecią pelagiczną, a denna leży na bocznicy. Kapitan widocznie miał swoje powody, by tak było, a Józef miał rację i to przewidział.

24 sierpnia, godz. 12:00

Na obiad mieliśmy grochową, karkówkę z ziemniakami i surówkę z marchwi. Zjadłem ze smakiem. Ze zbiornikowcem wszystko przebiegło zgodnie z planem. W tej chwili pobieramy paliwo. Kazali nam podejść na odległość 50 m i tak jest do tej chwili.

Na ich rufie widnieje napis „Reka” Noworosyjsk.

Pogoda nam sprzyja, jest spokojnie – oby tak do końca tankowania.

Godz. 20:00

Zrobił się śliczny, pogodny wieczór. Była 18:20, kiedy z mostku kazano naszej zmianie przygotować się do zdania węża, a potem cumy. Kiedy padła decyzja rzucania, szybko się z tym uporaliśmy.

W trakcie tej pracy pojawił się brytyjski okręt wojenny. Przeszedł blisko naszej prawej burty. Teraz płyniemy na łowisko. Jest 17 godzin przelotu.

25 sierpnia, godz. 8:00

Krótko spałem. Od 2:00 do 4:00 byłem na wachcie. Na mostku jak to na mostku, szczególnie na tej psiej wachcie. Monotonnie i służbowo, godzina na sterze, godzina na mostku. Kiedy schodziłem, na horyzoncie pojawiły się światła naszych statków. Ponoć mają dobre wyniki. Ledwie zdążyłem zaparzyć kawę i już wachtowy zapukał do moich drzwi.

– Jurek, wydajemy!

Wydaliśmy. Po 10 minutach trału pierwszy oficer powiedział:

– Na pokładzie, wybieramy!

Pierwsze słowa windziarza:

– Kurwa, porwali!

Przyszedł bosman, który był na górze i powiedział:

– Mamy rybę!

Rzeczywiście mieliśmy. Wybraliśmy 20 ton błękitka. Sieć szybko poszła do wody i po 20 minutach trału znowu zaczęliśmy wybierać. Tym razem było 30 ton! Druga zmiana zakończyła wysypywanie.

Godz. 16:10

Przed godziną wybraliśmy 40 ton, a może i więcej! Na pokład zszedł kapitan, który zaczął dyrygować. Kazał przeciąć worek, co wiele nie dało. Ryba ciągłymi manewrami została pomiętolona i tyle. Teraz hałda leży na pokładzie. Lewa lasta zarzucona jest sprzętem, co utrudnia wysypywanie.

26 sierpnia, godz. 12:00

Stoimy w dryfie od nadmiaru ryby. Błękitek stosunkowo szybko się psuje, a przetwórnia nie jest w stanie tej ilości przerobić, pomimo że tniemy tuszkę.

Mamy spokojne morze. Przez otwarty bulaj słyszę wrzaskliwe mewy. Rzucają się na wyrzucane błękitki i to w dużej ilości! Na mojej zmianie wyrzucili cały zbiornik zmiętolonego błękitka.

No cóż, jak na razie mamy go sporo, a że jest zarobaczony, w większości idzie na tuszkę i mąkę. W filecie widać to, czego nie powinno być. Liczą robale, osiem to norma dopuszczalna, powyżej mąka.