M/T LIBRA 1986 - Jerzy Budzisz - ebook

M/T LIBRA 1986 ebook

Jerzy Budzisz

3,0

Opis

Trawler-przetwórnia Libra GDY-322 z serii B-22 swój dobry okres ma już za sobą. Czas nie zawraca, podobnie jak życie, zabierając na swój użytek nasz trud, a nawet porządek. Statek w przeszłości może był do naśladowania, ale z całą pewnością nie już dziś. Wszystko ma swój czas, jednak jeszcze nie został skreślony, więc z pasją będę mógł realizować swoje zawodowe życie.

 

Jerzy Budzisz urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 roku jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie Szkołę Zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji, jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie, Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseuss GDY–332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY–333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I 1978 (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021), M/T Lyra GDY-323. Rejs I (2022), M/T Lyra GDY-323. Rejs II (2022), M/T Lyra GDY-323. Rejs III (2022), M/T Uran GDY-302. Rejs I (2022), M/T Uran GDY-302. Rejs II (2023).

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




M/T LIBRA 1987

Jerzy Budzisz

Redakcja i korekta: Martyna Knap

Skład: Martyna Knap

Projekt okładki: Olga Dziatko

Fotografie: ze zbiorów autora + wybrane zdjęcia i materiały archiwalne z okolicznościowych publikacji na temat Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego (Instytut Ekologii PAN 1977, 1996)

Na okładce: M/T LIBRA

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl,

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8365-053-1 (ePub)

ISBN 978-83-8365-054-8 (mobi)

PROLOG

Lata powtarzających doświadczeń związanych z morzem nie pozbawiają złudzeń o tym, co niebawem mnie czeka. Przede mną rejs na statku, którego eksploatacja powoli się kończy. Biegnący czas pisze swoje scenariusze, z którymi, chcąc nie chcąc, musimy się godzić. Teraz moja „świetlana” przyszłość będzie na statku M/T – LIBRA GDY-322 z gruszą podwodną. Wybudowany w latach 1967/1968 w stoczni gdańskiej wzniosły okres ma już poza sobą. Trawler przetwórnia o mocy silnika 2600 km, długości 88 m, szerokości na wręgach 14, 52 i wysokości do pokładu trałowego 9,75 m. Zakres dni w morzu – 90. Stan osobowy według konstruktorów to 103 osoby. Niestety ten czas już dawno minął i po jedynie słusznych decyzjach załogę zmniejszono. Niektórzy używają sformułowania balast. Od takich określeń jestem bardzo daleko i dziwię się, że między innymi usunięto czwartego oficera odpowiedzialnego za sprzęt połowowy. Jego obowiązki scedowano na bosmana połowowego.

Do kraju z Deneboli wróciliśmy 10 września 1987 roku. Na lotnisku w Gdańsku przywitał nas WOP, a dalej celnicy. Musiałem rozpakować bagaż i zgodnie z deklaracją rozłożyć zakupy na stole. Celnik był niezwykle drobiazgowy, ja też, więc po chwili doszedł do wniosku, że nie ma przed sobą przemytnika i pozwolił się spakować i odejść. Moje drobne upominki nie przyniosły mu zawodowej satysfakcji. Fakt rozbebeszenia walizki podniósł mi adrenalinę i tak zdenerwowany witałem się z żoną, która nie była sama. Już, 13-letnia córuchna tuliła się do ojca i myślę, że z potrzeby ducha, a nie zawartości walizki.

– Bierzemy taksówkę?

– Nie, w samochodzie czeka Ula z Tadeuszem.

– Z tym komandorem?

– Tak, z tym komandorem.

– No to idziemy.

Przywitałem się z siostrą, a dalej z wojskowym:

– Witam pana, panie komandorze!

– Witam pana.

Komandor Tadeusz Pałka

Otworzył bagażnik, a ja włożyłem swój skromny dobytek w postaci bagażu podręcznego i walizki.

– Dziękuję panu bardzo.

– Doprawdy nie ma za co, nic wielkiego.

Ruszyliśmy, pytał o rejs.

– Udany?

– No cóż, to nie był udany rejs. Chciałbym o nim jak najszybciej zapomnieć. Na samym początku, jeszcze w porcie, śmiertelny wypadek przetrącił nas wszystkich, a potem bywało różnie. Ale o tym porozmawiamy w domu.

Byliśmy już na obwodnicy. Komandor po chwili milczenia powiedział:

– Wie pan, pytam, bo byłem na Dalmorze.

– Co pan tam robił? Zwiedzał przetwórnię?

– Nie, spędziłem na statku Dalmor trochę czasu.

– W jakim charakterze?

– Powiedzmy starszy specjalista od spraw kwatermistrzostwa. Chodzi o wyprawę na Antarktydę.

– Pan wojskowy? Co tam robiło wojsko?

– Wydelegowany z ramienia Marynarki Wojennej budowałem stację im. Henryka Arctowskiego. Wypłynęliśmy z portu proszę pana w grudniu roku 1976. Nie nosiliśmy mundurów, byłem cywilem, a ściślej mówiąc, byliśmy pracownikami kontraktowymi PAN. (Polska Akademia Nauk)

– Tajemnica?

– W pewnym stopniu tak. Statkiem dowodził Zenon Krzymiński. Dobrze pamiętam Czesława Dylewskiego. Pan ich zna?

– Kap. Krzymińskiego nie, pierwszego oficera, a teraz już kapitana tak. Awansował właśnie w tym rejsie. Odszedł z Deneboliw połowie, bodajże na Regulusa. Był lubiany przez załogę. Pozostawił po sobie miłe wspomnienie.

– Tak, tak też mile go wspominam.

Nasze morskie gadanie przerwała żona:

– Hej panowie jesteście na lądzie, my tu jesteśmy! Zaproś pana komandora, to sobie porozmawiacie.

– No właśnie, trzeba się spotkać. Może w sobotę?

– Dobrze – godzina?

– Myślę, że o 17:00.

Jak po każdym rejsie mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Żona o domu, ja o rejsie, który trwał 158 dni bez zawijania do portu. To nie był rejs, w którym wszystko się układało, wręcz przeciwnie. Śmierć Mariana, który utonął, był początkiem wielu nieprzewidzianych zdarzeń. Teraz mogłem o nich opowiadać spokojnie z namysłem.

– Jurek, jak to się stało, że ten pan w porcie utonął? To jest wręcz niewyobrażalne!

Wyciągnąłem zdjęcia, które zrobiłem podczas wyławiania topielca.

Marian trzymał tak zwaną psią wachtę. Od 24:00 do 04:00. Zdał ją i zapewne zmęczony, szedł do kabiny najkrótszą drogą przez pokład dziobowy. Miał przed sobą schody i niestety niską poręcz. Miał jeszcze coś, niewysoki próg. Na zdjęciach wszystko widać i można domniemać, że się potknął na tym progu, stracił równowagę i wypadł za burtę, po drodze uderzając głową o reling. To są przypadki losowe, na które niestety człowiek nie ma wpływu.

– No ale gdyby…

– Przepraszam, gdyby? Gdyby, nigdy nie będzie odpowiedzią, najwyżej domysłem i to, gdyby, jest zawsze po fakcie. Mariana już nie ma wśród żywych i to jest fakt niezaprzeczalny. Cały ten rejs był z wydarzeniami, o których jak najszybciej chciałbym zapomnieć. A ten komandor często do Uli wpada?

– Czasami, ale to jest bardzo sympatyczny pan, nazywa się Tadeusz Pałka. Jak już wiesz służy w WDW Jurata. (wojskowy dom wypoczynkowy) Chyba jest zastępcą komendanta.

W sobotę o umówionej porze odwiedził nas komandor z moją siostrą. Co nieco, dopytywałem o Antarktydzie.

– Panie komandorze, a jak w ogóle pana tam skierowano?

– No cóż, byłem kwatermistrzem w jednostce na Pogórzu.

– W jednostce 2254?

– Tak w tej, a dlaczego pan pyta?

– Pytam, bo służyłem tam w latach 1970 – 71. Bodajże w roku 70 została przeniesiona na Hel. Najpierw byłem na Rozewiu, a potem zostałem przeniesiony na Oksywie PR1.

– Sygnalista?

– Tak, spotkałem pana na Pogórzu.

– Możliwe, wy wszyscy w mundurach byliście do siebie podobni.

Zaczął się śmiać.

– Na Pogórzu byłem dwa razy. Wtedy kiedy zabierano mnie na punkt obserwacyjny PO 25 - Rozewie, a ten drugi raz to już zostałem wezwany fonogramem.

– A w jakim celu?

– Oficer oświatowo-kulturalny tworzył zespół, który miał wystąpić w kinie na Helu. Panie komandorze zajęliśmy ostatnie miejsce, co było do przewidzenia! Tydzień prób to tyle, co nic.

– Tak, słyszałem o tym, to była pełna kompromitacja!

– No ale przecież ktoś ostatni musiał być!

– Dlaczego jednostka 2254?

– Bo tam wystąpili profesjonaliści. My w stosunku do nich to plebs! Szczerze powiedziawszy, było mi cholernie wstyd! Po tym naszym występie siedziałem na widowni, żałując, że zgodziłem się to zrobić.

– To już, panie Jerzy, było. Znałem kapitana, który wpuścił was w maliny, a nie na szeroką drogę.

– No właśnie, jednostka powinna się była z tego wycofać. Amatorzy do ogniska z kiełbaską i Beatką, a nie wśród profesjonalnych muzyków, gdzie odstawiliśmy cyrk, ale taki był rozkaz, więc wystąpiliśmy. W kinie pełno ludzi, a tu jednostka 2254 partaczy muzykę!

– Na czym pan grał? Na gitarze czy akordeonie?

– Na nerwach panie komandorze!

– No tak, nie wyszło. Słyszałem o tym. Wracając do wyprawy. Są dwie sprawy. Dostałem propozycję ze sztabu MW. Druga to zdanie egzaminu w Warszawie. Tu, na Pogórzu zrobiłem różnego rodzaju porządki i właściwie o przenosinach nie myślałem. Propozycja z Antarktydą to jednak okazja, która się nie powtórzy. Wyraziłem zgodę i pojechałem na egzamin do Warszawy. Było nas czterech chętnych. Tamci byliz wojsk lądowych i od razu wyczułem, że morze w zasadzie było im obce. Dostałem trzy pytania. Na wszystkie odpowiedziałem, więc zdałem bez problemu i tak wylądowałem na Dalmorze. Ten statek przetwórnia świetnie nadawał się do zakwaterowania przeszło stu ludzi. Oczywiście, to nie warunki hotelowe, ale wszyscy żeśmy się pomieścili. Z załogą było nas sto piętnaście. Ważne było również to, że mieliśmy duże powierzchnie chłodnicze. Do ładowni zamiast ryby, zaczęliśmy zwozić prowiant. W tym samym czasie na statek PLO ZABRZE ładowano sprzęt techniczny. W zamyśle było wybudowanie 22 domków mieszkalnych, ale żeby to zrobić, potrzebny był również sprzęt ciężki, no i amfibie do przerzutu tego sprzętu. Czekała na nas wieczna zmarzlina, mróz i wichury. Z tego wszystkiego zdawałem sobie sprawę. Kiedy wszystko zostało zapakowane, ruszyliśmy. Oczywiście ciężki sprzęt załadowano na Zabrze.

– Chrzest był?

– A jakże, był. Tradycja została utrzymana, a zabawa udana. W Brazylii uzupełniliśmy wodę i dalej w drogę. Wie pan, co innego logistyczne założenia, a co innego rzeczywistość, w której przyszło nam pracować. Mieliśmy określony czas i w czasie tym mieliśmy się zmieścić. Wszystko jednak uzależnione było od pogody. Po przybyciu z miejsca ruszyliśmy do pracy, tym bardziej, że warunki okazały się znośne. Nasz cel to wybudowanie domków w ilości 22, a więc było co robić.

Chrzest na równiku

Neptun ze swoją świtą w towarzystwie kapitana statku M/ T Dalmor

Tadeusz Pałka na posiłku u pirata

– A jak poradziliście sobie z wodą pitną? To przecież bardzo ważne.

– No właśnie. Najpierw próbowaliśmy kopać. Ale im głębiej tym więcej popiołu. Niedaleko od nas płynął strumyk z lodowca. Postanowiłem, że trzeba go wykorzystać. Został prze kierunkowany do wykopu i skończył się problem z wodą.

– Wiele by opowiadać, ale powiem tylko, że 26 lutego 1977 roku, stacja była gotowa, trzynasta stacja na Antarktydzie. Uważam to za sukces. Naukowcy mogli się wprowadzać, a my ruszyliśmy w powrotną drogę.

– No to wypijmy za stację Arctowskiego na Antarktydzie!

Komandor Pałka opowiadał z pasją i widziałem, że Antarktyda zapisała się już w jego życiu, chociaż był to krótki wycinek z jego życia.

– Panie komandorze, ja też tam byłem i to znacznie dłużej od waszej wyprawy. Oczywiście nasz cel był zgoła inny, bo kergulena i kryl. W wodę pitną zaopatrywaliśmy się w Grytviken na Południowej Georgii. To był rok 1982, a więc już po waszej wyprawie. Powiem szczerze, nie jestem zwolennikiem najazdu człowieka na ten kontynent. Człowiek to nieobliczalny zwierz, zniszczy wszystko. Powinno się zakazać jakąś konwencją międzynarodową budowania, kopania, grzebania. Antarktyda powinna być czysta od człowieka!

Wojskowy jakoś się skrzywił i powiedział:

– Nie podzielam pańskiego zdania.

Antarktyda

Początek prac w bazie Arctowskiego

Wszechobecne mewy

Prace przy budowie nabierają tempa

Transport ze statku Zabrze

Dla przeholunku ciężkiego sprzętu wykorzystano sprzyjającą pogodę

Statek badawczy Profesor Siedlecki

Tubylec

Pingwiny w dużym stadzie

Po latach los zrządził, że został moim szwagrem, którego bardzo polubiłem. Był uczynny, nigdy nie odmówił pomocy, kiedy mógł – pomógł. Lubiany w WDW. Z szacunkiem odszedł na emeryturę. Jego pasja i życie to wojsko. Urodził się w miejscowości Chałupki, niedaleko Szczekocin (kieleckie). W 1950 roku w wieku 20 lat, pracując w Krakowie w zakładzie obuwniczym, został powołany do wojska w miejscowości Krosno Odrzańskie – WOP. Stąd skierowano go do Kętrzyna – szkoła oficerska. Jako prymus miał prawo wyboru jednostki. Wybrał Marynarkę Wojenną. Jakiś czas spędził na Westerplatte, następnie w Świnoujściu i Gdyni.

Po wielu latach budowniczowie stacji na Antarktydzie spotkali się w Konstancinie, wspominając tamten czas. Niestety nie wszyscy doczekali tej chwili.

Kiedy piszę te słowa, Tadeusz Pałka ma już 91 lat. Antarktydę pamięta w szczegółach. Widocznie zrobiła na nim ogromne wrażenie. Jak widzę wojskowym zostanie do samego końca. Znamienne w nim jest to, że nigdy nie powiedział: Ja pracowałem – zawsze wypowiadał się w formie SŁUŻYŁEM! Niejedna osoba duchowna mogłaby wziąć z niego przykład, używając tego sformułowania. Służył ojczyźnie z godnością i poszanowaniem drugiego człowieka.

Zmarł 21.11.2023, mając 93 lata w szpitalu na Helu. Pogrzeb odbył się z wojskową asystą za zgodą sztabu Marynarki Wojennej i IPN, co świadczy o jego osobowości. Nie mieli mu nic do zarzucenia. Odszedł cicho i spokojne, tak jak żył. W jego ostatniej drodze towarzyszyli mu nie tylko rodzina i goście, ale również wczasowicze z południa polski, którzy nie wyobrażali sobie nie być na pogrzebie Pana Tadeusza. To miły i bardzo wzruszający gest, potwierdzający osobowość komandora-budowniczego na Antarktydzie.

Kiedy był już moim szwagrem, przy małym co nieco, zadałem mu pytanie:

– Tadziu właśnie czytałem, że 21 lutego 1961 roku o godz. 05:55 u wejścia do Zatoki Gdańskiej okręt patrolowy OP 204 zderzył się z kutrem WŁA – 116. D-cą 204 był por. Tadeusz Pałka. Co ty na to?

Tadek spojrzał się na mnie, dopił nie dopity kieliszek przegryzł szynką i mówi.

– Przede wszystkim izba nie orzekła o mojej winie – to po pierwsze, a po drugie, to nie było u wejścia do zatoki, a niedaleko portu Władysławowo. Kutry wychodziły rano z portu. Widoczność była ograniczona przez padający śnieg. Nie miałem radaru, a obserwacja była wzrokowa. Nagle z tej śnieżycy wyłonił się on – kuter WŁA – 116! Dałem cała prawo na burt i otarłem się naszą lewą o jego lewą. Zgodnie z przepisami międzynarodowymi o prawie drogi, miał pierwszeństwo, bo pokazał mi lewą burtę. Gdybym widział go wcześniej nie byłoby problemu, ale ja go widzieć nie mogłem z racji tej śnieżycy. Tak, ja dowodziłem tą jednostką i ja za wszystko odpowiadałem. Zderzył to za dużo powiedziane, może otarł, bo ani jemu, ani nam nic wielkiego się nie stało. Mały morski incydent, który gdzieś tam w papierach istnieje Już dawno o tym zapomniałem.

– Były za to jakieś konsekwencje?

Tadeusz Pałka z synem

Tadeusz Pałka z wnukiem i jego rodziną

– Konsekwencje? Za co? Straty były minimalne. Nie utopiłem WŁA–116 ani nikt nie poniósł żadnego uszczerbku na zdrowiu. Tymczasem czas zabrał wszystko, zmielił wiele i pozostawił starość.

Patrzę na komandora Tadeusza i myślę sobie, że dawniej nie było dla niego problemów, aż do chwili, kiedy jego kochany wnuk odszedł na zawsze. Tą straszną wiadomość przyjął godnie, więcej myśląc niż mówiąc zachowując emocjonalną równowagę, co nie oznacza, by śmierci tej nie przeżywał. Los potrafi być bezwzględny i okrutny, a im dalej posunięci jesteśmy w czasie, tym więcej takich niespodzianek.

Czas po Deneboli się oddalał, a tym samym kończył się urlop i dni wolne. Będąc w Gdyni spotkałem kolegę, który zmierzał do Urzędu Morskiego. Byliśmy razem na Boguckim.

– A ty Wojtek, gdzie?

– Idę sprawdzić, kiedy są egzaminy na bosmana. Chodź ze mną.

– Coś ty, ja nie mam zamiaru być bosmanem!

– Nie pieprz i chodź!

Wojtek Woźniak potężne chłopisko! Podnosił ciężary i w sporcie tym miał dobre wyniki, a teraz namawia bym poszedł z nim.

– No dobrze jak chcesz, mogę się przejść.

Szliśmy na skróty ul. Węglową. Zastanawiałem się czy to ma sens, chociaż po rejsie na Deneboli miałem już dość bosmańskiej fanaberii. Nigdy nie podważyłbym decyzji koniecznych, ale praca dla pracy denerwowała. Dowiedzieliśmy się, że egzaminy są raz w miesiącu i trzeba zapłacić 100 zł. W naszym przypadku pozostały dwa tygodnie.

– No i co Wojtek, przyjedziesz?

– Jasne, trzeba spróbować. Pamiętaj, będę tu na ciebie czekać.

– Nie wiem, jak Boga kocham nie wiem! To przecież za mało czasu na naukę, a to, co widziałem przedmiotów jest sporo. Sieciarstwo, wiedza okrętowa, język angielski, BHP. Sporo tego! Nie, nie wiem.

– Czekam!

Na dworcu kolejowy rozstaliśmy się. On pojechał do swojego Elbląga, ja na Półwysep. Zasiał we mnie chęć sprawdzenia samego siebie. Najwyżej nie zdam i tyle. Stawiłem się w określonym czasie, Wojtka nie było. Zapłaciłem za kurs i wchodzę na salę egzaminacyjną z dwu-tygodniowym nauczaniem. Międzynarodowe przepisy o zderzeniu na morzu znam jak własną kieszeń jeszcze z wojska. Jakąś tam praktykę morską już mam, więc zaczynam. Podchodzę do stolika z kartką sieciarstwo inż. mag. Orłowski.

– Dzień dobry!

– Dzień dobry, pan usiądzie.

Patrzę na egzaminatora i myślę, ciekawe z czego będzie pytać? Z praktyki czy teorii? Zaraz się przekonam.

– Proszę pana, proszę mi powiedzieć co pan wie o szelfie?

Myślę sobie, ale co to ma wspólnego z sieciarstwem? Drugie pytanie:

– Proszę powiedzieć klasyfikacja ryby.

Przechodzący kierownik tego kursu mówi:

– Panie Orłowski proszę pytać z tematu sieciarstwa!

Padło pytanie:

– Rybia ikra! Zapłodnienie?

Zdałem na trzy z uwagą, że byłbym świetnym bajczarzem Kaszubskim ha, ha, ha! Reszta bez problemu, aż do wiedzy okrętowej. To temat rozległy i o tym doskonale wiem. Kapitan Żeglugi Wielkiej zadał trzy pytania: Łodzie okrętowe, obsada, komendy, uszkodzenie liny stalowej, liny manilowe,sizalowe.

– Wie pan?

– Proszę pana spotykamy się za miesiąc. Do widzenia!

Byłem wściekły na siebie i Wojtka, który mnie namówił. Zawstydzony, że nie zdałem przyjechałem do domu. Postanowiłem kontynuować podjętą decyzję. Odpowiednia literatura i nauka. Im więcej książek, tym lepiej i w tym pomógł mi Aleksander Celarek. Tak, tak ten od Kaszebści byte płed żeglamy (Kaszubskie łodzie pod żaglami) Kiedy opowiedziałem mu historię z egzaminem, powiedział:

– Wiesz co, mam kilka książek z tej dziedziny. Nie poddawaj się, przyjdź, pożyczę ci i na pewno sobie poradzisz.

Pożyczyłem: Liny, bloki, talie

Antoni Zieliński, Wiedza Okrętowa, rok 1950;

Wojciech Orszulak, Stefan Wiewiórski, Wyposażenie pokładowe statku handlowego, Wydawnictwo Morskie, rok 1982;

Zbigniew Kowalski, Zarys wiedzy okrętowej, Wydawnictwo Ligi Morskie, rok 1951;

Jurkiewicz, Wyszkolenie szalupowe, Biblioteka Szkoleniowa, rok 1951;

Antoni Zieliński, Wiedza okrętowa łodzie okrętowe, Wydawnictwo Morskie, rok 1951.

Tak uzbrojony wróciłem do domu. Skoncentrowałem się na pytaniach i szybko odnalazłem:

1. Barkasy

2. Kutry

3. Gigi

4. Welboty

5. Jolki

6. Bączki

Liczba wioseł, komendy.

Jeśli chodzi o pytanie, odnoszące się do liny stalowej, również szybko znalazłem odpowiedź.

Kryteria decydujące o wymianie mogą być różne:deformacja,zmiana średnicy,długość skoku.

Na odcinku ośmiu średnic liny 10% uszkodzeń eliminuje linę z użytku.

Zacząłem się uczyć od rana do nocy, co zdenerwowało żonę.

– Powiedz, po co ci to? Chyba zwariowałeś? Sam mówiłeś, że bosman jest między młotem, a kowadłem, więc pytam, po co ci to? Zamiast zająć się rodziną siedzisz i kujesz.

W duchu przyznałem żonie rację. Odłożyłem na chwilę literaturę fachową, by po chwili wrócić.

Miesiąc minął szybko. Stanąłem przed obliczem tego samego kapitana.

– O co pana pytałem?

– Łodzie okrętowe, uszkodzenie liny stalowej, liny…

– A więc słucham.

Po łodziach podpisał papier.

– Dziękuję, następny!

Wychodząc z sali natknąłem się na Wojtka.

– Co ty tu robisz? Miałeś być miesiąc temu.

– Nie mogłem. Powiedz czego pytają?

– Powiem ci z wiedzy okrętowej. A więc…

– Dobrze Jurek, czekaj na mnie, idę w ten ogień.

Po 20 minutach uśmiechnięty Wojtek wyszedł.

– Jurek zdałem! Pytał o to samo co ciebie! Chodź idziemy do knajpy. Musimy to uczcić.

– Wojtek, nikomu nie mów, że zdałem.

– A co, nie powiesz w Dalmorze?

– Nie.

– No dobra, jak chcesz.

Przyszedł czas zaokrętowania. Razem z innymi cierpliwe stałem w długiej kolejce do załogowego. W końcu podałem książkę żeglarską. Załogowy Marek Zimny wziął książkę, spojrzał na mnie i bez słowa wyszedł. Podenerwowany czekałem nadal. Po chwili wrócił z kierownikiem Janiakiem.

– Panie Budzisz,mustruję pana w charakterze bosmana na statek Libra.

– Skąd pan wie, że…

– Nieważne, panie Budzisz, kapitanem będzie kapitan Tymoteusz Bartczak. Stosowne dokumenty pan ma?

– Mam.

Wychodząc z barakowego biurowca wciąż zadawałem sobie pytanie: skąd Janiak wiedział, że zdałem egzamin? Długo na odpowiedź nie czekałem. Któregoś dnia spotkałem w mieście Wojtka. Z daleka uśmiechając się zapytał: No i co Jurek zamustrowałeś?

– Tak, na Librę.

Wiesz, tak się składa, że o tym wiem.

– Skąd?

– Hm, jakby to powiedzieć, rozmawiałem z Janiakiem i opowiedziałem, jak zdawaliśmy.

– To wy się znacie?

– Tak.

– No to już wiem, skąd on wie. Dowodził będzie kapitan Tymoteusz Barczak. Byłem z nim na Uranie dwa rejsy. Gdyby mnie nie chciał to by mnie już dawno skreślił.

– No pewnie. No to cześć, powodzenia, trzymaj się. Ja płynę na Beringa.

Odwrócił się i poszedł, nawet nie zapytałem na jaki statek zamustrował. Niestety to było nasze ostatnie widzenie.

18.03.1987 rok, M/T LIBRA

Pożegnanie z domem, loty samolotem to wszystko mam za sobą, więc nie chcę do tego wracać. Libra stała w porcie Montevideo – Urugwaj i czekała na nową załogę. Zdanie i przyjęcie obowiązków przebiegło sprawnie i bez zakłóceń. Jestem bosmanem gospodarczym, a więc z tabulogramem udaliśmy się z bosmanem starej załogi do magazynku bosmańskiego. To jakim kto będzie ustaliłem z drugim Henrykiem G. i pierwszy oficerem. On będzie połowowym.

Stara załoga odleciała późnym popołudniem. Zostaliśmy sami, z ulgą przyjmując ten fakt. Teraz część załogi ma wachty, część wypoczywa.

To już przeszło 10 lat mojej pracy w Dalmorze, a ja tu prawie nikogo nie znam! Tak to już bywa, rozrzuceni po statkach spotykamy się po latach lub wcale.

Libra z serii B-22 to już stary statek, okryty rdzą i szuwaksami, których jest tu zatrzęsienie. Obszedłem swoje gospodarstwo i widzę, ile tu pracy. Mamy zaplanowaną stocznię w Argentynie.

20.04, godz. 16:10

Z portu wyszliśmy po dwudniowym pobycie. O godzinie 15:00 bez pomocy holowników, ruszyliśmy w kierunku awanportu, a dalej ujścia rzeki La Platy.

Te dwa dni w porcie były bardzo pracowite, a słońce prażyło bez umiaru. W kabinie miałem 37 stopni i niestety dalej tak jest. Z wieloma sprawami spotykam się po raz pierwszy. Poznaję ludzi i szukam dejmana. Mam na oku Piotra Cieślewicza. Starszy pan, już z nim o tym rozmawiałem. Był ze mną przy podnoszeniu kotwicy.

Godz. 04:00, piątek

Zostałem obudzony o drugiej w nocy. Kazałem budzić Piotra. We dwóch poszliśmy na dziób. Padał deszcz, a w dali widzieliśmy światła argentyńskiej stolicy. Z mostku padła komenda.

– Rzucamy kotwicę! Trzy szakle!

Odkręciłem hamulec taśmowy. Kotwica z impetem uderzyła o lustro wody, ciągnąc za sobą łańcuch kotwiczny. Po chwili była już na dnie. Kiedy trzeci szekiel Kentera był nad wodą, zakręciłem hamulec taśmowy, a Piotr szczękowy. Przez głośnik zameldował:

– Trzy szakle w wodzie kotwica na mocno!

– Możecie zejść z dziobu.

O tym, że możemy opuścić dziób, poinformował nas kapitan.

Godz. 17:05

Ale młyn! Od 04:00 do 16:00 non stop coś się działo. O 15:00 wprowadzili nas na dok. Przez otwarte wrota wpłynęliśmy w głąb niedużego suchego doku. Po odpowiednim ustawieniu, zamknęli wrota. W tej chwili wypompowują już niewielkie ilości wody.

Pogoda jest brzydka. Pada deszcz, jest parno i duszno. Stoimy niedaleko miasta, coś podobnego jak Nauta w Gdyni.

Godz. 22:00

Część załogi poszła do miasta, ja nie zdecydowałem się ze względu na późne wydanie przepustek, a po nocy chodzić nie chcę. Był u mnie w kabinie pierwszy oficer Andrzej Zimny. Nie w odwiedziny, a z konkretną pracą. Zalecenie główne to malowanie statku. Mamy 500 kg farby, więc spokojnie możemy malować.

– Bosman, zaczynamy od peelingu, mostku i dziobu. Połowowy zacznie rufę. Będą rozbierać windę kotwiczną. Role na hamulcu szczękowym nie obracają się, jak już chyba zauważyłeś. Będą uruchamiane.

– Tak, zauważyłem, że łańcuch się ślizga.

– No właśnie. Muszą się obracać. Sprawdź, gdzie brakuje towotnic. Wszystko musi być uzupełnione towotem i musi się kręcić, mam na myśli również bloki. Sprawdź również te na bramie. Sprawdź mantały w szalupach, wyposażenie olej itd. Statek jest cholernie zaniedbany, ale my doprowadzimy go do porządku. Dostaniesz ludzi z przetwórni.

– Tak jest panie pierwszy, zrobimy z niego prawie Batorego.

21.03, godz. 07:00, sobota

Nad miastem wiszą stalowe chmury. Chyba będzie padać. Wyjrzałem przez bulaj i jeszcze na chwilę położyłem się do koi. Jestem zmęczony, bo wczoraj pracowałem od 02:00 do 16:00. Leżąc, uzupełniam swój pamiętnik. W nocy co jakiś czas się budziłem. Nie mogłem zasnąć. Różne myśli mi do głowy wciąż przychodzą, te lądowe również. Tęsknota? Na pewno. Bierzesz walizkę, mówisz pa kochanie i fru, już cię nie ma! Wydaje się nieskomplikowane, banalnie proste, bo to przecież marynarskie życie. Myślę, że wiele kobiet, słysząc marynarz, dostaje drgawek i ucieka od takiego życia. Wbity jak pal w morze, systematycznie i powoli coraz bardziej zalewany wodą, obrastam muszlami i staję się coraz bardziej szorstki, co pozwala mi tu żyć.

– Bosman chodzę, budzę!

To wachtowy otworzył drzwi, przypominając o pracy. No cóż, trzeba wstawać.

Godz. 22:00

Pracujemy do szesnastej. Po podwieczorku ruszyłem z Piotrem do miasta, które jest tuż, tuż. Jeszcze się nie znamy, ale myślę, że Piotr to człowiek, któremu można ufać.

– Jurek, byłeś już w Argentynie?

– Byłem daleko na południu w Patagonii. Port nazywał się Comodoro Rivadavia. Braliśmy tam paliwo. Krajobraz raczej księżycowy, bo to kraina smagana zimnym wiatrem. Kiedyś ci o tym opowiem.

– A kto był kapitanem?

– Kryński Olgierd.

– Ty, Piotr zobacz, widzisz tych mizdrzących? Leżą na trawie, całują się i przytulają!

– No to co, to u nich absolutnie normalne, zapewniam cię, że nikt oprócz ciebie nie zwraca na to uwagi.

– W Montevideo tego nie było.– Pod tym względem Argentyna różni się od Urugwaju. Argentyńczycy mają zupełnie inny styl życia, zobaczysz.

– Ciekawe. Że na to pozwala kościół?

– Na co?

– No na to publiczne mizdrzenie się.

– To, że dziewczyna kocha chłopaka, a on ją? To u nas jest taka hipokryzja. Ciągle pełno strachu, a pamiętaj największy grzech to straszenie Bogiem!

Weszliśmy na ulicę Florida. Od razu polubiłem to miejsce, bo pełno tu muzyki. Nie wiem, czy Piotr jest muzykalny, ale ja tak, dlatego spowalniałem spacer. Zatrzymywałem się przy każdej grającej grupie, słuchając indiańskiej muzyki z Peru, Boliwii i innych krajów Ameryki Łacińskiej. Trochę zniecierpliwiony Piotr mówi:

– Jerzy, idziemy na piwo, już mnie nogi bolą od tego chodzenia.

– Dobrze, ale jeszcze tu wrócimy?

– Chłopie, masz miesiąc chodzenia!

– Myślisz, że tak długo będziemy stać w doku?

– Może nie tyle, ale jeszcze postoimy.

– No to idziemy.

Nad miastem zapadł zmrok. Popijając zimne piwo, rozmawialiśmy o przebytym czasie w Dalmorze. Zrobiło się późno i trzeba było szybko wracać, bo zaczął padać deszcz. Pomyślałem sobie, że na pewno to nie ostatnie spotkanie z ulicą Florida. Wróciłem na statek zmoczony do cna. Cholera, nie jest to pogoda sprzyjająca malowaniu.

22.03, godz. 22:00, niedziela

Byłem w kościele i po trochu zwiedziłem miasto, zbytnio nie oddalając się od naszego miejsca. W końcu jestem w drugim co do wielkości mieście w Ameryce południowej, jednym z największych kompleksów na świecie. Tym razem już sam słuchałem grajków z ulicy Florida. Zawodowych muzyków również, którzy z braku pracy dorabiali na ulicy. Dwa flety, dwie gitary, kontrabas, perkusja i pełno słuchających, a wśród nich ja. Ci obok to Niemcy. Spotykam pełno obcokrajowców zapewne turystów zwiedzających miasto. Muzyka to objawienie wyższe, muzyka to harmonia, bez niej nie wyobrażam sobie świata. Widzę przytulonych, całujących, obejmujących się ludzi, a nad nami gdzieś wysoko rozgwieżdżone niebo i lekki powiew ciepłego wiatru. Idę dalej i zatrzymuję się przy Boliwijczykach. W niedalekiej odległości są też Peruwianie. Jedni i drudzy grają na fletni, czy jak kto woli, Antarze. Z tego, co wiem to Peruwiański instrument. Ludowe stroje podkreślają ich tożsamość. Muzyka tych ludzi to wielka tęsknota, spływająca z wyżyn And, skąd zapewne przybyli. Wepchnięci w cywilizacyjny świat, wyglądają jak z innej planety. A może są? Stoję, słucham, jakby nie było czasu! Staram się zrozumieć ich muzyczny przekaz, płynący ulicą Florida. Przy nich jestem w odlocie i biegnę myślą do swojego domu. Do żony, do dziecka, do tego wszystkiego, co tworzy nasz dom. Gdybym miłości nie miał, byłbym niczym, a ja ją mam i z nią tu przyjechałem, uzupełniając tęsknotą. Przy muzyce szybko biegnie czas. W końcu patrzę na zegarek, jest 22:00. Czas wracać.

23.03, godz. 22:00

Po podwieczorku przyszedł do mnie Piotr.

– Jerzy, idziesz do miasta?

– A ty?

– Idę, może pójdziesz ze mną? We dwójkę raźniej. Poza tym musimy pogadać.

Szybko się ubrałem i ruszyliśmy.

– Jurek, chcę ci coś powiedzieć. Praca się ślimaczy. Przetwórcy pierdolą malowanie! Nic nie posuwamy się naprzód, zobaczysz, że za chwilę będziesz miał pierwszego.

– No tak, ja to widzę, ale z drugiej strony mają malować na wodę? Rano padało, potem chwila przerwy i znowu deszcz, przecież to absurd! Jeśli chodzi o przygotowanie podłoża, to inna sprawa. Stukanie z rdzy rzeczywiście idzie wolno. Może się jeszcze aklimatyzują? Zobaczymy, spokojnie Piotrek, ja ci dziękuję za spostrzeżenia.

– Wiesz, nie chciałbym byś miał kłopoty z pierwszym.

– Na razie nic nie mówi.

Tak rozmawiając, doszliśmy do naszej już wspomnianej ulicy. Zaczął padać deszcz. Kropelka po kropelce, coraz większy i większy, aż przemienił się w ulewę. To wyglądało jak oberwanie chmury. Ulica zamieniła się w rwący potok. Staliśmy pod zadaszeniem jakiegoś kina dobrą godzinę. Po drugiej stronie ulicy był bar, również zalewany.

– Piotr, zobacz oni wcale się nie przejmują, że wkoło woda! Popijają swoją cerweze, śmieją się, siedząc na stolikach.

– Wiedzą, że za chwilę przestanie padać i po krzyku.

Rzeczywiście przestało. My szybciutko ruszyliśmy w kierunku statku, by zdążyć na kolacje. Była 19:30

Mamy tu gościa, któremu kolokwialnie mówiąc, odbija. Jest od nas z pokładu. Stałem na pokładzie i wpatrywałem się w argentyńską stolicę. Podszedł do mnie Ali i mówi:

– Bosman, powiedz wachtowemu, by dał mi książkę żeglarską. Ja mieszkam na Pustkach Cisowskich. Za chwilę mam autobus, więc pośpiesz się.

Pomyślałem, że pogrywa sobie ze mną. Robię pierwszy rejs za bosmana, więc mają ubaw. Nie odezwałem się, a on odszedł. Po chwili widzę, że znowu idzie.

– No i co, masz ją?

Spokojnie jak tylko mogłem, powiedziałem:

– Ali, chodź ze mną na rufę. Popatrz, widzisz te potężne bloki?

– Widzę.

– Czy takie są w Gdyni?

– No nie.

– Jesteś w Argentynie, nie w Polsce.

– Aha.

– Coś ci się pomyliło.

– Być może.

Poszedł, a ja zadowolony pomyślałem, że go przekonałem. To nie trwało długo, jak ponownie zjawił się na pokładzie z dużą latarką. Podszedł do lasty i świecąc pod plandeką, czegoś szukał.

– Ali, czego tam szukasz?

– One tu były, widziałem.

– Jakie one?

– Żona z córką.

– Żona z córką mówisz? OK, to szukaj dalej.

Wachtowy zorientował się, że z facetem coś jest nie tak. Powiadomił pierwszego, a ten kazał chodzić za nim i go pilnować. Powiadomił kapitana i lekarza. Decyzja medyka była szybka i stanowcza – do kraju!

Przyszedł do mnie wachtowy:

– Bosman, masz przyjść do starego.

– Nie wiesz po co?

– Nie, jest u siebie.

Ciekawe, co chce ode mnie kapitan. No cóż, muszę iść. Zapukałem do drzwi i usłyszałem:

– Proszę wejść!

– Dzień dobry, panie kapitanie!

– Siadaj bosman, musimy porozmawiać, a sprawa jest poważna, bo chodzi o Alego. Tak się składa, że dobrze go znam, jeszcze z burtowców. Powiesz mu, że każdego dnia z rana ma przyjść do mnie i powiedzieć dzień dobry, a wieczorem dobranoc. To nie jest zły człowiek ani zły pracownik. W morzu nie będzie z nim problemu, a w porcie trzeba go radykalnie odciąć od wódy. Powiedz też tam na dole, by nie dawali mu wódki, bo go skrzywdzą. Lekarz już o wszystkim wie. Myślę, że każdorazowa wizyta u mnie odbierze mu chęć do picia.

Opowiedziałem to Piotrowi.

– Nie wiesz, dlaczego stary go chroni?

– Nie, Piotr, nie mam pojęcia, tym bardziej, że padła już decyzja lekarska.

Otóż Ali W. był z kapitanem na Nurzcu wtedy, gdy weszli na mieliznę. To było 4 stycznia 1974 roku na redzie Szkockiego portu Aberdeen. Stali na kotwicy i nie zauważyli, że ich znosi w kierunku lądu. To był dramat, bo zginęło trzech naszych i ratownik z rosyjskiego holownika. Rosjanie widzieli co się dzieje, opuścili szalupę, która ruszyła na pomoc. Część załogi weszła do nich i to był błąd. Potężna fala przewróciła szalupę i efektem tego było to, że czterech utonęło, w tym młody Rosjanin. Z tego co słyszałem, to właśnie Ali z Zygmuntem Konkolem powiedzieli, że będą na statku tak długo, jak kapitan. Nie zejdą. Zresztą sam fakt przeżycia takiego zdarzenia pozostawił w psychice tych ludzi nieodwracalne zmiany, co widać po Alim.

– Piotrek, znam Zygmunta bardzo dobrze. Byłem u niego z dejmanem, na spalonym Uranie, więc co nieco o nim wiem. To dobry fachowiec, ale uparty jak szewc. Nie mógł odbić poklajny na worku. Walił grajbkiem, raz, drugi, trzeci i nic. W końcu rąbnął dłonią. Klamra odbiła się i dostał w kciuk. Paluch spuchł, jak diabli, ale myślisz, że poszedł do lekarza? Nie, a pęknięcie miał na bank. Twardy zawodnik. Uspakajał się, jak widział, że zmiana pracuje. Na pokładzie, na mesie, w kabinie, w koi wciąż mówił o jednym – o pracy. Jak popił, stawał się cholernie marudny. Braliśmy wodę w porcie. Wszystko kontrolowałem, a on przychodził od czasu do czasu i pytał:

– Jak idzie?

– Dobrze, Zyga, daję radę.

– Idę do starego.

– Po co? Jak o coś chcesz zapytać w związku z wodą, idź do pierwszego, nie do kapitana!

– Nie, poszedł. Musiał wkurzyć starego.

– No i co?

Oberwał, a potem kapitan zawołał mnie i powiedział:

– Dejman, on tu był ostatni raz, od wody jest pierwszy. Masz go przypilnować.

– Przypilnowałeś?

– A co miałem robić? Zaprowadziłem go do kabiny, ułożyłem w koi. Po chwili zasnął. Jak się obudził, wodę już pobrałem.

– Oni tam, Jurek, wszyscy przeżyli ogromny szok. Był tam jeszcze Stachu Zimak, który z kumplem wskoczył do tratwy. Wyrzuciło ich parę kilometrów od statku. Był późny wieczór, kiedy znaleźli się na plaży. Wkoło ciemno i tylko szum morza z zalewaną plażą. Wyobrażasz to sobie?

– A jak sądzisz, co będzie z Alim?

– A co ma być? Nic nie będzie. Źródełko się skończy i koleś wróci do normy. Wszędzie trąbią, że potrzebny jest czas na aklimatyzację i w tej pogodzie, którą mamy, nie wolno szastać zdrowiem, panie Jurek.

– Masz rację, Piotr. Wiesz jak to w Montevideo, staliśmy rufą do kei. Upał jak cholera. Na stojący obok statek przyleciała nowa załoga. Miałem wachtę i obserwowałem rufę, bo wychodzących i przychodzących było pełno. W pewnym momencie widzę na tym drugi statku gościa, który idzie pod dewid z liną, zakończoną pętlą z węzłem wisielczym. Wiesz jaki to węzeł, zaciskowy. Najpierw myślałem, że to żarty, ale jak facet wszedł na drabinkę, zaczął przekładać linę, krzyknąłem do ich wachtowego: „Ty, spójrz co on robi!”. No i podbiegli do niego. Facet jeszcze ze starą załogą poleciał do kraju. Mówili, że to słońce i wóda odebrały mu rozum. Nie wiem, nie wnikam w to, ale trzeba rzeczywiście uważać.

Doszliśmy do naszych, a raczej moich, Indian. Nie śpiesząc się, właśnie rozkładali swoje bambetle. Ulica odżywa nocą.

– Piotr, przygotowują się na przyjęcie papieża, może zobaczymy ołtarz?

– Dlaczego nie, możemy.

Kiedy skończyła się ulica, na przecinającej daleko od nas, widniał ogromny ołtarz. Zauważyliśmy jeszcze coś, a mianowicie protestujących.

– Piotr, o co im chodzi? Zobacz, są agresywni. Widziałeś ten samochód, jak wjechał do ogromnego kosza na śmieci? Cały przód był w koszu, a gościu jechał! Policja nie reaguje. Stoją i obserwują sporą grupę wrzeszczących.

– To wygląda na protest!

– Już wiem, o co chodzi. Jan Paweł II ma przylecieć do Argentyny, a dalej do Chile. Tam panie kolego, rządzą wojskowi, ale wiesz co, nie mam zamiaru w tym uczestniczyć. Wracamy.

Wracając, wsłuchiwałem się w Indian, co powoli zaczynało irytować Piotra.

– Co ci się w tym ich rzępoleniu podoba?

– Inaczej to odbieram, ale, Piotrze, to już każdego osobista sprawa. Widzisz byłem w Peru…

Przerwał mi i trochę zdziwiony stwierdził:

– To ty jesteś garbaty!

– Dlaczego tak sądzisz?

– No, bo tylko tacy tam byli – kupowali złoto.

Trochę podrażniony odpowiedziałem:

– Jesteś kolego w błędzie, a mój pobyt tam, to czysty przypadek. Byłem zamustrowany na Merkurego. Wprawdzie dali nam tropiki, ale statek skierowali na Antarktydę. Wyniki mieliśmy mierne i już pod koniec rejsu przyszedł telegram kierujący do Callao, a na redzie tego portu pękł wał śrubowy. Do wymiany staliśmy w porcie, czyli prawie dwa miesiące. Takiego to mam garba. Wartość rejsowa to siedem milionów, a więc totalna nędza, ale nie o tym chciałem mówić. Tam w Peru widziałem biedę, która przerosła moje wyobrażenie! A wiesz, do czego zdolna jest bieda? Do wszystkiego. To straszne, że człowiek człowiekowi potrafi zgotować taki los. Kiedy widzę tych z Peru, grających dla marnej egzystencji, mam przed oczyma ich kraj. Wiele w nim bogatej obłudy, bo przecież i tacy tam są. Indianie schodzą z gór do Limy, a ta nie potrafi ich przyjąć, więc drążą w skałach dziury, tam zamieszkując. Potężny burdel Trocadero daje utrzymanie…Wiesz co, nie chcę o tym mówić.

– Jurek, dziwki są wszędzie, czemu ty się dziwisz?

– No dobra, masz, przyjacielu, rację, są wszędzie.

Coraz szybciej szliśmy w kierunku stoczni.

Przed chwilą był u mnie pierwszy oficer z wiadomością, że za pół godziny mam wydać farbę stoczniowcom. Jest 22:30.

24.03, godz. 22:00

Jestem zmęczony. Idę w koję. Ali został. Jest u mnie, maluje. Nie pije i chodzi do starego na dzień dobry i dobranoc.

25.03, godz. 23:00

Praca skoncentrowana jest na konserwacji i malowaniu. Argentyńczycy wypiaskowali już kadłub, a my nadbudówki. Muszę moich orłów pilnować, inaczej praca idzie wolno. Rozebrali również windę kotwiczną, a teraz mocują się z „orzechami” na hamulcu szczękowym. Nie za bardzo im to idzie pomimo nagrzewania. Grzeją palnikami, więc musiałem pilnować magazynku. Nagrzany pokład to sufit w bosmańskim, więc o ogień nietrudno. Pod koniec ich pracy w końcu prawy szczękowy uruchomili.

Po 16:00 poszedłem do miasta. Ciągnie mnie tam muzyka i odskocznia od tego, co jest tutaj. Tu pracuję, tam wypoczywam. Buenos Aires z tym wszystkim, co w tym mieście fascynuje. Z całą pewnością, tam gdzieś na obrzeżach, znalazłbym morze biedy, ale tu, gdzie idę jej nie widzę. Widzę za to uśmiechnięte twarze i bawiących się ludzi. Ich mentalność daleka jest od naszej. Mamy im za złe, że często używają słowa maniana, czyli jutro. Dzisiaj, na jednym z 6 pasów drogowych zauważyłem taki przypadek: Dwie panie, jadące samochodem, nagle stanęły. Nie dlatego, że chciały, ale dlatego że musiały – awaria. Nie wychodziły z auta. Jadący za nimi autobus, podjechał i zaczął je spychać na skrajny pas. Śmiejąc się, podziękowały kierowcy. Byłem blisko, więc widziałem, że wcale się nie przejmowały ewentualnym otarciem lakieru. U nas to byłby dopiero ubaw! Kierowca zostałby oblepiony kurwami, a nie daj Boże, gdyby zdarzyła się jakaś obcierka!

Prace malarskie idą wolno, ale są dokładne. Piotr świetnie sobie radzi w charakterze dejmana.

26.03, godz. 20:00

Argentyńczycy poprawiają kadłub. Chcieli odwalić fuszerkę, ale nie przeszło. My posuwamy się na przód i jak na razie, żadnych uwag ze strony pierwszego nie mam. Czyli jest dobrze.

W kabinie mam 37 stopni. Jest tak ciepło, że trudno wytrzymać. Oczywiście byłem przy swoich muzykantach. Dzisiaj sam. Teraz zabieram się za pisanie listów, bo mam zaległości.

27.03, godz. 23:00

Tam na muzykalnej ulicy zaczyna się życie, a tu, w kabinie, jest ciepło i duszno. Kadłub nagrzany słońcem, długo stygnie, bo i teraz na zewnątrz jest ciepło.

Z Piotrem zmieniliśmy bloki na bramie. Ani jeden w takim stanie nie nadawał się do użytku. W prawym nie kręcił się krążek, natomiast lewy miał zerwane zabezpieczenie i wyszedł sworzeń. Nasi zmiennicy tego nie zauważyli? Mało prawdopodobne. Pracowali do końca, narażając siebie, bo nie daj Bóg, by taki blok spadł.

Drugi bosman Heniek G. ze swoją brygadą prawie już wymalował rufę. Zostało im niewiele. Na razie spotykamy się w locie, bo on robi swoje, a ja swoje.

28.03, godz. 15:15

Jest sobotnie popołudnie. Stoczniowcy pracują. Dalej malują kadłub. Powoli Libra zmienia swój wygląd. Naszą pracę też widać, ale wiele mógłbym powiedzieć na temat naszej dyscypliny. Kiedyś nie miałem tej odpowiedzialności, wiele nie zauważałem, ale dziś jest inaczej. Widzę, jak nie dziś, to jutro, ale też widzę, że nie ma motywacji do pracy. Tu na stoczni dostajemy pensję zasadniczą, za którą trudno wyżyć w kraju. A więc jaka płaca, taka praca, co bezpośrednio uderza we mnie. Muszę ludzi zmotywować, by szybciej ruszyć do przodu. Z tym byłem już u pierwszego oficera. Zgodę musi jeszcze wyrazić kapitan. Rozmawiałem również o tym z Piotrem.

Dok w Buenos Aires

Libra przed malowaniem

– Słuchaj, dejman, co ty na to: Wymierzę na przykład trzy, cztery metry do malowania, gościu ma wystukać i za miniować. Po każdej czynności przychodzi do mnie, a ja oceniam i ewentualne niedociągnięcia musi poprawić. Jest ich 10, to jest 30 metrów bieżących. Po zrobieniu – wolne.

– Czy stary się zgodzi?

– A czemu nie miałby? Chodzi o zasady, czy o to, by wymalować statek? Przecież widziałeś tego siedzącego na polerze. Cały dzień w niego walił, a kiedy zwróciłem mu uwagę, usłyszałem:

– A co ci się, kurwa, bosman nie podoba? Przecież pracuję!

Później do kabiny przyszedł pierwszy i mówi:

– Będę was obserwował, jeśli praca nie ruszy, wracamy do 08:00 – 11:30, w tym kawa od 13:00 do 15:30.

Mój pomysł był udany. Ruszyło i to nadspodziewanie dobrze. Rano zebraliśmy się na dziobie i powiedziałem czego żądam.

– Możecie nie wyrazić zgody, jak chcecie.

– OK, bosman, jedziemy.

Strzał w dziesięć! Mam nadzieję, że tak będzie do końca. Burty wewnątrz skrobiemy z rdzy, miniujemy, a na drugi dzień malujemy. Pierwszy oficer nie miał żadnych uwag, więc jest dobrze.

29.03, godz. 12:05

Zaraz po śniadaniu zostało ogłoszone zebranie załogowe na godzinę dziewiątą. Przyszedłem pięć po, w momencie, kiedy technolog czytał czego nam nie wolno i co nam grozi z tytułu pijaństwa i nie tylko. Wyczytał całą litanię, do której mamy się dostosować. Na koniec zebrania głos zabrał kapitan:

– Panowie, przewidywane zejście z doku trzeci maja. Czy ktoś z panów ma jakieś pytanie?

– Panie kapitanie, chciałbym pobrać 10 dolarów na korespondencję. Napisać list i wysłać widokówkę. Czy to dużo? Ponadto jak wygląda sprawa dodatku dewizowego?

To Rysiek z pokładu pytał, ale sprawa dotyczyła nas wszystkich. Kapitan spokojnie wysłuchał pytającego:

– Panowie, gdyby to był port w Montevideo, to nie byłoby problemu, natomiast tu trzeba słać teleks do Gdyni i wątpię, by można cokolwiek w tym temacie załatwić.

– Ja, panie kapitanie, nie chcę nic ponadto, co mi się należy, bo przecież pracuję!

– Ile pan pływa? Dwanaście lat z tym, że w Dalmorze robię pierwszy rejs, ale nigdy przedtem nie spotkałem się z taką sytuacją.

– To niech pan sobie uświadomi, że w Dalmorze spotka się pan nie jeden raz właśnie z taką sytuacją.

Po wypowiedzi kapitana nastąpiła seria pytań.

– Panie kapitanie, mamy 37 stopni w kabinach, a na dodatek nie ma ciepłej wody! Jak tu żyć?

– Myślicie, że ja mam inaczej? Nie wiem, dlaczego na stoczni nie ma prysznica, a temperatura jest niezależna ode mnie. Powtarzam, jesteśmy na stoczni i tu dokonuje się różnego rodzaju remonty.

To bicie piany, stary ma rację, jesteśmy w doku. Słońce praży, a wiatru nie ma. Wyszedłem, bo na tym zebraniu robiło się coraz duszniej. Niedaleko stąd jest kościół. Tam się ochłodziłem i pomodliłem, wracając do psychicznej równowagi. Statek zostawiłem daleko poza sobą. On i tak w odpowiedniej chwili mnie wezwie.

30.03, godz. 23:00

Od rana, do tej chwili pracowałem, a Piotr był przy mnie. Z pracą weszliśmy jednak na stary system. Nie było jednomyślności. Malowaliśmy do 16:00. Zjadłem podwieczorek i zjawił się pierwszy oficer.

– Bosman, będziemy brać wodę do wszystkich zbiorników. Zaczynamy od forpiku.

Forpik zabiera 106 ton wody. Przed chwilą został dopełniony. Teraz dopełniamy 15-tki, a następnie 18-tki, co zapewne potrwa jeszcze parę godzin. Na chwilę wpadłem do kabiny odpocząć. Piotr pilnuje wody. Wszystko trwa, bo jej ciśnienie jest marne.

31.03, godz. 24:00

Kiedy na dobre zaczęliśmy malować, lunął deszcz. Trzeba było szybko zwijać cały majdan. Padało dwie godziny i przestało. Powierzchnie zostały mokre. Dzień prawie zmarnowany. Chodzą słuchy, że postoimy dłużej. Mają jakiś problem z wałem. Po dwudziestej wyszliśmy z Piotrem na miasto, a kiedy po dwóch godzinach wróciliśmy, zaprosił mnie do kabiny.

– To co, Bosiu, po małym?

– Dzięki, może być.

Po trzecim Piotr zaczął opowiadać.

– Miałem brata. Pływał w PLO. Był starszym mechanikiem. Ostatni jego statek to Kudowa Zdrój. Byłem w morzu, kiedy w naszej gazetce przeczytałem, że na śródziemnym zatonął statek Kudowa Zdrój. Od razu pomyślałem o bracie. Po kilku dniach oficjalnie podali, że był tam, między innymi, pierwszy mechanik Leszek Cieślewicz, dalej nie czytałem.

– Znaleźli go?

– Tak. O ile się nie mylę, tych znalezionych było dziewiętnastu.

– Co się stało, że statek położył się na bok?

– Przesunął się ładunek, poza tym statek był przeciążony. Mieli na lukach kontenery, co ich prawdopodobnie dobiło. Później stwierdzono, że cała akcja ratownicza była do luftu! To wyglądało tak – ratuj się kto może!

– Piotrek, fajnie nam się mówi, siedząc tu w kabinie, ale w rzeczywistości wszystko wygląda zupełnie inaczej. Mieliśmy ogień na Uranie, więc wiem, co mówię. Kiedy starszy mechanik przyszedł do naszego starego i mówi: Timek, my tego nie zagasimy! A ja to wszystko słyszałem. Wiesz jakie miałem myśli? Panikarskie! Teraz wyobraź sobie tych ludzi, gdzie nagle następuje coś takiego:

Sztorm, wysoka fala, temperatura wody 13 stopni, wkoło ciemno, tracisz orientację!

– No i tak straciłem brata. Przeżyliśmy razem trudny Stalinowski czas z matką, bo ojca już dawno nie mieliśmy.

– A co się stało?

– Pracował przed wojną na kranie w porcie handlowym. Po robocie skupował świńskie flaki, czyścił je i sprzedawał. Tyrał jak pies, by wybudować sobie dom. Wybudował w Orłowie, stoi i do dziś ja w nim mieszkam. Z ojcem było tak, że po przeglądzie tego kranu wszedł do góry uruchomił go,a on się przewrócił, zabijając go. A teraz Jurek polej, bo tego nie mogę mówić w spokoju. W 1947 roku, wyszedł kurwa dekret podpisany przez Bieruta o lokatorach. Komuniści zabrali nam cały dom, zostawiając jedną izbę! Rozumiesz to kurwa! Jedną izbę! Cholerna komunistyczna banda! Lokatorzy, kurwa go mać! A ty wiesz jaki miałem i mam z nimi problem? To oni rządzili, nie ja i dalej tak jest. Wymalowałem klatkę schodową. Przyszedł taki gówniarz z brudnymi łapami od węgla i smarował czyste ściany. Nie wytrzymałem nerwowo. Złapałem gówniarza, kopnąłem w dupę i poleciał po schodach! Podali mnie na kolegium i musiałem zapłacić. Żeby się taka gnida wyniosła, to ja mam mu zapewnić mieszkanie! Mam syna i córkę myślisz, że mogę dać im mieszkanie? Zapamiętaj to sobie, w tym kraju twoje jest to, co masz na sobie i to jest jeszcze wątpliwe. Skurwiele wykończyli tysiące właścicielifizycznie i psychicznie!

Piotr był coraz głośniejszy, a ja starałem się go uspokoić.

– Wiesz co, ja mam znajomych w Pucku. Tam też była podobna sytuacja, chociaż właścicielowi wyjątkowo zostawili dwa pokoje i kuchnię. Lokatorzy to w większości milicjanci. Współczuję ci, Piotr, ale szkoda zdrowia, bo muru głową nie przebijesz. Mam też znajomych, którym w Gdyni na Świętojańskiej zajęli całą kamienicę, zostawiając jeden pokój! To sadystyczne posunięcia władzy, potwierdzające tylko to, że nie było i nie ma prawa własności. Zastanawiam się, po co nam te notariaty, skoro władza rządzi dekretami? Przyjdą, zabiorą, odetną w imię konieczności wyższych i tyle. A jak ty sądzisz, ogromna większość tego chciała, zniszczyć kułaka, bo ma dom! No i wyłazi narodowy szowinizm, a to oznacza dominację własnej grupy ludzi. Ta grupa to niestety ogromna większość, Piotrze.

Idę, bo zrobiło się późno. Dziękuję za poczęstunek.

01.04, godz. 22:00

Dziś nie pada, więc koncentrujemy się na malowaniu. Jutro zakończymy malować windę kotwiczną i ostatnią część mostku. Czasu na malowanie starczyło. W sobotę mamy wyjść w morze. O 17:00 ruszyłem w miasto. Tym razem chciałem z bliska zobaczyć przygotowany ołtarz, gdzie papież ma odprawić uroczystą mszę. Pielgrzymka zaplanowana jest na 10 kwietnia. Chyba już nas tu nie będzie. Przeszedłem z 5 kilometrów za nim tam dotarłem. Ołtarz jest ogromny i coś tam jeszcze przy nim robią. Obejrzałem sobie wszystko spokojnie i dokładnie, planując powrót inną drogą. Stara zabudowa, w hiszpańskim stylu, wciągała mnie coraz głębiej i głębiej do momentu, kiedy straciłem orientację. W końcu zrozumiałem, że z tego labiryntu sam nie wyjdę. Zauważyłem wóz policyjny. Podszedłem do nich i poprosiłem, by zawieźli mnie na ulicę Florida.

– Polaco?

– Polaco.

– OK, wsiadaj przyjacielu.

Po chwili byłem już na miejscu. Nie śpiesząc się, dotarłem na statek.

02.04, godz. 23:45

Zgodnie z zapowiedzią kapitana mieliśmy zejść z doku jutro. Zobaczymy czy tak będzie. Widzę, że Argentyńczycy do tej chwili pracują przy wale, ale do rana mogą skończyć.

Moja brygada dalej maluje. Z dziobu przeszliśmy na śródokręcie. O 17:00 wyszedłem na miasto. Szybko wtopiłem się w zabawy i śmiech na ulicy w międzynarodowym tłumie, bo turystów pełno. Nie zauważyłem zataczających, pijanych czy szukających burd. Czuję się swobodnie i bez zagrożenia, o czym niestety nie można powiedzieć o Montevideo.

03.04, godz. 23:45

Zebraliśmy wałki, pędzle i farby. Od jutra sprzątanie statku wewnątrz i zewnątrz. Statek nabrał barw. Odnowiony ładnie wygląda. Trochę było nerwów, ale gdzie ich nie ma.

O siedemnastej wyszliśmy z Piotrem do miasta. I tym razem znaleźliśmy się w samym środku demonstracji.

– Piotr oni dalej demonstrują przeciw wizycie papieża!

– No właśnie, tylko tym razem znacznie bardziej agresywnie. Do akcji wkracza policja!

– Wiesz co, chodźmy stąd, bo jeszcze oberwiemy. Spałują nas i tyle, a poza tym, to przecież nasz papież.

– Chwilę możemy zostać, robi się ciekawie.

– To zostań, ja idę. Nie widzisz? Lecą butelki, kosze na śmieci, wszystko!

Stojący obok nas Argentyńczyk tłumaczy nam, że Chile to Hunta, że to faszyści, że papież tam nie powinien być!

– Masz rację Piotr, idziemy.

– Ty wiesz Jurek, co oni tu przeżyli? Ładowali ludzi do samolotów i wyrzucali do Atlantyku!

– Niemożliwe, to nie może być prawda!

– A jednak jest. Ty nie wiesz, co potrafi człowiek zrobić dla władzy. Pójdzie po trupach, by rządzić! A u nas nie? Mało to wymordowano ludzi tylko dlatego, że inaczej myśleli? Gdyby zliczyć, to tysiące.

– No tak, ale to było po wojnie, ale żeby zrzucać ludzi z samolotów? Makabra.

04.04, godz. 23:55

Dzisiaj jest sobota, czyli dzień gospodarczy. Po 16:00 pierwszy oficer zrobił zebranie pokładu. Obecność obowiązkowa.

– Panowie, trzeba ustalić zmiany. Chciałbym, żeby były w miarę równe. O tym niech decydują bosmani. Przecież już się znacie. Ja proponuję tak: Józefa Poturała, Piotra Cieślewicza, Alfonsa Wołkowicki, do bosmana Budzisza.

– Synuś…

– A u mnie kto?

– No przecież czytam, chyba nie masz nic przeciwko tym, których już wyczytałem?

– No nie, nie mam.

– A teraz panowie, musimy porozmawiać na temat alkoholu. Ja wiem, że tu nie jest klasztor, ale też wiem, że tu nie jest knajpa. Ja was obserwuję i ostrzegam. W morzu zero alkoholu! Rozumiecie zero! Heniek, do ciebie też mówię, a może przede wszystkim do ciebie!

– Panie, pierwszy piwa nie można wypić?

– Ty Ali się zamknij z tym piwem. Czy ja powiedziałem, że piwa się nie można napić? Nie, ja mówię, żeby nie przesadzać.

– A kiedy wychodzimy z doku?

– Wiem tyle, co wy. Co chwilę mają jakąś awarię. Myślę, że w odpowiednim czasie zostaniecie poinformowani. To tyle. Aha, bosmani zapraszam do siebie.

Apierwszego było tak:

– Siadajcie. Heniek, jak u ciebie z pracą? Do łowiska zdążysz? Muszę wiedzieć, bo pyta się stary.

– Zdążę, nie ma obawy.

– To dobrze. Ty Budzisz będziesz malował sanitariaty. Widzę tam wiele do roboty. Statek musi być czysty. To tyle panowie.

Heniek do swojej kabiny nie doszedł. Został zaproszony, z czego skwapliwie skorzystał. Poszedłem do miasta i zrobiłem drobne zakupy. Na wiele mnie nie stać.

5.04, godz. 21:00, niedziela

U mnie jak niedziela to i kościół, a że jest bliziutko, więc nie ma problemu. Po mszy wróciłem na statek. W kabinie trudno wytrzymać. Jest bardzo ciepło i duszno. Jutro schodzimy z doku. Dzisiaj wymalowali kadłub farbą antyporostową. To był ostatni cykl malowania. U kolegi za szotem mają bal, nawet byłem zaproszony, ale podziękowałem i zostałem w kabinie. Mam zamiar poświęcić czas żonie i zabieram się do pisania.

6.04, godz. 20:00, Papież Jan Paweł II w Buenos Aires

Na tablicy ogłoszeniowej od rana widnieje napis „Wyjścia nie ma” – kapitan. Mamy w godzinach popołudniowych wyjść z doku. Czekamy na dalsze dyspozycje. Przyszedł do kabiny Piotr, a zrobiłem kawę.

– Jak sądzisz wyjdziemy?

– Nie wiem, ale chyba tak.

Po chwili do kabiny wszedł Józek Poturała.

– Mogę?

– Jasne, siadaj, zaraz zrobię ci kawę.

– Stoimy do jutra.

– Skąd to wiesz?

– Zobaczycie, rozmawiałem z motorkiem, coś im tam jednak nie gra.

– Na razie jednak na tablicy terminu nie zmienili. Dzisiaj ma przylecieć nasz Jan Paweł Drugi. – Jeśli zostaniemy, warto by iść na przywitanie. Pójdziecie?

– Nie ma co bosman gdybać, bo jeśli dzisiaj mamy zejść, to nie będzie takiej możliwości.

– Piotr, zobaczysz, że dzisiaj nas nie wyprowadzą.

– Ja pójdę. Papież przylatuje z Chile i