M/T Uran GDY-302. Rejs II - Jerzy Budzisz - ebook

M/T Uran GDY-302. Rejs II ebook

Jerzy Budzisz

0,0

Opis

Czy mogę mieć awersję do statku Uran? Oczywiście, że tak, bo przypomina mi nie tak dawne zajście z ogniem. Spłonął cały mostek, a rejs trwał 240 dni. Dla załogowego nie miało to żadnego znaczenia, czemu się nie dziwię, bo przecież go tam nie było! Prawdopodobnie doszedł do wniosku, że to drobny incydent. A może i że sam go spaliłem, więc mi się ten statek należy. Nie pomógł kierownik Janiak. Przeglądając zdjęcia ze spalonego mostku, mówi: „No tak, no tak, ale musi pan płynąć, będziemy o panu pamiętać”. Wolałbym, by o mnie nie pamiętano i miałem słuszne obawy z tą pamięcią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jerzy Budzisz

M/T Uran GDY-302. Rejs II

Jerzy Budzisz

Korekta: E. Krefft-Bladoszewska, E. Kujaszewska

Skład i projekt okładki: E. Krefft-Bladoszewska

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-951-6 [druk]

ISBN 978-83-7591-966-0 [ePub]

ISBN 978-83-7591-967-7 [mobi]

Czy mogę mieć awersję do statku Uran? Oczywiście, że tak, bo przypomina mi nie tak dawne zajście z ogniem.Spłonął cały mostek, a rejs trwał 240 dni. Dla załogowego nie miało to żadnego znaczenia, czemu się nie dziwię, bo przecież go tam nie było! Prawdopodobnie doszedł do wniosku, że to drobny incydent. A może i że sam go spaliłem, więc mi się ten statek należy. Nie pomógł kierownik Janiak. Przeglądając zdjęcia ze spalonego mostku, mówi: „No tak, no tak, ale musi pan płynąć, będziemy o panu pamiętać”. Wolałbym, by o mnie nie pamiętano i miałem słuszne obawy z tą pamięcią.

M/T Uran GDY-302

9 czerwca 1985 r.

Montevideo – Gdynia

10 czerwca, godz. 22:00

Dosłownie przed chwilą stara załoga opuściła statek. Od 11:00 oni i my tworzyliśmy jeden bajzel, będąc sobą coraz bardziej zmęczeni. Kabiny są małe, ledwie mieszczą się dwie osoby, a co tu mówić o czterech! Nie sądziłem, że Uran zostanie przywrócony do eksploatacji, a jednak wyremontowano go i wrócił na południowy Atlantyk. Nie chciałem znowu być na gracie, ale nie mam dalmorowskiego garba, więc znowu tu jestem.

Mówię do załogowego, że byłem, jak się palił, że mam do tego statku awers. Widziałem na twarzy Wilczyńskiego ironiczny uśmieszek, a potem usłyszałem:

– Ja mam do wielu rzeczy awers i tak musi być!

Myślałem, że powie „do pana również”. Po tym gościu wszystkiego można się spodziewać. Ten typ tak ma.

Wokoło kręci się pełno wypasionych szuwaksów. Są wszędzie: w koi, na suficie, na szotach, stole. Widać, że poprzednikom nie przeszkadzały, a ja czuję odrazę do tego robactwa. Potrafią ugryźć. Zanim zasnę, wiele muszę strącić z siebie, ale one uparcie wracają. Nie wiem, czy ten statek miał kiedykolwiek jakąkolwiek fumigację, ale nie sądzę, skoro nie ma innych, znacznie tańszych środków.

Uran to stary rzęch, ale trzeba będzie jakoś przeżyć zaplanowane 160 dni na morzu. Z zewnątrz obejrzałem już wszystko. Statek jest w opłakanym stanie. Brudny, obdarty z farby, z wszechobecną rdzą. Widocznie nie mieli czasu na konserwację. Wracają wspomnienia, te z ogniem na mostku i desperacki wysiłek załogi, by uratować to żelastwo. Chodzę jakiś otępiały, moje myśli wciąż wracają do tamtego czasu. Wystarczyło, by zajął się ogniem szot maszynowy i byłoby po naszym wysiłku, ale się nie zajął, co było ogromną zasługą załogi.

Teraz znowu jestem na Uranie, bo tak chciał załogowy i na nic moje protesty. Zawsze w tych pierwszych dniach na statku chodzę przymulony, bo zrzucam z siebie lądową tęsknotę.

Przyglądam się załodze. Kogoś znam, ale to pojedyncze osoby. Na przykład znam bosmana Sikorę. Byłem już na jego zmianie. Drugiego bosmana, Piotra Myślisza, nie znam, ale na pewno poznam.

Przez głośniki ogłaszają:

– Uwaga załoga! Wymiana pościeli!

Starą trzeba zdać, by uzyskać nową. Idę do magazynku z pościelą, który jest na dziobie, obok pralni.

Swoje musiałem odczekać, bo szybko zrobiła się kolejka.

11 czerwca, godz. 20:00

Pomimo zmęczenia, nie mogłem zasnąć. Wędrujące szuwaksy od czasu do czasu łaziły po mojej głowie, więc co chwilę zapalałem światło, by je odstraszyć. Okazało się, że wcale się nie boją. Na mesie załogowej, nie mówiąc już o kuchni, grasują stada! Z całą pewnością niejednego zjem, nawet nie wiedząc o tym, na przykład w zupie czy w chlebie.

Z rana przyszedł do mnie bosman Piotr.

– Budzisz, będziesz u mnie dejmanem, to już jest zaklepane u pierwszego oficera. Będziesz mierzył wodę, a zresztą wiesz, co do dejmana należy.

– Ale ja nie chcę być dejmanem, może ktoś inny, dlaczego ja?

– Myślę, że Kaszub z Kaszubem się dogada, a teraz chodź, mamy zapchany kibel.

– Co, już?

– Taki nam zostawili porządek nasi poprzednicy.

Wcale nie byłem z tego wszystkiego zadowolony! Doszły obowiązki. Przed zejściem pierwszego oficera z wachty muszę mu dostarczyć pomiary wody pitnej, sanitarnej, jak i również studzienek w ładowniach. Bosman Piotr widział moje niezdecydowanie.

– Chyba się zgodzisz, co?

– A co mam zrobić? W końcu ktoś nim musi być.

– No to chodź – idziemy.

Przez muszlę wylewały się fekalia. Wszędzie brud i syf. Jak tu żyć? Próbujemy przebić się wodą pod ciśnieniem. Nic to nie daje. Po wielu kombinacjach zapada decyzja odkręcenia odcinka rury kanalizacyjnej. Odkręcamy i na pokładzie czyścimy. Ten fragmeny jest kompletnie zatkany. Po godzinie czyszczenia montujemy na stare miejsce. Ubikacja jest drożna, można z niej korzystać.

Juro mamy wyjść w morze, tak przynajmniej mówią. Pobraliśmy prowiant i olej silnikowy.

Zjadłem podwieczorek i poszedłem do miasta. Po drodze wstąpiłem do kościoła paulinów. Był o tej porze pusty. Miałem chwilę na medytację i oderwanie się od morskich problemów. Byłem już w tym kościele i to nie raz. Po Deneboli były: Lepus, Lepus, Merkury, Lyra, Lyra, Lyra. Ee, szkoda mówić. Stały przydział na Atlantyk Południowy z bazą w Urugwaju.

12 czerwca, godz. 5:00

Od dawna już nie śpię. Na statku cisza. Przez otwarty bulaj wpada wilgotne powietrze, ale i tak w kabinie jest ciepło. Leżę i myślę. Kolega śpi i niemiłosiernie chrapie. Ten to ma dobrze! Też tak bym chciał. Jemu nie przeszkadzają szuwaksy, no, ale on śpi. Przejdzie mu taki wąsaty zwierz po głowie i nic. W dzień robi to, co ja – oczyszcza kabinę z robactwa. Gdyby wszyscy tak robili, to może byśmy się i oczyścili, chociażby w jakimś procencie. Dzisiaj mamy wyjść w morze i to jest pewne, bo na tablicy ogłoszeniowej widnieje napis:

„Wyjście w morze 12.06. godz. 23:00. Załoga na burcie godz. 20:00”.

Godz. 21:00

Zaraz z rana przyszedł bosman:

– Studzienki i wodę pomierzyłeś?

– Pomierzyłem i zaniosłem pierwszemu.

– To dobrze, teraz chodź, będziemy uzupełniać wodę w zbiornikach. Zaczynamy od forpiku. Powinno wejść 90 ton.

Po drodze było jeszcze wiele innych spraw i teraz zmęczony czekam na alarm manewrowy.

Godz. 23:20

Dzwonią! Idę na pokład dziobowy, bo tam jest moje stanowisko podczas alarmu. Statek stoi rufą do kei. Stoimy pomiędzy innymi statkami, mając ich cumy z lewej i prawej burty. Od dziobu zbliża się holownik. Kiedy był pod samym dziobem, rzuciliśmy naszą cumę, którą założył za hak.

Z mostku padła komenda:

– Cumy lego!

Kiedy statek uwolnił się od cum, urugwajczyk powoli zaczął nas wyciągać spomiędzy innych statków, a keja została za rufą. Bosman Piotr stał przy windzie kotwicznej i wciągał kotwicę. Wychyliłem się przez reling i obserwowałem wychodzący łańcuch. Kiedy zauważyłem szakiel Kentera, pokazałem, że jeszcze jeden został w wodzie, czyli 25 metrów. Kotwicę wyciągnęliśmy tuż nad linię wodną, a bosman zakręcił hamulec taśmowy. Teraz windę mógł wysprzęglić i przygotować kotwicę do rzucania.

Jeszcze w awanporcie holownik rzucił naszą cumę i odpłynął. Pilot wyprowadził Urana na redę portu. Z prawej burty cały czas płynęła pilotówka. Dwie mile od portu zdaliśmy pilota. Kapitan stojący na prawym skrzydle krzyknął:

– Bosman, kotwica na mocno i możecie zejść z dziobu!

13 czerwca, godz. 10:00

Wkoło woda. Ląd pozostał daleko za rufą. Zaczęło się życie, w którym morze dyktuje swoje warunki i prawa. Na sentymenty nie ma czasu.

Jak zawsze na początku rejsu jestem lekko rozbity i myślę, że wielu tak ma, tylko udaje, że nie. Przecież zmienia nam się cały dotychczasowy świat. Na razie się poznajemy, szczególnie w swoich działach. Bosman jest z Władysławowa, więc prawie sąsiad. Władek z Pucka. Szef kuchni też z Władysławowa. Z czasem powoli poznamy się bliżej.

Godz. 16:00

Jestem już po podwieczorku i czekam na alarmy, bo ktoś tam coś słyszał, że mają być. Przez otwarty bulaj do kabiny wpada szum ciętych dziobem fal. Jest już chłodniej, co jest zrozumiałe. Cały czas płyniemy na południe. Mamy łowić w rejonie Falkland kalmara i błękitka.

Ogłaszają alarm pożarowy! Jest 17:05.

Do moich obowiązków: grupa robocza. Idę, na pewno będę przydzielony do dyspozycji pierwszego oficera.

Godz.17:45

Wszyscy udaliśmy się na pokład roboczy. Z prawej burty ustawiła się sekcja numer 2, z lewej sekcja numer 1.

Na rufie grupa robocza. Pierwszy oficer sprawdził obecność, przejechał się wzrokiem po obecnych i powiedział:

– Panowie, zabrania się palenia papierosów podczas alarmu i wychodzi się grubo ubranym, bo nie wiadomo, czy to alarm ćwiczebny. Teraz stoicie i marzniecie.

Tym razem to tyle. Po chwili odwołano alarm.

Ledwie zdążyłem wejść do kabiny i już ogłosili alarm łodziowy! Biorę powtórnie kapok i idę na pokład szalupowy. Mamy cztery łodzie okrętowe. Dwie z prawej burty i dwie z lewej. Moja ma numer 2. Na Uranie łodzie opuszcza się poprzez wychylenie żurawika. To system stary jak świat. Jednak przy zgranej załodze z opuszczeniem większego problemu nie ma. Znam te manewry, bo przecież już tu byłem.

Przyszedł pierwszy oficer. Sprawdził obecność i obowiązki. Po chwili alarm odwołano.

14 czerwca, godz. 6:30

Muszę się przyzwyczaić do kabinowego zapachu. Muszę znieść szuwaksy, które są niesamowicie bezczelne. Nie mogę zasnąć, zresztą za chwilę i tak muszę wstać. Czekają na mnie pomiary wody i studzienki. Mam tylko dodatkową pracę i nic więcej.

Godz. 17:45

Ogłosili zebranie załogowe.

Zastanawiam się, czy iść, ale chyba pójdę, bo może dowiem się czegoś ciekawego odnośnie rejsu. Kapitan z całą pewnością wie znacznie więcej niż my, a szczególnie jeśli chodzi o długość rejsu.

Godz. 19:00

Mesa wypełniła się po brzegi. Stałem blisko otwartego bulaja, wdychając czyste powietrze. W głębi mesy wdychali duchotę. Zebranie rozpoczął związkowiec, prosząc kapitana o zabranie głosu.

– Witam panów!

Kapitan zbytnio się nie rozwodził.

– Panowie, rejs ma trwać sto pięćdziesiąt sześć dni. O tym, czy Uran popłynie do kraju, czy zostanie, dowiemy się w najbliższym czasie. Naszym celem jest ryba, o innych sprawach dowiecie się w stosownym czasie. To tyle z mojej strony. Teraz będziecie wybierać delegata żywnościowego i delegata załogowego. A, i jeszcze jedno. Od jutra pracujemy zmianami. Wieczorem będziemy na łowisku. Z tego, co widzę, bosmani mają jeszcze dużo pracy. To tyle z mojej strony.

Kapitan Barczak wstał i poszedł do kabiny. Ja też. Jest mi absolutnie obojętne, kto będzie żywnościowym czy załogowym. Ani jeden, ani drugi nie pomoże, ani nie zaszkodzi, no bo w czym?

15 czerwca, godz. 8:00

Jestem już po pomiarach. Pracujemy na dwie zmiany. Moja zmiana przychodzi do pracy o 12:00, ale wcześniej ma być przecięcie wstęgi. Bosman Sikora Ali ze swoją zmianą już wszystko przygotowali. Na worku są dary dla Neptuna: chleb i butelka. Myślę, że z wodą.

Kładę się do koi, jak będzie coś się działo, to na pewno zawołają. Leżę i rozmyślam. Chyba nie będzie łatwo. Nie mamy w kabinach umywalek, żeby się umyć. Muszę iść do łazienki. Wszystko tu jest stare, bylejakie i nijakie, ale najbardziej wkurzają te wąsate karaluchy!

Godz. 17:00

O 16:45 na pokład przyszedł kapitan i przeciął wstęgę. Slip został otwarty. Tradycji stało się zadość. Sądziliśmy, że zaraz będziemy wydawać, ale kapitan powiedział:

– Panowie, na razie nie wydajemy. Możecie iść do kabin.

16 czerwca, godz. 23:00, niedziela

Niedziela była dniem bardzo pracowitym. Zdawaliśmy prowiant na inne statki. Do naszej prawej burty podpływały szalupy, cumowały, a my w siatkach zdawaliśmy w porcie pobrany dla nich prowiant. Zaczęło się od tego, że o 9:00 kapitan zawołał bosmana na mostek. Piotr po chwili wrócił i mówi:

– Słuchajcie, przygotowujemy sieć. Będziemy wydawać.

Po 10 minutach na rufowym mostku zjawił się kapitan.

– Gotowe?

– Gotowe, panie kapitanie.

– No to bosman – lego!

Sieć wylądowała w wodzie i na tym się skończyło. Windziarz ruszył windą trałową i zameldował, że coś jest nie tak. Zawiadomiono maszynę. Przyszli mechanicy i po chwili wiadomo już było, że awaria jest poważna i usunięcie jej potrwa parę godzin. Wciągnęliśmy sieć na pokład i wtedy zapadła decyzja o prowiancie. O 22:00 udało się wydać. Teraz jesteśmy pod trałem na łowisku kalmarowym. Wydaliśmy 1250 metrów kabla (liny trałowej).

17 czerwca, godz. 8:15

Pierwsza wachta rybacka naszej zmiany trwała od drugiej w nocy do ósmej rano. Windziarzem jest Władek Mirończuk. Całe 6 godzin trałowalii jeszcze trałują, bo okazuje się, że panuje całkowite bezrybie. Inne statki, a szczególnie koreańskie i japońskie wciąż się przemieszczają jakby w poszukiwaniu ryby.

Trzeba odpocząć. Idę do koi. O 11:30 będą budzili do pracy.

Godz. 19:00

Drugi zaciąg okazał się bardziej wydajny od pierwszego, bo koledzy wybrali 5 ton kalmara, my 15 ton, i to dużego. Na razie do przetwórni nie schodzimy. Dają sobie radę.

18 czerwca, godz. 2:00

Mieliśmy na zmianie niezłą przeprawę. Winda trałowa ledwie dycha. Nie można było wysprzęglić, a hamulec się ślizgał. Pod windą pełno dymu! Władek przeklina, lina trałowa wciąż się odkręca. Do wody poszło 25 metrów więcej od odległości nakazanej przez oficera wachtowego. Boimy się, że sieć się porwie. W końcu udało się zahamować ręcznie. Przyszli mechanicy, coś poregulowali. Na jak długo?

Godz. 20:15

Dzień był zimny i pochmurny. Tylko raz wybieraliśmy. Było 10 ton. Na dobę robimy dwa zaciągi. Przyczyna to brak ryby. Podczas rannego wydawania znowu dała o sobie znać winda trałowa. Władek nie mógł utrzymać lin trałowych. Zrobił się unklar, czyli deska trałowa zaszła za deskę. Kiedy zaczęliśmy podciągać sieć, przy samym slipie dechy rozeszły się. Co za ulga! W przeciwnym razie mielibyśmy niezłą zaprawę.

Starszy mechanik z drugim mechanikiem przychodzą, oglądają tę piekielną maszynę, która skrzypi, jęczy i dymi. Coś tam poklepią, coś nasmarują i idą. No cóż, może w końcu to zrobią. W każdym razie awaryjna winda niesie ze sobą zagrożenie zgubienia całego sprzętu.

19 czerwca, godz. 8:15

Gdy przyszedłem o drugiej w nocy na zmianę, po raz pierwszy obydwie lasty były pełne kalmarów. Koledzy z drugiej zmiany wybrali 50 ton! To bardzo dobry wynik. Ledwie pokazaliśmy się na pokładzie i już padło polecenie z mostku:

– Pokład do przetwórni!

Na pokładzie zostali bosman z windziarzem. Z tyłu za zbiornikami na stołach przymocowano specjalne łyżki. Wbija się kalmara, pociąga za macki i pozostaje czysta tuba. Musiałem znaleźć stanowisko. Okazało się, że o nas nie zapomniano. Mam gdzie stanąć. Biorę kalmara, nabijam na łyżkę i robię to, co inni. Tuba musi być czysta. Stojący obok rozmowny nie jest, ja też. Całe 6 godzin przestałem ze swoimi myślami, a te oczywiście kierowałem w stronę domu. Tam pozostało wiele spraw, które wywiozłem i te, których nie wywiozłem. Żadnych tu, na przetwórni Urana, nie rozwiążę. Na razie skupiam się na pracy.

Łowimy kalmara, który nie przyjął się w kraju. Wręcz z obrzydzeniem mówi się o czymś, o czym przeciętny Polak nie wie nic, a przecież kalmary zalicza się do owoców morza. Zawierają mnóstwo składników odżywczych. Dużo w nich białka i witamin z grupy B, mają wiele jodu, selenu i fluoru. Tymczasem, z braku zainteresowania, Dalmor sprzedał 17 tysięcy kartonów Jugosławii w zamian za buty! Ciekawe, buty były stare czy nowe? O tej jakże udanej transakcji dowiedzieliśmy się od kierownika eksploatacji na zebraniu odlotowym. Polacy jednak wolą zarobaczonego błękitka. No cóż, co kraj, to obyczaj.

Kiedy skończyłem myśleć, była godzina 7:45. Umyłem fartuch z „atramentu” i skończyłem pracę.

Godz. 16:00

Wczorajszy hol został przerobiony do godziny 15:00. W tej chwili jesteśmy pod trałem. Wydaliśmy 1300 metrów liny trałowej i tak ciągniemy włok. Teraz, po podwieczorku, siedzę w kabinie i wracam do tego, co się działo pod koniec zmiany.

– Na pokładzie!

Windziarz ma tuż nad uchem głośnik.

– Słucham?

– Będziemy wybierać!

– Hej, słyszeliście? Wybieramy!

Cholera, a byliśmy już pewni, że dadzą nam spokój. Władek ruszył windą, powoli zaczął nawijać linę trałową. Przy ostatnich 50 metrach zwolnił. Kiedy ukazały się rozpornice, miałem już zmiennika. Postanowiłem zostać jeszcze chwilę na pokładzie i zobaczyć worek z kalmarami. Na moje oko było ich z 30 ton.

20 czerwca, godz. 2:10

Niesamowite! Stoimy w dryfie i to z jakiego powodu! Jesteśmy zawaleni kalmarem. Zbiorniki pełne, pokład pełny, a na przetwórni praca wre. My zadowoleni, bo zarobimy, a firma? Kolega w kabinie mówi:

– Teraz opierdolą za płaszcze! Ha, ha, ha!

Godz.13:00

Z rana, kiedy zaniosłem pierwszemu kartkę z pomiarami, usłyszałem:

– Panie Jerzy, niech bosman Piotr przyjdzie na mostek, a wy nie schodźcie na dół. Będziemy opuszczać szalupę.

Poszedłem do bosmana.

– Piotr, masz pójść do pierwszego.

– A po co?

– Podpadłeś!

– Ja? A niby za co?

– Nie, żartuję. Masz być i tyle, chyba będziemy opuszczać szalupę.

Wrócił po chwiliz tą samą wiadomością.

– Idziemy do szalupy numer jeden. Będziemy ją opuszczać.

– A co się znowu narodziło? Tyle kalmarów, a my się w opuszczanie bawimy?

– Zaraz się, Władek, dowiesz, o co chodzi.

No i się dowiedział, my też. W dziale maszynowym jest asystent. Człowiek z wyższym wykształceniem. Osobiście go jeszcze nie widziałem. Powiadają, że zachowuje się dość nietypowo jak na statek rybacki. Elegancik z niego. Ubrany wyjściowo, siedzi w kabinie, liczy szuwaksy i nigdzie nie wychodzi. Starszy mechanik zaprasza do siłowni, ale siłownia go nie interesuje. Więc co? Oto jest pytanie. Nie mogąc zgłębić myśli faceta, postanowiono wysłać go do kraju, by tam dokończył myślenie. Chyba, a nawet na pewno, się przeliczył, a to przecież początek rejsu. Jedni mówili, że mu odbiło, drudzy, że jak zobaczył warunki, w których przyszło mu żyć, od razu się załamał, czemu się nie dziwię. Nie wszyscy potrafią zagryźć zęby i pogodzić się z rzeczywistością.

Zdaliśmy go na statek, który płynie do portu. Pogoda dopisała. Świeci słońce, a wiatr ucichł, więc nie było większych problemów.

21 czerwca, godz. 11:00

Leżę, czytam i od czasu do czasu zabijam wstrętnego szuwaksa. Nie mogę zasnąć. Chyba wstanę i zacznę pisać listy, bo mówią, że jutro będzie możliwość wysłania.

Cholera, mamy w kranach słoną wodę! Mam dokładne dane, bo sam robię pomiary. Wczoraj w zbiorniku wody sanitarnej było 25 centymetrów, a dzisiaj jest 45. Nie mamy tak wydajnych wyparowników! Zresztą myjąc się, wyczuwamy sól. Kiedy wychodzę spod prysznica, swędzi mnie skóra, a włosy jakby niedomyte i sztywne jak druty! Zresztą, co tam będziemy ględzić o niewydolności wyparowników. To my mamy być wydajni, a reszta jest nieważna.

22 czerwca, godz. 14:00

Trałujemy już wiele godzin. Zrobiliśmy dwa zwroty. Nie ma zapisu. Kalmar zwiał w nieznane. Dzisiaj jest sobota. Wydawać by się mogło, że przy sobocie będzie możliwość kąpieli. Nic bardziej mylnego! Bosman dostał polecenie zamknięcia wszystkich łazienek. Franek Kurek mówi do mnie:

– Wiesz co, powiedz bosmanowi, niech zamknie również kible! Tak za jednego.

– Nic, Franuś, nie poradzimy, to polecenie pierwszego oficera.

– Tak cały rejs będziemy śmierdzieć?

– Podejrzewam, że tak, bo tak było ostatnio. Byłem już na nim przed tym, jak się spalił, i było tak samo.

Załoga jest niezadowolona, ale kogo to obchodzi? Rybaka powinno się czuć szczególnie rybą, a potem – potem. Zaczynam kombinować, jak dostać się do wody.

Godz. 21:00

Po wielu godzinach trałowania wybraliśmy 5 ton. Wkoło nas zrobiła się pustka. Statki szukają innego łowiska. Kapitan również, bo po wybraniu zawołał bosmana na mostek. Po chwili zjawił się Piotr.

– Słuchajcie, do rana mamy przelot, ale mamy też przegląd sieci i do zrobienia kilka szplajsów.

– Robota do rana?

– Na to, Władek, wygląda.

23 czerwca, godz. 8:15, niedziela

Przelot trwa. Od 6:00 do 8:00 miałem wachtę na sterze. Płyniemy kursem 205 stopni. Pierwszy oficer Orłowski krążył między radarem, UKF a nawigacyjną. Kiedy patrzę na mostek, przypomina mi się tamta ruina po spaleniu. Spalone radary, właściwie spalone wszystko, oprócz drewnianego steru. Strumień wody kierowałem właśnie w niego.

Niebo jest czyste od chmur, jeszcze o szóstej migotały na nim tysiące gwiazd z Krzyżem Południa na czele. Teraz leżę w koi i przymierzam się do snu.

Godz. 14:15

Wciąż płyniemy w kierunku nowego łowiska. Zrobiło się zimniej, chociaż świeci słońce. Załoga pokładowa, przygotowana do wydania, w tej chwili wypoczywa. Czekamy na decyzje z mostku. W nocy widziałem łuny świateł. To dżigowce poławiające kalmary. Stoją na dryfkotwach. Z prawej i lewej burty mają maszynki z dżigami. Koledzy mówią, że to Koreańczycy i Japończycy. Ponoć mają bardzo dobre wyniki. My mamy inną technikę połowu i tej się trzymamy.

Godz. 19:00

Jesteśmy na miejscu. Druga zmiana w tej chwili wydaje. Słyszę w kabinie windę trałową. Wyglądam przez bulaj i widzę dużo jednostek. A więc jesteśmy na nowym łowisku.

24 czerwca, godz. 12:00

W kraju sobótka. Na Uranie po 10 godzinach trałowania mamy 8 ton kalmara. Tego holu do obfitych zaliczyć nie można. Jak tak dalej pójdzie, nie zarobimy na sól.

Godz. 21:00

Od kilku godzin Uran stoi w dryfie, lekko kładąc się na boki. Głodne mewy wrzeszczą, oblatując statek. Wręcz domagają się rybiego żarcia, a najlepiej wątróbki, ale cóż może dać stary rzęch Uran? Przy nas pozdychają, więc miałbym dla nich propozycję, by odleciały w siną dal. Dwa czerwone światła na maszcie ostrzegają: statek nie odpowiada za swoje ruchy. Znowu mamy awarię w siłowni. Jak tak dalej pójdzie, będziemy więcej stać niż trałować. Przed tą awarią wybraliśmy tonę.

Sobótka tam, ale chyba nie warto wspominać i wpadać w smutną melancholię, bo po co? Liczy się tu i teraz, więc z satysfakcją skreślam ten dzień.

25 czerwca, godz. 8:00

Jesteśmy w miejscu, gdzie kalmarów nie powinno zabraknąć i to przez dłuższy czas. Ten optymizm bierze się stąd, że wkoło, jak okiem sięgnąć, same łuny. To dżigowce szaleją.

Godz. 18:30

My nie poszalejemy. Zrobili silnik i o dziwo nie wołają pokładu do wydania sieci. Przyszedł bosman.

Godz. 19:00

Co chciał?

– Jurek, zmieniamy łowisko.

– Jak to zmieniamy, przecież mówili, że tu kalmar prawie sam wskakuje na pokład.

– Bzdura, okazuje się, że trałem nic nie nałowisz. Kalmar, bracie, jest chimeryczny i niełatwo go dopaść. Byłem na mostku, więc wiem, co mówię. Płyniemy kursem 029 stopni.

W dzień, kiedy staliśmy w dryfie, pierwszy oficer zarządził konserwację statku. Nasi poprzednicy zostawili go w opłakanym stanie. W porcie nie mieliśmy czasu na przeglądy. Teraz konserwujemy przede wszystkim bloki. Dwa musieliśmy wymienić. Krążki się nie obracały, a liny ślizgały. Na każdym kroku coś. Dobrze, że pogoda nam dopisała. Morze jest spokojne i świeci słońce.

26 czerwca, godz. 00:10

Przed chwilą wróciłem z wachty. Odstałem swoje dwie godziny. Płyniemy kursem 027 stopni. Godzinę stałem na sterach, drugą na oku. Obserwowałem horyzont, ale najbardziej niebo z dużym księżycem. Gwiazdy wesoło migotały, jednym słowem – bajecznie.

Wiem od oficera wachtowego, że płyniemy do zbiornikowca.

Godz. 12:10

Obudzili nas o 7:00, obydwie zmiany skierowano na dziób. Daleko przed dziobem stał zbiornikowiec. Nie wiem, dlaczego kazano nas budzić tak wcześnie, skoro mieliśmy jeszcze godzinę przelotu. Widocznie ten typ tak ma.

Odwiedził nas pierwszy oficer i bosmanowi klarował, jak podadzą cumę i wąż paliwowy. Podchodziliśmy wolno do ich rufy. Rzucili blazę przywiązaną do linki, której drugi koniec przymocowali do cumy. Kiedy blaza znalazła się na odległości rzutu, Władek rzucił kotwiczkę. Rzut był udany. Zaczęliśmy wciągać linkę z blazą. Po chwili przez panamę wciągnęliśmy cumę i założyliśmy na poler. Pierwszy manewr udany. Pozostał drugi, bardziej złożony.

Rzucili wąż, też z blazą i linką. Z przechwyceniem nie było problemu. Teraz po burcie musieliśmy przeciągnąć wąż na rufę, bo tam mamy wloty paliwa. Z tym również nie było problemu. Kiedy końcówka znalazła się na burcie, przyszli mechanicy i zamocowali ją na odpowiednią rurę.

Zbiornikowiec nazywa się Jussara Panama.

27 czerwca, godz. 16:00

Nasza cała zmiana kaszle, wyciera nosy i pluje. Zaczęło się od Władka. On pierwszy został zainfekowany, a potem poleciało po całej zmianie. Ja też to mam. Pogodę mamy syfiastą. Mokra mgła wchłonęła cały otaczający nas świat.

Wczoraj o 16:00 akcja paliwo została zakończona. Pobraliśmy 300 ton. Najpierw rzuciliśmy wąż, potem cumę. Kapitan obrał kurs na łowisko. Po kilku godzinach byliśmy już pod trałem. Trwał trzy godziny i okazał się zerowy. Teraz do mojej kabiny dochodzi odgłos windy. Wybierają. Sternik, który skończył wachtę, mówi, że były zapisy. Z ciekawości muszę zajrzeć na pokład.

Godz. 16:30

Wybrali około 15 ton. Jest nadzieja, że w końcu kalmar znowu się pokaże, bo jak na razie nasze rybaczenie marnie wygląda. Pozostałe statki również nie mogą się pochwalić dobrymi wynikami. Ciekawe jest to, że dżigowce nie nadążają z przerobem. Tak przynajmniej mówią. Trałujemy od nich w niedalekiej odległości i widocznie kalmar to chimera – raz jest, raz go nie ma.

28 czerwca, godz. 2:00, noc

Coś się ruszyło. Najpierw koledzy wybrali 30 ton, a przed chwilą my 20 ton.

Dalej jest mgła, która utrudnia nam pracę i wcale nie przyspiesza naszego zdrowienia. Coraz bardziej odczuwam ból gardła i głowy, a na dodatek bardzo się pocę. Muszę iść do lekarza. Sam się nie wykuruję. Inni już to zrobili. Przeskoki pokład – przetwórnia, przetwórnia – pokład na pewno przedłużają chorobę. Na pokładzie grubo ubrany pocę się, a na przetwórni wysycham, bo przecież nie mam czasu na ochłonięcie.

Godz. 12:00

Byłem u lekarza. Oskrzela OK, płuca OK, a z resztą sobie poradzimy. Taka była diagnoza. A teraz, panie Budzisz, proszę to zażywać i do roboty. Samo weszło, samo wyjdzie, ha, ha, ha!

Pomyślałem sobie, może masz, chłopie, rację. Im mniej myślenia, że boli, tym lepiej. Tylko że to ja nie mogę jedzenia przełknąć, więc jak nie myśleć?

Pada deszcz. Podczas wybierania doszczętnie zmokłem, bo nasze olejarze są gówno warte! Są, bo są, i nic więcej. Zaczyna się od szyi, a potem plecy są mokre coraz niżej. Nawet gumy nie potrafią skleić!

Nie jesteśmy tu sami, wkoło pełno jednostek. Myślę, że niedługo będziemy stąd zmykać. Przetrałują łowisko wzdłuż i wszerz.

Godz. 20:05

Gdy schodziłem z wachty, za rufą już się bieliło, a w tej chwili wiatr przybiera na sile i zanosi się na sztorm. Płyniemy bokiem do fali, ciągnąc włok. Du, du, du – dochodzi do mojej kabiny odgłos ciężko pracującego silnika. Trałowanie na falę to chyba stanie w miejscu.

29 czerwca, godz. 8:00

Chce mi się spać i nic więcej. Wybieraliśmy w trudnych warunkach pogodowych. Było 12 ton dużego kalmara. Podczas wysypywania do zbiornika, zauważyliśmy strojnika. Piękna ryba! Trzeba ją było zablokować i nie pozwolić wpaść razem z kalmarami. Miał być nasz, bo tam na dole od razu zostałby odpowiednio zagospodarowany. Wyciągnęliśmy go na pokład i z miejsca został wykrwawiony. Zbyszek przeciął mu skrzela. Po wydaniu został odpowiednio obrobiony i płaty mięsa daliśmy szefowi kuchni, by w chłodni przechował. Będą warunki, będziemy go wędzić.

Godz. 17:00

Na Uranie mamy święto. Pozwolono otworzyć łazienki! Ale radocha! Po trzech tygodniach również jest wymiana pościeli. To już naprawdę najwyższy czas. Komentarzy odnośnie tej sfery naszego życia jest pełno. Trudno zaakceptować brak wody, a jednocześnie wydłużający się czas bez kąpieli. Ale ja już to przechodziłem na innych statkach. Na B-22 bywało podobnie. Trzeba się z tym pogodzić i tyle.

30 czerwca, godz. 12:00, niedziela

Po wczorajszej kąpieli ubyło 25 ton wody sanitarnej. Kiedy dane przyniosłem pierwszemu, nie chciał wierzyć.

– Panie Jurek, pan się chyba pomylił, poszło aż tyle wody?

– Panie pierwszy, nie ma takiej opcji, bym się pomylił. Tyle ubyło. Sonda nie kłamie. W 7-L jest 1 metr i 10 centymetrów, w 7-P 2 metry 45 centymetrów.

– Wiem, wiem. Powie pan bosmanowi, by pozamykał łazienki.

No i znowu trzeba będzie czekać Bóg wie ile, żeby się wykąpać. Maszyna twierdzi, że na dobę produkują 7 ton, ale ja w to nie wierzę. Wody powinno przybywać znacznie więcej, bo nie pracuje mączkarnia.

Z portu wyszła Tucana. Liczymy na listy, ale zanim do nas dotrze, upłynie sporo dni. Wyczekiwanie, a potem nic, bardzo przygnębia, dlatego wszystko trzeba przyjąć w sposób umiarkowany. Z czasem tego się nauczyłem.

Godz. 20:00

O 16:00, idąc do pracy, na korytarzu spotkałem swojego kolegę z kabiny.

– Co słychać, Rysiek, jak tam na pokładzie?

– Co słychać? Dla mnie nic ciekawego. Spadłem z pokładu szalupowego. Teraz nie będę o tym opowiadał, przyjdziesz do kabiny, to porozmawiamy.

Już w kabinie opowiedział wszystko ze szczegółami.

– Bosman Ali kazał mi ułożyć stropy na baldachimie*. Ześliznęła mi się noga i poleciałem na pokład. Uderzyłem się w lewy bok. Boli mnie lewa noga i pachwina.

– U lekarza byłeś?

– Byłem. Dał mi trzy dni zwolnienia, a pierwszy oficer obiecał całe to zdarzenie opisać w dzienniku okrętowym. Licho nie śpi. Upadek nastąpił z dość dużej wysokości.

1 lipca

Czerwiec zakończyliśmy siedmiomilionową wartością. Jak na możliwości Urana – ujdzie. Bosman mówi, że nie jesteśmy najgorsi, ale też nie najlepsi. Do tych na Beringa nie mamy najmniejszych szans.

Tymczasem pierwszy dzień lipca jest mało wydajny. Wybraliśmy dwie tony kalmara. Może pogoda nie dopisuje? Jest mglisto i od czasu do czasu siąpi drobny deszcz. Poza tym jest tu mnóstwo statków, które wszystko przetrzebią.

Rysiek dalej choruje. Mówi, że ból nie ustąpił. Lekarz się nim nie interesuje, nawet nie zapytał, jak się czuje.

Słyszę na korytarzu Radzika. Z kim rozmawia? Od dłuższego czasu nie mam żadnych wiadomości z domu. Może ma coś do mnie? Słyszę, że przechodzi obok mojej kabiny, a więc stracone złudzenia, nic nie ma.

2 lipca, godz. 2:00

Pada deszcz, wiatr przybiera na sile. Za rufą robi się biało od rozrywanych przez wiatr grzywaczy. Trałujemy bokiem do fali, a wydaliśmy o 21:00. To już są sztormowe warunki. Na rufie trzeba uważać na coraz większą falę, która slipem wdziera się na pokład.

Godz. 12:00

Coraz więcej wiatru, coraz więcej wody na pokładzie i coraz więcej obrony z naszej strony.

Rano kapitan polecił, bym z bosmanem Piotrem stawił się na mostku.

– Bosman, coś trzeba zrobić z kotwicami. Tłuką, więc muszą mieć luz. To walenie jest nie do zniesienia. Zróbcie to teraz, jak płyniemy z wiatrem.

– Jurek, idziemy.

Po drodze słyszę:

– Co on pierdoli, są podciągnięte na maksa! To łańcuch waliw kluzę, a nie kotwica!

Myślę, że bosman ma rację, ale jak kazali, no to będziemy podciągać. Podciągnęliśmy o pół ogniwa. Od czasu do czasu słyszę w kabinie bum, bum, bum! Jest jak było.

Z nocnego holu było marnie, niecałe trzy tony. Rysiek dalej leży, lekarz dalej nie przychodzi, natomiast przyszedł o zdrowie pytać pierwszy oficer. Chwilę posiedział i poszedł.

Godz. 15:05

Spałem głębokim snem. Obudziło mnie potężne uderzenie fali! Aż dziw, że bulaj wytrzymał. Na korytarzu od razu zrobił się szum.

– Ale przypierdoliło! Myślałem, że bulaj wypierdoli!

To przetwórcy rozmawiają między sobą, wystraszeni uderzeniem. Nie zgrywam bohatera, mnie też to ruszyło. Za chwilę pójdę na dek, czy mi się podoba, czy nie. Stanę twarzą w twarz z niebezpiecznym żywiołem i będę musiał zrobić swoje. Innej opcji nie przywiduję.

Godz. 19:00

Tak się stało, wybraliśmy dwie tony w skrajnie trudnych warunkach. Na szczęście wszystko poszło dobrze, bez krzyku, bez ponaglań. Pierwszy oficer, Orłowski, jest spokojny i daje bosmanowi przestrzeń do odpowiedzialnych decyzji. Ponaglanie krzykiem przez oficera nie sprzyja naszej pracy, wręcz przeciwnie, deprymuje i wprowadza chaos!

3 lipca, godz. 8:00

Siedzieliśmy w naszej kapciorze, a była 6:30, gdy nagle z mostku padła komenda:

– Wybieramy!

Władek szybko ruszył windą.

– Winda!

– Tak, słucham?

– Prawdopodobnie został przerwany kabel pelagiczny. Japończyk, skurwysyn, przeszedł nam po kablu!

– Zrozumiałem.

Rzeczywiście, kabel jakoś luźno nawijał się na bęben. Już drugi raz nas załatwili. Oni zawsze idą swoimi drogami, nie patrząc na nic, a szczególnie na prawo drogi. Mają swoje. Nasze statki ustawiają się tak, by sobie nie przeszkadzać, ale nie oni. Teraz narobili bajzlu, z którym musieliśmy sobie poradzić.

Latawiec z oscylatorem przyszedł skręcony na prawym skrzydle sieci. Połowa kabla pelagicznego ciągnęła się za rufą. Na pokład przyszedł kapitan.

– Bosman, najpierw wyciągamy sieć, a potem worek z rybą. Następnie wyciągniecie kabel.

– Rozumiem, już wybieramy.

Pokład jest krótki, a sieć długa, więc podciągamy osiem razy cienkimi jumprami. Okazało się, że w worku mamy sporo kalmara. Poszły w ruch dwa grube jumpry. Wybraliśmy 20 ton. Po wysypaniu do lasty, wyciągnęliśmy kabel pelagiczny. Teraz Radzik miał robotę. Musiał połączyć dwie końcówki. Mają specjalne złączki. Nasza zmiana dobiegła końca. Przyszli nasi zmiennicy i od razu wydali sieć.

Godz. 19:00

Po czterech godzinach trału wybrali pindel. Wiadomo już, po tym holu obraliśmy kurs na bazę, a baza stoi na Falklandach w zatoce Stanley. Mamy dwie doby przelotu.

4 lipca, godz. 00:10

Do rana mamy wolne, nad ranem zobaczymy. Piotr mówi, że szykuje się generalne sprzątanie. Łazienki, korytarze mają lśnić! Był przed chwilą u mnie po rozmowie z pierwszym oficerem.

– Ty, Jurek, zrobisz porządek w magazynku bosmańskim, a potem w farbiarni policzymy pojemniki z farbą i zapiszemy, ile jakiego mamy koloru.

– Co, już będziemy malować?

– Nie, ale chcę wiedzieć, co mam. Tak na oko, dużo tego nie ma.

– Myślę, że dla nas wystarczy, panie bosmanie.

Coś tam powiedział i poszedł.

Godz. 12:00

Zrobiło się zimno. Jeden stopień na plusie, a silny wiatr na pokładzie nas nie ogrzeje. Płyniemy bokiem do fali, która wcale mała nie jest, więc przechyły są znaczne. Sprawdziło się z dniem gospodarczym. Generalne sprzątanie, przy czym druga zmiana połowowa została na pokładzie i przegląda sieć. Zawsze znajdą się jakieś dziury czy coś do poprawy. Widziałem, że robią też jakieś stropy.

Nie lubię baz. Na łowisku przyzwyczajam się do rytmu zmianowego, a teraz wszystko się przekręca.

Godz. 16:00

Zjadłem podwieczorek i położyłem się w koi. Chce mi się spać. Pierwszy oficer sprawdzał naszą pracę. Z pewnych spraw był zadowolony, z innych nie. Jak to pierwszy – nie dziwota. My jednak ze starego rzęcha nowego nie zrobimy.

Rysiek, mój kabinowy kolega, został skierowany na ster. W dalszym ciągu boli go noga.

Ryśka nie ma w kabinie, ale nie jestem sam. Są ze mną wąsate karaluchy, których wytępić się nie da. Wstrętne robale!

5 lipca, godz. 00:10

Pomimo że w kabinie jest bardzo ciepło, bulaj musi być zamknięty. Tam z drugiej strony burty nieźle dyma. Fala jest wysoka, więc nie ma co ryzykować. Jeden większy grzywacz sięgający bulaja i kabinę mam zalaną. Znam możliwości Urana, bo przecież już tu byłem, Rysiek także. Wtedy nie mieszkaliśmy razem, ale byliśmy na jednej zmianie. Próbuję zasnąć. Może się uda.

Godz. 12:00

Ledwie zjadłem obiad i już w kabinie zjawił się bosman:

– Jurek, chodź. Mamy zapchany ściek w pentrze!

Poszedłem, pomimo że mam wolne. Rzeczywiście woda nie chciała spływać.

– Słuchaj, Piotr, trzeba użyć pożarowej, może przebije?

– No, spróbujmy.

Przyciągnąłem wąż i zamówiliśmy pożarową. Ogromne ciśnienie wody ścieku nie przebiło.

– Co robimy, Jurek?

– Jak to co, odkręcamy rury. Masz inną opcję?

– Nie, trzeba to zrobić.

Po trzech godzinach męki, rura została oczyszczona.

To jest cały Uran. Co chwilę coś się dzieje. Moja wolna wachta przeleciała na przepychaniu i to nie jest odosobniony przypadek.

Na mesie załogowej wisi telegram z Dalmoru z informacją o tym, że zwolniono kilku rybaków dyscyplinarnie. Komentarze są różne, między innymi i takie, że krzywdy im nie zrobiono. Przynajmniej uwolniono ich od tego syfu! Być może sami nie mieli odwagi tego zrobić. Różni ludzie różnie gadają. Ja się w to nie zagłębiam. Jeśli na lotnisku czy w samolocie rozrabiali, postąpiono słusznie i tyle. To nie jest miejsce na lansowanie naszych obyczajów czy kultury. Ja wiem, że zgniły Zachód nam nie dorównuje, ale jednak, koledzy rybacy, więcej w tym umiaru! Są grupy społeczne, którym wolno, ale są i takie, którym nie wolno.

Godz. 15:00

Miałem prace zlecone od bosmana przy windzie kotwicznej. Najoględniej mówiąc – konserwacja. Tu smar, tam smar i tak odkręcam, smaruję i zakręcam. Im więcej smaru, tym lepiej, musi być widoczny, najlepiej z daleka, by nie powiedziano, że dejman się opierdala! Podchodzi do mnie bosman i powiada:

– Budzisz, do starego!

– A po co?

– Na jednego, dobrze smarujesz!

– Przestań, o co chodzi?

– Masz iść.

– No to idę.

Zdenerwowany odkładam swoje narzędzia pracy i ruszam w kierunku mostku. Co też oni ode mnie chcą? Kiedy zobaczyłem uśmiechniętego Radzika, od razu zorientowałem się, że Piotr żartował z tym starym.

Radzik do mnie:

– Panie Jurek, pan pozwoli, mam coś dla pana.

Podał mi telegram.

– Dziękuję panu.

– Nie ma za co, niech pan podziękuje żonie, jak widać – pamięta.

Wiadomości telegramem mogą w zasadzie być tylko dwie. Albo dobra, albo zła. Natychmiast czytam i się uspokajam.

U NAS WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU. CZEKAMY I KOCHAMY.

Od razu raźniej, bo to pierwsza wiadomość z kraju.

Godz. 22:00

Mamy ucztę prawie że weselną! Pierwszy oficer polecił otworzyć łazienki. Szybko skwapliwie z tego skorzystałem, bojąc się, że może się rozmyślii każe zamknąć. Bosman jednak stwierdził, że nic takiego się nie wydarzy, bo mamy pobrać 100 ton wody z bazy. Po bazie co będzie, nie wiadomo, ale bardzo prawdopodobne, że znowu wszystko będzie pod kluczem. Wrócimy do normalności.

Jest już podział pracy przy bazie. Podzieleni na trzy grupy będziemy pracować po osiem godzin. W pierwszej jest bosman Ali, w drugiej bosman Piotr, a w trzeciej ja.

Do księżyca przylepiły się drobne chmury. Księżyc jest duży, więc blade cienie rzuca na falujący Atlantyk. Daleko przed nami, z lewej burty zbliża się bardzo oświetlony statek. Prawdopodobnie przetwórnia. Byłem na sterze. Odstałem dwie godziny i wróciłem do „domu”.

6 lipca, godz. 13:00

Siedzę w ciepłej kabinie, ogrzewając się, bo zmarzłem podczas pracy na pokładzie. Pada deszcz, wieje zimny wiatr, a na pokładzie dziobowym nie ma gdzie się schować. Przygotowałem beczki na śmieci, rzutki, odbijacze. Ledwie się z tym uporałem i był już Piotr z wiadomością, że mamy przygotować kotwicę do rzucania. W tym czasie ogłoszono alarm manewrowy. Byliśmy już w zatoce. W głębi widać statki.

Falklandy przywitały nas upiorną pogodą! Zimno i dalej deszczowo. Uran coraz dalej wchodził w zatokę. Płyniemy do bazy Gryf Pomorski.

Zwolniliśmy, mamy od razu dobijać. Im bliżej bazy, tym więcej komentarzy.

– Ty, popatrz, jak ten stary dobija! Tak on na pewno nie dobije!

– No, pierwszy raz widzę coś takiego!

– Co on kombinuje?

W końcu nie wytrzymałem.

– Panowie, dajcie spokój, już byłem z kapitanem Barczakiem i wiem, jak dobija!

Nie lubię jałowej gadki.

Z naszej lewej burty wiał silny wiatr. Uran płynął prosto w śródokręcie Gryfa. W miarę zbliżania traciliśmy szybkość. Po chwili, przy komendzie lewa na burt, zaczęliśmy się składać. Kapitan stał na skrzydle i bacznie obserwował ruchy Urana. Wykorzystał wiatr, który dopchał nas do ich lewej burty. Udany manewr uspokoił defetystów. Rzuciliśmy rzutki, potem cumy, a po komendzie, jak staliśmy, ruszyliśmy do sztormtrapu. Okazało się, że podają swój.

Godz. 23:55

Przed chwilą zszedłem z wachty. Zmienił mnie bosman Sikora. Na naszej zmianie nie było zbyt dużo pracy. Otworzyliśmy trzecią ładownię, było kilka poprawek i w zasadzie tak zleciała wachta.

Do Gryfa dobił Cetus.

7 lipca, godz. 16:15, niedziela

Przygotowaliśmy statek do rozładunku. Prace wyładunkowe wykonuje baza. Ich ludzie obstawili windy przeładunkowe i ich ludzie pracują w ładowniach.

Jeszcze stoimy przy bazie. Już niewiele kartonów zostało. Kończą ładownię numer 2. Pogoda dopisała, świeci słońce i jest pogodnie. Od 8:00 do 12:00 pracowałem na pokładzie. Dopełniliśmy zbiorniki wodą, następnie był prowiant i jeszcze doszło kilka spraw.

Powoli, ale jednak, zaczyna się komplikować na zmianie. O drobiazg pokłócił się Zbychu z Marianem. Zaczął Zbych, a Marian w końcu nie wytrzymał:

– Ty stary trepie!

– A kim ty jesteś? Zapyziałą gnidą!

– Panie Marianie, dajcie spokój! Do cholery, sami tu nie jesteście!