M/T Uran GDY-302 Rejs I - Jerzy Budzisz - ebook

M/T Uran GDY-302 Rejs I ebook

Jerzy Budzisz

5,0

Opis

Rejs Jerzego Budzisza na Uranie miał nietypowy przebieg...

„Orzeczenie Izby Morskiej za źródło gwałtownego ognia uznało zapalenie się tłuszczu na płycie kuchennej. Wentylator kanałem wyciągowym instalacji wentylacyjnej rozprzestrzenił ogień.

 

Zapewne tak było. W tym czasie odpoczywałem po sześciogodzinnejwachcie. Kiedy ogłoszono Alarm Pożarowy, spałem. Obudzony, szybko wybiegłem na pokład. Nad mostkiem unosił się czarny dym…”.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Landmarks

Cover

M/T Uran GDY-302. Rejs I

Jerzy Budzisz

Korekta: E. Krefft-Bladoszewska, N. Maliszewska

Skład i wersja elektroniczna: E. Krefft-Bladoszewska

Projekt okładki: Z. Ząbkiewicz

Fotografie: z archiwum autora

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-887-8 [druk]

ISBN 978-83-7591-929-5 [ePub]

ISBN 978-83-7591-930-1 [mobi]

Orzeczenie Izby Morskiej za źródło gwałtownego ognia uznało zapalenie się tłuszczu na płycie kuchennej. Wentylator kanałem wyciągowym instalacji wentylacyjnej rozprzestrzenił ogień.

Zapewne tak było. W tym czasie odpoczywałem po sześciogodzinnej wachcie. Kiedy ogłoszono Alarm Pożarowy, spałem. Obudzony, szybko wybiegłem na pokład. Nad mostkiem unosił się czarny dym…

M/T Uran GDY-302

20 lipca 1983 r.

Kpt. Barczak

I of. Szymański

III of. Bogusław Janiczek

bos. Bielecki

bos. Zygmunt Konkol

Wydawać by się mogło, że upływający czas złagodzi ból po śmierci ojca. Nic bardziej mylnego! Nagła wiadomość tuż po przylocie z Lyry, w Hotelu Garnizonowym w Gdyni, była ogromnym wstrząsem. Przyjąłem to cicho i spokojnie, z głębokim jednak bólem w sobie. Byłem rodzinie wdzięczny, że nie zdecydowali się na powiadomienie mnie, gdy byłem tam, daleko na morzu! Tam byłbym bezsilny, a wszystko inne zdawałoby się być nie na swoim miejscu. Widziałem kolegów, którzy otrzymywali takie wiadomości, i wiem, jak bardzo cierpieli, dusząc wszystko w sobie. Otaczający świat był zimny, nawet bezwzględny, taki jak zwykle. Każdy ma swoje i tego się trzyma. Inaczej być nie może.

Dni wolne i urlopy trwały do 15 kwietnia. Po tym czasie zgłosiłem się do załogowego. Ten spojrzał się na mnie, wziął książkę i powiedział:

– Rezerwa!

W rezerwie dowiedziałem się, że na razie żadnych wymian nie planują. Trzeba cierpliwie czekać na statek.

Przychodziłem, podpisywałem listę i czekałem. Miesiąc, potem drugi i trzeci. Pod koniec czerwca było już wiadomo, że mustrują. Zaczął się ruch w interesie. Jednych wołali, drudzy się dopytywali, a ja wciąż czekałem, wierząc w uczciwość załogowych, którzy według listy będą dobierać załogi. Wtedy moja naiwność sięgała szczytów! W co ja wierzyłem, w uczciwość załogowego? Z moich obliczeń wynikło, że już dawno powinienem być zaokrętowany. Nie należałem do partii, nie miałem żadnych biurowych znajomości, więc czekałem, aż się w końcu doczekałem.

Na początku lipca kierownik rezerwy skierował mnie do załogowego.

– Panie Budzisz, zgłosi się pan do Abramowicza!

Byłem piąty w kolejce. Podchodząc do okienka, podałem Książkę Żeglarską, wcześniej mówiąc „dzień dobry!”. Gość z drugiej strony szyby energicznym ruchem otworzył książkę, przewertował dwie strony i, nie patrząc na mnie, powiedział:

– Uran!

Niech sobie przypomnę. Dalmor, Kastor, Uran! Trzeci z rzędu tej serii. B-15, rok budowy 1959.

W duchu siarczyście przekląłem, bo znowu stary rzęch i znowu na dół! Już wiem, że jestem spalony i stamtąd się nie wygrzebię. Byłem zdecydowany, by coś w swoim życiu zmienić. Miałem ze sobą podanie o urlop bezpłatny. Piętro wyżej urzędował kierownik, pan Cylkowski. Ważna figura w hierarchii Dalmoru. Zapukałem i wszedłem do biura.

– Dzień dobry!

– Dzień dobry.

Za biurkiem siedział urzędas, który uważnie mi się przyglądał. Szybko doszedł do wniosku, że jestem obcy.

– Co pana do mnie sprowadza?

– Panie kierowniku, mam podanie o urlop bezpłatny. O, proszę!

Wziął moje podanie, rozłożył, obojętnie przeleciał wzrokiem, wyciągnął lewą szufladę, wrzucił i powiedział:

– Damy panu odpowiedź listownie – do widzenia.

– Do widzenia.

Wychodząc z baraku, spotkałem kolegę i powiedziałem mu, że właśnie idę od Cylkowskiego.

– A w którą szufladę wrzucił twoje podanie?

– W lewą.

– Masz, stary, pecha. Urlopy dostają ci, których wrzuca do prawej! Przekonasz się – zobaczysz!

– Przesadzasz!

– Nie, nie przesadzam, nie jesteś ich, to pewne.

– To co, są nasi i nie nasi?

– No pewnie! Po roku otrzymasz odpowiedź – negatywną!

– Skąd to wiesz?

– Bo właśnie tak było ze mną. Tyle czekałem, zanim odpisali.

– Przecież mówią, że za bramą są tysiące chętnych!

– Nie znasz naszych? Nawet z zawiści tego urlopu ci nie da, niestety, tacy jesteśmy.

– Liczę na ten urlop, bo mam tego dość. Znowu kroi się pensja listonosza.

– A gdzie płyniesz?

– Na Urana.

– Na Urana, powiadasz, to stary rzęch z serii B-15. Byłem na nim. Silnik o mocy 2400 km ledwie ciągnie sieć pelagiczną. Najczęściej trałują z wiatrem, bo na wiatr nie uciągnie. A gdzie byłeś wcześniej?

– Trzy rejsy pod rząd na Lyrze.

– To rzeczywiście niewesoło... No, to trzymaj się, cześć!

Pocieszył mnie, psia krew!

W kraju burdel jak zawsze. Bez burdelówy politycznej ten kraj żyć nie może. Zawsze musi być wróg albo zewnętrzny, albo wewnętrzny. Bez tego ani rusz! Nie ma co żreć, ale za to jest ogólne pieprzenie o socjalizmie, jedynej drodze, z której nie zejdziemy. A nie schodźcie – tylko ludziom dajcie żyć!

Tak wkurzony idę i rozmawiam z samym sobą. Uran, stary trup, ale mam szczęście!

Uran – Montevideo – Urugwaj

21 lipca, godz. 20:20

Odlot z kraju nastąpił 19 lipca o godz. 12:40, ale wcześniej staliśmy przy kombinacie, czekając na autokary, które podjechały planowo. Pożegnałem się z żoną, prosząc, by nie czekała na nasz odjazd. Nie lubię pożegnań ze łzami, a tak najczęściej bywa.

Lecieliśmy z Gdańska do Warszawy. Z Warszawy do Dakaru, z Dakaru do Rio de Janeiro. Tu po dłuższej przerwie przesiedliśmy się na linie brazylijskie Varig i samolotem Boening 707 po dwóch i pół godzinie wylądowaliśmy w Montevideo.

Wcześnie, o piątej rano, z lotniska przez śpiące jeszcze dzielnice miasta zawieźli nas do portu.

Siedząc na tylnym siedzeniu byle jakiego autobusu, myślałem z tęsknotą, co zostawiłem za sobą i o tym, co mnie czeka. Słowo „Uran” wypowiedziane przez załogowego przeszyło mnie na wskroś! Gorzej trafić nie mogłem.

Statek stał rufą do kei. Zabrałem swój bagaż i przez prowizoryczny trap wszedłem na pokład. Jeszcze na takim rzęchu nie byłem. Z opowiadań innych wiem, że to, co było dobre 20 lat temu, dzisiaj niekoniecznie takie jest. W kabinach nie ma umywalek. Żeby się umyć, trzeba iść do łazienki.

Na pokładzie zauważyłem znajomego z Merkurego! Lekarz Zygmunt Bochniak również mnie zauważył.

– Kogo ja widzę!

– A, witam pana, panie doktorze!

– Panie Jurku, niech pan pozwoli do mnie do kabiny. Widzi pan, mam kabinę zaraz za mesą. Nie było czwartego mechanika i tu mnie zakwaterowali! Powiem panu, że do was również nie przyleciał czwarty, więc może pan śmiało zająć tę kabinę.

– Panie doktorze, ja dziękuję panu bardzo, ale z tego nic nie będzie, idę do swoich.

– Niech pan poczeka! Idę po ochmistrza.

Rzeczywiście po chwili przyszedł, z naszej zmiany. Mały, niewysoki grubasek.

– Nie, panie doktorze, nic z tego, nie mamy jeszcze pełnego składu załogi, mają dolecieć. – A do mnie: – Musi pan opuścić kabinę.

– Dzięki, doktor, idę.

– No widzi pan, panie Jurku, chciałem dobrze!

– Wiem – odparłem, a w duchu zastanawiałem się, o co tu chodzi, bo pan doktor bezinteresowny nie był.

Znalazłem miejsce w trzeciej kabinie od dziobu. Siedział w niej już gościu i palił papierosa.

– Jest wolne miejsce?

Spojrzał na mnie i powiedział:

– Jest.

Wszedłem, podałem rękę i zapytałem:

– Na której jesteś koi?

– Na dolnej.

Położyłem więc bagaż na górnej.

– Mam na imię Jurek.

– Ja Franek.

Miał założoną nogę na nogę i dalej palił. Dymu było coraz więcej. Zaczęły mnie szczypać oczy.

– Napijesz się czegoś?

– Jak masz?

– Mam wyborową.

– Poczekaj chwilę, niech oni przyjdą.

Po chwiliw tej kajucie było nas już czterech. Dwóch siedziało na dolnej koi, jeden na kozecie pod bulajem i ja na krześle. Otworzyłem butelkę i polałem.

– No, to za wasz szczęśliwy powrót! Kiedy odlatujecie?

– Jutro o 19:00.

– No tak, mamy iść do hotelu. Jaki mieliście rejs?

– A co tu, na starym trupie, można zarobić, poza tym za błękitka mało płacą.

Do kabiny przyszedł piąty. Z rozmowy wynikało, że to bosman. Niewysoki, krępy, z gęstą czupryną na głowie.

– Franc, będziesz dejmanem u mnie!

Po jednym głębszym zaczęli mówić po kaszubsku.

– A ty – zwrócił się do mnie bosman – skąd jesteś?

Zacząłem się śmiać.

– Z Kaszub!

– Z Kaszub, powiadasz, to co, możemy mówić po ka-szubsku?

– Możemy, ja nie widzę żadnych przeszkód.

– A gdzie ty mieszkasz?

– Na półwyspie!

– Aha.

Polałem, wypiliśmy.

– Wiesz co? Będziesz u mnie na zmianie. Porozmawiam z pierwszym.

– OK. Połowowa?

– Nie, gospodarcza, dlatego szukam dejmana, bo musi być człowiek na odpowiednim stanowisku.

Po trzecim dowiedziałem się, że bosman nazywa się Konkol Zygmunt i jest z Sierakowic.

Czwartego już nie wypiłem. W drzwiach stanął lekarz Bochniak.

– Panie Jurek, idę na miasto. Nie chciałby pan mi towarzyszyć?

– Myślałem o tym, żeby pójść, zjem śniadanie i przyjdę do pana.

– Dobrze, dobrze będę czekał.

Zjadłem jajecznicę, dowiedziałem się, o której mają zawieźć nas do hotelu i poszedłem do kabiny doktora.

– Dobrze, że pan przyszedł. Mamy czas, zrobię kawę, a potem wolno do miasta. Co pan robił po Merkurym?

– Panie doktorze, lepiej nie mówić. Lyra, Lyra, Lyra, a teraz Uran.

– No tak, niezbyt udanie. Panie Jurku, proszę – kawa z mlekiem?

– Tak, może być.

– Wie pan, myślę, że z tą kabiną jeszcze coś da się zrobić, porozmawiam jeszcze raz ochmistrzem.

– Niech pan tego nie robi, bo i tak z tego nic nie będzie, a poza tym mam już kabinę. Jestem, że tak powiem, usadowiony.

Myślałem: skąd w doktorze taka uprzejmość? Czego ode mnie chce? Znam go na tyle, że wiem, że nie jest bezinteresowny. Kiedy skończyliśmy kawę, usłyszałem:

– Panie Jurku, będę miał do pana prośbę.

– Tak? Jaką?

– Wie pan, mam na oku taki nieduży błam. Nie mam go gdzie upakować. Dam go panu, a jak będzie pan wracał, to przyjadę do Gdyni i go odbiorę.

Co miałem powiedzieć, że nie? Byliśmy razem w Peru, wiele dla mnie wyhandlował.

– Dobrze, panie doktorze – zabiorę.

Poszliśmy. Siedzenie w kabinie we czterech nie miało sensu, tym bardziej że wszyscy palili. Do Henriko był kawał drogi. Szliśmy powoli, rozmawiając. Doktor twierdził, że to jego ostatni rejs. Wraca do Jawora i na jakiś czas do pracy w szpitalu. W końcu weszliśmy do sklepu z kożuchami i skórami. Od razu adrenalina podskoczyła! Tu kożuch, tam płaszcz ze skóry, a w kieszeni prawie pusto!

– Panie Jurek, niech się pan nie napala! Powoli, jak nie kupi pan teraz, to na wymianę!

– Może ma pan rację, ale kożuch chyba kupię.

– Jak pan uważa.

Bochniak zaczął wydziwiać! Przerzucał i przerzucał! W końcu wybrał błam, trzy na trzy! Pomyślałem sobie, rzeczywiście bardzo mały, takie nic! Jak ja to zabiorę?

Kupiłem kożuch, on to, co chciał, i wolno ruszyliśmy w kierunku portu. Mówił coś o kabinie, ale ja tego nie słuchałem. Po prowizorycznym trapie weszliśmy na statek. W kabinie był tylko Franek. Siedział i palił. Dobrze, że miał otwarte drzwi.

– To o której mamy wyjazd do hotelu?

– Mówią, że o szóstej!

– To mamy trochę czasu.

– Mamy.

Zauważyłem, że kolega jest milczkiem i z niechęcią odpowiada. Jego pozycja to noga założona na nogę, dużo palii patrzy się w popielniczkę.

O 18:00 podjechał autokar, który zawiózł nas do hotelu.

Na śniadaniu byliśmy już u siebie.

Pogoda w Monte nie jest zachwycająca. Jest pochmurnie i zimno. Pomimo tego wyszedłem na miasto i wróciłem na podwieczorek. Ci ze starej zmiany wynieśli już bagaże. W kabinie zrobiło się luźniej.

Już wiem, że jednego nam nie zabraknie – szuwaksów! Z całą pewnością jest ich więcej niż na Lyrze i są bardziej pękate, bardziej obżarte, bardziej pewne siebie. Są na suficie, w koi, szotach, wszędzie! To, co mogę, zabijam, bo ich nie cierpię! Cholerne robactwo! Właśnie przed chwilą jeden wpadł mi do kubka z kawą! Franek mówi:

– Wyciągnij go i pij dalej, szkoda kawy! One są bardzo czyste, byle czego nie zeżrą! Co się tak krzywisz? Mnie nie przeszkadzają. Ja im życia nie dawałem, więc niech sobie żyją.

Już wiem, kogo mam w kabinie. Nie będzie łatwo, o nie!

O 19:00 stara załoga opuściła Urana. Pożegnałem Bochniaka, pomagając mu znieść nielekki bagaż. Trzy dychy na bank!

Nareszcie sami!

22 lipca, godz. 5:00

Moja pierwsza noc na Uranie jest niespokojna. Nie mogę zasnąć. Budzę się co chwilę i zazdroszczę temu niżej, który śpi i chrapie. Myślę o mojej rodzinie i o tym, że tyle miesięcy przyjdzie żyć bez nich.

Godz. 10:10

Wyjście na miasto mamy dopiero po 16:00. Do tego czasu pracujemy. Praca polega na wyczekiwaniu. Mają przywieźć pościel i prowiant. Poznajemy się, a szczególnie bosmanów, bo to oni nami rządzą, przynajmniej bezpośrednio.

Godz. 20:00

Byłem w mieście. Chociaż w tej części świata króluje zima, dla nas to jesień. Urugwajczycy chodzą w płaszczach i rękawiczkach, my w kurteczkach. Dokupiłem co nieco, wypiłem piwo i wróciłem na statek. Do naszej lewej burty dobił Neptun, a do Neptuna Rachimow. 27 lipca będą mieć wymianę. Dotychczas stojący obok nas Regulus popłynął na dok do Buenos Aires.

23 lipca, godz. 20:10

Jestem w kabinie sam. „Mój” gdzieś poszedł, myślę, że do bosmana. Jeszcze mają, a jak mają, to działają. Ja się wykluczam, bo mam swój świat. Raz czy dwa razy mogę, ale co za dużo, to niezdrowo.

Uporządkowałem koję w tym sensie, że poumieszczałem zdjęcia swojej rodziny, co daje mi odrobinę poczucia bliskości. Cholera, strasznie mała ta kabina! W ogóle wszystko jest starociem. Na dziobie ładownia zamykana jest, a raczej przykrywana deskami, brezentem i dobijana klinami. Na rufie są dwie windy przeładunkowe i przy każdej musi stać windziarz. To pierwsze spostrzeżenia pokładowe.

Na kolację mieliśmy wątróbkę, dobrze zrobioną. Dalej zobaczymy już w morzu. Dzisiaj również byłem w mieście, ale znacznie krócej niż wczoraj. Zrobiło się zimniej. Od morza powiało chłodem i zaczął kropić deszcz. Zapełniły się bary. W porcie stoją Neptun, Lepus, Rachimow, Uran i trzy odrzańskie statki. Jest nas dużo, tu w mieście również. Po pracy wiara chce się zabawić i się bawi. W przyportowych barach pełno polskiego języka, oczywiście nie literackiego! Ha, ha, ha!

Rozstanie z domem jest zbyt świeże, by stać mnie było na podobne występy. Dzień minął raczej spokojnie i bez niespodzianek. Otwieraliśmy na dziobie luk i założyliśmy rekina. To wszystko.

24 lipca, godz. 4:00, niedziela

Obudził mnie śpiew z drugiej kabiny. Jadą od wczoraj! Jednak ten śpiew zwrócił moją uwagę. Słucham faceta i podziwiam!

Jak uśmiech dziewczyny kochanej… Przeszkadzają mu, cholera, ględząc! Przykładam ucho do szotu: piosenka o mojej Warszawie… no to zdrowie! Jak pragnąłbym krokiem beztroskim…i znowu mu przerwali!

Facet ma ładny głos. Nieważne, nie dają mu skończyć. Do rana jeszcze trochę zostało, może zasnę.

Godz. 19:00

Zrobiło się zimniej niż wczoraj. Zaraz po 8:00 wyszedłem do miasta. O 11:00 byłem w katedrze na mszy. W zachowaniu tubylców od poprzedniego pobytu oczywiście nic się nie zmieniło. Rozmawiają głośno, wręcz przekomarzają się, co jest nie do pomyślenia u nas. Czasami zachowują się wręcz arogancko! Brak w nich poczucia szacunku do miejsca, w którym się znajdują. Mnie osobiście to drażni, bo świątynia nie służy do celów towarzyskich czy pyskówek.

Siedzę teraz w kabinie sam i niczym nie jestem w stanie się pocieszyć. Na początku rejsu zawsze tak mam. Wszystko jest takie obce, wręcz zimne. Musi upłynąć trochę czasu, zanim do tego otoczenia się przyzwyczaję. Na razie tęsknota za moimi w kraju jest ogromna!

25 lipca, godz. 20:30

Dzień powoli zbliża się ku końcowi. Po pracy każdy na swój sposób wypoczywa. Jedni poszli do miasta, inni balują w kabinach, a ja leżę w koi i słucham przez otwarty bulaj odgłosów miasta.

Dzisiaj pracowaliśmy w czwartej ładowni. Trzeba było usunąć kartony, by dobić się do naszego sprzętu. Chodzi o toczyska, ale nie tylko.

Mówią, że jutro mamy wyjść w morze.

Przed chwilą zajrzał do mnie bosman.

– Ty, Budzisz, w kiblu ktoś się zamknął, teraz siedzi i chrapie! Nie można go dobudzić!

– Co się, bosman, martwisz, wytrzeźwieje i wyjdzie!

– Jo, masz rację, niech tam siedzi! A Franca nie ma?

– Nie, gdzieś poszedł.

– A może to on diable tam siedzi?

– Chyba nie, nie był wstawiony.

– Ja mu nie wierzę! No dobra, trzymaj się!

Zamknął kabinę i poszedł.

Liczę wędrujące po kabinie szuwaksy: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia! Trzy udało mi się zabić, reszta czmychnęła. W kabinie nie mam nic do czytania, ani książki, ani żadnej prasy! Muszę coś wykombinować, bo przecież książka jest moim największym przyjacielem. Czytając, wchodzę w inny świat, który pozwala mi zapomnieć chociaż na chwilę o samotności.

Ten śpiewający za szotem to Rysiek Newski, mieszka z Marianem Niemotko. Powoli zaczynamy się poznawać z imienia i nazwiska.

26 lipca, godz. 19:00

Dalej nasza praca skoncentrowana była na ładowni czwartej. Mamy pół pokładu bobin! Jutro będzie układanie.

Jak ten czas szybko leci! Dzisiaj mam rocznicę ślubu – ósmą! Będzie małe co nieco, tak dla przypomnienia. Droga, którą obrałem, tak właśnie ma. Najczęściej z dala od żony, dziecka, rodziny. W utrzymywaniu tych relacji mają pomóc listy i pomagają, bo innej drogi w zasadzie nie ma. Tam, w radiostacji, to zupełnie inna forma zbliżenia.

Dzisiaj chodzi mi o to, by moje święte święcić, niekoniecznie za głośno i nie sprowadzać wyłącznie do pojęcia dnia czy chwili. Małżeństwo to ogarnięta czasem przestrzeń, w której na co dzień się obracamy i nie sposób od tego faktu się oderwać, nawet tu daleko, w Urugwaju. W moim życiu 26 lipca to niepowtarzalny dzień, dzień, który zmienił prawie wszystko.

Postanowiłem, że nie powiem, z jakiej to okazji stawiam. Nich myślą po swojemu.

27 lipca, godz. 17:15

Wczoraj wieczorem byliśmy bosman Zygmunt, Franek i ja. Rozmowa toczyła się wokół rejsu i kapitana Barczaka. Zygmunt dobrze go zna, jeszcze z czasów burtowców. Pływali razem na Nurzcu, w tym rejsie, podczas którego zatonął również.

Pada deszcz, od rana. W olejarzach pracowaliśmy przy układaniu sprzętu połowowego, a było tego sporo. Poza tym pobraliśmy mnóstwo skrzyń na inne statki.

Przed chwilą zapukał do naszej kabiny czwarty oficer, Mirek Kondziela. Sprawdza obecność załogi pokładowej. Na tablicy ogłoszeniowej widnieje napis o wyjściu w morze o godz. 18:00.

Drobne prace Urugwajczyków zostały zakończone. Uruchomili już silnik i teraz czekamy na pilota.

Godz. 20:15

Przed 18:00 na Urana wszedł pilot. Ogłoszony został alarm manewrowy. Poszedłem na dziób. Padła komenda:

– Bosman! Kotwica do góry!

Zaczęliśmy podciągać. Wolno, bez pośpiechu statek zaczął odchodzić od kei. Kiedy uporządkowaliśmy pokład, byliśmy już daleko od portu. Montevideo zostało za rufą Urana.

La Plata to najszersze ujście rzeczne na świecie. Do otwartego morza mamy jeszcze sporo drogi.

Jest w kabinie głośniej niż na Lyrze. Bardziej odczuwam pracę silnika.

Jestem zmęczony. Idę się umyć do łazienki, albo, jak mówią, ogier ni.

28 lipca, godz. 15:20

Wciąż oczyszczamy pokład. Mamy 90 beczek z olejem. Pompują do zbiornika, puste dziurawimy i wyrzucamy za burtę. Zamiast zrobić to w porcie i sprzedać, to nie, lepiej jest zaśmiecać morze. Gdyby nawet dali za bekę 2 dolary, to byłoby 180 dolarów! Koledzy z maszyny mieliby chociaż na lepsze trunki i nie piliby Eteliko, kupowanego w aptekach wprawdzie za grosze – ale bez przeróby nie da się tego pić.

Nad nami szare niebo, a fale już atlantyckie i coraz wyższe. Odczuwa się, że jesteśmy na pełnym morzu.

Godz. 21:15

Wolny czas najczęściej spędzam w kabinie sam, nawet kiedy nie jestem sam. Współlokator to milczek i niechętnie rozmawia. Dużo palii często wychodzi. Z całą pewnością to nie jest Józef Kreft, z którym ostatnio zrobiłem dwa rejsy w jednej kabinie. Dejman zrobiony przez bosmana jak na razie gra z bosmanem. Zobaczymy, jak długo, bo Konkol jest wymagający i pracowity, o czym wszyscy tu mówią. Aby do łowiska, tam wszystko się zmieni.

30 lipca, godz. 21:00

Piszę tak jak wczoraj, leżąc w koi. Zabijam lub odstraszam tłuste, wypasione karaluchy, których nie cierpię. Brzydzę się tego robactwa.

Sobota minęła na wytężonej pracy na pokładzie. Zbliżamy się do łowiska, a kiedy już tam będziemy, wszystko musi być gotowe.

Coraz zimniejszy wiatr smaga nasze twarze. Tu jest okres zimowy, więc na słoneczną pogodę raczej nie ma co liczyć.

Mieliśmy krótkie zebranie pokładowe. Byli pierwszy oficer, czwarty i dwaj bosmani z resztą załogi. Już podzielili nas na dwie zmiany, przydzielając na odpowiednie stanowiska. Będę u bosmana Konkola, na stanowisku drugiego windziarza.

Zmówię pacierz, pomyślę o żonie, borykającej się w domu z codziennością i o tym, że będę zamknięty w stalowym pudle przez wiele, wiele dni, aż do znudzenia i w końcu obrzydzenia. Jeśli ktoś mówi, że jest szczęśliwy, pracując na rybaku, to po prostu kłamie. To prawda, morze nas przyciąga, ale to zupełnie inne zagadnienie, którego osobiście nie rozumiem! Może szorstkość, wojskowy dryl? A może zwyczajny strach przed lądem? Wielu zadaje sobie pytanie: a co ja tam będę robił? Tu drelich, bylejakość, a tam elegancja, szyk i obowiązki o znacznie szerszym zakresie. Może złudna wolność, bo można się zachlać, gderająca żona nie ma się do czego przyczepić, bo jej tu nie ma, nie wiem. Wiem jedno, spotykamy się po latach zmienieni czasem.

1 sierpnia

Od 8:00 do 20:00 z przerwami na posiłki przepracowałem na pokładzie. Idziemy cała naprzód przy pięknej słonecznej pogodzie. Ani jedna chmura nie zakłóciła panującej na niebie ciszy. Morze spokojne, ledwie oddycha. W ferworze zajęć nie miałem czasu na obserwację naszego otoczenia. Mieliśmy chwilę obserwacji, kiedy leciał nad statkiem wojskowy śmigłowiec brytyjskiej armii. Zrobił koło i odleciał.

Z informacji zaciągniętych z mostku wiemy, że do łowiska mamy cztery godziny. Kiedy mieliśmy wszystko gotowe, kapitan Tymoteusz Bartczak zawołał czwartego oficera Mirosława Kądzielę i polecił, aby nie robić na slipie żadnej bramy!

Tymczasem bosman Bielicki już do tego się przygotowywał.

– Bosman! Nie ma bramy, kapitan zabronił!

– Kurwa, co za jaja, tego jeszcze nie było! Wszystko wychlali czy co?

Zygmunt się skrzywił i gdzieś ulotnił.

– Zobaczycie, kurwa, Neptun tego nie daruje! Tradycji powinno stać się zadość! Chciwy dwa razy traci!

Słońce wolniutko chyliło się ku zachodowi, rzucając na niebo i morze kolorowe smugi. Byliśmy już na łowisku wśród swoich. Saturn, Sagita i Cetus przerwały połowy i zbliżyły się do nas. Każdy z nich opuścił szalupę i podpływał do naszej lewej burty. Mieliśmy dla nich przesyłki.

Nasze szalupy są wychylne, nie mające nic wspólnego z grawitacyjnymi, a właśnie takie były na poprzednich statkach. Są jeszcze obrotowe. Na Uranie mamy dwie z prawej burty i dwie z lewej. Do opuszczenia trzeba się przygotować, a to trwa, szczególnie teraz, kiedy załoga nie do końca jest zgrana. Być może dlatego nie opuściliśmy swojej, a może dlatego, że to są ich, a nie nasze przesyłki.

Po transakcji było 15 minut przelotu.

– Na pokładzie?

– Tak?

Odezwał się windziarz.

– Przygotować się do wydawania. Za pięć wydajemy!

– OK!

Ruszyliśmy na swoje stanowiska.

– Lego!

Była 19:00, sieć poszła do wody! Przy podciąganiu penata na rolę pękło grube jojo! Przegniłe, bo nie wymienione po nich. Szybko jednak sobie z tym poradziliśmy. Wydaliśmy 200 m kabla. Z mostku padła komenda:

– Stop!

Po chwili:

– Wybieramy!

Po drobnych poprawkach sieć znowu znalazła się wodzie, tym razem udanie. Do zgrania jeszcze dużo nam zostało, ale na pewno wszystko doszlifujemy. To tylko kwestia czasu, a przede wszystkim – o to postara się bosman.

2 sierpnia, godz. 8:00

Drugi hol był udany. Koledzy z drugiej zmiany wyciągnęli około 30 ton. Ryby było tyle, że pękł przedłużacz. Szyliśmy na pokładzie, a zimny wiatr przechodził przez sweter, koszulę i podkoszulek. Ręce coraz bardziej marzły. Jedynie bosman nie narzekał. Twardy Kaszub, nie ma co!

Po czystym od chmur niebie spacerował blady księżyc, co nie uszło mojej uwadze. Staliśmy w dryfie.

Godz. 16:00

Mamy problem z siecią. Cztery godziny pracowaliśmy, klarując sieć, to znaczy odkręcając noki. Bosman twierdzi, że to syzyfowa praca. Uważa, że sieć nie ma rozwartości z winy latawca. Trzeba go wyrzucić albo od nowa przyszyć. Nie jest bosmanem połowowym, więc mówi to tylko do nas.

Psuje się pogoda. Napływają chmury, wiatr zwiększa siłę.

Franc leży i pali papierosa, jak zwykle nic nie mówiąc. Intensywnie myśli, a chyba ma o czym, bo Zyga podkręca śrubę.

Do obowiązków dejmana należy mierzyć wodę i wykonywać czynności gospodarcze, które zleci mu bosman. Za bardzo się nie przemęczy. Nie pracuje na pokładzie.

Zauważyłem, a raczej poczułem w wodzie sanitarnej domieszkę słonej. Wykąpałem się, a teraz mam swędzenie. Cholera, już kombinują? Przecież niedawno wyszliśmy z portu.

3 sierpnia, godz. 2:10

Jestem zmęczony. Całe sześć godzin pracowałem na pokładzie. Pierwsza decyzja kapitana była:

– Pokład na dół!

Druga:

– Bosman, wołaj ich do góry!

Nie zdążyłem się przebrać, kiedy przyszedł z drugą wiadomością:

– Zostajecie, będziemy rozkręcać leksy!

Godz. 15:00

To była dobra decyzja, bo kiedy rano weszliśmy na pokład, worek napchany rybą leżał na pokładzie.

Nie można było wysypać ryby, bo zepsuła się winda przeładunkowa. Niestety, sieć znowu jest podarta.

Teraz stoimy w dryfie, a koledzy reperują. Na chwilę wpadłem do Zbyszka. Potem przyszedł bosman i tak zleciało.

Godz. 20:20

Do 2:00 mam wolne. Teraz leżę w koi i rozmyślam o minionym już dniu. Na statku nie jest najgorzej. Oficerowie są spokojni, jak i zresztą kapitan. Nie ma krzyków, ponaglania, a bosmani mają autorytet. Czwarty, młody, cholernie ambitny, często gości u naszego bosmana. W kabinie relacje są jako­ takie.

Przy każdym wybieraniu kapitan przychodzi na rufowy mostek, co trochę nas deprymuje, ale z czasem mylę, że do jego towarzystwa przywykniemy, tym bardziej że się nie odzywa. Popatrzy, popatrzy i idzie.

4 sierpnia, godz. 8:00

Przyszedłem z nocy. Wybieraliśmy dwa razy po 10 ton średniego błękitka. Ta ilość ryby wystarczy nam na wiele godzin. Dostaliśmy telegram, że Dalmor życzy sobie fileta! To zarządzenie jest haniebne i niesprawiedliwe! Mamy jeden bader i choćby nie wiem jak pracował, dużej wartości mieć nie będziemy! Przede wszystkim opieraliśmy się na tuszce, a tej ciąć nie wolno.

Myślę sobie – nie dać się zwariować, robić swoje i resztę mieć gdzieś! Ale to nie jest takie łatwe, bo komentarzy na ten temat jest pełno.

Myślę, że to zarządzenie nie potrwa długo, bo straty mamy ogromne!

5 sierpnia, godz. 2:00

Mieliśmy nieprzewidziane manewry. Sześć godzin minęło nam na wybieraniu i wydawaniu. Istny horror!

– Bosman, wydajemy!

– Bosman, wybieramy!

– Bosman, wydajemy!

– Bosman, wybieramy!

– Zyga, co tam, kurwa, jest!

A Zyga drapie się po swojej szopie i mówi:

– Nie ma rozwartości!

– Dlaczego, przecież wszystko idzie dobrze!

– A ja wiem? Może coś haczy!

W końcu tuż nad ranem udało się wydać. Odetchnąłem z ulgą. Bosmana zawołali na mostek.

Uran nie jest łatwy w pracy. Ja do przetwórni nie schodzę, ale sam spycham rybę jak jest w laście. Błękitek jak się ubije, trudny jest do zepchnięcia. Trzeba dużo wysiłku, by nadążyć.

Z układaniem kabla nie ma problemu i pod tym względem jest lepiej niż na Lyrze. Jeszcze nie miałem zacięcia, co nie oznacza, że mieć nie będę.

Godz. 21:10

U kolegi wypiłem herbatę z cytryną, a teraz leżę już w koi i wypoczywam po czterogodzinnej wachcie. Ryby dosypało, więc jest co spychać do zbiorników.

Centaurus urwał worek. Prawdopodobnie opuścili szalupę i w ten sposób chcieli przyciągnąć worek pod burtę, a dalej wciągnąć na pokład. Czy ta operacja się udała, nie wiem. Na pewno przedsięwzięcie było bardzo ryzykowne.

6 sierpnia, godz. 8:00

W nocy padało, nad ranem się wypogodziło, a teraz świeci słońce. Wybraliśmy około 30 ton. Obydwie lasty są pełne! Ryby zatrzęsienie! Chodzą słuchy, że kapitan na swoją odpowiedzialność każe ciąć tusze, a w międzyczasie wysłał telegram do Dalmoru i jak do tej chwili nie dostał odpowiedzi. Bez tuszki nie mamy tu racji bytu, możemy pakować manele i tyle. Jeden co chwilę psujący się bader wartości nie zrobi.

Godz. 17:00, telegram od żony

Parę słów, a tyle radochy! Taka prostota serca z przekazem miłości dodaje mi otuchy na dalsze trudne dni.

Po prawie dwóch tygodniach udostępniono nam łazienki. Można się wykąpać. Powszechna radość, bo jednak człowiek potrzebuje wody! Wychodząc spod prysznica, byłem jakby rudy, ale to nic, przynajmniej nie śmierdziałem!

7 sierpnia, godz. 2:20, niedziela

Wydajemy, wybieramy, a potem kapitan z rufowego mostku daje polecenie:

– Pokład na dół!

Tniemy tuszkę, godzinę, może dwie, i znowu wołają:

– Pokład do góry – wydajemy!

Pod trałem nie schodzę do przetwórni. Zostaję na pokładzie.

Rok temu szykowałem się do odlotu na Lyrę, właśnie siódmego była wymiana. Teraz robię to, co wtedy – w rybie.

Za wczoraj mieliśmy 600 tysięcy. To dobry wynik, oczywiście razem z tuszką. Niestety prawda o błękitku jest taka, że nadal jest zarobaczony! Prześwietlają filety, ale większość idzie na mąkę.

8 sierpnia, godz. 8:00

Zaczyna widnieć. Fale są coraz wyższe, a wiatr dobiera. Płyniemy na fale, kładąc się w głębokich przechyłach.

O piątej wybraliśmy 20 ton, zapewniając surowca na najbliższe godziny. Pod pokładem trwa wytężona praca. Pracują wszyscy i tak powinno być, skoro rozliczani jesteśmy z ogólnej wartości. Oficerowie też przychodzą na kilka godzin.

Godz. 17:10

Trałujemy tylko z wiatrem. Nie ma mowy o trałowaniu na wiatr! Prawdopodobnie stalibyśmy w miejscu. W ostatnim holu nie było już tyle ryby. Zaledwie 10 ton. Inne statki mają podobne wyniki, więc nie ma co narzekać.

Jeden z naszych schodzi do portu na wymianę. To Regulus. Można pisać listy. Właśnie się do tego przymierzam.

9 sierpnia, godz. 14:00

Świeci słońce, ale nadal wiatr utrzymuje swoją silę. Na pokładzie jest cholernie zimno, wieje z S–W.

Napisałem trzy listy i wysłałem, wrzucając do skrzynki, która wisi na mesie. Oczywiście do wysłania jest jeszcze długa droga, bo będą rzuty beczki do wody z nadzieją, że ci na Regulusie ją złapią. Dejman dostał polecenie od bosmana, by wszystko przygotował.

Kuchnię mamy znacznie lepszą niż na Lyrze. Gotują smaczniej i tak nie skąpią. Jak na razie nikt nie narzeka.

10 sierpnia, godz. 8:00

Właśnie przyszedłem ze zmiany. Muszę otworzyć chociażby na chwilę bulaj, bo śmierdzi papierochami jak cholera! Franc nawet tego nie potrafi zrobić, wychodząc z kabiny!

W nocy wybieraliśmy dwa razy. W pierwszym holu było 10 ton, w drugim natomiast około 25. Te 25 ton wyciągnęliśmy na pokład bez problemu. Obydwa grube jumpry wytrzymały. Problem nastąpił przy wysypywaniu ryby. Windy są słabe. Bosman myślał, że jak się wydrze, będą mocniejsze. Za dużo ryby chciał wrzucić do lasty! Założyliśmy renery za pierwszy i piąty strop, tak kazał.

– Jechał – góra!

Podnoszę pierwszym stropem, ryba spływa do worka.

– Stój!

Stoję.

Teraz Karol podnosi piąty i zrobiła się niezła bania.

– Jurek, wrzuć worek do lasy!

Próbuję, ale winda nie jest wstanie takiej ilości unieść!

– Jedź, kurwa, na co czekasz?

– Na nic! Winda nie ciągnie! Mamy za dużo ryby!

– Nie ciągnie?

– No nie ciągnie!

– Przerzućcie ten rener za trzeci strop!

Przerzucili.

– Góra!

Karol dźwignął, ja również. Udało się! Kiedy końcówka worka została przystopowana w laście z dalszym wysypywaniem nie było już problemu.

Teraz płyniemy do naszych, załatwić transakcję. Mamy do nich 30 mil.

Godz. 17:00

Dalmorowskie statki zbiły się w kupę. Daleko za nimi widniał skalisty ląd. To Faklandy. Już na miejscu padła komenda:

– Bosman, przygotować szalupę do opuszczenia!

Całą zmianą poszliśmy na pokład szalupowy. Nigdy nie byłem przy opuszczaniu szalupy przez żurawiki wychylne! To stary przedwojenny system. Polega on na korbach i ręcznym kręceniu! Szalupę trzeba podnieść z legarów i wolno przytrzymując cumy, puszczać do chwili, aż znajdzie się za burtą. Wcześniej jednak bosman kazał zdjąć brezenty i odpiąć stalowe relingi, to pięć stalowych linek fi-12.

– Budzisz, odbij te linki!

Wziąłem marszpikiel i zacząłem odkręcać ściągacze. Wszystko stare, przerdzewiałe, ledwie trzymające się kupy! Bosman to zauważył.

– No i co, jak to wygląda?

– Sam widzisz, strach się oprzeć.

– Mamy dejmana, zrobi nowe.

Kiedy szalupa została przygotowana, Konkol poszedł na mostek. Po chwili wrócił i wskazał, kto ma płynąć. Oczywiście ja z Karolem. Na Lyrze też byliśmy razem, kiedy zgasł nam silnik, a motorzysty nie było. Tym razem był.

Odbiliśmy stopery, trzymając się mantałów. Dowodził czwarty oficer. Powoli zaczęli nas opuszczać. Kiedy szalupa pewnie osiadła na wodzie, odpiąłem hak, to samo zrobił Karol. Byliśmy wolni. Zrobiliśmy małą rundę i powtórnie dobiliśmy do burty Urana na wysokości pokładu roboczego. Tam stały cztery skrzynie, które miały być zdane. Zabraliśmy dwie. Po nas dobiła szalupa z Regulusa. Oni zabrali resztę z pocztą włącznie.

Nasze skrzynie zdaliśmy na Neptuna, zabierając sześć kartonów. To było wszystko. Kądziela obrał kierunek na Urana, który stał niedaleko.

Czwarty oficer spokojnie podszedł pod burtę i zwisające haki. Z pokładu rzucili cumy. Zrobiliśmy na mocno. Teraz spokojnie założyłem hak na zaczep. Rufa zrobiła to samo.

Czwarty krzyknął:

– Gotowe!

Ruszyliśmy ku górze. Kiedy szalupa została zamocowana, przykryta brezentem, technolog z polecenia kapitana kazał nosić kartony z taśmą. W pewnym momencie zrobił się szum. Nie zwracałem na to uwagi do chwili, gdy usłyszałem, że jesteśmy złodziejami, bo zginęły trzy rolki!

– Ja was, kurwa, wszystkich obciążę! Złodzieje, kurwa!

Technolog wpadł w jakiś amok! Podszedłem do pana technologa i spokojnie powiedziałem:

– Widział pan, że zabrałem panu cokolwiek, a w tym przypadku te taśmy?

– No nie!

– To dlaczego mi pan ubliża i wyzywa od złodziei?

– Cała wasza zmiana będzie odpowiadać! Cała, kurwa!

Wtedy się wkurzyłem i podszedłem do niego bliżej:

– Nie strasz, czyżyk, nie strasz, bo się, czyżyk, zesrasz!

Spojrzał na mnie i już innym tonem zakończył:

– Zobaczymy!

Nie brałem żadnych taśm, więc niech się ode mnie odczepi. W końcu co mi może zrobić? Zauważyłem, że zawsze prawie na każdym statku były antagonizmy między pokładem a przetwórnią. Oni mają stabilną pracę, zawsze, każdego dnia, wiedzą, co ich czeka. Mają najczęściej swoje stałe stanowiska. My nie, bo oprócz pracy na pokładzie jesteśmy kierowani do przetwórni, a tam nami pomiatają! Raz tu, raz tam, w zależności od humoru majstra, bo nie zawsze od potrzeb! Jak mają przyjść na pokład to ich zaangażowanie jest raczej mierne. Być może dlatego nasi nazwali ich „Niemcami”! Rzadko bywam wyprowadzony z równowagi, staram się być spokojny w różnych sytuacjach, ale dzisiaj nie wytrzymałem! Może rzeczywiście ktoś mu wziął, ale ja tego nie widziałem, tylko robiłem swoje. Nie ma prawa uogólniać i robić z nas wszystkich złodziei! Szuka odpowiedzialności zbiorowej? Niech się nie ośmiesza!

11 sierpnia, godz. 2:00

Wczoraj po raz pierwszy dotarły do nas listy. Ja nie otrzymałem. No cóż, i tak bywa. To tak w skrócie i na marginesie, bo prawda jest jednak trochę inna. To „no cóż, i tak bywa” wypowiedziane jest z pewną dozą rozczarowania, bo nie z zazdrości, że inni dostali, a ja nie.

W relacjach rodzinnych w tej formie życia zawodowego list jest niezwykle istotny, bo wypełnia pustą przestrzeń duchową, pomagając to wszystko przetrwać. W chłodnej, zimnej codzienności odrobina ciepła płynącego z domu nie zaszkodzi, wręcz działa jak tabletki niwelujące wirusy i bakterie. Życie potrafi być brutalne, dlatego pojawiają się lęk i obawa, mój układ odpornościowy jest osłabiony przestrzenią, która nas dzieli. By móc pracować nad zdrowiem wewnętrznym, ważne jest dobre i odpowiednie środowisko. Nieodzowne w tym wypadku są wspólnota i otoczenie, które wzmocni, ale o tym mogę tylko pomarzyć.

Ważne jest wsparcie, a czasami nawet możliwość dzielenia się trudnościami, dla uspokojenia samego siebie. Jednak nie mam możliwości, tu, daleko na morzu, otoczyć się ludźmi, którzy będą dla mnie podporą.

Osobiste sprawy nikogo nie interesują, chyba że formie tworzenia jakiejś sensacji, a przecież w tym wszystkim nie chodzi o to, by tworzyć wokół siebie otoczkę wyjątkowości – wyjątkiem nie jestem! Jedni listy otrzymują, drudzy nie. Tak było, jest i będzie.

Systematyczność pracy nad sobą, by to zrozumieć, pozwoli mi odrzucić czarne, czasami niepoważne myśli.

Są tacy, którzy w ogóle nie piszą i do nich się nie pisze, zaspakajają swoje duchowe potrzeby telefonem czy telegramem. Podziwiam tych ludzi, ale widocznie ich zapotrzebowanie jest takie, a nie inne. To im w zupełności wystarcza. Mnie nie.

Godz. 13:00

Niebo jest bezchmurne, od rana świeci słońce. To tyle o niebie. A wkoło nas? Zimny porywisty wiatr wzburzył morze i wysoką falą zmusza nas do szczególnej uwagi na pokładzie. O wypadek nietrudno. Wystarczy chwila nieuwagi.

Ryby ubyło. Łowimy po pięć ton! Prawdopodobnie jeszcze dziś mamy udać się do zbiornikowca po paliwo.

Godz. 23:00

Przerwane połowy. Cel – zbiornikowiec. Będziemy na jego pozycji nad ranem.

12 sierpnia, godz. 5:35

Przed chwilą zszedłem z wachty. Płynęliśmy kursem 40 stopni, a tuż przed moim zejściem pierwszy oficer zmienił kurs na nord. Daleko na horyzoncie, z lewej burty ukazał się rząd migocących świateł. Przez lornetkę widziałem stojące statki.

Teraz czekam, będą na pewno ogłaszać alarm manewrowy. Z marszu mamy dobić do zbiornikowca.

Godz. 6:00

Alarm manewrowy!

Godz. 8:30

Na pokładzie byli już bosman z dejmanem. Przygotowywali kotwicę do rzucania.

– Idziecie, idziecie i dojść nie możecie!

– O co chodzi, bosman?

– Cumy przygotować! Trzy z jednej burty, trzy z drugiej!

– A mamy tyle? Nawet Bismark nie stał na tylu!

– Ty się tam, Krzychu, nie wymądrzaj, tylko dawaj do roboty!

Zaczęliśmy się śmiać! Podszedł do mnie Krzysiek i mówi:

– Zyga to panikarz, zobacz, ile jeszcze mamy do tego zbiornikowca!

– On tak ma, nie zmienisz jego natury! Musi mieć wszystko w zapasie.

– Ja wiem, to uparty Kaszub i wszystko na chamską parę, grube to mocne!

Zbiornikowiec Tatry stał osłonięty z trzech stron wysokim skalistym brzegiem. Wiatr mieliśmy z naszej lewej burty. Dobić mamy naszą prawą do ich lewej. Podchodziliśmy wolno, bardzo ostrożnie. Ledwie zdołaliśmy dorzucić rzutki, ale kiedy złapali jedną, wiadomo już było, że dobijemy. Szybko ściągnęli naszą cumę, a wiatr dopomógł zbliżyć się do ich burty.

Rzeczywiście podaliśmy sześć cum plus szpring!

Po zacumowaniu pierwszy oficer zawołał na mostek bosmana. Po chwili bosman przyszedł i powiedział:

– Dawajta do szalupy, będziemy opuszczać!

Godz. 19:00

Do prawej burty Tatr zacumowała Lyra. Z odrobiną sentymentu patrzę na ten statek, bo zrobiłem na nim trzy rejsy z rzędu, kawał czasu!

13 sierpnia, godz. 2:00

Jesteśmy już w drodze na łowisko. Odbiliśmy od zbiornikowca o godzinie 20:00, już na naszej zmianie. Potem był przegląd sieci i tak zleciało.

Godz. 13:00

Jesteśmy na łowisku, w tej chwili robią zwrot przez prawą burtę. Wszystko, co stało na stole, z hukiem wylądowało na podłodze! Leżę w koi i też ledwie co uniknąłem wypadnięcia!

Jest sztorm i bardzo wysoka fala, kombinują wydać? Z tego, co wiem, inni sztormują!

Godz. 13:30

A jednak wydali. Trałujemy z wiatrem. Statek stał się bardziej stabilny, już tak nie rzuca nami. Franc siedzi i pali papierosa. Przed chwilą z kabiny wyszedł bosman. Miał do niego kilka spraw.

– Słuchaj no, zrobisz nowy nowy latawiec.

– Ja?

– Ty.

– A z czego mam zrobić?

– Pójdziesz do baderowca, on ci da stary taśmociąg.

– Z taśmociągu, z tej grubej gumy!

– Co się tak, kurwa, Franc, dziwisz? Co? Nigdy nie robiłeś?

– Nie!

– No to teraz zrobisz, znając ciebie, na pewno się nie przemęczysz!

Wstał, trzasnął drzwiami i poszedł.

Tym razem kolega zaczął mówić:

– Łowiłeś kiedyś takim latawcem?

– Prawdę powiedziawszy – nie! Nigdy czegoś takiego nie zakładaliśmy. To musi być cholernie ciężkie!

– Zrobię mu to gówno, jak chce. Raz założą i wyrzucą!

Zaczął palić dalej, a ja już nie podtrzymywałem rozmowy.

Godz. 22:00

Cholerne przechyły utrudniają chodzenie po statku, a właściwie wszystko utrudniają! Jedzenie, spanie, a nawet załatwianie, jak to mówi Krzysiek.

W kabinie koje, szafy wszystko wydaje żałosne jęki, do których już dawno się przyzwyczaiłem.

Łowimy, osiągając dobre wyniki. W ostatnim holu od namiaru ryby pękł przedłużacz. Praca jednak stała się bardzo niebezpieczna! Fale wdzierają się przez slip i zalewają pokład! Kiedy idzie takie zwalisko wody, uciekamy, gdzie kto może! Przy ostatnim wybieraniu schowałem się za windę przeładunkową. Kolega nie zdążył. Rzuciło go na pokład, a potem wylądował pod windą. Cały mokry podniósł się i poszedł do suszarni. Dobrze, że o własnych siłach.

Bosman zawołał mnie do siebie.

– Siadaj, Jurek. Ja dejmanowi pokażę, jak się pracuje! Kazałem mu zrobić nowe linki przy szalupach, wiesz, te od relingu, prawie są przegniłe. On mi mówi, że tego nie da się zrobić! Rozumiesz to! Starszy rybak nie potrafi na kauszy zrobić szplajsu! Mówię: „Ja ci pokażę, że się da!”. Zdjąłem starą, odmierzyłem i zrobiłem. „No i co, Franc, da się czy się nie da! Reszta lin należy do ciebie i nie pierdol mi, że się nie da!”. Ja go diable podkręcę! On mi się tu nie będzie opierdalać.

Pomyślałem skończyło się, no to się zaczęło!

14 sierpnia, godz. 8:00

Nie odpuszcza, wręcz wiatru dobiera! Pod nami jest błękitek w ogromnych ilościach, więc jak mu tu odpuścić! Co hol to 15 do 20 ton!

Przy tak wysokiej fali cały proces wybierania jest diabelnie niebezpieczny. Rufa raz opada, to się podnosi, a tu worek, a w nim 20 ton! Kiedy rufa opada, a potem raptem unosi, siły są ogromne! Dzięki Bogu jak na razie jumpry wytrzymują. Kiedy mamy już worek na pokładzie, panowie oficerowie najczęściej robią zwrot i pchają się na wiatr. Bardzo im się spieszy. Bosman stara się zastopować worek renerami, jak zdąży! Często worek toczy się z lewej burty na prawą i na odwrót. Jak nie muszę, nie podchodzę! Widzę, że koledzy również są uważni, pomimo że bosman się wydziera.

– Nie chcę się wymądrzać, ale uważam, że powinni płynąć z wiatrem do momentu wysypania ryby z worka! Mielibyśmy większe szanse, że nas nie podmyje. Co ty, bosman, na to!

– Jo, to by było lepiej, ale my na burtowcach mieliśmy gorzej i musiało być!

– Kurwa, Zyga, przestań z tymi burtowcami, na przetwórni jesteśmy, no nie? Ty ciągle o tych burtowcach! Ja wiem, że się z Timkem topiłeś, ale zapomnij o tym!

Bosman się nie odezwał, tylko jakoś tak dziwnie spojrzał na Ryśka. Będzie miał przechlapane?

Przed chwilą rozmawiałem z Rysiem.

– Słuchaj, stary, co ty wyskoczyłeś z tym topieniem?

– Co, nie wiesz o tym?

– Nie, nic nie wiem.

– Nasz stary topił się na Nurzcu. Stali na kotwicy i zniosło ich na mieliznę gdzieś u wybrzeży Szkocji! Pięciu się utopiło, w tym dwóch Rosjan, którzy przyszliz pomocą. W tym rejsie był Zygmunt. On, Ali Wołkowicki i jeszcze jeden zostaliz kapitanem do końca. Był tam jeszcze Stachu Zimak, który z kumplem uratowali się na tratwie.

– Nic więcej o tym nie wiesz?

– Nie, spytaj się jego, może ci powie!

– Nie będę się pytał, widać, że facet po przejściach! A kiedy to było?

– Chyba siedemdziesiątym czwartym albo piątym.

– Ciekawe kto zawinił? Stary?

– Zawsze kapitan, bo on odpowiada za wszystko, ale pośrednio z tego, co wiem, pierwszy. On miał wachtę. Idę, dosyć ci powiedziałem, zresztą nic więcej o tym nie wiem. Cześć!

– Cześć!

Godz. 17:00

Sztormujemy jak wszystkie inne statki. Wiatr jeszcze bardziej przybrał na sile. Uran od pewnego czasu ma stały przechył na lewą burtę. Nie mogą go przebalastować czy co?

Od czasu do czasu słychać lecące przedmioty z sąsiednich kabin, a zaraz potem siarczyste przekleństwa. Jesteśmy wszyscy tym zmęczeni, a poprawy nie widać. Wielki rozległy niż sięga aż po Antarktydę, a kiedy przejdzie, diabli wiedzą. Na wszystko trzeba uważać, a najbardziej podczas posiłków. Dzisiaj na naszym stole poleciała waza z zupą. Dobrze, że w porę odskoczyłem!

Bulaje z polecenia pierwszego oficera są zabezpieczone blind klapami. To na wszelki wypadek, gdyby fale zbiły szkło.

15 sierpnia, godz. 2:00

Nie do wiary – budzą! W tym piździelu mamy wydawać? Trudno, jak budzą, trzeba wstać, ubrać się i iść. Potężne fale walą w dziób Urana, co słyszymy tu w kabinie.

Godz. 8:00

Jak to na rybakach! Wystarczy, że znajdzie się jeden bohater i wyda, zaraz inni pójdą jego śladem. I tak też było tym razem.

Szaleństwo zapoczątkował kapitan Cetusa. Zielono­-białe światło na jego maszcie oznaczało, że trałuje. Jeśli on, to dlaczego nie my?

Wyszedłem na pokład, a tu piekło na wodzie! Deszcz, ogromna fala, wichura, pełno wody na pokładzie i głębokie przechyły.

– Na pokładzie!

– Na pokładzie, kurwa, słyszycie mnie?

To drugi oficer bardzo się zdenerwował.

– Tak, słyszymy! – odpowiedział windziarz.

– Przygotować siatkę do wydania. Jak będziecie gotowi – meldować!

– OK.

Ułożenie sieci nie było takie proste, bo wchodzące fale rzucały sieć po kątach. W końcu byliśmy gotowi.

– Mostek!

– Co tam?

– Jesteśmy gotowi!

– No to lego!

– Lego!

Worek poszedł do wody, potem przedłużacz i sieć. W tym momencie potężna fala zalała cały pokład! Podeszła z hukiem pod windę i tu mnie dopadła, mocząc nogi, bo wlała się przez długie buty gumowe. Przede mną silnie oberwał bosman. Cały mokry stał jednak na stanowisku, dowodząc wydawaniem.

Drzwi na korytarze były otwarte, więc woda z szumem wdarła się do środka, a potem wlewała po schodach na dolne korytarze.

Szpigaty nie były w stanie przyjąć takiej ilości wody. Zostało zalanych kilka kabin kolegów z przetwórni. Na dole zrobił się popłoch!

A wiatr na wantach swoją melodyjkę wygrywał i napierał na nas z coraz większą siłą. Na rufie, kiedy zakładałem szelki do desek, wiatr zatykał mi usta. Wychylony zauważyłem jak rufa siada, i potężną górę wody, która z białym grzywaczem za chwilę w nas uderzy! Zdążymy się podnieść, czy też nie? Uciekać nie mogłem, musiałem zrobić to, co do mnie należy, i mieć nadzieję, że rufa zdąży przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.

Musiałem jeszcze odczepić deskę z łańcucha. Fala była tuż­-tuż! Dziób Urana wpadał w kolejną koleinę, a rufa wolno zaczęła się unosić, za wolno!

Mój pomocnik krzyknął:

– Jurek, uciekaj!

Fala uderzyła z ogromnym impetem, któryś już raz zalewając na wysokość metra cały pokład! Krzysiek schronił się na drabince, ja miałem szczęście, bo deska trałowa tak się ułożyła, że mnie ochroniła, ale to nie znaczy, że nie zalała rufy! Stałem po pas w wodzie, trzymając się szczebli drabinki! Uran, trzęsąc się jak galareta, wolno strząsał z siebie nadmiar wody.

Kapitan stał na rufowym mostku i przyglądał się wydawaniu.

Bosman pokazuje i krzyczy do windziarza:

– Jedź, jedź, kurwa, na dół!

Sieć wolno oddalała się, a im była dalej, tym lepiej, bo była bardziej bezpieczna. I tak poszło kilka linek. Na prawej desce obydwaj zdążyli wejść na drabinkę i w ten sposób uchronili się przed wodą.

Kląłem w duchu na tego starego z Cetusa. Co za kretyn!

Wydaliśmy.

Minęło 20 minut.

– Pokład! Wybieramy!

Ledwie zdążyłem się przebrać. Karol wolno jechał windą, czasami stawała. W końcu przyszły deski. Trzeba było ruszyć na rufę. Do huraganowych podmuchów doszedł deszcz. Mało widziałem! Wiatr porywał bryzgi fal i razem z deszczem mieliśmy koktajl wyglądający jak kurzawa! Szarpany wichurą musiałem zrobić to, co do mnie należało, niezależnie od okoliczności. Musieliśmy z rybakiem Krzysiem działać szybko, bez większego namysłu. Im szybciej, tym lepiej!

Bosman coś krzyczał, ale ja tego krzyku prawie nie słyszałem, jakieś urywane słowa, to wszystko. Wycie wichury zagłuszało wszystko!

Udało się, tym razem aż tak mokry jak przy wydawaniu nie byłem. Po wybraniu przyszedł na pokład asystent z wiadomością:

– Bosman! Jeden na ster!

Kuźwa, przypadło na mnie. Przebrałem się i poszedłem. Kurs 250 stopni, powiedział sternik, ustępując mi miejsce. Powtórzyłem 250 i stanąłem za sterem.

Ogromne fale przed dziobem statku od czasu do czasu z ogromną siłą zalewają dziobowy pokład.

Sztormujemy, a więc mamy ograniczoną zdolność manewrową, bo idziemy bardzo wolno naprzód.

Góry wody i wściekły wiatr spychają dziób statku, a przecież moim zadaniem jest utrzymanie go na kursie, i to najlepiej do stopnia. To jednak jest niemożliwe! W pewnym momencie olbrzymia fala uderzyła w dziób, za nią druga, a trzecia nakryła nas! Uran zadrżał, przystanął i runął w dół. Po chwili zaczął się unosić ku górze! Położyło nas na lewą burtę. Stałem w szerokim rozkroku, mocno trzymając ster. Wszystko na mostku spadało z półek. Krzesła, fotel, taborety, czajnik, kubki, wszystko walało się po mostku! Trzeci oficer, asystent i drugi sternik z ledwością utrzymali się na nogach!

Po chwili wpadł na mostek kapitan:

– Co tu się dzieje! Jaki ma pan kurs?

– 250 stopni!

Spojrzał na kompas i powiedział:

– Niech pan da 240 stopni.

– 240 stopni!

Kapitan Barczak chwilę oceniał sytuację, poszedł do mnie, jeszcze raz mnie sprawdził, patrząc na kompas, a potem powiedział.

– Niech pan steruje na falę! Panie trzeci, sterujemy na falę!

– Tak jest, panie kapitanie!

Na UKF toczyły się rozmowy. Odrzańcy rozmawiali między sobą:

– Widzisz go!

– Kogo?

– No tego Kaszuba, dalmorowca! Kutas wydaje!

– A co to za statek?

– Centaurus!

– Pojebało gościa, a zresztą pies mu mordę lizał!

Ku ogólnemu zdziwieniu, a potem politowaniu, rzeczywiście wydali!

Kapitan wszedł do nawigacyjnej, a potem do swojej kabiny. Ma blisko na mostek.

Przyszedł technolog. Stwierdził, że wstrzymuje produkcję. Ryba spada z taśmociągów i szpigatami wpada za burtę. Drugi ze zdziwieniem zapytał:

– To wy jeszcze macie rybę?

– Zostało około tony.

Pomyślałem sobie, jak nie ma pokładu, leżycie! Dodał jeszcze, że wózki mogą wypaść z prowadnic i może dojść do wypadku.

Godz. 22:00

Leżę w koi, piszę o minionym dniu. Podwieczorek mieliśmy nadzwyczaj skromny. Kiedy steward wszystko już uszykował na stołach, druga zmiana wydawała. Zrobili zwrot przez prawo. Na stołach nie został żaden talerz! Wszystko leżało w kupie na podłodze! Oparty o szot, nie mogłem zrobić kroku! Uran, leżąc na prawej burcie, powoli się podnosił. Kurwy leciały ze wszystkich stron, a najbardziej przeklinał steward, który zbierał szkło pomieszane z jedzeniem.

– Kurwa, co za ludzie! Nie mogą powiadomić załogi, że robią zwrot! Nie wystawiałbym tego na stoły!

Po godzinie trału zaczęliśmy wybierać. Na dzień dobry kabiny stewardów, ochmistrza i mechanika maszyn przetwórczych zostały zalane, a my uciekaliśmy gdzie popadnie.

Mokry Karol wolno jechał do góry. Gdy było ostatnie pięćdziesiąt, musiałem iść na rufę. Cholera, zaczął padać grad! Ciął niemiłosiernie po twarzy i szczególnie trzeba było chronić oczy.

Wybraliśmy pięć ton. Sieć była cała.

16 sierpnia, godz. 17:00

Kolejny dzień na Uranie wyróżnił się absolutną głupotą tych panów na mostku, natomiast przyroda rządzi się swoimi prawami.

Rano na niebie zaczęło się przejaśniać, a wiatr osłabł. W tej chwili ze sztormu została tylko martwica.

Na mojej zmianie mieliśmy wydawać, ale do wydania z rana nie doszło. Kapitan oficerowi wachtowemu kazał się trzymać Cetusa. No to się trzymał! Tymczasem Cetus grzał pod ląd, bo miał uszkodzony rozjazd. Kiedy nasi zorientowali się co jest co, byliśmy 25 mil poza łowiskiem! Niezła heca! Dopiero o 12:00 wydaliśmy! Po godzinie trału słyszymy kapitana:

– Wybieramy!

Karol od razu ruszył. Patrzę się, a tu z lewej burty lekko za rufą mija nas jednostka Świ-220, później okazuje się, że to Kolias.

Mówię do kolegi:

– Stary, my się sczepimy!

– E, chyba nie.

– Nie? Już jesteśmy załatwieni!

Winda jęczy, piszczy, ale jedzie. W końcu mamy rozpornice. Kiedy swoją zakładam na łańcuch, w lewej urwało się ucho na linie trałowej i poleciała do wody!

Czekamy. Kolias jest silniejszy od nas, więc wciągnął sobie wszystko na pokład. Widzimy spawarkę. Tną, co im pasuje, a resztę wyrzucają za burtę.

Mija godzina, a my stoimy! Podchodzi do mnie Rysiek Korczak i mówi:

– Jurek, spójrz, jaki ten Atlantyk jest duży i, kurwa, to łowisko jest duże, a im się opłaci wejść na siebie i tracić czas!

– To, Rysiek, jedno, ale zobaczysz, co wybierzemy! Zobacz, co oni robią!

– Palą, biorą swoje, a nasze wyrzucają! My też byśmy tak zrobili, myślisz, że nie? Kto się będzie przejmował czyimś sprzętem!

– Masz rację.

Po dwóch godzinach oczekiwania ruszyła nasza winda. Ciągnęliśmy cały sprzęt na jednym kablu!

Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że naszą deskę mają na swoim pokładzie. Wciągnęliśmy ciężary, porwaną jak diabli sieć w ciężarach, a potem resztę. Jedna wielka kupa lin, sieci, z przedłużaczem i workiem.

Na pokładzie leży wielka głupota! Pół kabla w bok i nie byłoby takiego bałaganu.

– Bosman!

– Wołają z góry. Dawaj na mostek!

Zyga wolnym krokiem – poszedł. Szybko wrócił z wiadomością, że będziemy opuszczać szalupę, ale najpierw mamy przygotować trzy cumy. Zapytałem – po co?

– Na zerwanym kablu zróbcie węzeł cumowniczy. Do niego dajcie 10-tonowy szekiel. Połączycie z cumą, nawiniecie jedną, a potem drugą. Końcówkę trzeciej podamy na szalupę. Podpłyniecie do nich i im podacie. Będziemy cumami ciągnąć deskę. Zobaczymy, może się uda, a tera chłopy do roboty!

Idący za mną Rysiek klnie i mówi:

– Kurwa, ile roboty! Zmarnowali całą dobę!

– Dobrze, że się uspokoiło i można wykorzystać szalupę.

– Powiem ci, Jurek, że mi się ten rejs nie podoba. Mam jakieś dziwne przeczucie…

– Rychu, przestań krakać, jakie przeczucie?

Zdjęliśmy brezent. W ruch poszły korby, a potem z kolegą zjechałem szalupą do wody. Dowodził czwarty oficer. Na rufie podali nam cumę, którą zawlekliśmy do Koliasa. Rzucili rzutkę, zawiązaliśmy ją i popłynęliśmy do siebie.

Od razu padło polecenie z mostku:

– Bosman, szalupa do góry.

W międzyczasie Kolias rzucił naszą dechę do wody. Nawijaliśmy cumy. Karol jechał bardzo wolno, ale szczęśliwie dojechał do końca. Podciągnął ją na taką wysokość, że Rysiek mógł ją zaczepić. Moja zmiana dobiegła końca. Miałem zmiennika. Spojrzałem na burdel leżący na pokładzie i poszedłem. Do pracy idę o 20:00.

17 sierpnia, godz. 2:00, noc

Po 16:00 przyszedł do mnie bosman Zygmunt.

– Jurek, widziałeś, jak to jest rozpierdolone? Bielecki tego nie zrobi!

– A nie mamy nowej sieci?

– Nie. To jest linówka i stary chce nią łowić. Ja też pierwszy raz na takiej łowię, ale diable my ją zrobimy!

– Macie chociaż plany?

– Nie.

– Może czwarty ma?

– Nie, on też nie ma, już się jego pytałem.

– Śpij, idę, bo przed nami dużo roboty.

O 20:00 przyszliśmy na zmianę i co żeśmy zastali?

Wielki kłąb lin.

Bosman stwierdził, że wyklarowanie tego jest jednak niemożliwe. Połowowy Bielecki twierdzi, że ma taką samą nową.

– No to, kolego, zakładamy nową!

Czwarty oficer przytaknął. Wymiana jednak to nie jest sobie takie friti­-titi. Tym bardziej że musieliśmy dorabiać leksy 56-metrowe. Poza tym doszedł jeszcze poharatany na 500 m kabel pelagiczny!

Przez całe sześć godzin mieliśmy co robić, ale i tak wszystkiego nie zdołaliśmy. Bosman Zygmunt jest ambitny, ale bez przesady! Widziałem, że nie tyko chciał wszystko dopiąć, ale jeszcze wydać!

Mieliśmy śliczną noc. Księżyc w towarzystwie tysięcy gwiazd przyglądał się naszej pracy, a my w ciągłym ruchu walczyliśmy z czasem. Dwa razy mieliśmy wizytę z mostku z zapytaniem, ile to potrwa. Bosman odpowiedział:

– Tyle, ile będzie potrzeba, panie asystent!

Godz. 13:00

Od paru godzin jesteśmy pod trałem. Aż się wierzyć nie chce, że tak nagle zmienił się otaczający nas świat. Zrobiło się ciepło, morze złagodniało do tego stopnia, że ledwie się porusza. Od rana świeci słońce i oby jak najdłużej.

O 10:00 awaryjnie wybieraliśmy i okazało się, że worek jest pusty.

Godz. 20:35

Koledzy wybierają. Dość długo trwał trał.

Godz. 20:40

Rysiek przyszedł z wiadomością, że była nędza z bryndzą, około pięciu ton!

– Ale nie wybierali awaryjnie?

– Nie, wszystko było OK.

Pytałem dlatego, że na naszej zmianie założyliśmy nowy kabel pelagiczny wraz z oscylatorem.

Akurat słońce chyliło się ku zachodowi. Wschodnią część nieba zakryły poszarpane chmury. Strzępy tych chmur jakby stały w miejscu, tworząc ciekawą mozaikę, która z czasem zmieniała kolory. Słońce czerwone jak krew wpadło do wody, długo jeszcze zostawiając przepiękne kolory.

18 sierpnia, godz. 8:00

Gdy nadarzy się odrobina wolnej chwili, gawędzimy przy windzie, najczęściej żartując. Przecież śmiech to zdrowie! Bosman opowiadał:

– Pływający w Dalmorze przed swoim rejsem poprosił kumpli, by mieli na oku jego żonę. Kiedy był już w morzu, przyjechał do niej jej kuzyn. Poszli razem do kawiarni. Po wyjściu został pobity, i to tak, że musiał pójść do szpitala. Kiedy marinero wrócił z rejsu, spotkał kumpla i pyta: „no i jak?”. „A, była z jakimś frajerem. Dostał wpierdol i tyle! Tak chciałeś, tak masz! Obiecaliśmy, to zrobiliśmy!”. „No dobra, nie ma sprawy, macie tu na litra”. W domu stara mówi: „Wiesz, mojego kuzyna pobili, leży w szpitalu!”. „Kup mu cytrynę, pomarańczę i odwiedź go. Szkoda biedaka!”.

Godz. 17:00

Skreślam dni w kalendarzu i mówię sam do siebie: ależ się to ciągnie! Jutro dopiero minie miesiąc od mojego wyjazdu z domu, a mnie się wydaje, że to prawie rok! Bardzo tęsknię za żoną i córeczką i nie wstydzę się tego mówić.

Morze już w tej chwili jest coraz bardziej pomarszczone, a jeszcze przed godziną było idealnie spokojne i tworzyło wielką, równiutką płaszczyznę. Na niebie jest niespokojnie. Coraz więcej napływa stalowych chmur.

Trafiliśmy na rybę! Przed trzecią wybraliśmy 20 ton!

19 sierpnia, godz. 2:00, noc

Wydawał pierwszy oficer, a była pierwsza w nocy. Wyciągnęli nas z przetwórni. Teraz płyniemy pod trałem.

Na dole przez pięć godzin ciąłem tuszkę, przyglądając się błękitkowi. Prawie każdy ma to coś, co trudno nazwać robakiem. Nie w jelitach, a w mięsie ma białą maź. Po przecięciu nożem zwyczajnie się rozpływa. Jedne mają tego więcej, drugie mniej. Ogólna opinia jest taka, że argentyński szelf jest bardzo zarybiony, a przez to ryba karłowacieje i choruje. Nie wiem, czy są jakieś opracowania naukowe na ten temat, natomiast wiem, że interesuje się błękitkiem w tym rejonie Morski Instytut Rybacki w Gdyni.

Widocznie ryba nadaje się do konsumpcji, skoro firma każe łowić. Robimy to ze zmiennym szczęściem.

Godz. 13:00

W dzień połowy są znacznie mniejsze. Wybieramy zaledwie po kilka ton. Prawdopodobnie ławice rozpraszają się, a koncentrują w nocy. W tej chwili lasty są puste, a przetwórcy kończą rybę.

Zgrzyta coraz bardziej między dejmanem a bosmanem. Niestety jestem tego świadkiem, bo duża cześć rozmów odbywa się w kabinie.

– Ty, Franc, przestań się opierdalać! Masz mi sprzątnąć magazynek bosmański!

Szulic siedzi, pali papierosa i się nie odzywa, ale widzę, że aż kipi! Wydaje mi się, że ma dość dejmaństwa!

20 sieprnia, godz. 8:00

I znowu zaczęło się to cholerne w górę, w dół, z lewej burty na prawą – do obrzydzenia! Pada deszcz i zanosi się na sztorm! Mewy przysiadły na wodzie i nieliczne krążą nad nami, chyba głodne.

Ostatni hol to tona.

Godz. 17:00

Winda trałowa ledwie dyszy. Zepsuła się prowadnica, a zapasowej nie mają. Stało się to po mojej stronie. Bosman przyniósł i wręczył mi specjalny klucz:

– Tym będziesz układać kabel! Myślę, że sobie poradzisz?

– Na pewno!

W duchu pomyślałem sobie: bierzesz mnie za idiotę? O nie, Konkol, ja sobie przepukliny nie zrobię tylko dlatego, że ty tak chcesz! Będę układał kabel, na ile będzie to możliwe, jak zajdzie i pójdzie w drugą stronę, trudno.

Przekazałem urządzenie mojemu zmiennikowi i powiedziałem, do czego służy. Fred się zdziwił, ale powiedział, że się przyłoży.

– Uważałbym, Fredek, z tym przyłożeniem, tu są ogromne siły!

– Nie jest, Jurek, tak źle, poradzę sobie.

– OK. To diabelstwo będzie wisiało na rurze, o tu, w tym miejscu.

– Dobra.

On przyjął wachtę, ja schodziłem. Prawdopodobnie kapitan miał powiedzieć:

– Od tego jest drugi windziarz, by kręcił.

No pewnie, że jest, tylko po co są zamontowane prowadnice? Dla parady? Maszyna ma coś z tym zrobić w przelocie do bazy.

21 sieprnia, godz. 2:00

Wyglądało na to, że znowu będziemy mieć sztorm. Tymczasem wręcz przeciwnie, wiatr ucichł, a morze się uspokoiło. W tej chwili płyniemy pod trałem. O 24:00 wybraliśmy 20 ton, zapewniając pracę do rana.

Przychodząc na zmianę, zauważyłem, że Fred trzyma się za podbrzusze.

– Co ci się, Fredek, stało?

– A, kurwa, przy nawijaniu zaszedł mi kabel, chciałem go siłą przerzucić i coś mi walnęło! Chyba przepuklina!

– Nie mówiłem ci – uważaj?

– No ja wiem, ale…

– Chłopie, co ale? Co ale! Niech sobie, kurwa, kręcą! Stary ci da zdrowie albo bosman? Pójdziesz na odstawkę i tyle.

– Mamy iść do bazy, to pójdę do lekarza.

– Idź, idź, ale jeśli ją masz – to masz rejs głowy.

Mówiłem mu, żeby się nie przepinał, teraz cierpi.

Godz. 13:00

Płyniemy do bazy. Mamy obydwie lasy pełne ryby i z 10 ton na pokładzie. Ostatni hol okazał się rekordowy. Kiedy ciężary ukazały się na slipie, daleko za rufą najpierw zrobiło się biało, a potem wypłynął worek z rybą.

Nic nie pękło ani przy wyciąganiu worka, ani później przy wysypywaniu.

Godz. 22:00

Skończyłem pisać list do żony, oddam go jutro ochmistrzowi. Jest możliwość wysłania poprzez bazę. Zawsze jakaś jednostka płynie do portu.

22 sierpnia, godz. 8:00

Była 1:30, kiedy obudzili mnie na ster. Umyłem się, ubrałem i poszedłem. Na horyzoncie widać już było światła bazy. Płynęliśmy kursem 221 stopni. Po dwudziestu minutach oddałem ster Zachariaszowi, etatowemu sternikowi, i poszedłem na dziób, gdzie była już moja zmiana z bosmanem na czele.

Z marszu podeszliśmy do Żuław, cumując do ich lewej burty. Od razu rozpoczęto rozładunek. Zaczął kropić deszcz, uprzykrzając nam życie. Wszystko do rozładunku przygotowaliśmy wcześniej.

Godz. 17:00

Wyładunek trwa. Deszcz też trwa, ale rozładowujemy. Najwolniej idzie mączka i być może do jutra tu postoimy. Teraz, po 30 dniach pobytu w morzu, zaczynają się uzewnętrzniać nasze charaktery. Zaczyna być niedobrze! Co będzie po 100 dniach?

23 sierpnia, godz. 2:00

Rozładunek robi baza, my pracujemy zmianami morskimi. Zarządził tak pierwszy oficer Szymański. Zabrał dwóch ludzi do pilnowania trapu, uszczuplając naszą brygadę. Co robimy? Jesteśmy w ciągłym ruchu. Dziób rufa, rufa dziób. Tam trzeba ładownię zamknąć, tam otworzyć w zależności od intensywności padającego deszczu. Pobieramy również z bazy sprzęt, który od razu układamy w magazynku na dziobie. Nie byłoby problemu, gdyby nie to, że musimy tachać go ze śródokręcia.

Fred był u lekarza. Nie ma przepukliny, a nadwyrężony mięsień, natomiast ma problem z sercem. Lekarz kategorycznie zabronił mu ciężko pracować. To mój zmiennik z drugiej zmiany. Ze skierowaniem poszedł do pierwszego oficera. Z pokładu ma przejść na mostek. Będzie sternikiem. Ta wiadomość bezpośrednio dotyczy już sterujących. Jeden z nich musi przejść na pokład.

Zachariasz już zachorował na korzonki. Był u lekarza. Koledzy się śmieją, że ster ma przepisany do śmierci.

Godz. 21:30

Alarm manewrowy ogłosilio 17:00. Rzuciliśmy wszystkie cumy, pozostawiając szpring dziobowy. Uran wolno odchodził od burty bazy, a kiedy był na tyle bezpieczny, że mogliśmy rzucić szpring, z mostku padła komenda:

– Szpring lego!

Na nasze miejsce czekał już Heweliusz PLO.

Staliśmy w dryfie, a ja mając chwilę wolnego, wpatrywałem się w zachodzące słońce. Było co podziwiać.

Tuż po zachodzie ruszyliśmy do burty Mazur. Z dobiciem nie było problemu. Złapali nasze rzutki i podali swoje cumy. Trzy i szpring. Mamy pobrać prowiant i ruszyć na łowisko.

24 sierpnia, godz. 8:00

O pierwszej w nocy, kiedy zakończyliśmy pobieranie prowiantu, odbiliśmy od Mazur. Naszej zmiany nie budzili, bo już o drugiej mieliśmy swoją zmianę.

Z