Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi rejs Jerzego Budzisza na Lepusie – 1979 rok.
Autor urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 r. jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie szkołę zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia Chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie, Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY-333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I 1978 (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Budzisz - Lepus 1979_eBook
Cover
M / T Lepus. Rejs II (1979)
Jerzy Budzisz
Korekta: K. Księżyc, G. Szczepaniak
Skład: K. Księżyc
Projekt okładki: E. Siwek
Wersja elektroniczna: E. Krefft-Bladoszewska
Fotografie: z archiwum autora
© Copyright by Jerzy Budzisz
Publikacja na zlecenie indywidualne
Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart
81-574 Gdynia, Goska 8
www.wydawnictworegion.pl
e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-7591-803-8 [druk]
ISBN 978-83-7591-910-3 [ePub]
ISBN 978-83-7591-911-0 [mobi]
M/ T Lepus
Rok 1979. Rejs drugi po stoczni
Przejście ze statku na ląd przyspiesza wszystko w kierunku następnego rejsu i tym niezbyt optymistycznym akcentem żyją marynarskie rodziny. Wróciliśmy 13 września, 17 stawiłem się u załogowego. Dostałem miesiąc urlopu. Co za radość! Lepusa skierowano do stoczni Nauta.
Teraz to, co najważniejsze, czyli rodzina i jej wartości, wspólnie musimy pogłębiać, wzajemnie ucząc się siebie. Jest pragnienie miłości cichej, spokojnej prawie bez granic. Uciec od wydawania, wybierania – to jest teraz najważniejsze wyzwanie. Mała Agnieszka bojąca się ojca, żona szukająca tego męża sprzed sześciu miesięcy, a ja już jestem inny, bo rozstania uczą niezależności. Znowu musimy uczyć się siebie poprzez wspólną codzienność i wzajemne rozwiązywanie wszystkiego. Jest to droga kręta, wyboista, czasami pod górę. W życiu nie uniknie się trudnych sytuacji. Można się na nie złościć, można przeklinać, można również szukać rozwiązań w używkach, ale można też inaczej i o to inaczej warto zabiegać. Nic nie jest łatwe, a szczególnie droga marynarza, który musi się wyzbyć zazdrości i egoizmu, w przeciwnym razie zrujnuje nie tylko siebie. Po trudach rejsu w końcu przyszły radość i spokój. Małą przekupiłem lalą z Hiszpanii.
Babie lato skończyło się szybko. Nad półwysep coraz częściej od zachodu napływały ciemne chmury. Wysoko na niebie pokazały się klucze dzikich gęsi kierujących się na południe. Powoli lato zmierzało ku jesieni. W lesie zrobiło się kolorowo i jedynie karłowate sosny pozostały niezmienne. Majestatyczny szum morza stawał się coraz głośniejszy, bo i wiatr od Nordy przybierał na sile. Rybacy zaczęli zwozić żaki i zastawiać nety na sieje (brzony). Mój urlop powoli dobiegał końca. Stawałem się coraz bardziej nerwowy, bo przede mną było wiele niewiadomych. Co, gdzie i kiedy prawie każdego dnia błądziło w głowie. Nasze spacery leśną ścieżyną powodowały coraz większe zakłopotanie, bo nie potrafiłem udawać, że nie myślę. W końcu nadszedł dzień, w którym miała się zadecydować moja dalsza przyszłość.
Znowu pan Abramowicz! Podałem książkę żeglarską.
– Pan był na Lepusie, prawda?
– Tak.
– No to mustruję pana na Lepusa, stoi na stoczni. Zgłosi się pan do pierwszego oficera.
Statek stoi na doku. Czyszczą kadłub. Idę po wysokim trapie i zastanawiam się, jak długo tu postoimy, bo jeśli długo, to pieniądze będą marne. Zgłosiłem się do pierwszego.
– A witamy, witamy, panie Jurek, na starych śmieciach. Będzie pan trzymał wachty dwadzieścia cztery na czterdzieści osiem, odpowiada?
– Odpowiada.
– To dobrze. Zacznie pan od jutra. Będzie pan zmieniał Felka.
– A to on też tu jest?
– Jest on i nie tylko. Dużo zostało ze starej załogi.
Pomyślałem o Bakiście.
– Panie pierwszy, długo będziemy na stoczni?
– A któż to, panie Budzisz, może wiedzieć? Zaplanowane były dwa miesiące, ale przy takim tempie prac trzeba będzie dodać następne dwa.
Posiedziałem trochę na statku, a potem obrałem kierunek na PKP. Najbliższa perspektywa to pięćdziesiąt siedem kilometrów do Gdyni. Pociągi niemiłosiernie się wloką i zawsze zastanawiałem się, dlaczego dwadzieścia minut stoją na stacji w Pucku! Od lat rozkład jazdy jest niezmienny, przynajmniej jeśli chodzi o ten pociąg, który dowozi ludzi do pracy. Z mojej miejscowości wyjeżdża o godzinie 7.05 do Gdyni. Już wiem, że nawet jeśli ta helska koza zawiezie mnie punktualnie, i tak zanim z dworca dojdę na statek, będę spóźniony, a tego akurat nie cierpię. Motorowa maszyna ciągnie cztery wagony, a czasami zdarzy się, że i pięć. Minęło już dwanaście lat od kiedy dzień po dniu dojeżdżałem do Pucka jako uczeń szkoły zawodowej. Wagony z młodzieżą szkolną były przepełnione. Pierwszy to liceum, drugi technikum i trzeci zawodowa. Miałem swoje miejsce, najczęściej stojące. We Władysławowie dopychało się każdą wolną przestrzeń i tak zbici jechaliśmy do Pucka. Zawsze podziwiałem tych grających w baśkę. Jeden z graczy kładł na kolanach swoją aktówkę i zaczynali. Szybkie rozdanie i jeszcze szybsze zbieranie kart! Dwa przebicia i już wiedzieli, kto wygrał, a kto przegrał. Dwa machy papierosowe i już byliw swoim transie. Profesjonaliści! Dym krążył po wagonie, gęstniejąc. Nie dziwił więc fakt, że od czasu do czasu ktoś otwierał okno, by odrobinę się przewietrzyło. W tym szarym tłumie w dużej mierze rozmawiającym po kaszubsku nie było niczego specjalnego, chociaż pojawiały się i postacie szczególne. Na przykład dwie bliźniaczki, których nie potrafiłem odróżnić, tak bardzo były do siebie podobne. Szczuplutki okularnik, do którego mówili Antełn. Chuderlaczek nosił okulary. Często przemieszczał się po wagonie. Po latach ksiądz. Często młodzi ustępowali miejsca starszym, co było najlepszym świadectwem ich osobistej kultury. W Pucku tłum wysypywał się na peron i rozchodził się do szkół i zaplanowanych zajęć. Po dwudziestu minutach postoju skład ruszał dalej.
Teraz po latach będę korzystał z usług PKP na trasie Chałupy–Gdynia, dojeżdżając do pracy może dwa, może trzy, a może cztery miesiące. Tego dokładnie nie wie nikt, nawet stoczniowcy, tak wynika z relacji pierwszego oficera.
Pierwszy przejazd i już wiem, że Puck jest bardzo głośny. Dużo osób pracuje w Dalmorze i dużo mówią o Dalmorze. Tu w pociągu mogę się dowiedzieć więcej niż w samej firmie. Są doskonale poinformowani: kiedy wymiany, jakie statki, jakie łowiska, jacy kapitanowie. Tamten przyleciał, a tamten już odleciał, tego zamustrowali, a tego zmustrowali. Ględzą o tym non stop, a mnie to denerwuje. Wolę patrzeć w okno i podziwiać piękne widoki naszej ziemi zbliżającej się ku jesieni.
Obserwując przyrodę, starzy Kaszubi zapowiadają ostrą zimę. Słuchając, wątpiłem w ich bajdurzenie o pogodzie. Walenty Struck mówił do ojca:
– Widziałeś, jak szybko odlatują dzikie gęsi? Niski stan wody i wciąż utrzymujący się wiatr Zit-Ost przyniesie ostre mrozy.
– Jo, jo, pamiętam. W sześćdziesiątym trzecim i czwartym też tak było.
Akurat tę zimę też pamiętam – z zadymą śnieżną, hulającym wiatrem i zamarzniętą zatoką. Ale co oni mogą wiedzieć? Przecież mamy służby meteorologiczne i raczej ich trzeba słuchać. Nikt nie mówi o srogiej zimnie.
Czas płynął zmianami dwadzieścia cztery na czterdzieści osiem. Praca na statku doprowadza kapitana do wściekłości! Dwóch, czasami czterech stoczniowców pracuje na przetwórni, a prac zleconych na pokładzie w ogóle jeszcze nie ruszono. O godzinie 15.00 wszystko zamierało. Pozostawał oficer wachtowy i ja. Robiłem obchód, jeden, drugi, trzeci, i meldowałem o wszystkim, co mogłoby nam zagrażać. Czasami coś spawali, a wtedy o ogień nie trudno.
Pierwszego listopada zmarzłem przy grobie mojego dziadka i babci na cmentarzu w Jastarni. Po nieszporach, kiedy poszliśmy z modlitwą i głęboką wiarą nad morze, wschodni wiatr przypomniał o nadchodzącej zimie, może tej, o której mówili Kaszubi, a nie Wicherek w telewizji. Obumarłe liście rzucone na piaszczysty półwysep szeleściły pod butami, przypominając o początku i końcu naszej egzystencji. Dotyczy to wszystkiego, co żyje. JEST POCZĄTEK I JEST KONIEC. Żadne filozofie tego nie zmienią. Zauważyłem grupkę stojących z boku ludzi, którzy tak jak ja przyszliz nadzieją i wspomnieniem tych, którzy odeszli na zawsze. Ci stojący to w większości rybacy. Ich wysmagane wiatrem twarze były kształtowane przez dalekie przestrzenie morza, codziennie i o każdej porze. To wpisane w tradycję wydarzenie religijne, Wszystkich Świętych, ma przypomnieć tych, którzy odeszli na wieczną wachtę pochłonięci przez morze. Ich cmentarzem są głębiny mórz i oceanów. Z pokorą patrzę na spokojne morze, które od niechcenia wyrzuca fale na piaszczysty brzeg. Szumi spokojnie, ale nieustannie. Nie zawsze jest takie jak w tej chwili, naprawdę potrafi być groźne, o czym już się przekonałem i o czym świadczy fakt, że tu jesteśmy. Ostatnia droga marynarzy, zatopiona w morzu, to niezawiniona śmierć, bolesna, bezsensowna i okrutna. Patrzę w te drobne fale i przypominam sobie te ogromne na Antarktydzie, walące w burty Lepusa. Jednak i tu potrafi być groźnie. Monotonne bicie dzwonu pogłębia moją melancholię w tej odwiecznej morskiej scenerii. Stoimy i się modlimy za nich wszystkich bez wyjątku, z wojny i pokoju.
Jest już 15 listopada. Wachta za wachtą, dzień za dniem biegną szybko. Zatoka Pucka dziś w nocy zamarzła. Rybacy już w lodzie zbierają swoje sieci i ledwie przebijają się przez jeszcze świeży lód. Zamiast okoni i szczupaków nałowili kaczek! Nikt się nie spodziewał, że tak szybko to nastąpi. Tymczasem wiatr óstowy przeszedł do Zit-West – jak mówią Kaszubi, i zrobił się stil. Mróz dokonał reszty. W nocy temperatura spada do minus dziesięciu stopni. Niebo jest czyste, bez chmur, z gwiazdami i księżycem. Zaskoczone łabędzie są w ciągłym ruch, dzięki czemu unikają zamarznięcia w lodowej tafli. Łamią cienką skorupę, osłabiają lud, a kiedy odlatują, przysypane śniegiem przeręble stanowią wielkie zagrożenie. Kiedyś wpadłem w jedną, jadąc na łyżwach, na moje szczęście w płytkim miejscu.
Na statku w kabinie, gdzie mam wachty, korzystamy z elektrycznego grzejnika. Ciepło ściągnęło szuwaksy! Mamy ich ogromne ilości, do obrzydzenia! Bezczelne karaluchy uciekają przed zimnem! W torbie przywiozłem kilka do domu. Padły, nie ten klimat.
Mamy dziś 25 listopada. Sypie śniegiem przez cały dzień. Wiatr północny usypuje zaspy, a mróz dopełnia zimowej reszty. A więc zaczęło się na dobre. Morze groźnie szumi, kutry od dwóch dni nie wychodzą morze. Jak na razie bez zakłóceń jeżdżę na wachty. Na statku nic szczególnego się nie dzieje. Coś tam klepią, ale niezwykle ociężale.
W domu do ogrzania brakuje węgla! Żona narzeka, że wciąż zimno, a tymczasem temperatura na zewnątrz spada nawet do minus piętnastu stopni!
Piąty grudnia. Droga zasypana, tory zasypane, jak tu dojechać do Gdyni! Ciężkie pługi starają się przebić na Hel i w końcu im się to udaje. Pociąg, wprawdzie z opóźnieniem, ale jednak, jedzie. Staram się jak najszybciej zmienić zmiennika, ale godzinę mam w plecy.
– Panie Feliksie, to nie moja wina, tak jeżdżą pociągi.
Felek mówi, że nic się nie stało, nic się nie stało, ale czuję, że jest wnerwiony. W końcu urwałem mu całą godzinę! Kogo to obchodzi, że nie z mojej winy? Mam być i koniec.
Dzisiaj hydraulicy chcieli wejść do kabin. Przyszliz pierwszym.
– Panie Jurek, daj pan klucze od kabin!
– Nie mam. Wachtowy mi przekazał, że bosman wziął od całej prawej burty.
– A z lewej?
– Są.
– Bosmana nie ma?
– Jeszcze nie dotarł.
– Przecież jest dziesiąta!
– Ja tam nie wiem, panie pierwszy, może drogi zasypało?
– Co pan gadasz, w Gdyni drogi zasypało?
Wziął telefon i zadzwonił do jego domu.
– Dlaczego nie ma cię jeszcze w pracy?
– Bo wczoraj poszedłem do Dalmoru, pośliznąłem się i uderzyłem w limo!
– Co ty pierdolisz, na pewno się zachlałeś i oberwałeś od żony! Gdzie masz klucze od kabin?
– U siebie w kabinie.
Bosman ma zakaz rozmowy przez telefon statek–dom. Ostatnio strasznie przeklinał. Panie na centrali telefonicznej zagroziły, że nie będą nas łączyć.
Na drugi dzień zdałem wachtę i poszedłem na dworzec PKP. Pociąg ruszył. Śnieg sypie, wiatr przybiera na sile, ale jadę, niestety tylko do Redy. W Redzie słyszymy komunikat:
– Uwaga, uwaga, pociąg kończy bieg, prosimy wysiadać!
Idzie konduktor, więc pytam o przyczynę.
– Dlatego, że są zaspy i nie przejedziemy!
Ludzie się oburzają, a pan konduktor mówi:
– Damy wam łopaty i odrzucajcie! Co, to jest moja wina, że zasypało tory?
Pomyślałem sobie, że no nie, nie twoja, koleś, ale też nie moja, a ja za bilet zapłaciłem i chciałbym dojechać do domu. Biegnę na dworzec PKS, licząc na komunikację autobusową. Tu się okazuje, że autobusy dojeżdżają do Rekowa i wracają! Zrezygnowany nie wiem, co robić. Widzimy, że jedzie autobus z napisem „Ministerstwo Finansów”. Młody kierowca stanął i mówi, że jedzie do Jastrzębiej Góry i może nas zabrać. Wsiadłem z innymi i jedziemy. W Rekowie PKS zawraca, a on jedzie! Jelcz trzyma się dzielnie, a ja odmawiam różańce z wrażenia i strachu. Facet naciera na zaspy, przebija się i jedzie, i jedzie aż pod Władysławowo. Pojechałby zapewne dalej, ale tam inne samochody zablokowały drogę. Dalej poszedłem piechotą około dziesięciu kilometrów. Dwa dni wolnego i trzeba będzie jechać na wachtę, ale w moim przypadku dużo zależy od pogody. Już słyszałem, jak stary mówił do pierwszego:
– Trzeba było dać na wachty ludzi z Gdyni!
Wiatr Nord-Ost trzyma dalej i mróz trzyma i trzyma, co dla półwyspu jest zbawienne. Teraz, kiedy ma pancerz lodowy, morze nie zabierze ani centymetra plaży. Fale odbijają się od lodu, a wszystko tworzy piękny zimowy krajobraz. Czasami chodzę po tej zmarzlinie i oddycham zimnym morzem.
Za parę dni wigilia, a my dalej stoimy w doku! Przybyło pokładowej załogi, ale oni nic nie robią, bo co mają robić w taką zimną pogodę? Przyjdą, podpiszą listę, pokręcą się po statku i idą. Kazik, a może pierwszy, wymyślił, że mają malować! W tym mrozie, w śnieżycy – malować. Jak zobaczył to kapitan, opieprzył obydwóch i skończyło się malowanie. Śnieg pada bezustannie. Kończę wachtę i jadę. Z Redy wyjeżdżamy planowo. Jest Rekowo, Mrzezino, Żelistrzewo! Patrzę przez okno i mało widzę, tak wali śniegiem. Dojeżdżamy do Pucka i okazuje się, że to ostatnia stacja w tej podróży! Zasypany został odcinek między Gnieżdżewem a Puckiem. Jak dostać się do domu? Szybko postanowiłem dotrzeć do zamarzniętej zatoki. W prostej linii przez morze jest osiem kilometrów. Ale ta śnieżyca! Wiatr jest ostowy, więc idę pod wiatr, nie zastanawiając się nad tym, że rybacy łowiąc bodarzami węgorze, musieli wycinać w lodzie dziury, a poza tym lód jest gruby. Natrafiłem na kilka małych przerębli, obok których znajdowały się okrągłe bryły lodu – ślad po rybakach. Dzięki Bogu od czasu do czasu się przejaśnia na tyle, że widzę półwysep, a kiedy go nie widzę, idę dalej. W końcu ukazuje się zarys lądu, jestem na wysokości stacji kolejowej. Koryguję swój kurs i za chwilę jestem w domu. Nie mówię żonie, jakim środkiem lokomocji dotarłem, jestem i tyle.
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia mam wachtę razem z drugim oficerem. Drugi mieszka w Gdyni na Kamiennej Górze. Mówi, że na chwilę chce się urwać. Ubiera płaszcz i wychodzi. Zostałem sam. Robię obchód i spoglądam w niebo. Świeci tyle gwiazd! Odnajduję Wielki Wóz. Chwilę zatrzymuję na nim wzrok, a potem patrzę na miasto, które znajduje się tuż-tuż. Zimno jak diabli, więc idę do kabiny posłuchać radia, może będą jakieś kolędy. Kabina, w której urzędujemy, nie jest salonem, ale skromnym małym pomieszczeniem. Dla mnie najważniejsze jest, że jest ciepło i mam czajnik do parzenia kawy. Miasto tętni rodzinnym życiem, przecież to święta! To już osiem lat od chwili, kiedy byłem tu w wojsku. Marynarka Wojenna, PR-1 sygnalista i tamto beztroskie życie, zakłócone komunistycznym draństwem. Wracają wspomnienia. 1970 rok i wydarzenia, które wstrząsnęły moim młodym życiem! Wiele widziałem, a jeszcze więcej słyszałem.
Jest 22.00, a pana Leszka S. jeszcze nie ma! Robię obchód, wracam i słucham radia. Smutno mi, że nie mogę być w domu, ale tak wypadło z grafiku.
Sylwester! Myślałem, że nie dojadę. Tym razem powiało i to ostro, z Nordy. Śnieg sypie równo! Pług odśnieżył tory, ale nie wiem, jak długo będą przejezdne. Nam się udało planowo dojechać do Gdyni. Przyjąłem wachtę, a zmiennik z radością opuścił statek, szykując się na bal sylwestrowy! No cóż, jedni się bawią, drudzy trzymają wachty, takie jest życie.
O 20.00 przyszedł do kabiny drugi.
– Mogę do pana na chwilę?
– Proszę siadać, panie drugi, proszę! Samemu w taki wieczór byłoby smutno.
– No tak.
Usiadł, zapalił fajkę i postawił na stole pół litra.
– Ma pan jakieś kieliszki?
– Coś znajdziemy, widziałem w szafce.
Były. Umyłem i postawiłem na stole. Drugi polał.
– Panie Budzisz, mieszka pan w Chałupach, a żona? Mówią, że w Krakowie.
– Dobrze mówią, zgadza się.
– No to wypijmy jeszcze w tym starym roku, zdrowie pana!
– Pana również!
Wypiliśmy.
– Zna pan może takiego Nastałego z Władysławowa?
– Osobiście nie, ale dużo o nim słyszałem. Kupił kuter, na którym pływałem, WŁA-32.
– To pan pływał na kutrach?
– Tak, przed wojskiem. Ojciec mnie dorwał i pokazał, co to praca.
– Aha, bo wie pan, byłem z Nastałym w Gwinei. To była praca szkoleniowa, uczyliśmy ich pracy na naszych kutrach. Dobra fucha, można było zarobić. Kupiłem sobie merca, ale jakaś łajza już go podrapała! Nastały wrócił do Gryfu, a ja przyjąłem się do Dalmoru. Żałuję, też mogłem pomyśleć o kutrze, bo dobrze znam tę pracę. Pracowałem w Jedności Rybackiej na Helu. To co? Jeszcze po jednym?
– OK.
Po tym drugim było nam cieplej i lepiej, bo rozmowa stała się bardziej otwarta.
– Wcześniej jednak, zaraz po wojnie, jeszcze jako młody chłopak pływałem na łodzi z Niemcami.
– W Niemczech?
– Nie, w Ustce. Wtedy było ich jeszcze pełno, a dopiero później wyjechali. Tam nauczyłem się mówić po niemiecku. W Ustce założyłem rodzinę. – Nagle drugi się zamyślił i coś w sobie przeżuwał, tak jakby zastanawiał się, czy dalej mówić. Bez słowa polał, podniósł kieliszek i powiedział: – Na zdrowie!
– Na zdrowie, panie drugi.
Fajka mu już przygasła, więc podpalał, wciągając dym. Zajarało, odłożył zapałki, założył nogę na nogę, spojrzał na mnie i powiedział:
– Jestem rozwiedziony. Minęło już tyle lat, a to w człowieku siedzi! Miałem dwóch synów. Jeden uciekł z kraju. Jest na Bornholmie i nic o nim nie wiem, drugi jest muzykiem, skończył konserwatorium. Nigdy nie wiesz, co cię spotka w życiu, nigdy! Pamięta pan, w latach sześćdziesiątych wypływaliśmy na Morze Północne.
– Pamiętam, bo mój kuzyn tam był, już z Kogi, na kutrze Hel-102. Zresztą, mając dwadzieścia osiem lat, na tym kutrze zmarł. Był szyprem. Na Barbary wszedł do portu, robili załadunek. Po rozładunku brali węgiel. Pomagał załodze i tak niefortunnie stanął na burcie, że się pośliznął i wpadł do wody. Wyciągnęli go, a on zamiast zostać w domu, pchał się na morze. Trzy mile od brzegu musieli wracać. Jeszcze w porcie żył. Zanim przyjechał lekarz, zmarł. Sekcja zwłok wykazała zapalenie płuc, obrzęk płuc, zawał! Zostawił czteroletnią córeczkę i żonę w ciąży. Ma pan rację, nigdy nie wiesz, co cię spotka!
– No widzi pan, smutne to, a ja wróciłem i się rozwiodłem. Często o tym myślę, owładnęła mną nagła złość. Wtedy oceniałem swoją decyzję jako jedyną słuszną. Ożeniłem się po raz drugi, mam dwie córeczki. Właśnie wczoraj wróciłem z Warszawy od profesora Mola. Starsza ma krótszą nóżkę, ale jest możliwość wyrównania, więc robimy wszystko, by tak się stało. Gdzie nie spojrzysz, tam problem.
W międzyczasie nalałem i teraz wypiliśmy.
– No, panie Jurku, rozgadałem się. Idę do siebie. Jakby co, to proszę mnie obudzić.
Wstał i poszedł. Była 23.00. O 24.00 zrobiło się głośno. Stałem na pokładzie i podziwiałem Gdynię w noc sylwestrową 1978/1979.
Od dawna czegoś takiego nie było. Śmigłowiec zrzuca chleb, bo jesteśmy odcięci od świata! Śnieg wciąż pada, a wiatr zamiata, usypując ogromne zaspy! Już cztery razy maszerowałem przez zatokę. Dowożą do Pucka i koniec dalszej drogi. W noc sylwestrową zawiało pociąg, który utknął między Swarzewem a Puckiem. Jadący Sylwestra spędziliw pociągu! Kaszubi mieli rację – takiej zimy dawno nie było.
Kapitan coraz bardziej jest podenerwowany przeciągającym się remontem, to już 20 stycznia! Słyszałem, jak mówił:
– Zbychu, kurwa, przypilnuj tych stoczniowców, przecież to jest jakiś obłęd! Łażą i nic nie robią!
Ja cierpliwie jeżdżę na wachty i cieszę się, jak dojeżdżam bez komplikacji.
Piątego lutego schodzimy z doku. Holowniki ciągną nas pod Dalmor. Kra utrudnia manewrowanie, ale w końcu się udaje i stoimy przy kei. Dalej mam wachtę trapową. Załoga jest już w komplecie. Zaczyna się uzbrojenie statku. Wożą to, co zdaliśmy, i to, co zostało zamówione. Przy falochronie zacumowali PLO Zygmunt Stary. Siny wiatr od pełnego morza uderza w falochron, bryzgi zalewają jego lewą burtę, a mróz kończy robotę. Ma na burcie tyle lodu, że bardzo się przechylił! Na co oni czekają? Aż się przewróci?
Minęły dwa dni i znowu jestem na wachcie. Obserwuję akcję na Zygmuncie. Przyjechała brygada z piłami, tną lód. Wczoraj mieliśmy zebranie załogowe. Płyniemy na Morze Beringa. My i Saturn, pierwsze Dalmorowskie statki. Naukowiec z MIR-u podał dane poszczególnych państw, które tam łowią.
– Proszę panów, Japończycy wyławiają milion ton, Koreańczycy sześćset tysięcy, Rosjanie czterysta. Był tam również Odrzaniec, złowił sześćdziesiąt ton. Mamy nadzieję, że wasze rejsy spowodują dalszą eksploatację tamtejszych łowisk.
Mam wachtę, jest godzina 16.00. Do naszej lewej burty dobija Palica z paliwem. Nie ma starszego mechanika, a dwóch motorków nie chce brać odpowiedzialności. Po prostu się boją. Port ponagla, w końcu dzwonią do mechanika, a ten kieruje ich do swojej kabiny. Wybijają wejście awaryjne, wchodzą i wychodzą z planami. Po półgodzinie bierzemy paliwo. Stoję i obserwuję połączenie ich węża z naszym. Tu mógłby nastąpić przeciek. Sprawdzam też cumy, ale Palica stoi mocno przy naszej burcie. Godzina, dwie, trzy… nic się nie dzieje. Raptem biegnie drugi i krzyczy:
– STOP! STOP! Niech przestaną pompować!
Krzyczę na Palicę:
– STOP! Słyszycie?! STOP!
Wychyla się kapitan:
– O co chodzi?
– Macie przestać pompować!
Przestali. Drugi do mnie:
– Kurwa mać, niech pan spojrzy!
– Tu jest wszystko w porządku, stoję i kontroluję!
– A tam?
– Gdzie?
– Z drugiej burty!
Zauważył to, idąc keją, ja nie, bo w życiu bym nie pomyślał, że mają niezaślepioną rurę paliwową z prawej burty.
Rzeczywiście, napełnili zbiorniki, a że wylot nie był zabezpieczony, poszło za burtę. Wkoło statku pełno mazutu! Ci z Palicy określili na jakieś pięć ton! Na pewno będzie granda. Dali wodę na pokład. Podłączyliśmy dwa węże do hydrantu i silny strumień wody kierujemy na pływający mazut. Udaje się część wcisnąć między stojące burtowce. Palica odbiła, życząc nam szczęścia. Chyba mieliśmy, bo do końca postoju nic się nie wydarzyło.
14 lutego
Godzina 23.50. Od wczoraj miałem wachtę. Żona z małą przenocowały na statku. Jedzie już do domu, a ja w morze. Dla malej Agnieszki (2 lata) żona przygotowała szybki grysik, ale nie miałem w kabinie na czym go podgrzać. Przechodzący pierwszy oficer zaproponował pomoc. Po chwili przyszedł z ciepłym grysikiem. Miło z jego strony.
Wychodzimy! Wieje silny, porywisty wiatr z kierunku Nord-Ost, niosąc ze sobą śnieżną zadymę. Baseny portu rybackiego pokryte są dość grubą taflą lodu. Lepus jeszcze stoi przy kei, a holowniki łamią lód. Przed chwilą dobiła pilotówka, co oznacza, że kapitan zdecydował się wyjść w morze.
Godzina 22.55. Alarm manewrowy! Idę na dziób.
Godzina 23.50. Holowniki zaciągnęły nas do południowego wyjścia. Staram się nie myśleć o tym, że rozstałem się z rodziną na sto sześćdziesiąt dni! Mieszkam razem z Felkiem w tej samej kabinie co poprzednio. Jego żona była do końca, zresztą nie ona sama. Jesteśmy już poza wyjściem, ciągle płynąc w lodzie.
15 lutego
Godzina 1.00. Idziemy bardzo wolno, chociaż silnik pracuje cała naprzód. Wkoło jak okiem sięgnąć widnieje jedna tafla lodu, która powoli się rozrzedza, a my nabieramy szybkości. O 1.30 uwalniamy się od lodu i zaczyna się kołysanie. Przed nami w odległości trzech mil migają helskie światła. Załoga aklimatyzuje się do obecnych warunków, które diametralnie różnią się od tych w domu. Pierwszy zrobił już podział na sterze. Będę od 24.00 do 4.00 i od 12.00 do 16.00, czyli na tak zwanej psiej wachcie, z drugim oficerem.
Godzina 20.00. Dopływamy do Bornholmu. Pogoda się nie zmieniła. Nadal mamy silny wiatr i padający śnieg. Temperatura powietrza wynosi minus sześć stopni. Uwalniając się w Gdyni od lodu, nie napotkaliśmy dalszego zalodzenia przynajmniej do tej chwili.
16 lutego
Godzina 11.00. W nocy mieliśmy awarię silnika, którą usunięto dopiero po pięciu godzinach. Stoimy za Bornholmem, niestety w kaszy lodowej. Kiedy ruszyliśmy, do kabiny zaczął dochodzić odgłos łamanej kry. Dziwny dźwięk, przynajmniej dla mnie, bo nigdy w lodach nie byłem. Felek pije kawę i mówi:
– Nie wszyscy wrócili! Na pewno nie ma Bakisty! Spotykam nowe twarze.
U sąsiadów w kabinie jest wesoło. Jakiś gościu z przetwórni męczy od dłuższego czasu akordeon, a statek na dobre utkwił w lodach. Do 14.55 przy całej naprzód szliśmy do przodu, powoli, ale jednak zwalniając. Lód stawał się coraz trudniejszy do przebicia. Śruba miele, pozostawiając lodowy kilwater, a Lepus idzie coraz głębiej w lód aż w końcu się zatrzymuje. Na redzie portu Kil stoi już dwadzieścia osiem statków! Jutro ma przyjść z Finlandii potężny lodołamacz, na którego wszyscy liczymy. Czy tak będzie, zobaczymy. Na horyzoncie widnieje ciemne pasmo lądu, a wkoło jak okiem sięgnąć wielkie lodowisko. Przed nami w niedużej odległości stoi latarniowiec, a bardziej w lewo znajdują się cztery duże statki. Ster mamy na micz-szypie, a kurs kompasowy to 250 stopni.
Ciemne chmury, pchane wschodnim wiatrem od czasu do czasu sypią śniegiem, ale nasz świat nie tyko kręci się wokół lodu i pogody, tu, wewnątrz tej konserwy, toczy się codzienne życie, można rzec, że postportowe.
Mamy powtórkę z historii. Bosman Kazik przyszedł do kapitana ze skargą. Jego kompan miał mu wybić zęby!
– Kazik, kurwa, otwieraj ten pysk! Pokaż, gdzie te wybite zęby! Jak dobrze pamiętam, to już raz było!
– O tu się ruszają!
– Co ty pieprzysz! Masz protezę, spierdalaj z mostku i nie zawracaj mi głowy, a i jeszcze jedno: przestań chlać, bo idzie od ciebie jak z browaru.
Bosman już się nie odezwał. Zrobił w tył zwrot i wyszedł.
Godzina 18.55. Piękne niebo! Tyle gwiazd i księżyc snujący się bladym cieniem po zmarzniętym morzu. Wyjrzałem przez bulaj, wkoło idealna cisza. Pracuje tylko agregat, którego tu na dziobie nie słyszymy. Obaj z Feliksem rozmawiamy o niczym i najczęściej w wolnych chwilach śpimy. Jest w nas rozstanie, które trzeba samemu przegryźć.
17 lutego
Godzina 11.15. Stoimy. Na redzie wśród kapitanów poruszenie i pretensje do kapitanatu portu w Kilu, że nic nie robią, by uwolnić nas z lodu, a statków wciąż przybywa. Silny mróz i ciągle wiejący wiatr z kierunku Saus-Ist pogarszają sytuację.
Godzina 16.00. Na wachcie, którą przed chwilą skończyłem, dowiedziałem się o kilku nie do końca prawdziwych zdarzeniach. O 13.00 daleko za naszą rufą ukazał się statek. Sądziliśmy, że to ten zapowiadany holownik. Tymczasem, kiedy zbliżył się ten niby-holownik, okazało się, że to statek niemiecki o nazwie Hanse. Nieduża jednostka przeszła niedaleko nas, dając sobie radę z lodem. Polskich statków oprócz nas jest jeszcze kilka. Jednemu z nich pozostało tylko osiemnaście ton wody! Na dziesiątym kanale kapitanowie przekazują sobie aktualną sytuację, a ta jest niezwykle prosta – po prostu stoimy!
Cholera, tęsknota za domem wzrasta i nie da się jej ignorować, wszystko jest w pamięci świeże i bolesne.
Boli mnie głowa i mam katar. Dobrze, że nie mam podwyższonej temperatury, bo musiałbym skorzystać z porady lekarza.
18 lutego (niedziela)
Godzina 10.00. Dla mnie niedziela nie różni się od innego dnia tygodnia. Chodzę na wachty, reszta z pokładu ma w przelocie święta wolne. Stoimy, nie ruszając się nawet o centymetr. Wkoło grube warstwy lodu skutecznie utrudniają jakikolwiek ruch statku. Na białym tle widać dużo czarnych punkcików – to statki uwięzione tak jak my.
Mój kolega awansował, został dejmanem! To taka prawa ręka bosmana gospodarczego.
– Panie Feliksie, moje gratulacje!
Felek odłożył papierosa, spojrzał na mnie i z niezwykłą powagą powiedział:
– Przestań pierdolić, co za awans!
– Widocznie coś w panu widzieli!
– Gówno tam widzieli. Nikt nie chciał nim być i tyle. Za chwilę idę do forpiku kuć lód, bo zamarzł! Jestem taki „przynieś, podaj, pozamiataj”… Ale mi fucha!
Ten Hanse to lodołamacz. W nocy statki PŻM przekazywały sobie wiadomość o konwoju, który ma prowadzić.
Godzina 16.20. Z konwoju nic nie wyszło, natomiast wychodzący z Kilu nasz Generał Popławski PLO szedł jak burza i przebił się na czystą od lodu wodę. Za nim uparcie podążał szwedzki statek, który niedaleko od nas ugrzązł. Po manewrach wstecz–przód powoli, powoli trzymając się śladu Popławskiego, szedł naprzód. Przed godziną dwie mile od nas stanął nieduży kontenerowiec, który uparcie pchał się w kierunku kanału. Teraz spokojnie stoi, a jego załoga spaceruje po lodzie.
Godzina 18.00. Statki o większej mocy przechodzą, między innymi łącznikowiec Buran, który sto metrów od nas stanął. Mamy przyjąć pilota. Starszy rybak Alfons Ś., asekurowany linką, zszedł na lód i udał się w kierunku Burana. Wszyscy się gapią, bo to sensacja! Bez problemu doszedł do ich burty. Wracał już z pilotem, który podenerwowany ogólną sytuacją wszedł na mostek. Przywitał się z kapitanem i powiedział, że jest bałagan, a port nic nie robi, żeby to przerwać. Tymczasem Buran się wycofuje. My również próbujemy się cofnąć, bo mamy blisko do przetartego toru.
Godzina 19.00. Po kilku manewrach cała wstecz, cała naprzód. Wszyscy zrozumieliśmy, że statek nie zmieni swojego położenia. Mamy po prosu za słaby silnik. Musimy czekać na holownik albo lodołamacz. Poza tym istnieje niebezpieczeństwo uszkodzenia śruby, dlatego nie szarżujemy.
19 lutego
Godzina 11.00. Moja nocna wachta od 24.00 do 8.00 przebiegała spokojnie, na obserwacji sektora. Pilot od czasu do czasu zajrzał w radar, coś powiedział przez UKF. Drugi oficer po małym co nieco gderał coś do pilota o świetnym polskim radarze na Lepusie, w końcu położył się w nawigacyjnej i zasnął. Dobrze, bo przynajmniej nie będzie nas kompromitował. Mamy nowego drugiego, Leszek S. zmustrował. Niemiec ironicznie się uśmiechał, a mnie cholera brała na drugiego, bo z tym superradarem przesadził.
Tak było w nocy, a teraz leżę w koi zdziwiony zgrzytem łamanego lodu. Może pojawił się holownik, który wyciągnie nas z tej lodowej pułapki? Felek wygląda przez bulaj.
– No i co pan tam widzi?
Usiadł i mówi:
– Nic! To nasi próbują się ruszyć. Wydaje mi się, że mróz zelżał.
– No tak, ale lód pozostał!
Godzina 16.05. Widać, że stary jest wkurzony. Chce się dostać w tor Burana, przecież to tak blisko! Zaledwie kilkanaście metrów.
– Cała naprzód!
Stoimy.
– Cała wstecz!
Coś drgnęło, lekko ruszyliśmy!
– Cała naprzód!
Statek cały się trzęsie, opiera się dziobem o lód i stoi.
– Kurwa mać, sternik, lewo na burt, cała wstecz!
Ruszył metr!
– Prawo na burt, cała naprzód!
Bum, bum, bum, bum – stoimy.
Godzina 17.00. Podchodzi do nas holownik A-1401, robi przed nami rundę, podchodzi pod nasz dziób.
– Cała naprzód!
Powoli ruszamy, by po chwili stanąć. Niemcy podchodzą pod dziób, rzucamy rzutkę i wciągamy linę holowniczą, którą zakładamy na poler. Powoli zaczynają nas obracać. Wolno idziemy w kierunku przetartego szlaku.
Godzina 19.00. Widoczność się poprawiła, a wiatr ucichł zupełnie. Stoimy w kolejce, co jakiś czas idąc do przodu.
20 lutego
Godzina 11.00. Płyniemy za innymi statkami w lodowej kaszy, która nadal stawia opór. Bliżej portu lód jest grubszy, dlatego holownik Hanse cały czas łamie lód w tym akwenie. Świeci słońce, ale jest zimno, bo minus siedem stopni.
Godzina 11.55. Alarm manewrowy! Wchodzimy do śluzy.
Godzina 12.05. Alarm manewrowy! Odbijamy. Cumy zostały zrzucone z polerów i wychodzimy ze śluzy. Ster przejęli niemieccy sternicy. Nas, wachtowych, kapitan rozdzielił, każąc jednemu iść do kabiny, a drugiemu obserwować sektor za rufą. Ten patrzący za rufę głupa tnie, bo właściwie chodzi o to, by w potrzebie kulinarnej biec po stewarda.
Cały kanał pokryty jest połamanym lodem. Ruch jest jednostronny z oczywistych względów.
Godzina 20.00. Wchodzimy do śluzy. Stoimy dwadzieścia minut i wychodzimy, obierając kurs na Elbe 1. Przy latarniowcu zdajemy pilota.
– Panie Feliksie, widział pan tę akcję przy wejściu do śluzy?
– Widziałem i myślałem, że rąbniemy w tego Fina.
– Dużo nie brakowało! Moim zdaniem wchodziliśmy stanowczo za szybko. Dobrze, że szpring był już na kei. Z góry padła komenda szpring na mocno! Zdążyliśmy obłożyć na trzy razy, ale się ślizgał, przy czwartym obłożeniu rzeczywiście przytrzymał i pękł!
– W końcu mieliśmy pilota, on za to odpowiada.
– Nie wiem, panie Feliksie, czy to do końca tak jest. Słyszałem, że za wszystko odpowiada w ostatecznym rozrachunku kapitan. Pilot raczej jest ciałem doradczym. Gdzieś to wyczytałem.
– A ja myślałem, że odpowiada pilot.
21 lutego
Godzina 17.00. Stoimy w dryfie. O 14.00 zadzwoniliz maszyny, że mają awarię. Znajdujemy się w gęstej mgle na spokojnym morzu. Komentarzy odnośnie do maszyny wolę raczej nie słuchać. W końcu o 17.00 ruszyliśmy. Morze Północne jest wolne od lodu. Załoga pokładowa pracuje na pokładzie, przetwórcy na przetwórni. Mój kolega z kabiny siedzi i duma.
– Co pan tak się zamyślił?
– Wiesz, przewaliłem tu tyle lat, a to nadal nie jest takie proste. Jestem jeszcze w domu!
– Ja też. Trudno tak od razu zmienić swoje życie, ale z czasem to, co tutaj, będzie najważniejsze, nie sądzi pan?
– Może nie do końca, ale w pewnym stopniu na pewno.
– Mówię tak we własnym imieniu i wyrażam własną myśl, każdy ma do tego prawo. Teraz jesteśmy na usługach większej siły i jako przeciwwaga musi zadziałać instynkt samozachowawczy. W każdym razie musimy zachować cierpliwość i spokój, bo prędzej czy później czas znowu zaprowadzi nas do naszych domów.
– No tak, panie Jurek, ale kiedy to będzie?
– Po rejsie!
– Tyle to ja też wiem.
22 lutego
Godzina 11.00. Ruch tu jak na autostradzie. Na wachcie zobaczyłem brzeg Wielkiej Brytanii. Wkoło pełno trałujących kutrów, które omijamy. Mgła w końcu opadła, odkrywając wszystko wkoło. Świeci słońce, jesteśmy w kanale. Statki płyną w rożnych kierunkach. Z Francji do Anglii, z zachodu na wschód. Kapitan prawie nie schodzi z mostku. Zapowiadają sztorm na Biskajach, który możemy odczuć.
23 lutego
Godzina 11.15. Zapowiadany sztorm przeszedł gdzieś bokiem, a ładna, słoneczna pogoda trwa nadal. Wyszliśmy z kanału La Manche, a ostatnie błyski latarni na francuskim brzegu obserwowaliśmy na nocnej wachcie.
– Panie Feliksie, staram się pisać o wydarzeniach na statku takimi, jakimi są. Czasami mam do tego różne obiekcje, bo wyłazi poza ten statek hermetycznie zamknięty świat wiele, może zbyt wiele, co pan na to?
– Co się przejmujesz? Pisz.
Jedni się cieszą morzem, drudzy nie. W obydwu tych przypadkach o radosnych uniesieniach raczej mowy być nie może, szczególnie na tym etapie rejsu, kiedy koja myli się jeszcze z łóżkiem. Bogate zwyczaje marynarskie jak na razie mają się dobrze. Tradycje sięgają wieków z elegancją i szykiem w marynistycznej literaturze, bo w życiu i codzienności wygląda to trochę inaczej. To inaczej czasami boli. Dlaczego miałoby być inaczej na M/ T Lepus? Marynarski duch kuszony monotonią na przemian z samotnością, od czasu do czasu zostaje przerwany towarzyskim spotkaniem. Definiując statek, można stwierdzić, że jest to miejsce, które człowiek zaadaptował i w nim mieszka w określonym czasie, wnosząc swoje obyczaje, które bywają różne. Wielu troszczy się o wspólnotę, a ta czasami odbija się czkawką.
Drugi oficer zaczął od strojenia radaru, ale szybko się poddał, twierdząc, że zabrakło mu precyzji w palcach. O pierwszej przyszedł radiooficer. Na prośbę drugiego nastroił radar.
– Stary, co to jest? To ma być nastrojony radar? Po co te kręgi?!
– Przecież sam je ustawiłeś, ja poprawiłem kontrast!
W odpowiedzi drugi beknął, powlókł mętnym wzrokiem wokół siebie, jakby czegoś szukał.
– Wachtowy, gdzie jesteś?
– Tu, panie drugi, tu! Stoję za panem!
– Idź obudź asystenta, niech tu natychmiast przyjdzie!
– Tak jest, panie drugi.
Poszedłem obudzić asa, a ten, siarczyście klnąc, długo się przeciągał. Kiedy przyszedł na mostek, drugi dał mu wytyczne odnośnie do nawigacji, a sam w pomieszczeniu pomocniczym rzucił się na kanapę, zasnął i zaczął niemiłosiernie chrapać. W tym czasie bacznie obserwowałem horyzont na przemian z drugim wachtowym Andrzejem. Na szczęście żadne statki nie przecinały nam kursu. Najbliższy cztery mile od nas szedł tym samym kursem co my.
O 3.30 na mostek wtoczył się pierwszy oficer. Doszedł jakoś do steru, usiadł i zaczął ględzić trzy po trzy. Nie wiadomo, o co mu chodziło. Tak siedzącego zostawiliśmy go następnym wachtowym.
Dzisiaj mamy zmianę czasu.
24 lutego
Godzina 17.00. Do ważniejszych wydarzeń na statku można zaliczyć zebranie załogowe, na którym w telegraficznym skrócie kapitan omówił ogólne założenia rejsowe.
– Panowie! Koniec z pierdoleniem! Będziecie opiniowani! Będą punkty karne za warcholstwo, najoględniej mówiąc. Spóźnisz się do pracy, masz cztery punkty w plecy! Za kradzież dziesięć punktów, a za pijaństwo najwyższa pula, bo aż dwadzieścia punktów, a to równa się zwolnieniu z pracy. Dziękuję, do widzenia.
Wstał i wyszedł.
– Widzisz, Jurek, za abstynencję, za punktualność punktów, kurwa, nie ma!
– Panie Feliksie, spokojnie, damy radę. Co chłop ma mówić? Przecież sam pan widzi, co się dzieje.
Płyniemy od dłuższego czasu kursem 230 stopni, z szybkością 10–11 węzłów. Wiatr sprzyja, wiejąc z rufy, a dzień jest ciepły, słoneczny. Życie płynie wolno, leniwie, jednym słowem: monotonie. Tylko czasami można usłyszeć koncerty. Ruch statków ustał zupełnie. Już od paru godzin na horyzoncie nie pojawił się żaden statek.
Nasze rozmowy z