M/T Profesor Bogucki GDY-329 - Jerzy Budzisz - ebook

M/T Profesor Bogucki GDY-329 ebook

Jerzy Budzisz

2,0

Opis

W 1982 roku Dalmor kupił od Morskiego Instytutu Rybackiego trawler-przetwórnię B-417 o nazwie Profesor Bogucki Gdy-329. Statek został zbudowany w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni w roku 1976. Z eksploatacji został wycofany w roku 1991. Po spalonym Uranie dziwnym zbiegiem okoliczności zostałem zaokrętowany na Profesora w roku 1984. Pomyłka załogowego? Niewątpliwie to awans.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Landmarks

Cover

M/T Profesor Bogucki GDY-329

Jerzy Budzisz

Korekta: E. Krefft­-Bladoszewska, E. Kujaszewska

Skład i projekt okładki: E. Krefft­-Bladoszewska

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-944-8 [druk]

ISBN 978-83-7591-963-9 [ePub]

ISBN 978-83-7591-964-6 [mobi]

W 1982 roku Dalmor kupił od Morskiego Instytutu Rybackiego trawler-przetwórnię B-417 o nazwie Profesor Bogucki Gdy-329. Statek został zbudowany w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni w roku 1976. Z eksploatacji został wycofany w roku 1991. Po spalonym Uranie dziwnym zbiegiem okoliczności zostałem zaokrętowany na Profesora w roku 1984. Pomyłka załogowego? Niewątpliwie to awans.

M/T Profesor Bogucki

06.08.1984 r.

Urlop i dni wolne minęły w przerażającym tempie. Nadszedł szósty lipca. Idąc Starowiejską, nieuchronnie zbliżałem się do portowej bramy. Po drodze muszę wysłuchiwać dzikich gołębi. Myślę, że cukrówki tak gęgolą. To zawsze wprowadza mnie w nastrój irytacji, bo na końcu tej drogi jest Dalmor, który kojarzy się z rozłąką. Teraz idę zameldować się do załogowego, który ma zadecydować o moim życiu na następne miesiące. Jest ich trzech, plus kierownik od spraw trudnych.

W ten piękny lipcowy dzień stanąłem na końcu długiej kolejki. Jestem podenerwowany na tyle, że nie słucham, co mówią przede mną, z lewej czy prawej strony. Oni wiedzą wszystko, co, gdzie, kiedy, ja nie wiem nic. Stoję i powoli posuwam się do przodu. Nikogo nie znam, same obce twarze, oprócz tych za szybą, którzy okrętują. Mija godzina, a przede mną jeszcze paru rybaków. W końcu staję przy okienku. Za szybą siedzi arogancki i bezczelny Wilczyński! Z tym gościem się nie dyskutuje.

– Dzień dobry! – Podaję mu książkę. Wertuje, przewraca i mówi:

– Kastor. Jutro po odbiór książki.

Fajnie, nie ma co! Od razu adrenalina poszła do góry! To wstrętne, widział, na jakim statku byłem, co zarobiłem i ile w morzu byłem. Znowu pakuje mnie na starego trupa. Od razu pomyślałem o Franku i to bez skrupułów. Franc na Uranie poradził sobie, więc i ja sobie poradzę.

Na drugi dzień odebrałem książkę żeglarską. Po czterech dniach, pech chciał, że zachorowałem. Leżałem w Akademii Medycznej w Gdańsku 10 dni i po wypisaniu dostałem następne wolne.

Szóstego sierpnia znowu stoję w kolejce. Znowu za szybą jest Wilczyński. Bierze książkę, patrzy na mnie i mówi:

– Leżał pan przy oknie?

– Dlaczego?

– Taki opalony i ze szpitala?

Wypadałoby powiedzieć: „a gówno to ciebie obchodzi, dostałeś zwolnienie, to się zamknij!”.

Nagle mendę gdzieś poproszono, a w jego miejsce przyszedł radio, który też od czasu do czasu mustrował. Wziął listę jakiegoś statku, przegląda i mówi:

– Będę pana mustrował na Profesora Boguckiego. Zebranie załogowe trzynastego. Reszty dowie się pan na zebraniu. Jutro proszę przyjść po książkę.

Nic nie wiedziałem o Profesorze, gdzie idzie, gdzie będzie łowił, po prostu nic! Zacząłem dopytywać. Za starego ma być kapitan Maciej Jeż, łowią na Beringa, wymiana w Vancouver. Tak mówią.

A więc kapitanem będzie kapitan Maciej Jeż, ktoś jeszcze podpowiedział, że za pierwszego Kydrowski Józef, a za trzeciego Stanisław Wiśniewski i tego akurat bardzo dobrze znam! Poza tym nikogo.

Czy się cieszę? Jasne, że się cieszę, bo to nie jest obojętne, w jakich warunkach przyjdzie mi żyć przez następne sześć miesięcy.

Wychodząc z tego piekielnego baraku, teraz już na spokojnie analizuję sam fakt mustrowania. Lista Boguckiego leżała zupełnie z boku, prawie przykryta innymi papierami. Po nią Wilczyński nie sięgał, dla mnie miał inny plan. Jego zamysł pokrzyżował kierownik Janiak, wołając go do siebie.

Statek M/T Profesor Bogucki został wybudowany w Stoczni Komuny Paryskiej w 1977 roku dla Morskiego Instytutu Rybackiego jako oceaniczny statek badawczy. Dalmor kupił go w 1982 roku (GDY-329).

*

Żona prasuje moje ciuchy, które zabieram ze sobą. Mówię do niej:

– Zostaw to, proszę cię, zostaw to! Nie masz co innego do roboty?

– Jak ty chcesz tam chodzić, w pomiętych ciuchach?

– Naprawdę szkoda twojej pracy, już w Gdańsku na lotnisku przewrócą wszystko do góry nogami! Sądzisz, że będę miał czas na układanie? Rzucę to wszystko byle jak, zamknę walizkę i po krzyku.

– Jak uważasz. Tu masz koszulę, żeby się przebrać, jak się spocisz, tu masz drugą koszulę…

– Dobrze, tam mam trzecią, a tam czwartą!

– Co się złościsz? Przecież chcę dobrze!

– A, bo mnie to denerwuje! Cała ta walizka wkurza! Zapakujmy to i odstawmy na werandzie! Cały czas mam się na nią gapić?

– Tu masz skarpetki, o, te są do noszenia jak będzie zimno, a te – jak będzie ciepło. Masz dwa drelichy.

– O Jezu, przestań, naprawdę sobie poradzę!

Moja żona jest nadopiekuńcza i uważa, że chyba jestem niedorajdą życiowym i tam bez niej zginę.

– Kupiłam pastę do zębów, płyn do płukania ust i daję ci trzy mydła. Jeszcze schowaj sobie szampon do włosów. Jest przeciwłupieżowy. Maszynkę do golenia masz?

– Masz, a teraz zamykam tę walizkę i jutro dopakuję resztę. Przecież mam jeszcze czas, do niedzieli zostały jeszcze trzy dni!

– A papeteria? A znaczki? A coś do pisania? A nici i guziki, no i igły!

– Daj spokój!

– Tak, jeszcze trzy dni, tylko kto tę walizę tu przywlókł?

– No ja, ale…

– Co ale, ja też już jej nie chcę! Zapakować i odstawić na werandę, nie będziemy się rozdrabniać.

Teraz moje dwie kochane panie śpią, równo oddychają, będąc w zaświatach.

Jest druga w nocy. Nie mogę zasnąć. Stoję i patrzę w okno na cichą, spokojną noc. Niebo jest czyste od chmur, z księżycem, którego blade cienie biegną po lekko zmarszczonej zatoce. Niekończąca się droga. Drobna fala uderza w łodzie i ten charakterystyczny odgłos słyszę przez otwarte okno. Widzę swoje Cha-32 i Cha-5 przymocowane do pala. Są w stałym lekkim ruchu w odległości od siebie 15 metrów, tak, by nie mogły się uderzać. W dali migocą światła Gdyni, bliżej Mechelinek i Rewy. Bardziej z prawa jasno świeci Puck, a nad tym wszystkim tysiące gwiazd i łysy księżyc. Za chwilę moi kumple wsiądą do swoich łodzi i ruszą w głąb zatoki, jak ich ojcowie łowić ryby. Stoję i myślę, że pewne wartości tracę w sposób nieodwracalny, a ich przywrócenie staje się niesamowicie trudne, a nawet wręcz niemożliwe. To, czego doświadczam, nie jest ani nowe, ani rzadkie, jednak jednoznacznej odpowiedzi dlaczego tak robię – nie znajduję. Tak widocznie ma być. Nie będę walczył z przeznaczeniem, bo i tak przegram, a zresztą przeznaczeniem można nazwać wszystko, to mniej ważne również, a więc co robić – żyć tak dalej? To już dziesiąty rejs i wciąż to samo poczucie obowiązku względem rodziny, a może morza? Dwa różne światy, których połączyć się nie da, chociaż próbuję, wmawiając sobie, że przecież nic się nie dzieje, chociaż się dzieje. Przez wiele miesięcy moim domem będzie statek i ogromna tęsknota za tym, co tak naprawdę nazywa się domem. Rybak dalekomorski – to twór współczesnego świata i ogromny eksperyment na naszej psychice. Oparci o bazy, które zaopatrują nas w paliwo i żywność, z ograniczonym kontaktem z lądem, musimy przewartościować samych siebie, w cholernej monotonii gdzieś na krańcach świata.

Dziesiąty rejs i wciąż ten sam blues! Motyle w brzuchu przed wyjazdem! Tam wszystko będzie już inne, a kiedy wrócę tu, do domu, minie – bagatelka – pół roku i też wszystko będzie inne, bo czas nie znosi próżni.

19 sierpnia, M/T Profesor Bogucki

Dzień pożegnania z rodziną.

20 sierpnia, godz. 22:00

Nie mam siły na dłuższe pisanie. Spać i trochę wypocząć, to w tej chwili najważniejsze.

21 sierpnia, godz. 4:00

Pomimo zmęczenia obudziłem się i nasłuchuję nocnych odgłosów śpiącego statku. Upłynie wiele dni, zanim się do tego wszystkiego przyzwyczaję, wtopię i będę trybikiem w całej tej machinie.

Po przespaniu kilku godzin, teraz dopiero odczuwam trudy podroży.

W niedzielę o 13:00 pożegnałem się z rodziną. Wziąłem swój bagaż i z ogromnym smutkiem ruszyłem na przystanek autobusowy. Z Chałup miałem wyjechać o 12:47. Oczywiście autobus spóźnił się, a każda minuta oczekiwania to moje nerwy. W końcu przyjechał. W Gdyni byłem o 14:00. Z dworca pod Dalmor dowlokłem się w przeciągu pół godziny, kontrolując czas, by nie spóźnić się na odjazd do Warszawy. Nie byłem ani pierwszy, ani ostatni, taki środkowy. Nieznani mi ludzie, stojący w niedużych grupach oczekiwali tego, co ja – autokaru. Co niektórzy jeszcze z rodzinami, ja mam to już poza sobą. Łzy żony i niepokój dziecka, które czuje naszą boleść jeszcze długo będę niósł w sobie. Jestem bezsilny, nie potrafię powiedzieć morzu – NIE! Jeśli tak mówiłem, to wmawiałem sam sobie nieprawdę, dla własnego uspokojenia. Dzisiaj wiem, że morze mnie pożarło!

Punktualnie o 15:00 trzy autokary po sprawdzeniu listy obecności ruszyły. Wpatrzony w brudną szybę, za którą toczyło się normalne życie, starałem się nie myśleć o niczym. Siedziałem więc sam w tym „niczym”, nikt mi nie przeszkadzał, siedziałem jak zbity pies. Stary Jelcz dychał, prychał, ale jechał do wyznaczonego celu, czyli Warszawy. Słyszę, że Warszawa jest inna od Gdańska, że w Gdańsku na lotnisku celnicy, WOP to skurwysyny węszące jak psy! W stolicy jest inaczej. Zobaczymy. Po drodze mieliśmy dwa razy postój – „na siusiu”. Następny to już lotnisko Okęcie. Biorę swój bagaż i idę z innymi do sali odpraw. Jest godzina 23:00. Mamy godzinę. W końcu nas wołają. Sympatyczny celnik spojrzał na moją zbolałą twarz i spytał:

– Na długo?

– Na 160 dni.

– To rzeczywiście długo.

Chciałem otwierać walizkę.

– Niech pan nie otwiera, życzę szczęśliwego powrotu! – Postawił pieczątkę, a ja na odchodnym powiedziałem, że dziękuję. Z WOP-em też nie było problemu. Zupełnie nie to, co Gdańsk. O 1:45 samolot kołował na pas startowy. Załoga przywitała nas: Witamy państwa na pokładzie samolotu… Nie słuchałem dalej. Myślami byłem przy żonie i dziecku i przy tym wszystkim, co nas rozdzieliło. Czyżby moja głupota? Cholera, początki zawsze mam trudne, później jakoś to leci.

Do Montrealu lecieliśmy osiem godzin. W Kanadzie zastała nas noc. Na sali tranzytowej kazano nam czekać dwie godziny. Do Vancouver to już tylko pięć godzin lotu. O ósmej czasu miejscowego wylądowaliśmy naszym Ił-62 M. Nie było szukania czy grzebania w walizkach. Szybko nas odprawili. Autokary już czekały, by zawieźć nas do portu.

Miasto budziło się z nocy. Mogłem podziwiać piękny Vancouver, ale mi nie w głowie piękne obrazki, a myślenie o statku. Okazało się, że Profesor stoi na doku. Do miasta daleko jak diabli.

Oczywiście każdy kombinował, by mieć jak najlepszą kabinę, zresztą ja też. Wykombinowałem najmniejszą pod schodami. Wszystkie inne były już zajęte. Po naszym wejściu zrobiło się tłoczno i zanim zorientowałem się co i jak, musiałem brać to, co jest. Za mną z workiem marynarskim wtoczył się starszy pan:

– Macie wolne?

– Mamy.

– No to, kochasiu, ja tu zostanę. – Podał mi rękę i dodał: – Stasiu Pieniążek.

– Jurek Budzisz.

Stara załoga plus my, tłok jak na deptaku w Sopocie! Na domiar złego obok mamy schody, zapewne dadzą o sobie znać. Na razie kładę walizkę na górnej koi, bo zapewne tam wyląduję. Pan Stanisław jest w wieku przedemerytalnym, a ja jestem jeszcze młody, więc sobie poradzę. Gdzie mu gramolić na górną!

Koledzy z drugiej zmiany mówią, że mają zejść ze statku o 18:00. Na razie pijemy moją wódkę, po niej zapewne postawi pan Stasiu i tak ględząc, będziemy czekać aż odjadą. Im szybciej, tym lepiej. Duszno w tej kabinie jak diabli. Otworzyłem bulaj. Teraz przynajmniej jest czym oddychać.

– A co tam, panowie, w kraju? – zapytał jeden z nich.

– W kraju?

– Niech pan powie, panie Stasiu, co tam w kraju!

– A co, gazetki nie mieliście?

– Mieliśmy, ale co to za informacje. Wciąż pieprzą jedno i to samo.

– Jakoś się żyje, ale nic ciekawego. W sklepach tak jak było, tak jest do dziś. Więcej socjalizmu niż kapitalizmu.

Już wiedziałem, że kompan z kabiny ma poglądy podobne do moich. Ważne również jest to, że nie pali.

Zjedliśmy podwieczorek, a zaraz po nim stara załoga zaczęła się zbierać. Autokary podjechały punktualnie.

– No to cześć, panowie, życzymy wam szczęśliwego powrotu do kraju!

– My wam udanego rejsu!

Zabrali swój bagaż i opuścili kabinę.

Teraz bliżej mogłem przyjrzeć się Pieniążkowi. To potężny mężczyzna, kiedyś musiał o swoją figurę dbać, uprawiając sport.

– To co, kochasiu, może ja wyjdę, a ty się rozpakujesz?

– A może napijemy się kawy? Widzę, że w kubku zostawili.

– No dobrze, możemy się napić.

Włączyłem grzejnik i czekałem, aż woda się zagotuje. W międzyczasie umyłem kubki, nasypałem kawy i chwilę odczekałem. Po zalaniu podałem panu Stasiowi, który drzemał przy stole.

– Hej, gotowe!

Podniósł głowę.

– A, kawa! Dzięki. Widzisz, kochasiu, jestem zmęczony, kawa dobrze mi zrobi.

– Pan z daleka?

– Nie, kochany, z Gdańska, to znaczy od lat tam mieszkam, ale pochodzę z Krakowa.

– Z Krakowa?

– No tak, a co cię tak dziwi?

– Nie, ot tak zapytałem.

– Boksowałem.

– Pan był bokserem?

– Byłem, ale to dawne czasy, kochasiu, dawne, tak dawne, że prawie o tym zapomniałem.

– Widać, że uprawiał pan sport!

– Coś tam jeszcze zostało, ale było minęło.

– Będzie mnie miał kto bronić jak zaatakują, ha, ha, ha!

– Dasz sobie radę, bo widzę, że też nie jesteś ułomkiem.

– Grałem w siatkówkę prawie dziesięć lat. Też dawny czas!

– Widzisz, kochany, sport to samo dobro!

– Tak, to prawda. Sportowiec zawsze dąży do wygranej, a nawet jak przegra, ma nadzieję, że kiedyś wygra.

– Wiesz co, idę do bosmana, a ty spokojnie rozpakuj się. Ma przyjść pierwszy oficer, mamy do pogadania.

– Jak pan uważa, ale najpierw idę się wykąpać. Cały się lepię od potu.

Godz. 21:00

Już nas podzielili na dwie grupy. Trzeba przyznać, że pierwszy oficer jest niezwykle szybki. Rozpakowałem się, a nawet przed przyjściem Stasia zawiesiłem zdjęcia mojej rodzinki, żony i córeczki. Kurcze, co ja tu robię! Niesamowicie za nimi tęsknię!

22 sierpnia, godz. 5:00

Od godziny przewracam się z boku na bok i nie mogę zasnąć. Pan Stasiu chrapie, głośno i dosadnie, mając wszystko w głębokim poważaniu.

Leżę i biegnę myślami do tych lat, kiedy jeździłem na treningi siatkówki w Pucku. W Zakładach Mechanicznych mieliśmy salę gimnastyczna. Ta przygoda trwała prawie 10 lat. Wspaniały, beztroski czas i fajni kumple. Jednak nie tylko siatkówka była moją pasją. Byłem również kibicem boksu. Pan chrapiący nie wszystko opowiedział o sobie. Jan Pieniążek – bokser – urodził sie w 1911 roku, 22 grudnia. Zmarł w 1977 roku w Krakowie. Miał dwoje dzieci. W 1948 roku na mistrzostwach Polski wywalczył brazowy medal. Czy ten leżacy na dolnej koi to jego syn? Być może. Jan Pieniążek z 48 roku był uważany za cichego, spokojnego człowieka z niezwykłą pasją boksu. Trenował pomimo ciężkiej pracy na kolei. A jaki jest „kochasiu”? Już zauważyłem, że jest spokojny, cichy, niekonfliktowy. Może to rodzinne? Zobaczymy, jak będzie dalej.

Byłem u Pietrasa Stefana. Przyszedł na statek, zaprosiłem go na kawę, a potem on zaprosił mnie do swojego domu. Znamy się z Deneboli. Razem byliśmy na zmianie. Mieszka 40 km za miastem. Ma swój domek i spokojnie sobie żyje, były mistrz w jeździe szybkiej na lodzie.

Zeszliśmy do piwnicy.

– Zobacz, Jurek, tu mam ogrzewanie, które tunelami rozchodzi się po mieszkaniu. Coś podobnego, jak mieli Krzyżacy w malborskim zamku. Zaczął się śmiać. Oni paliliw podziemiach, a ciepłe powietrze unosiło się do góry – u mnie to samo.

W pewnym momencie powiedział:

– Zostań, ja ci pomogę, mi też pomogli! Chłopie, czego ty w tym Dalmorze szukasz? Choroby? Bo przecież zarobku nie. Pomogę znaleźć ci pracę, a potem sobie poradzisz.

– A moja kochana żona, a moje dziecko, moja Agniesia? Wiesz – ja mam rodzinę!

– A ja nie? Czekałem wprawdzie cztery lata, ale w końcu przyjechali. Komuniści życzyli sobie, by gubernator potwierdził na piśmie, że żona nie zdechnie tu z głodu! Rozumiesz to! Mają zapewnić jej pracę. Ale opiekuńczy!

Gdy jechaliśmy już na statek, Stefan kilka razy powtórzył:

– Zostań – tam będziesz nędznym wyrobnikiem i nic więcej.

Podjechał pod trap, powiedzieliśmy sobie „cześć!”. Pietras pojechał do siebie, a ja poszedłem do siebie. Teraz leżę w koi i słucham chrapania Pieniążka. Czyż to nie piękne? W każdym razie – niepowtarzalne.

23 sierpnia, godz. 15:00

Od rana mamy mnóstwo pracy, którą musimy wykonać. Jutro o 18:00 mamy wyjść w morze, tak przynajmniej jest napisane na tablicy ogłoszeniowej. Dostałem zadanie wymalowania numeru burtowego naszego statku. Jak to przed wyjściem, wciąż coś pobieramy. A to prowiant, a to pranie, a to przesyłki na inne statki. Mnie od pracy nie odrywają. Spokojnie maluję, wciąż bardzo tęskniąc za rodziną. Cholera, jest ciężko, ale przecież muszę to wytrzymać! Przecież to nie pierwszy rejs. Widzę, że załoga jest spokojna, a szczególnie bosmani. Do miasta już się nie wybieram, bo nie mam z czym. Z dziesięcioma dolarami?

24 sierpnia, godz. 18:00, piątek

Alarm manewrowy ogłosilio 11:00. Jestem na zmianie bosmana połowowego, więc zająłem miejsce na rufie. Wszyscy jesteśmy zdegustowani wyjściem w piątek! Chyba tylko kapitan jest zadowolony, bo reszta załogi raczej nie. Kto to słyszał, w piątek w morze! Kapitan Jeż wywołuje wilka z lasu!

Z lewej burty mamy odrzańca. Z mostku padła komenda:

– Cumy lego!

Uwolnieni, o własnych siłach idąc wstecz, odbiliśmy od kei. Nabieramy szybkości, kierując się ku zatoce, bo do pełnego morza mamy jeszcze bardzo daleko. Przepłyniemy pod mostem łączącym Vancouver, ale dla mnie podziwiania nie ma. Musimy sklarować cumy i mamy polecenie od bosmana.

– Panowie, musimy zrobić cztery leksy 56 metrów.

Jak musimy, to musimy. Tymczasem piękne miasto zostało za rufą. Mówią, że jedno z piękniejszych na świecie. Teraz wkoło las i woda. Pełno też jachtów, co świadczy o zamożności Kanadyjczyków. Koncentrujemy się na pracy. Dopiero o szesnastej mogłem spokojnie podziwiać mijany krajobraz. Wyszedłem na pokład, oparłem się o burtę i zanurzyłem w swoich myślach. Właśnie mijaliśmy niedużą wysepkę. Zakotwiczony jacht, mały domek – fantastyczne miejsce na wypoczynek! Wkoło pachnący las, z którego emanuje wręcz spokój i cisza. Nasze bum, bum silnika głównego na chwilę zakłóci ten idealny spokój, ale oddalając się, pozostawimy kilwater i nic więcej. Zabierze nas czas, w którym jesteśmy umiejscowieni. Wciąż mamy na statku pilota i wciąż z lewej i prawej burty mamy ląd.

Profesor Bogucki gna w kierunku Pacyfiku, obierając za cel Morza Beringa, ale wcześniej baza. Świat, w którym się obracam, wymaga silnego ducha. Za wszelką cenę jak najszybciej muszę przyoblec się w morze! Jak najszybciej, bo nie da się wchłonąć w siebie tego, czego nie ma, a to, co jest, nigdy nie będzie w symbiozie. Na przeszkodzie stoi to, co najbardziej boli – rozstanie! Z czasem tęsknota wyblaknie, stanie się odległa i mniej znacząca niż w tej chwili, bo praca pochłonie wszystko! Od niej zaczyna się dzień i na niej kończy. Ten zakład pracy w każdej chwili, nawet wtedy, kiedy wypoczywam, na polecenie przełożonego może poderwać mnie do pracy, bo tak naprawdę jestem do dyspozycji przez całą dobę.

Dalej mamy pilota i dalej mamy ląd z prawej i lewej burty. Z lewej to Stany.

Idę, zrobiło się chłodno. W kabinie zastałem pana Stasia.

– Napijemy się kawy?

– Możemy, ma tu przyjść bosman, a może i pierwszy oficer.

– Wy się znacie?

– Znamy, jeszcze z czasów burtowców.

– Marnie skończyły, a wyście tam byli jak rodzina!

– Powiedzmy, że prawie jak rodzina, ale nie był to kołchoz tak jak tu. Szkoda tych statków, mogły jeszcze pływać, kochasiu.

– Mogły, tylko że nasza dalmorowska władza jest nieomylna, a jej decyzje jedyne i niepodważalne.

– A może to nie Dalmor, a Zrzeszenie, albo ministerstwo?

– W Gryfie czy Odrze jednak przerobiono je na kalmarowce i ostatnio czytałem, że mają świetne wyniki.

– Może, kochasiu, ale komu te kalmary sprzedawać?

– Jak to komu? Zdać na bazę i przywieźć do kraju!

– Kochasiu, w kraju kalmarów się nie jada. Polacy o nich gówno wiedzą!

– I tu z panem się zgadzam, bo przecież kalmar to 90% białka i tylko 10% wody.

– Ja tam nie wiem, kochasiu, co ma, ale u nas się go nie jada. Trzeba umieć go zrobić, a to nie każdy potrafi.

– A pan potrafi?

– Ja? Oczywiście, kochasiu! Od 15 do 20 minut się go gotuje, a potem możesz z nim zrobić, co chcesz. Smaczny jest w przyprawach à la frytki! Palce lizać! Chociaż à la schab też jest dobry.

– Pan gotuje?

– Z konieczności. Jestem wdowcem, kochasiu.

– Przykro mi!

– Kochasiu, takie jest życie.

Pan Stasiu zrobił dłuższą pauzę, potem dodał:

– Popatrz, nie przyszli! Chciałem się podzielić z pierwszym oficerem i bosmanem jedną dosć ważną uwagą.

– A jaką, panie Stasiu?

– Obszedlem cały statek, nie tyle z ciekawości, co z obowiązku, skoro mam być dejmanem. Wiesz, mierzenie wody i sprawy gospodarcze. Na wszystkich statkach miałem dojście do magazynku bosmńskiego przez korytarz – tu nie.

– Jak to nie?

– Niestety nie! Uważam to za błąd. Muszę wejść na pokład dziobowy, otworzyć klapę i po drabinie zejść na dół. W sztormie jest to niemożliwe. Bogucki wprawdzie był naukowy i konsruktorzy z komuny nie przewidzieli sztormów na morzach i oceanach, ale my w nich będziemy.

25 sierpnia, godz. 6:25

Od godziny przewracam się z boku na bok, chcąc zmusić siebie do snu. Niestety nic z tego nie wychodzi. Myśli uparcie wracają do odległego już świata. Zanim tam dotrę, minie wiele miesięcy.

Stasiu chrapie, aż się szoty wyginają. Takiemu to dobrze!

Godz. 13:00

Dzień jest słoneczny, ale wiatr chłodny. Do pracy na pokładzie musiałem cieplej się ubrać.

W odległości trzech mil stoi baza, do której mamy dobić. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy robocze, jeszcze nie morskie. Jestem w pierwszej. Ustawiliśmy wszystkie baumy, odkręciliśmy motylki w ładowniach i tak przygotowani czekamy.

Załoga wydaje się być spokojna, ale na razie na tę chwilę jeszcze trudno cokolwiek powiedzieć, bo wszystko jeszcze przed nami, a nie za nami.

Profesor Bogucki jest znacznie nowszym statkiem od wszystkich pozostałych, na których pływałem. Poza tym nie jest zarobaczony. W kabinie nie spotkałem jeszcze karalucha. Na Uranie łaziły po mnie, co doprowadzało mnie do szału.

Godz. 16:00

Wciąż stoimy w dryfie, oczekując na miejsce przy bazie. Pan Stasiu leży w koi i czyta Pismo Święte, ja natomiast pogrążyłem się w rozmyślaniach. W ten sposób nie przeszkadzamy sobie. On jest w swoim świecie, ja swoim. Teraz mam prawo wyboru znajomych czy przyjaciół i nikt mi w tym nie przeszkodzi, chyba że praca, do której w każdej chwili mogą wołać. Nie wiem, jaki jest stosunek Pana Stasia do porządków. Mamy dziś sobotę, więc wypadałoby co nieco w kabinie posprzątać. Na razie nic nie mówi, a że jest dużo starszy ode mnie, daję mu pierwszeństwo w kabinie. Niech rządzi, ja się podporządkuję, ale w tym względzie przed orkiestrę wybiegał nie będę. Jak już wspomniałem, kabina jest mała, niewygodna i trudno mi się do niej przyzwyczaić.

Jeszcze niezmęczeni samymi sobą dużo mówimy o wszystkim i o niczym. Jeden z kolegów jest charakterystyczny w mowie. Mówi: „panie bośmanie” jakby seplenił. A może to Kociewiak? Już wiem, że mieszka w Wejherowie i nazywa się Stasiu Majewicz. Opowiadał, jak to był w Iranie, ale nie tym mnie zainteresował, a mianowicie tym, że jego bosmanem był Ponke Ali.

– No to, bracie, miałeś przerąbane!

– Co, znasz go?

– Świetnie, stary, i zapewniam cię, że do końca życia o nim nie zapomnę!

– Ja tam sobie z nim radziłem! Na początku fikał, ale potem, jak go opierdoliłem, do rany przyłóż. Pomyślałem sobie gadu, gadu, ja tam wiem swoje. Do rany przyłóż! Ha, ha, ha!

Na pokładzie roboczym mamy kranik z wodą, nie wiedziałem, że ze słodką. Odkręciłem i zacząłem myć ręce. Za mną stał pierwszy oficer.

– Panie, panie, co pan robi?

– Ręce myję!

– Widzi pan, co tam jest napisane?

– No, że nie wolno odkręcać!

– To dlaczego pan odkręca? Jeszcze raz i wpisuję pana do dziennika okrętowego!

– Przepraszam, już nie będę.

– Też mam taką nadzieję.

Cholera, mój pierwszy kontakt z pierwszym oficerem i wpadka! A więc i tu będzie problem z wodą?

26 sierpnia, godz. 16:00, niedziela

O czwartej rano ogłosili alarm manewrowy. Z głębokiego snu poderwał mnie jazgoczący sygnał. Szybko się ubrałem i ruszyłem na rufę. Niektórzy już stali na stanowiskach. Markotni, jeszcze zaspani, powoli wracali do otaczającej ich rzeczywistości, tym bardziej że zimny wiatr smagał im twarze. Niewyobrażalnie daleko w górze migotały gwiazdy.

Profesor Bogucki od ich rufy podchodził do Kaszub II. Zawsze dobijanie jest wydarzeniem i oceną kapitana. Dobije, czy też nie!

– Zobaczysz – odezwał się ktoś za mną – jak mu przypierdoli, to ino iskry polecą!

Nie przypierdolił. Elegancko lewą burtą złożył się z nimi, a tamten już się nie odezwał. Rzuciliśmy rzutki, potem cumy. Po chwili padła z mostku komenda:

– Wszystko na mocno! Tak stoimy!

– Dziękuję, panowie, za sprawne dobicie!

To kapitan! Pierwszy raz słyszę na dalmorowskim statku takie słowo – dziękuję! Na ogół flaki można sobie wypruć, a i tak jest źle, z końcówką: „co wy się tam pierdolicie”, czy też: „czy będzie to, kurwa, dzisiaj!”. Taka odzywka człowieka paraliżuje i odbiera swobodę myślenia, jak i ruchu. Najczęściej zaczyna się nieskładna bieganina.

Po dobiciu normalna praca. Braliśmy sprzęt, prowiant i kartony. Jazgot wind rozchodził się po całym statku. Im szybciej idzie praca, tym szybciej będziemy na łowisku, a o to chodzi. Popędzania nie ma.

O 14:00 zakończono prace przeładunkowe. Zamknęliśmy ładownie, położyliśmy baumy, dziób i rufa została sklarowana. Nie było chwili luzu, o 15:00 alarm manewrowy i odbiliśmy od bazy. Teraz jesteśmy w drodze na Morze Beringa.

Patrzę przez bulaj – stoimy! Czyżby jakaś awaria?

27 sierpnia, godz. 21:00

Nie, nie było żadnej awarii, płyniemy dalej. Im bliżej celu, tym gorsza pogoda. Zimny wiatr hula po pokładzie, więc trzeba ubrać się grubiej.

Widzę, że do łowiska mamy pracę zapewnioną. Bosman szykuje zapasy, czemu się nie dziwię. Nasi poprzednicy zostawili nam prawie że nic. Wszystko robimy od nowa, całe uzbrojenie. W sieciach burdel, ale widocznie tak miało być. Na pewno sobie poradzimy, bo widzę, że załoga ma już pewne doświadczenia. Bosman jest szybki, bystry i konkretny. Tacy mi odpowiadają. Nie wdaje się w żadne dysputy. Tak ma być i koniec dyskusji. Jak mówi, do łowiska pracę mamy zapewnioną, a podziękować możemy tym, co odjechali. Nie zostawili żadnego worka, co komplikuje dalszą pracę, bo worek jest bardzo pracochłonny. Uzbroić go to dwa dni na bank! Ucha, stropy, grumoty, wszyć osłonę, zrobić oczka dla poklajny, wszyć bańki – to potrwa, a przecież jeden musi być w zapasie.

Po pracy na pokładzie nawet nie che mi się iść do kina, zresztą nic ciekawego nie mają. Po tytułach widzę, że wszystko już obejrzałem i to niejeden raz.

Do kabiny coraz częściej zagląda bosman gospodarczy, Klemens Jaszke, a za nim pierwszy oficer, Kydrowski Józef. Myślę, że interesuje ich Stasiu Pieniążek, nie ja, bo wciąż dyskutują o pracy. Klemens, gospodarczy, relacjonuje, co już zrobił, a pierwszy mówi, co ma zrobić.

Jestem jeszcze w głębokiej tęsknocie za wszystkim, co pozostawiłem za sobą, a pozostawiłem życie, o którym marzyłem. Dlatego skręcam się w tęsknocie. Wiem, z czasem praca przesłoni wszystko inne i to pozwoli przetrwać rejs.

28 sierpnia, godz. 6:45

Pan Stasiu wstał, umył się i poszedł na mesę. Ja zrobiłem to samo, bo na zegarku była 7:30. Na korytarzu pusto, na mesie pusto, tylko my dwaj!

– Panie Stasiu, coś tu nie gra.

Pokazał się steward.

– Panowie, co wy tu robicie, spać nie możecie? Przyjdźcie za godzinę, przecież jest przesunięcie czasu!

Rzeczywiście, obydwaj o tym zapomnieliśmy.

Już w kabinie, zapytałem:

– To co, panie Stasiu, robimy kawę?

– Robimy.

Za bulajem hula morze. Wysoka fala z dziobu i stalowe niebo tworzą ponury obraz, który każdego dnia zapewne będzie się powtarzać.

Popijamy i rozmawiamy. Na razie o wszystkim i o niczym. Nie znam faceta, nie wiem, kto to taki. Wiem, że jest w bliskim układzie z bosmanem i chyba z pierwszym oficerem. Na początku drażniło mnie to jego „kochasiu”, ale teraz powoli się do tego przyzwyczajam. Ważne jest to, że nie palii nie pije. Na głębsze rozmowy przyjdzie jeszcze czas.

Godz. 21:00

Dzień minął na wytężonej pracy. Musimy uporać się ze wszystkim do łowiska, a czasu jest niewiele. Przyszywałem worek do przedłużacza, dwóch wciąż szplajsuje, reszta ma inne zajęcia. Nad wszystkim czuwa bosman.

Pan Stasiu już chrapie! Ma facet zdrowie!

29 sierpnia, godz. 6:35

Obudziło mnie siusiu. Wyjrzałem przez bulaj i od razu miałem wszystkiego dość. Ołów, wkoło ołów, na niebie, na morzu, na horyzoncie! Jaka pogoda, takie samopoczucie.

Godz. 19:00, zebranie załogowe

Co robiliśmy? Zbrojenie worka i praca przy linie trałowej to osiem godzin pracy na pokładzie.

Na zebraniu nie byłem, nie wiem, co tam mówili, ale się dowiem, bo za chwilę będzie się kończyć i pan Stasiu wszystko opowie ze szczegółami. Niczego specjalnego się nie spodziewam, bo cel rejsu znam. Złowić jak najwięcej ryby!

Mamy wiatr z dziobu, trochę nas przytrzymuje – płyniemy wolniej. Bosman to taki nerwusek, chciałby mieć wszystko gotowe, a niestety do gotowego potrzeba czasu. Ma chłopina dużo na głowie, ale zawsze tak jest, jak zmiennicy zostawią ruinę. Robimy wszystko nowe i dlatego czas nas gna, bo i o zapasach nie można zapomnieć.

30 sierpnia, godz. 7:00

Leżę w koi i rozmyślam. Wszystko, co mam najdroższego, jest przerażająco daleko! Całe moje pokochane, fizycznie zostawiłem, a teraz pozostała mi tylko tęsknota – no to tęsknię! Za chwilę będą budzić do pracy, no i tak to jest.

Pan Stasiu już wstał.

– Widzę, Jurek, że nie śpisz?

– No!

– Idę mierzyć wodę. Może zdążymy zrobić kawę?

– Tak z rana? Nie, panie Stasiu, ja dziękuję, zaraz będzie śniadanie.

– Jak uważasz. No to idę.

Dejman poszedł, a ja zbieram się do mycia, a potem pokład. Patrzę w bulaj i widzę jedną wielką szarość. Ciekawe, czym przywita nas Morze Beringa?

Godz. 23:00

Zrobili alarm pożarowy, a pod wieczór mieliśmy zebranie pokładu i ustalono zmiany. Jestem na zmianie bosmana połowowego na prawej desce trałowej. Pomocnikiem jest Zdzichu, rybak pokładowy. Nie znam gościa, widzę go pierwszy raz. Wiem, że pracował na Mierzei Wiślanej. Miał swoją własną łódź, podobnie jak ja, a więc rybak.

Zrobiliśmy cztery szplajsy na linie trałowej fi-32 i tak zeszło do podwieczorku. Teraz szykuję się do spania.

1 września, godz. 6:00

Z moim snem bywa różnie, ale najczęściej nie dosypiam. Budzę się wcześniej i wsłuchuję w różne odgłosy kabinowe, włącznie z chrapaniem pana Stasia.

Na pokładzie prace posuwają się naprzód, ale jak mówi bosman, w nie dość odpowiednim tempie.

Trochę nas przystopowało, bo wiatr cały czas mamy z dziobu. Do łowiska pomimo tego mamy już nie daleko.

Jak na tę porę roku jest diabelnie zimno, a przecież cały czas płyniemy na północ i będzie jeszcze zimniej.

Godz. 21:00

Będąc w ruchu, nie odczuwa się zimna, ale wystarczy stać i szyć, by od razu odczuć panujący chłód. Wiatr przeszył mnie na wskroś, bo właśnie stałem i szyłem. Po ciepłej kąpieli leżę już w koi, a pan Stasiu siedzi i czyta Biblię. Sobota jest już poza nami.

2 sierpnia, godz. 12:00, niedziela

Stoimy w niedużej zatoce i czekamy na obserwatora. Przed chwilą wołali do sztormtrapu bosmana z dejmanem. Ciekawe, facet czy baba? Wolałbym faceta, baba zawsze zawiruje w umysłach wyposzczonych facetów.

Otoczenie jest piękne, szkoda tylko, że widzialność spadła do kilku kabli. Nagle spadła na nas gęsta mgła i zasłoniła wszystko. W 80. roku już tu byłem Lepusem.

Przed chwilą zjadłem udo kurczaka i talerz pomidorowej. O 13:00 idziemy na pokład przygotować sieć do wydania. Mamy w zanadrzu drugą, ale nie do końca gotową. Właśnie nad nią będziemy pracować. Jak trzeba, to trzeba.

Godz. 20:00

Mamy na statku panią obserwator. Bardzo przeciętna kobieta z urodą indiańską. Rysy z plemienia „złamanych strzelb” w wieku – trudno określić. Może mieć 20 lat, ale też 40, taki typ urody. Zakochanych pełno!

Mieliśmy nadgodziny. Jesteśmy przygotowani do połowów. To może nastąpić w każdej chwili, bo jesteśmy na łowisku. Oczywiście, rusza nasza zmiana. Pierwsze wydanie to zawsze wielka nerwówa. W pracy się poznajemy, włącznie z bosmanem. Zgranie to czas, a tego przed nami multum!

Był u nas pierwszy oficer. Facet dużo się śmieje i też nie wiem, czy to śmiech szczery, czy udawany. Zobaczymy na pokładzie, kiedy coś nie wyjdzie. Oni chcą, by wszystko chodziło jak w szwajcarskim zegarku, a na morzu to jest niemożliwe, bo czynnik morski ma zasadnicze znaczenie. Inaczej pracuje się w pogodzie, a inaczej w sztormie. Już tam w wodzie może zahaczyć linka o oscylator i wybieranie zapewnione. Zobaczymy, na razie nie potrafię oderwać się od pierwszego wydania. Mam nadzieję, że nie poleci: „ruszacie się jak mrówki w gównie!”.

3 września, godz. 2:30

Wydane!

Była 24:00. Wachtowy chodził i budził:

– Wstawaj, Jurek, będziemy wydawać!

Nie spałem, przewracałem się z boku na bok. Szybko ubrałem się i wyszedłem na pokład. Jak na pierwsze wydanie pogoda była idealna, bezwietrznie i bez fali. Szybko stanęliśmy na swoich stanowiskach, zwolnili, a za chwilę padło:

– Na pokładzie! Jesteście gotowi?

– Jesteśmy!

– No to lego!

– Lego!

Zaczęliśmy ściągać worek. Zszedł bez problemu. Za nim sieć i leksy. Nawinięte luzem na bębny, zaczęły nachodzić jeden na drugi. W końcu musieli zastopować. Zdenerwowany bosman z łomem w ręku ruszył, by zluzować, poszarpać, przekląć i w końcu powiedzieć – „stopujemy, kurwa!”.

Na mostku z cierpliwością czekali, za co byłem im wdzięczny. Nie padło ani jedno słowo, czy to dziś zrobimy, czy nam pomóc. Ich spokój pozwolił nam pracować rozsądnie i z uwagą. Leksy prawego skrzydła zostały zastopowane i po chwili mogliśmy dalej wydawać. To się nazywa złośliwość rzeczy martwych. Trudno, pewnych rzeczy nie przekroczymy.

Na zmianie jest nas sześciu. Trzech starszych rybaków, dwóch młodszych i bosman.

Sieć miała swoją rozwartość, więc udało się wydać.

Godz. 20:00

Wybraliśmy 30 ton dużego mintaja. Przy wysypywaniu była pani obserwator z kapitanem. Dwa rekiny od razu musieliśmy wrzucić do wody. Nie sądzę, by odżyły, ale jak kazała, tak zrobiliśmy. Jej obecność nas deprymuje, przynajmniej na razie. Z czasem się przyzwyczaimy, ale to potrwa.

Zawiązaliśmy worek i od razu wydaliśmy, tym razem bez problemu.

Pogoda pod psem – mżawka.

4 sierpnia, godz. 17:00

W końcu wiatr przegnał nieprzyjemną zawiesinę i od razu zmienił się świat. Wyjrzało słońce.

Dzisiaj w drugi dniu łowczym na brak ryby narzekać nie możemy. Zbiorniki są pełne, a co ważne dużym mintajem.

Przy wydawaniu sieci mieliśmy trzy zacięcia. Ciężar zaszedł za leks, w następnym na bębnie zaszedł za szekiel i to dwa razy.

Przy wybieraniu musimy całą zmianą ciągnąć jumpry na rufę, co zwalnia cały proces, ale ten statek tak ma i nic na to nie poradzimy.

W tej chwili idziemy pod trałem bokiem do fali. Kabinowe meble wydają dziwne odgłosy, ale tu na razie jest wszystko nowe, nawet te skrzypy.

Pan Stasiu to radosny człowiek, szczególnie z tym „kochasiu”, ale z tego, co mówi, życie potraktowało go okrutnie.

Pije kawę, patrzy się na mnie i mówi:

– Wiesz, kochasiu, jestem wdowcem!

Sięgnął po kubek, wypił łyk jakby chciał przepić narastający w nim żal i nie dokończył, bo przyszedł bosman z robotą.

– Później ci, kochasiu, dokończę.

Tak, to współczucie, bo nie mogę o tym przestać myśleć. Przecież nie jest taki stary, więc i jego żona nie była wiekowa, umierając. To straszne! Kiedy wrócił, dokończył opowieść:

– Wróciłem z morza. Żona wyżej kostki miała nieduży pryszczyk, który najwidoczniej jej przeszkadzał, bo od czasu do czasu go zdrapywała. Ot, takie nic. Po miesiącu widzę, że to się nie goi, a że mieszkamy niedaleko Akademii, poszliśmy do dermatologa. Godzinę czekałem zanim wyszła nie żona, a dermatolog. – „Pan jest mężem tej pani?”. – „Tak”. – „Proszę pana, sprawa jest bardzo poważna”. – „Jak to, to przecież tylko pryszcz?”. – „Tak pan sądzi, bo ja sądzę, że aż pryszcz!”. – „Co mi chce pani powiedzieć, że to rak?”. – „To pan powiedział, nie ja, ale z tym, niestety, trzeba się liczyć”. Odwracając się, dodała już innym, smutnym głosem: – „Może rok!”. Wtedy pomyślałem sobie, co ty, babo, pieprzysz, jaki rok? O co tu chodzi?! Ale niepokój został zasiany. Już na innych falach przyszło żyć. O rozmowie z panią doktor oczywiście żonie nie mówiłem, dzieciom też nie. Mam syna i córkę. Sam musiałem to trawić. Zapisała leki i co miesiąc byliśmy na kontroli. Wypłynąłem w morze. Kiedy wróciłem, żona w ciężkim stanie była w szpitalu. W niedługim czasie zmarła.

– Słucham pana i aż wierzyć mi się nie chce, że ta pani dermatolog tak to przewidziała!

– Kochasiu, mając setki pacjentów, nawet wzrokowo potrafi ocenić zagrożenie, a potem badaniami tylko to potwierdza.

– Może i tak, ale jednak była w tej diagnozie bardzo odważna.

– No, była. Widzisz, jak to w życiu jest. Praktycznie zostałem sam. Mieszka ze mną syn, ale on się ożenił i studiuje.

– Pracuje?

– Gdzie tam! To ja ich finansuję. Daję mu dwanaście tysięcy każdego miesiąca i jeszcze do lodówki wkładam. Co mi tam, bardzo kochałem swoją żonę, a teraz jest wszystko obojętne. Życie jakby przestało mieć sens! Wracam z morza i pierwsze co – idę na cmentarz. Tam się pomodlę i jakbym nabierał sił!

Słuchałem pana Stasia i z każdą chwilą miał u mnie coraz większy szacunek! On bokser, zahartowany w bojach, nie wstydził się powiedzieć, jak bardzo kochał swoją żonę!

– Po jej śmierci wszystko straciło sens. Powoli odbudowywałem samego siebie, patrząc na dzieci, ale jej ciągle mi brak. Widzisz, kochasiu, mam ze sobą Biblię i nią się pożywiam. Tak mi lżej, bo w niej mam zapewnienie, że się jeszcze spotkamy, bo nie żyje się raz, jak powiada wielu. Ja w to wierzę, a tu, na morzu, jestem jeszcze bardziej bliżej Boga. Mam tu więcej samotności!

Byłem całkowicie zaskoczony jego szczerością! Nie sądziłem, że w tym kierunku potoczą się jego zwierzenia.

– Tu w ferworze pracy mniej, ale tam, na lądzie, bardzo brakuje mi mojej żony. Ale co zrobić, kochasiu, trzeba żyć, bo widocznie tak miało być.

Wyraźnie widać, że pogodził się z losem i w tęsknocie ukształtował swój skromny świat.

Do kabiny wtoczył się Klemens i resztę popsuł!

– Stachu, idziemy na dziób, mamy robotę!

Jestem w kabinie sam i myślę o tym, co przed chwilą usłyszałem. Nie wszystkich na to stać, by szczerze i otwarcie mówić o swoim życiu.

5 września, godz. 12:00

Wczoraj hol wybrany o dwudziestej przysporzył nam dużo pracy. Po pracy windy trałowej wyczułem, że za rufą mamy ogrom ryby! Rzeczywiście do połowy przedłużacza sięgała ławica mintaja. Bosman wolno podciągał sieć. Im więcej było jej na pokładzie, tym więcej ryby ubijało się w worku. Za wszelką cenę chciał dojść do leja, by założyć strop.

Tymczasem zaczęły pękać opaski. Worek stał się wielką banią. Pękła również wkładka. Zaczęła uciekać ryba. Na rufie stała obserwatorka z kapitanem.

– Bosman, ciągnijcie to do cholery!

Bosman pokazuje jechać, a tu wszystko stoi!

– Co jest? Co się dzieje?

– Zepsuła się wyciągarka!

Worek wciągnięty do połowy przez godzinę dyndał się za slipem. Kapitan zdenerwowany, bosman zdenerwowany i my zdenerwowani, tym bardziej że ryby w worku coraz mniej, a za nami jej coraz więcej. W końcu ruszyli. Na dwa jumpry wyciągnęliśmy jeszcze około 40 ton. Obserwatorka kazała bardzo wolno wysypywać rybę. Łososie i śledzie wyrzucamy za burtę. Zaczął padać deszcz, a my bawimy się w przebieranie!

Kolega mówi do mnie:

– Ta szantrapa nie odpuści żadnej ryby. Zobacz, w kieszeni ma licznik i liczy wyrzucone łososie!

Nie wiem, dlaczego każe wyrzucać taką rybę. Łosoś jest śnięty, można go zamrozić i rzucić w biedne kraje!

Oczywiście, że można, ale oni mają swoje przepisy i koniec.

6 września, godz. 8:05

Pada deszcz. O drugiej, kiedy przyszedłem na zmianę, wcale nie byłem zdziwiony porwaną siecią ani tym, że leje jak z cebra! Co hol coś się dzieje i będzie się dziać, bo kapitan z sieci pelagicznej zrobił denną. Trałują po dnie, więc co się dziwić. Olejarz szybko przemókł, szczególnie szyja, a potem coraz niżej. Co za gumowe gówno!

Wydaliśmy o szóstej rano.

Godz. 16:00

Dosłownie 20 minut trwał hol, kiedy stanął silnik. To tak zwany blackout! Na statku zrobiła się złowroga cisza. Z przeżytych doświadczeń wszyscy byliśmy pewni, że wszystko będzie poplątane, a może i porwane. Po 10 minutach ruszyliśmy. Z „góry” padła komenda:

– Wybieramy!

Ruszyły windy trałowe, a my w wielkiej niewiadomej przewidywaliśmy wszystko, co najgorsze. Rozpornice, o dziwo, nie splotły się, a to było najważniejsze. Reszta lini cała sieć w idealnym stanie, a w worku około 50 ton dużego mintaja! Super! A miało być tragicznie.

Po raz pierwszy użyliśmy patelachy. To blok 25-tonowy, przez który idzie jumper. Przełożenie siły jest niesamowite! Bez wysiłku worek z rybą znalazł się na pokładzie.

Mam chwilę nostalgii. Tęsknię za domem i myślę sobie, jak mały jest ten świat, w którym się obracam, tak mały, jak ta kabina.

Moja kochana Eluniu, tęsknię za Tobą!

7 września, godz. 2:00

I znowu sieć była porwana. Oj, dają nam popalić, dają!

Godz. 12:00

Podczas wybierania około jedenastej pękł leks! Znowu dodatkowa praca, bo trzeba było ściągać, przewracać, zakładać, nawijać.

Przy wysypywaniu ryby jak zwykle stoi kapitan z obserwatorką. Wkurzony Majewicz mówi:

– Stoją jak takie dwie sieroty!

Musimy wybrać i wyrzucić nie tylko łososie, ale i śledzie czy czarne dorsze. Ta indiańska twarz jest bardzo skrupulatna, bo co nie zrobimy tu, zrobią to na przetwórni. Nie wiem, kiedy ta baba śpi? Wszędzie jej pełno.

Jestem przeziębiony. Boli mnie głowa, mam katar i cholernie się pocę. To wtedy się przeziębiłem, kiedy w deszczu przemokłem. Mam tam jakieś leki, zażyję, może przejdzie.

8 września, godz. 8:00

Jestem po nocnej zmianie. Oczywiście nie obyło się po reperacji sieci. Porwali. Potem było przerzucanie, szamotanie i szukanie.

Godz. 16:00

Mży. Dobrze, że mży, a nie pada. Jeszcze się nie wykurowałem, ale jest już lepiej, o co postarał się pan Stasiu.

– Musisz, kochasiu, zażyć to, potem tamto.

No i pomogło. Pierwszy oficer przestał przychodzić, widocznie bojąc się mojej zarazy.

Łowimy dużo, a zarabiamy mało. Nasza wartość dobowa wyniosła 400 tysięcy. Nie wpadamy w zachwyt, bo to po prostu w przeliczeniu na nasz zarobek tworzy marność nad marności. Żeby za miesiąc zarobić 15 tysięcy, musimy mieć ogólnej wartości 9 milionów. Niestety, słabą mamy przetwórnię i nie mówię tu o ludziach, a o maszynach. Co chwilę jakaś awaria. Poza tym dużo czasu schodzi nam na wybieraniu śledzi, śledzików, krabów i wszystkiego, co nie jest mintajem. W ostatnim holu mieliśmy duże, dorodne piękne śledzie. Wszystko poszło za burtę!

Oprócz nas jest tu statek z Odry. Dzisiaj schodzi do portu. Będziemy sami.

Moja zmiana wydaje się nie być konfliktową. Bosman również, chociaż jest wymagający, co jak już wspomniałem, uważam za plus. To początek rejsu, ale moim skromnym zdaniem radzimy sobie dobrze. Przede wszystkim spokój idzie z góry. Żadnych krzyków czy podtekstów, co powoduje, że pracujemy myśląc, a nie biegnąc. Zresztą bieganie to cecha barbarzyńców, jak powiadał Jurek Budzisz z Pucka.

9 września, godz. 2:10, niedziela

Ledwie co położyłem się do koi, gdy ktoś zapukał.

– Proszę!

Do kabiny wszedł radiooficer.

– Pan Budzisz?

– Tak, to ja.

– Telegram do pana!

Podał mi i poszedł. Ledwie zdążyłem powiedzieć – dziękuję.

Ten papierowy łącznik z kilkoma słowami daje poczucie spokoju o tych, co na lądzie. Tu wiem, jak jest, tam nie. To pierwsza wiadomość z kraju, oczywiście od żony.

Godz. 12:00

Mogłem trochę dłużej pospać, a to dlatego, że w maszynie mieli awarię. Staliśmy w dryfie osiem godzin. O jedenastej wyszła na pokład nasza zmiana po to, by wydać. Jesteśmy pod trałem.

Mamy słoneczną pogodę, po raz pierwszy na tym łowisku. Wprawdzie temperatura powietrza nie przekracza dziesięciu stopni, ale jest słońce i to się liczy.

Przeziębienie trzyma dalej. Pan Stasiu również zachorował. Jak mówi, ledwie chodzi. Leczymy się domowymi sposobami, na razie unikając lekarza. Mikstura z czosnkiem w mleku ma pomóc. Jak na razie pomaga miernie.

Ostatni hol to mała ryba. Większość poszła na tuszkę, nie było mowy o filecie, a szkoda, bo wybraliśmy 30 ton.

Na obiad mieliśmy zupę pomidorową, mizerię i kurczaka. Wiadomo – niedziela.

Obserwatorka przychodzi na każde wybranie, nawet w nocy! Czego szuka, czego się boi, nie wiemy. Prawdopodobnie ma taki nakaz i tego się trzyma.

11 września, godz. 12:00

Na statku nic ciekawego się nie dzieje. Po zaciągu najczęściej stoimy w dryfie i przerabiamy, bo 30 czy 40 ton wystarcza na dłuższy czas.

Z rana padał deszcz, teraz się przerzedziło i od czasu do czasu świeci słońce. Mówią, że jutro mamy popłynąć do portu.

W krótkim wypoczynku i długiej pracy mijają mi dni, które skrupulatnie skreślam.

Godz. 22:30

Mieliśmy ośmiogodzinny przelot. Kapitan doszedł do wniosku, że trzeba zmienić łowisko, chociaż w ostatnim holu mintaj okazał się znacznie większy. A może obserwatorka mu kazała? Oni mają tu dużo do powiedzenia.

12 września, godz. 16:00

Z czasem na przelot, doba wyniosła zaledwie 150 tysięcy.

Na nowym łowisku ryby jest sporo, a co najważniejsze jest duża. Dalej utrzymuje się ładna pogoda, co cieszy. Oby jak najdłużej.

Bosman Klemens będąc u nas w kabinie, narzekał, że ma ból w klatce piersiowej. Pan Stasiu mówi:

– Klemens, idź do lekarza, to nie są żarty, to może być serce.

– E tam, zaraz serce, przejdzie, to jakiś nerwoból.

– Jak, bosman, uważasz.

Chwilę jeszcze posiedział i poszedł. Może to rzeczywiście nic poważnego?

Godz. 22:00

Wołali do bosmana lekarza! A