M/T Lyra GDY-323. Rejs II - Jerzy Budzisz - ebook

M/T Lyra GDY-323. Rejs II ebook

Jerzy Budzisz

5,0

Opis

Kolejny rejs Jerzego Budzisza na statku Lyra.

Jerzy Budzisz urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 r. jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie szkołę zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia Chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie, Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY-333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I 1978 (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Contents

Budzisz - Lyra II_eBook

Landmarks

Cover

m/t lyra gdy-323

Rejs II

M/T Lyra GDY-323. Rejs II

Jerzy Budzisz

Korekta: E. Krefft-Bladoszewska, G. Szczepaniak

Skład i wersja elektroniczna: E. Krefft-Bladoszewska

Projekt okładki: I. Rzońca

Fotografie: z archiwum autora

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-846-5 [druk]

ISBN 978-83-7591-914-1 [ePub]

ISBN 978-83-7591-915-8 [mobi]

A więc Lyra po raz drugi. Mam się cieszyć, czy raczej smucić? Już wiem, że niespodzianek nie będzie i założenia eksploatacyjne trudno będzie wykonać przy takim parku maszynowym, jaki był. Nie sądzę, by w przetwórni cokolwiek się zmieniło. Na brak surowca jak na razie na morzu Beringa narzekać nie możemy, więc tym bardziej są potrzebne wydajne maszyny. W ostatnim rejsie na tym statku najbardziej wydajnym okazał się człowiek z ostrym nożem. A jak będzie tym razem? Zarzucając worek marynarski na plecy, ruszyłem w kierunku tego pytania.

M/T LYRA GDY-323

1981/82

7 października 1981 rok

W najbliższym czasie, czyli jutro, to jest 13 września 1981 roku w niedzielę mamy w specyficzny sposób przeżyć pożegnanie z latem. Aleksander Celarek wpadł na świetny pomysł, podsuwając praktyczny akt, w osobistej refleksji gdzieś daleko na Rewach. Z tym zamysłem nosił się od pewnego czasu, a teraz mamy go zrealizować. Przygotowałem żagle na mojej łodzi Cha-32, jak również łódź motorową Cha-27, gdyby przypadkiem pogoda nie dopisała. W tej chwili pada i wiatr wcale nie jest sprzyjający. Jeśli utrzyma się z kierunku południowego, trzeba będzie halsować, co potrwa i przedłuży całą imprezę, a tym samym być może w ogóle ze wszystkiego zrezygnujemy, bo w deszczu na Rewach nie ma co robić.

Lato było i jest piękne, a kilka dni deszczu tego nie zmieni. Pomimo trudnej sytuacji w kraju, wczasowicze spokojnie wypoczywali, leżąc na plaży, czy kąpiąc się w ciepłym Bałtyku. Ja również w chwilach wolnych brałem parawan i korzystałem z uroków lata. Nasze miejsce na wysokości wielkiej góry jest ciche, bo z bezpieczną odległością jeden od drugiego. Dalej w kierunku Kuźnicy spokojnie spacerują nudyści, nie robiąc zbytniej sensacji swoją nagością. Daje się zauważyć więcej chłopa niż bab. Leżą, chodzą to w jedną, to drugą stronę, jakby chcieli pokazać, Bóg wie co, a przecież to zwyczajni ludzie, tylko że bez majtek. Jednych to gorszy, drugich nie, szkoda tylko, że nie ma oznaczeń, z których jasno wynikałoby, że tu rozpoczyna się plaża nagusów! Czasami niestety zapominają się i wchodzą na plażę tekstylnych, a tam nie każdy życzy sobie oglądania opalonych tyłków czy fiucików. Niepotrzebnie prowokują. We wsi jest o tym coraz głośniej, a starych Kaszubów nie przekona się, że to nowy obyczaj. Przyjeżdżasz tu, nagi baranie, to dostosuj się do tutejszych zasad. To szatan mielii tak zamieli, że półwysep przez tych diabłów wiatr Nordowy zmieli! Teraz gołymi dupskami grzeszą, a potem wyjadą, zostawiając zgorszenie i z tym trzeba skończyć. Starszyzna na czele z Jerzym Budziszem, nie, to nie ja, ma już plan i tylko czeka na dogodną chwilę, by go zrealizować.

Zastanawiam się, skąd oni wiedzą, co tu się dzieje? Żadnego gołego tubylca nigdy nie widziałem, chyba że na wydmach. O, tam tak! Co robił? Oceniał sytuację pod kątem prawnym, czy się zabawiał, tego nie wie nikt!

Mnie to nie przeszkadza, najwyżej przed diabłem zamknę oczy i tyle. Najczęściej nie zamykam, a szczególnie, gdy przejdzie fajna diablica i jest na czym oko zawiesić. Zresztą na kierunek Kuźnica mam szlaban i oto postarała się żona, w miarę tolerancyjna. Leżę więc na brzuchu, podnoszę dolną część parawanu i udaję, że śpię. Mój sektor obserwacji jest stosunkowo duży. Obserwuję płynące statki, kutry, a bliżej dziewczyny o czekoladowych skórach. Gdzie mi będzie lepiej? Jeśli to ma być piekło, to dziwne to piekło, bo nikt nikogo nie gwałci, nie bije, nie robi krzywdy, jedynie pokazuje, jakim naprawdę jest, z każdym dodatkiem lub felerem. Do tego też trzeba mieć odwagę. Mój wzrok selekcjonuje trzydziestki, ryczące czterdziestki, a wzwyż to już przenoszę oczy na żółtki płynące do portu ze stadami krzykliwych mew. Kiedyś ja tam byłem i wyrzucałem flaki za burtę, tak jak dziś robią to oni, nadziwić się nie mogłem żarłoczności tych ptaków. Ubóstwiają wątroby i o nią potrafią się bić do końca, aż zniknie w gardle, ale i z gardła wyciągną! Takie to już ptaszyska.

Na razie nagusy obracają się w miarę w dozwolonej strefie. Nie przekraczają zbyt często strefy zakazanej moralnie, a kilku osobników wydaje się być niegroźnych, chociaż jednego mają już na oku. Jego ksywa to pomidor, śpi pod namiotem. Widziano go w kilku miejscach, oceniono ma maksymalnie 10 cm i najlepiej dać mu wpierdol, tak mówią, bo się rozłożył niedaleko sklepu spożywczego. Łazi flejtuch z tym nic i wkurza Kaszubki! Też uważam, że to niedozwolone. Znajoma, stojąc w kolejce po warzywa, raptem odwróciła się i z całych sił walnęła torbą w pomidora, krzycząc – ty świnio! Pomidor szybko wybiegł ze sklepu i zakopał się w swoim namiocie. Wszystko drobiazgowo zostaje zapisane na niekorzyść nagusów.

Południowy wiatr niesie ciepło, a słońce przyjemnie ogrzewa cały ten plażowy świat. Morze niezwykle łagodne, ledwie oddycha, zachęcając do kąpieli. Chętnych jest pełno, pomimo że to niestrzeżona plaża.

Też już byłem w wodzie, a teraz wygrzewam spragnione słońca ciało i układam się do pozycji obserwatora. Prywatne kutry jeden po drugim obrały kurs do domu, a załogi patroszą ostatnie dorsze. Każdy z nich ma charakterystyczny wygląd. Walenty Struk, mój sąsiad, z daleka każdego rozpoznaje i wie, czyja to jednostka. Dla mnie rok pracy na Wła-32 to zdecydowanie za mało, by dojść do takiej wprawy. Powoli nadchodzi czas zejścia z plaży. Zwijam parawan i, nie patrząc już na nikogo, zanurzam stopy w ciepły piasek z jego charakterystycznym odgłosem.

Teraz siedzę w pokoju i słyszę: kap, kap, kap. Cholera, wciąż pada! Czyżby zamysł Olka nie wypalił? Miało być miło, sympatycznie i przyjemnie. Zobaczymy, do rana zostało wiele godzin.

Obudziłem się o ósmej. Deszcz przestał padać. Chmury są w rozproszeniu i od czasu do czasu ukazuje się słońce. Wiatr zmienił kierunek na południowy wschód, a więc maksymalnie utrudniając nam dopłynięcie na wyznaczone miejsce.

Jesteśmy umówieni na godzinę 12:00. Ubrałem gumowe buty i ruszyłem w kierunku zatoki.

– Słuchaj, Jurek, tu nie ma co kombinować, pod żaglami trzeba będzie halsować, co potrwa w czasie. Bierz swoją Cha-27 i zaholujesz nas pod rewy. Tam już sobie poradzimy.

Myślę sobie: Olek ma rację, tak trzeba zrobić.

Wziąłem na hol trzy łodzie, Cha-8, Cha-32 i Cha-5. Nie spodziewałem się, że będzie tyle chętnych. Podciągnąłem ich pod Kuźnicę i ruszyłem po następnych. Była jeszcze jedna łódź Cha-6. Bolda rzucił cumę, przywiązałem do falszburty i ruszyłem do miejsca przeznaczenia. Z daleka widziałem łodzie wyciągnięte na piaszczysty brzeg i naszych pod żaglami. Musiałem szukać przejścia między głębią Chałupską (Kłelk) i Kuźnicką (Kłecelk). Jest takie zagłębienie, które oczywiście znam. Moja Skandia to dwusuw, na potrzeby zatokowe absolutnie wystarczająca. Silnik o mocy 15 koni mechanicznych jest niezawodny, a jednocześnie prosty w obsłudze. Płynę cała naprzód, obserwując tych za rufą. Szybko zbliżamy się do wyspy mew, jak niektórzy mówią. Rybacy określenie mają krótkie – Rewy.

Nie mogę podpłynąć pod sam brzeg, muszę rzucić kotwicę i przejść do łodzi, dlatego podchodzę wolno i wzrokowo oceniam głębokość. Im bliżej, tym płycej. Mała zatokowa fala sprzyja naszym manewrom. Mam około 20 metrów do brzegu. Staję i rzucam kotwicę, stopuję silnik i przechodzę do łodzi. Po chwili jesteśmy już na wyspie.

Na wąziutkim pasku żwirowatego brzegu zebrała się spora grupa rybaków! Są z Chałup, Kuźnicy i Jastarni. Widzę też proboszcza z Kuźnicy i wikariusza z Władysławowa, który przygrywa na gitarze. Zrobili już ognisko i przypalają kiełbaski. Aleksander Celarek przywitał zebranych:

– Drodzy państwo, zebraliśmy się tu, daleko od stałego lądu na środku zatoki, by w sposób trochę rybacki pożegnać lato, które nieuchronnie chyli się już ku jesieni. Dziękuję nie tylko proboszczowi z Kuźnicy, że zechciał zaszczycić nas swoją obecnością. Dziękuję również gitarzyście, jak i wszystkim tu zebranym. Jesteśmy na wyspie mew, czy jak kto woli – Rewach.

Jak to w życiu, od razu porobiły się grupki znajomych, ale to nie dziwi, bo tu Jastarnia, tam Kuźnica i Chałupy.

Widzę półwysep w oddaleniu, jak Rewę czy Osłonino. Puck zasłania cypel w Rzucewie. Tu stawialiśmy żaki na węgorza, właśnie o tej porze, zresztą widać gdzieniegdzie pale i wraki, do których strzelano z samolotów. Trochę oddaliłem się od grupy, szukając ciszy z lekkim pluskiem wylewających się małych fal, które kończą swój bieg. Nadchodzą następne i tak w nieskończonym ruchu żyje morze, w zależności od siły, którą jest wiatr. Nasi przodkowie żyli zgodnie z naturą, korzystając z żagla i wioseł, codziennie, systematycznie wypływając w sobie znane miejsca z nadzieją na obfity połów. Nie śpieszyli się jak my teraz, mieli inny wymiar czasu i wartości. Ten specyficzny wymiar czasowy prowadził do osiągnięcia pożądanego samopoczucia. Podnosili żagle i wypływali, a przy niesprzyjającym wietrze – wiosłowali. Raz, dwa, raz, dwa i raz, dwa – setki, a może tysiące razy w swoim życiu. Ich ruchy były majestatyczne, powolne bez pośpiechu, bo gdzie się śpieszyć – no gdzie? Wszystko zdążą zrobić, zestarzeć się i umrzeć – również. Ludzie nieznający kluczy, ufni w drugiego człowieka, nastawieni przyjaźnie do świata, powoli odchodzą z tego świata, pozostawiając wartości, których dzisiaj coraz mniej.

Nastała era motorówek. Na pewno wygodniej, na pewno szybciej i na pewno głośniej i już mniej romantycznie.

Mniej czasu na wszystko wprowadza ogólny zamęt i oddala nas od siebie. Stajemy się jakby samowystarczalni, a o maszoperii już dawno zapomniano. Niestety, na naszych oczach z zatoki zrobiono kloakę, która z czasem się pogłębia. Ryby coraz mniej, a sieci coraz bardziej oblepione syfem!

Niedaleko stąd, między Rewą a Mechelinkami, płyną sobie ścieki z Gdyni, bo to najprościej – wrzucić wszystko do morza! To filozofia współczesnego świata, bo mądrość ludzka nie nadąża z ochroną środowiska. Rzeczywiście, ta ochrona jest bardzo kosztowna, więc dopóki jeszcze się nie trujemy, trujemy wszystko wkoło. Morza, lasy, ziemię, która pozwala nam żyć.

Wiatr przeszedł do ostu. Niebo zakryły deszczowe chmury. Zaczyna kropić. Jesteśmy tu już dwie godziny.

Celarek wszystkim podziękował i słusznie zwrócił uwagę na coraz bardziej padający deszcz.

– Moi drodzy, proponuję powrót, bo pogoda robi się coraz bardziej deszczowa.

Wschodni wiatr sprzyjał powrotowi do Chałup tym, którzy chcieli płynąć pod żaglami, a chcieli wszyscy.

Łodzie jedna po drugiej odbijały od brzegu, a w swojej motorowej uruchomiłem silnik i ruszyłem do domu. Pożegnaliśmy piękne miejsce na Zatoce Puckiej. Te wspólnie spędzone chwile być może zaowocują i jeszcze kiedyś się tu spotkamy?

Zaczynało padać, i to solidnie! Siedzę w sterówce i współczuję tym pod żaglami. Wielu na pewno zmoknie do suchej nitki, ale tego, co przeżyli, nikt im nie odbierze, bo warto było spędzić kilka chwil na łonie natury w oddaleniu od cywilizacyjnego zamętu.

Krzykliwy świat zbliżał się coraz bardziej. Zwolniłem, podpływając do boi, która jest miejscem postoju mojej łodzi. Na głębokości 4 metrów rzuciliśmy z ojcem dwie kotwice admiralicji. Jedną w kierunku wschodnim, drugą zachodnim. Połączone są grubym łańcuchem o długości 7 metrów. Na środku jest krętlik do którego zamocowaliśmy nylonową linę fi 22. Cały ten zestaw ma utrzymać, nawet w skrajnych warunkach naszą Cha-27. Jak na razie utrzymuje. Kotwica Admiralicji ma dwie łapy i wspornik, który ją stabilizuje. Trzyma świetnie, a jej jedyną wadą jest to, że zajmuje dużo miejsca i trudno ją mocować. Na statkach mamy typ Halla. Łapy tej kotwicy są ruchome do 45 stopni. Słabiej trzyma, ale lepiej się układa.

Zamocowałem łódź, zgasiłem silnik i teraz czekam, aż przypłyną tamci. Jestem na głębokiej wodzie i nie zejdę na ląd. Widzę ich, szybko się zbliżają. Podpłynął sąsiad Antoni Budzisz na Cha-6.

– No i co? Siedzisz i czekasz?

– Myślę, że mnie zabierzecie?

– My też tak myślimy albo siedź tu jak mewa! Ha, ha, ha! Wskakuj, bo pada jak cholera.

Po chwili byłem już w domu.

Od dawna chodzę do rezerwy. Niedawno skierowano mnie do biura portowego, gdzie miałem zgłosić się do pana Sokołowskiego. Pan Sokołowski groźnie spojrzał na mnie i powiedział:

– Panie Budzisz, kieruję pana do brygady cumowniczej. Widzi pan ten budynek? O, tam zgłosi się pan do swoich kolegów.

Zgłosiłem się.

W małym pomieszczeniu siedziało kilka osób. Nikogo nie znałem. Rozmawiali między sobą. Powiedziałem cześć i przysiadłem się do najbliżej siedzącego.

– Jak tu pracujecie?

Niewysoki facet z „r” w gardle spojrzał i zamiast odpowiedzieć, zapytał:

– A co, nigdy tu nie byłeś?

– Nie, nie byłem.

– Tu jest, kurwa, tak. Przyjeżdżasz na ósmą, siedzisz jak palant, a potem przed trzecią powiedzą ci, że jest przeholunek na przykład o szóstej! Ja tam mam blisko, mieszkam na Witominie, wsiadam do autobusu i za chwilę jestem w domu. Wracam na wyznaczoną godzinę. A ty, gdzie mieszkasz?

– Na półwyspie.

– To nieciekawie tu będziesz miał.

– Czemu?

– Przekonasz się, czemu. Ze stoczni ma zejść Uran. Mówią, że o 22:00. Musisz być i musisz czekać. Zawsze tak nie jest, ale dzisiaj tak jest.

– Kurcze, a ja mam ostatni pociąg na Hel o 22:50!

– Poza tym powiem ci, że czas stoczniowy jest diabła warty. Ja tu już trochę siedzę, więc wiem, jak to jest. Nigdy nie byli punktualni.

– Macie tu jakiegoś bosmana?

– Mamy, o ten, co gada z tamtym! Ktoś musi rządzić, no nie?

– No tak – musi.

Przy oknie siedział starszy, siwy pan. Nie odzywał się, zamyślony w swoich sprawach.

– Przyjrzyj się temu siwemu i zapamiętaj dobrze!

– Dlaczego?

– To gumowe ucho! My tu już wiemy, kto co!

– E tam, to starszy facet i chciałby się babrać w takich rzeczach?

Facet przedstawiający się G. stał przy swoim.

– Ja ci to mówię, to groźny gość, uważaj!

Czas leci wolno, co jakiś czas ktoś wychodzi, to znowu przychodzi.

– Słuchaj kolego, tak jest cały czas?

– Nie, już ci mówiłem, jak nie ma przeholunku, to nic się nie dzieje. O trzeciej idziemy do domu. Czasami jeździmy do Gdańskiej Stoczni Remontowej, tam też stoją nasze statki.

Po 15:00 zostałem z siwym panem, reszta gdzieś się ulotniła.

– Zostaliśmy sami?

– No tak, ja jestem z Gdyni, ale nie chce mi się iść do domu. Tyle siedziałem, to i resztę dosiedzę. Może chcesz iść do miasta?

– Tak się zastanawiam, bo coś bym zjadł.

– Idź, do 22:00 jeszcze sporo czasu, ja zostanę jakby co.

Cholera jasna, facet mnie podpuszcza? Jestem tu pierwszy raz! Ten na „r” mówi, żeby na niego uważać. Zresztą, co mi może zrobić, swoje wysiedziałem.

– Wie pan co, idę, kupię coś do zjedzenia, bo jestem głodny jak diabli!

– Oczywiście, idź.

Poszedłem, zjadłem obiad i wróciłem. Byliśmy w komplecie.

O 21:30 jeszcze nie mamy żadnej informacji, o której będzie cumowanie. Jestem coraz bardziej zdenerwowany, co zauważa starszy siwy pan.

– Co ty się tak denerwujesz?

– Mam o 22:45 pociąg – ostatni!

– A gdzie ty mieszkasz?

– Na półwyspie.

– Odczekaj jeszcze, ale jak znam stocznie, na pewno o wyznaczonej godzinie będziemy tu siedzieć, jak siedzimy.

– Chłopie, piętnaście po! Pakuj się i jedź do domu! My sobie poradzimy. Co to za problem zarzucić na polery parę cum! Bez przesady.

Minęła już 22:00 – nic! Jest 22:10 dalej nic! O 22:15 starszy pan mówi:

– Na co czekasz? Do stacji jest spory kawał, jak chcesz zdążyć, musisz iść. Ja mieszkam za stacją kolejową, więc wiem, ile trzeba czasu na dojście.

Inni też stwierdzili, że sobie poradzą. Podziękowałem i ruszyłem, prawie biegnąc. Wpadłem na peron 5 minut przed odjazdem. W domu byłem po północy.

Rano o 7:05 wsiadałem do pociągu relacji Hel – Gdynia. W pracy wszyscy już byli. Okazało się, że Urana holowniki przyciągnęły do dalmorowskiej kei o 24:00! Pytałem, jak sobie beze mnie radzili. Starszy pan stwierdził, że żadnego problemu nie było. Na dziś żadnego przeholunku nie przewiduje się, więc już o 15:00 będziemy wolni.

I tak dzień po dniu jeżdżę czasami nawet do stoczni remontowej w Gdańsku.

Wkoło coraz duszniej, staram się unikać tematów politycznych, bo i tak nic nie zmienię. Widzę, co widzę, i pozostawiam to dla siebie. Nie wszyscy wytrzymują i klną na każdy dzień, w którym jest walka prawie o wszystko.

Po godzinnym staniu w końcu dotarłem do okienka.

– Dzień dobry!

Podałem książkę żeglarską. Spode łba Wilczyński zapytał:

– Gdzie pan był?

– Lyra.

– No to będzie pan na Lyrze.

No cóż, po tylu miesiącach siedzenia w rezerwie nie ma co wybrzydzać, a z facetem nie ma co dyskutować, bo to bardzo nieprzyjemny gościu. Wiele już o nim słyszałem.

– Jutro odbierze pan książkę! Do widzenia!

Do widzenia, dupku – pomyślałem i poszedłem. Przy bramie spotkałem Fredka Przychockiego.

– Cześć!

– Cześć! Co robisz?

– Właśnie zamustrowałem na Lyrę.

– Ja też!

– No to wracamy, Jurek, na stare śmieci.

– Kapitan Gromadzki?

– Z tego, co wiem – nie. Ma płynąć, kapitan Mirosław Kłapyta i pierwszy oficer Andrzej Cudny. Nie znam, nie byłem z nimi.

– Ja też nie byłem.

– No to cześć, lecę dalej, muszę jeszcze załatwić kilka spraw i pobrać ciuchy.

Na drugi dzień zgłosiłem się po książkę żeglarską. Naburmuszony Wilczyński, podając dokument, powiedział:

– Zebranie tydzień przed odlotem. Do widzenia!

Otwieram książkę i czytam:

Nazwa statku.........Lyra.........sygn. Rozp.SPYZ

Poj. Brutto.........2687.........RT.........Moc maszyn.........2500

Armator.........Dalmor.........Port mac..........Gdynia

Kapitan.........Kłapyta.........Mirosław

Posiadacz książki wpisany do listy zaciągu załogi dnia 5.10.1981 na stanowisko st. ryb. na czas nieograniczony.

Tyle książka, a życie? Czas przyspieszył, do odlotu zostało niewiele. Osobiste sprawy coraz bardziej przytłaczały te zawodowe.

Zebranie załogowe niczym nie odbiegało od innych. Przy stole przedstawiciele Dalmoru. Załogowe Związki Zawodowe. W tym wszystkim najbardziej interesowało mnie, kiedy wymiana, gdzie się spotykamy i o której.

Okazało się, że jak zwykle przy kombinacie o godzinie 18:00 6 października.

Kiedy powiedzieli, co mieli do powiedzenia, zebranie się skończyło, a my byliśmy wolni.

Vancouver, 6 października 1981 roku, godz. 15:20

W Gdańsku jak zwykle musieliśmy swoje odstać. Na lotnisku byliśmy już o 20:00. O 22:30 zajęliśmy miejsca w samolocie lecącym do Warszawy. Znowu nas nieźle przetrzepali! „Kobuszewski” wopista szalał i szukał, jak powiadali – wódy. Celnicy również spełnili swój obowiązek z niesamowitą dokładnością. Nic nie miałem oprócz niezbędnych rzeczy do pracy, więc olewałem ich gmeranie.

Po odprawie czekałem wraz z innymi w zakopconym, małym pomieszczeniu. Nagle przez papierosowy dym zauważyłem idącego do nas Marka Sz.!

Nie, to nie możliwe! To naprawdę on? Przecieram oczy, ale to on! Najwyraźniej idzie do mnie.

– Hej, Jurek – witaj!

– Hej, Marek, co ty tu robisz? Przecież miałeś definitywnie zwolnić się z Dalmoru?

– No i, stary, po Merkurym się zwolniłem. Byłem w firmie ochroniarskiej. Wiesz, ja lubię nosić spluwę przy dupie! Ha, ha, ha!

– No dobrze, a teraz?

– Teraz lecę z wami na Lyrę. No właśnie, może razem zamieszkamy?

– Niestety, ja już jestem umówiony i nie wypada mi teraz kombinować.

– Hm, szkoda, ale jakby co – pamiętaj o mnie.

– Oczywiście, Marek, będę pamiętał! Z całą pewnością będę pamiętał!

Facet nie nadaje się do długiego pobytu w morzu, dostaje pierdolca, czego doświadczyłem na Merkurym. Trzeba było mieć silne nerwy, by jego zachowanie w miarę spokojnie znieść. Było nas trzech w kabinie, trzech diabelnie się różniących. Pogodzić ogień z wodą jest niemożliwe, tak było z nami. Marek to skończony nerwus, ale jego życie od lat było trudne.

W końcu „wrota” się otworzyły i mogliśmy udać się do samolotu. Krótki przelot do Warszawy zleciał szybko. Godzinny postój w Warszawie i znowu siedzę w miejscu, które zająłem w Gdańsku. Stewardesy chodzą, sprawdzają zapięte pasy i fotele, które w momencie startu mają być wyprostowane.

Stoimy na pasie startowym. Ruszamy coraz szybciej i szybciej. Zaczynamy piąć się w górę. Przed nami około 10 godzin i 20 minut lotu do Montrealu.

Próbuję zasnąć, ale to niemożliwe. Turbiny to nie fortepiany, a na dodatek mam rozgadanych z jednej i drugiej strony. Ten z prawej, przetwórca, już się dogadał z tym z lewej, motorkiem. Wypiłem jednego i podziękowałem. Doszedłem do wniosku, że ruch wahadłowy przeze mnie nie ma sensu i zaproponowałem przesiadkę. Ten z prawej się zgodził. Teraz siedzę tam, gdzie lubię, przy bulaju. Staram się myśleć o niczym. Trochę przysypiam. W międzyczasie donoszą posiłki i trzeba obiektywnie powiedzieć, że jedzenie jest smaczne oraz w obfitości. W każdym razie, ja nie narzekam.

Gwar przycichł, słychać tylko szum turbin. Wielu śpi. Patrzę na zegarek, lecimy już 8 godzin. W Montrealu zapewne godzinę posiedzimy na sali tranzytowej. Pod nami ciemno, nad nami piękne niebo z tysiącami gwiazd.

Myślę o załodze. Paru znam z biura portowego. Myślę, że będzie dobrze. Chciałbym zająć „moją” kabinę, bo jest w miarę obszerna chociaż na wysokości zrzutu kartonów do ładowni. Gdybym wiedział, że będę wracał, koledzy na pewno trzymaliby mi miejsce.

Patrzę w dół i widzę światła. Przygotowujemy się do lądowania, lecimy już 11 godzin. Zbliżamy się coraz bardziej do ziemi. Widzę lotnisko i przez chwilę pas, na którym będziemy lądować. Przypięty czekam na tę chwilę. Słyszymy charakterystyczny dźwięk przy opuszczaniu podwozia, a potem wstrząs przy zetknięciu kół z betonem. Szybko wytracamy szybkość i kołujemy na boczny pas. Kiedy gasną silniki, odpinamy pasy i szykujemy się do wyjścia. Podjeżdżają schody. Autokarami wiozą nas do sali tranzytowej. Postanawiam chodzić, dużo chodzić, by pobudzić krążenie, bo czuję, że mam opuchnięte nogi.

Mógłbym zadzwonić do wujka, który tu mieszka, ale po co i tak nie możemy się spotkać – za mało czasu.

Po godzinie wołają nas do autokarów. Lot do Vancouver to pikuś w porównaniu do przebytego już czasu.

Start, potem lądowanie w spowitym deszczem mieście. Kiedy odlatywałem, był deszcz, i teraz też jest deszcz, co za pech! Odprawa paszportowa, a potem celna, przebiegły szybko. Byłem ciekawy, gdzie stoi statek. Okazało się, że postawili ich bardzo blisko centrum. Wystarczy przejść przez tory, by znaleźć się w handlowej dzielnicy – super!

Podjechaliśmy pod Lyrę. Załoga na burcie z ciekawością przyglądała się nam, nowym. Wielu wiedziało, kto przylatuje, bo na pewno wywiesili naszą musterolę. Spokojnie, bez szaleństwa, wziąłem swój bagaż i udałem się na statek. Skierowałem się do kabiny, w której już byłem. Była otwarta na oścież, a koledzy na mnie czekali, mówiąc innym, że zajęta!

– Cześć! Wolna?

– No pewnie, właśnie na ciebie czekamy!

Przywitałem się, położyłem bagaż i słyszę:

– Czy tu jest wolne miejsce?

Patrzę, a w drzwiach stoi starszy pan, ten, który ma być „spokrewniony” z WOP! O kurczę, ale jaja! Co mam powiedzieć? Mówię, że jest wolne. Facet kładzie swój bagaż, podaje rękę i mówi: Józef Kreft. Siedzimy we czterech, bo oni jak zwykle opuszczą statek za parę godzin. Obalamy 0,75, ale bez pośpiechu, opowiadając kolegom, jak przyjemnie jest w kraju. Józef mówi niewiele, jakby ważąc każde słowo. Jestem czujny, bo pamiętam słowa G.: „Uważaj na tego gościa!”.

W końcu stara załoga opuszcza statek. Zostajemy sami. Ochmistrz wydaje pościel i ręczniki. Zaczynamy się zadamawiać.

W kabinie karaluchów jak by mniej, ale są, bo już kilka ukatrupiłem. Mój kompan to starszy siwy pan o filigranowej posturze. Robi wrażenie lekko zagubionego, prawie się nie odzywa. Na pewno słucha, co mówię i w pamięci zapisuje, bo to przecież kabel! Ale mi się przytrafiło!

– Panie Józefie, ja zajmę górną koję, tę szafę, tamtą szufladę pod koją i tę po lewej stronie stołu.

– Mnie jest obojętne, co zajmiesz, jak tak chcesz!

– No, to mamy uzgodnione.

– Posłuchaj, nie mów do mnie „pan”! Co ze mnie za „pan”?

– A jak mam mówić? Tak mnie nauczono w domu, że do starszych odnosi się z szacunkiem. U nas na Kaszubach mówi się „we”!

– Gdzie?

– No, na Kaszubach, jestem z półwyspu, ja już panu to mówiłem, tam, w przeholunkach!

– Ach, tak, tak, zupełnie zapomniałem!

Kreft jakby ożył.

– Wiesz co? Zróbmy sobie kawę.

– Jo, to jest dobry pomysł. Już wstawiam wodę.

Kiedy kawa była gotowa, przerwałem rozpakowywanie. Józef siedział na kozecie, nic nie mówiąc.

– Pan pije z cukrem czy bez?

– Móżesz wsepec dwie!

Zdziwiony pytam:

– Pan mówi po kaszubsku?

– Od dziecka, jestem Gdynian. W Gdyni się urodziłem, a moi rodzice byli Kaszubami. Mieliśmy kuter, ale w pewnym momencie postanowiłem przenieść się do Dalmoru.

Od tej chwiliz Józefem w kabinie mówiłem tylko po kaszubsku. Zostało bezosobowe „we”.

Po wypiciu kawy i rozmowie o pogodzie wziąłem mydło, ręcznik i udałem się do łazienki. Trzeba przyznać, że zostawili statek czysty. Kiedy wróciłem, Józef leżał w koi, lekko chrapiąc. Wdrapałem się na górną koję i szybko znalazłem się w sennym odlocie! Spałem wiele godzin. Obudziłem się nad ranem. Józef już nie spał. Umyty, ogolony, siedział przy stole i dumał.

– Cześć, co słychać?

– Mam trapową wachtę.

– To dobrze, no nie?

– Mnie tam jest obojętne, gdzie jestem, mogę pracować na pokładzie. Pierwszy tak wybrał, to tak jest.

– We, pylyce?

Kreft spojrzał na mnie i powiedział:

– Nigdy nie paliłem, ale jeśli ty palisz, to pal, mnie to nie przeszkadza.

– Nie, ja też nie palę.

– No, to jest fajnie, o tyle będziemy zdrowsi.

Po głowie wciąż krąży mi gumowe ucho. Skąd G. wie, że to prawda, a G. mieszka kabinę niżej. Dlaczego tak scharakteryzował tego człowieka?

– Napijesz się kawy?

– Napiję.

Zszedłem z koi, umyłem, ubrałem i dzień zacząłem od kawy. Mamy dziś 7.10.

Za bulajem wciąż pada i pada.

– Dzisiaj będzie zebranie załogi pokładowej na mesie oficerskiej. O 10:00 zebranie. Wachtowi mieli przekazać załodze, więc ci to mówię.

Wypiliśmy kawę. Józef się położył, a ja ruszyłem na pokład pogadać z innymi. Jakiś starszy gość zapytał:

– Ty z pokładu?

– Tak.

– O 10:00 zebranie na mesie oficerskiej.

Spojrzałem na zegarek, była 9:30, mam trochę czasu. Wszyscy mamy, ale za chwilę trzeba tam pójść.

Kto to jest? Oficer? Bosman?

Za 15 poszedłem. Na mesie część załogi już siedziała. Znalazłem miejsce daleko w kącie by być jak najmniej widoczny.

Punktualnie o 10:00 na mesę wszedł wysoki, szczupły, radosny facet! Słyszę, to pierwszy oficer!

– Witam panów, jestem pierwszym oficerem, musimy dokonać podziału na zmiany. Chciałbym, żeby to przebiegało bezkolizyjnie, ze wzajemnym zrozumieniem. Polegam na czwartym oficerze i bosmanach. Może zaczniemy od bosmana Marchewki. Kto do Marchewka?

Kazik Truszkowski. OK, będzie pan windziarzem.

Jerzy Budzisz. OK, będzie pan na prawej desce.

Lutek Zapłata. OK, będzie pan na lewej desce.

I tak spokojnie podzielono nas na dwie zmiany. Marchewka będzie bosmanem gospodarczym.

– Panowie, na łowisku bez szaleństwa, uważać, by nikomu nic się nie stało.

Pierwszy duży nacisk kładł na bezpieczeństwo.

– W porcie pracujemy 8 godzin. Nie widzę też powodu, by nie wyjść na miasto wcześniej, ale o tym muszę wiedzieć i też nie mogą wyjść wszyscy. Co najwyżej mogą pojedyncze osobniki ha, ha, ha, i to za porozumieniem z bosmanem. Rozumiemy się, prawda? No, to do roboty. Czy ktoś ma jakieś pytania?

Nie miał nikt.

– Dopowiem tylko, że kroi nam się tydzień postoju. Mamy w maszynowni awarię, którą musimy usunąć.

8 października, godz. 4:00

W kabinie już się zadomowiłem. Wszystko jest na swoim miejscu. Tego wszystko nie ma wiele, tyle na rejs. Od godziny myślę o swoich. Nie mogę zasnąć. Być może przyczyną jest różnica czasowa albo deszczowa pogoda, albo ogromna tęsknota!

Godz. 20:10

Po 16:00 ruszyłem z kolegami do miasta pomimo deszczu. Mam 20 dolarów, za które chcę kupić jakiś drobiazg córce. Chodziłem po tańszych sklepach, ale i tu byle jaka zabawka kosztuje 10 dolarów. Na razie wstrzymałem się z zakupem. Wróciłem na statek z niczym.

Na pokładzie spokojnie, bez paniki. Bosman Marchewka jest w miarę spokojny, chociaż po strasznych przejściach na Brdzie. Opatrzność pozwoliła mu przeżyć, a wielu niestety zginęło.

9 października, godz. 5:00

Obudziłem się przedwcześnie. Do 7:30 pozostało jeszcze sporo czasu. Kreft spokojnie śpi. Zazdroszczę mu tego spokoju. Na pokładzie zrobiliśmy kilka stropów, dwa jumpry, zapasowe joja i przegląd sieci, która jest w dobrym stanie. Będziemy nią łowić. Leżę, piszę i rozmyślam. Jeśli pogoda pozwoli, wyjdę na miasto, ale to po podwieczorku. Nie chcę się zwalniać i prosić o wyjście. Nie lubię tego, bo wiem, że pracy jest dużo, a poza tym mam tylko jeden cel – kupić drobny upominek dla żony i małej. Na więcej nie mam forsy. Na statku spokojnie, a głośniejsze przypadki powoli się wyciszyły.

Godz. 23:00

Poszedłem sam. Kupiłem dla malej futerko, a żonie sweterek. Jak będziemy wracać do kraju, coś jeszcze dokupię. Na pewno będziemy przy forsie, bo liczę na dobry rejs.

Na mieście spotkałem Józka Fromonta. Jest na Antaresie, płynie na stanowisku bosmana. Byłem u niego w kabinie. Pogadałem i wróciłem do siebie. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!

10 października, godz. 19:00, ZEBRANIE ZAŁOGOWE

W końcu wiatr przegnał chmury i od rana pokazało się słońce. Świat od razu zmienił barwy, zrobiło się radośniej.

O 10:00 z polecenia kapitana załoga zebrała się na mesie załogowej. Kapitan przedstawił plan rejsu, oddał głos pierwszemu oficerowi.

– Panowie, będziemy wybierać delegata załogowego i delegata żywnościowego. Proszę podać kandydatów. Kto jest chętny?

Chętnych nie było, dlatego delegatów nie wybrano. Mamy się bliżej poznać i wtedy wybrać. Może to i dobrze. Żywnościowy jest tu z poprzedniego rejsu, ale się nie sprawdził i być może dlatego się nie wychylał.

Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem tak. Od razu go poznałem, już na lotnisku w Gdańsku. Wiem, że pracuje na przetwórni.

To był rok 1969 – Ustka. Centrum Wyszkolenia Marynarki Wojennej, piąta kompania, drugi pluton.

Wspomniany z całą pewnością nazywa się Rusinek. W okresie unitarnym razem byliśmy w jednym plutonie, tylko on w drużynie drugiej, ja czwartej. Byłem dowódcą tej drużyny i starszym klasy.

Była zima, padał śnieg. Nasza kompania miała rozkaz odśnieżyć pewien odcinek drogi między Ustką a Centrum Wyszkolenia. Kadra bezpiecznie musiała dojechać do jednostki. W tym czasie pełniłem obowiązki podoficera kompanii. O godzinie piątej rano dostałem rozkaz obudzić drugi pluton i wyjść na drogę. Zaczynam od drugiej drużyny i słyszę:

– Spierdalaj i zamknij drzwi z drugiej strony. – Nie wyszli – inni tak.

Zrobiliśmy swoje, a kiedy wracaliśmy do jednostki, usłyszałem:

– Co masz zamiar z tym zrobić? Chyba nie sądzisz, że będziemy zapierdalać za cwaniaków? Masz to zameldować, bo w przeciwnym razie następnym razem nikt z nas nie wyjdzie.

Myślę sobie, mają rację, tak być nie może.

Po przyjściu na kompanię o zajściu zameldowałem dowódcy plutonu chorążemu Curuchinowi:

– Obywatelu chorąży, melduję, że druga drużyna drugiego plutonu nie wyszła na odśnieżanie!

– Co! Co, kurwa! Nie wyszli?

– Melduję, że nie!

– A to chujki za dychę! Wołać mi tu dowódcę drużyny!

Po chwili widzieliśmy dwunastu biegających i padł, powstań! Padł, powstań! Tak przez godzinę. Po godzinie Cyruchin odpuścił. Wykończony Rusinek, zamiast pójść na swoją salę, przyszedł do nas i mówi do mnie

– Ty pierdolony kablarzu! – Chwycił za drzwi i chciał nimi trzasnąć. Włożyłem nogę za próg i drzwi się rozleciały! Miały prawo, bo były jeszcze pruskie!

Tym razem chorąży użył całej mocy. Rusinek dostał 21 dni aresztu! Idąc do pierdla, odgrażał się, że w cywilu się spotkamy i na bank mam wyklepaną michę!

Teraz, po tylu latach, się spotkaliśmy. Jeśli ja pamiętam, to i on pamięta. Zobaczymy, co będzie dalej.

Jest sobota, Józef gdzieś poszedł, jestem w kabinie sam. Miasto oświetlone, tętni życiem. Nie mają pojęcia, jak żyje się u nas. To zupełnie dwa różne światy.

11 października, godz. 9:20, niedziela.

Niedzielę mamy wolną, dlatego z rana zrobiłem gracą kąpiel pod prysznicem, a teraz leżę w koi. Mam katar i boli mnie głowa. Muszę się wygrzać, może przejdzie. Na mesie wisi zawiadomienie, że o godzinie 18:30 w kościele w miejscu takim a takim będzie odprawiona msza po polsku. Mam zamiar pójść, oczywiście jak poczuję się lepiej. Na razie tego nie odczuwam, chociaż temperatury nie mam.

Mamy ładną pogodę. Świeci słońce, ale i tu, w Vancouver, widać jesień. Pożółkłe liście spadają z drzew i robi się coraz bardziej kolorowo. Na statku panuje cisza i spokój. Zauważyłem, że im więcej młodych, tym więcej innego spojrzenia na świat. Bardziej myśli się o zarobku, oszczędzaniu i jakby było więcej odpowiedzialności.

Józef przyszedł do kabiny.

– No jak tam zdrowie?

– Jako tako.

– Mam tabletki na przeziębienie. Wstań, zrobię herbatę, napijesz się ciepłego i zażyj to. Na pewno nie zaszkodzi.

Podał mi tabletę, a ja zszedłem z koi.

– Dzięki!

– Mam warcaby – zagrasz?

– Zagram, kiedyś w to grałem.

– No to zobaczymy, jak grasz.

Przy rozkładaniu zapytał:

– A ty żonę skąd masz?

– Moja stara jest z Krakowa!

– Co ty powiesz? Kto?

– No, moja żona.

– A ile ty masz lat?

– Trzydzieści jeden.

– A ona?

– Też tyle.

– Sądzisz, że ona jest stara? Stara to może być krowa! Moja też jest z Krakowa i jest młodsza ode mnie, ale nigdy nie powiem na nią „stara”!

Zrobiło mi się cholernie głupio i chciałem, by jak najszybciej z tym skończył.

– To prawda, panie Józefie, już nigdy nie powiem stara.

Ustawiliśmy pionki. Partię wygrał, drugą przegrał, ale w sumie gra dobrze.

Godz. 22:30

Byłem w kościele, zresztą nie sam. Msza zaczęła się o godzinie 18:00. Kościół wypełniony był po brzegi naszymi ludźmi. Polaków mieszkających w Kanadzie było tyle, co kot napłakał.

Jest śliczny jesienny wieczór. Księżyc spaceruje po bezchmurnym niebie, a tu wkoło wszędzie pełno świateł. Vancouver to piękne miasto nie tylko w dzień, ale i w nocy.

12 października,godz. 8:15

Czuję się lepiej, znacznie lepiej, bo Józef o mnie zadbał.

Kanada dziś świętuje. Jest to święto plonów, to coś w rodzaju naszych dożynek. Wzięcie mają indyki, bo na każdym stole tradycyjna potrawa to indor, tak przynajmniej mówił wczoraj na kazaniu ksiądz. Zapowiada się piękny słoneczny dzień.

Godz. 23:50

Przed południem pracowaliśmy przy ciężarach, a po objedzie znalazły się jeszcze inne czynności. Bosman Marchewka to nie krzykacz i jak na razie robimy wszystko w spokoju, bez szaleństwa. Czwarty obserwuje, ale się nie wtrąca. Po 16:00 poszliśmy z kolegami do parku Stanleja. W przystani jachtowej zabawiliśmy dłużej, bo było co podziwiać. Józef był zdegustowany.

– Dlaczego u nas w Gdyni tak nie może być?

– Oto jest pytanie – dlaczego? Tyle lat po wojnie, a my wciąż drepczemy w miejscu.

Wróciliśmy na statek przed kolacją.

Zaraz po 20:00 ktoś zapukał i otworzyły się drzwi. Patrzę i oczom nie wierzę!

Adaś Szuca!

– Cześć, Jurek!

– Cześć! Wejdź!

– Zapraszam do siebie, jestem na Andromedzie.

– OK. Ale na chwilę możesz usiąść?

– Mogę, ale do picia nic nie rób, napijemy się u mnie. (Z Adamem byłem na Deneboli. Ładnie gra na gitarze).

Przy dużej czarnej przegadaliśmy aż do 23:00. Prawdopodobnie jutro mają wyjść w morze.

13 października, godz. 23:00

Przed chwilą wróciłem z Andromedy. Nie wyszliw morze i nadal stoją przy kei niedaleko od nas. Inne statki, a jest ich, oprócz nas, 5, również jak na razie nie wychodzą. To jest Geminii, Perseus, Taurus, Andromeda.

Na naszej Lyrze prace remontowe w jarzyniarce utknęły. Dzisiaj brygada Kanadyjczyków miała spawać uszkodzony zbiornik, ale nikt się nie pojawił.

Bosman zachorował na tyle poważnie, że zabrali go do szpitala. Mówią, że ma kamień na nerce. Dadzą mu leki, urodzi, i zapewne szybko wróci.

14 października, godz. 23:15

Niedawno z kabiny wyszedł Adam. Oni też jeszcze nie są gotowi do wyjścia, a że Lyra i Andromeda nie są zbytnio oddalone, więc wzajemnie się odwiedzamy. Lubię z nim rozmawiać, jest autentyczny w tym co mówi, i ma w sobie duże poczucie humoru. Razem zwiedzaliśmy San Francisco, kiedy tylko był na to czas. To było w 1977 roku właśnie na Deneboliz kapitanem Władysławem Zielińskim, pierwszym Andrzejem Elwardem, drugim Kazikiem Rutowiczem, trzecim Zbyszkiem Dulą i bosmanami Klemensem Ś. oraz Alfonsem P. Było minęło, teraz jestem na Lyrze, ale tamten czas wspominamy. To był drugi mój rejs.

Dostaliśmy po 7 dolarów z zachętą na pójście do kina. Józef nie idzie, ja też nie. Wolimy grać w warcaby.

Bosman wrócił ze szpitala. Mówi, że czuje się dobrze. Prawdopodobnie to był kamień.

Pobraliśmy prowiant i pracowaliśmy przy sprzęcie połowowym. Słoneczny dzień minął szybko.

15 października, godz. 21:00

Dziurawy zbiornik, który nie pozwolił nam wyjść w morze, jest wyremontowany. Właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, by ruszyć, chociaż myślę, że nie wyjdziemy.

– Panie Józefie, jutro jest piątek, stary wyjdzie?

– Ja myślę, że nie! W piątek w morze nie powinno się wychodzić.

– Ale czemu?

– Taki jest obyczaj, ale nie wszyscy muszą go przestrzegać, szczególnie we flocie handlowej. Zobaczymy, co zrobi nasz kapitan.

Geminii za chwilę będzie odbijał. Od trzech godzin jego silnik pracuje, a śruba mieli wodę. W tej chwili słyszę u nich alarm manewrowy, a więc mają już pilota.

Nigdy nie miałem głowy do interesu. Sprzedając cokolwiek, robiłem to z zażenowaniem, a o targach to już w ogóle nie ma mowy.

Maczuga, st. ryb. z pokładu wyniuchał, że ochmistrz dla „swoich” zamówił papierosy. Karton 3 dolary, na mieście 7 dolców! Poszedł do ochmistrza i powiedział, że my też tak chcemy. Ten oburzony zapytał:

– A dolary macie!

– A mamy!

– No to niech pan przyniesie!

Przed chwilą wyszedł z kabiny. Dałem mu 20 dolców, bo tyle miałem. Inni też się poskładali. Wyjdziemy w morze i ileś tam mil w morzu otworzy kantynę i będziemy odbierać papierosy. Kto nie przepali, ten co nieco zarobi w powrotnej drodze.

Józef powiedział, że w to się nie bawi i nie będzie biegał po mieście z kartonem papierosów. Może coś knuje, przecież wedle G. to gumowe ucho!

16 października, godz. 23:15, piątek

Na tablicy ogłoszeniowej jest napisane: 17.10 do godziny 8:00 załoga na burcie. Wyjście w morze!

Często przychodzi do nas Kazik Truszkowski. Teraz siedzimy we trzech i rozmawiamy o wyjściu.

– A nie mówiłem? Nie byłem jeszcze z takim kapitanem, który w piątek wyszedłby w morze!

– Kapitan Kłapyta po prostu trzyma się tradycji.

– Panie Józefie, a może inne sprawy go zatrzymały?

– Oficjalnie może, ale nie sądzę.

– To co, panowie, płyniemy na morze Beringa?

– Tak, Kazik, na morze Beringa bez zawijania do portu. Obsłużą nas bazy czy też łącznikowce.

Dzień minął mi w magazynku sieciowym. Robiliśmy porządki, bo każdy bosman chce po swojemu. Dalej nie ma szaleństwa, krzyków, a i jest czas na kawę. Leczących kaca coraz mniej i mniej. To dopiero początek rejsu, więc tak naprawdę trudno ocenić, co będzie dalej i jak będzie, kiedy znajdziemy się już na łowisku. Na razie to przymiarka. Wiem jedno, pan Józef jest cichym, skromnym człowiekiem, co już udowodnił. Inne sprawy mnie nie interesują i myślę, że jest wiele przesady, a może zwyczajnej ludzkiej podłości, w słowach o kontaktach z władzą w domyśle WOP.

Często wracam myślami do domu. Zwyczajnie po ludzku tęsknię za żoną i dzieckiem, a w dalszej kolejności za innymi i normalnością, którą przekreśliłem z chwilą, kiedy podjąłem decyzję o pływaniu. Wszyscy jesteśmy zaniepokojeni tym, co dzieje się w kraju.

17 października, godz. 12:15

Dzień wstał z lekką mgłą i dużym czerwonym słońcem. Im było wyżej, tym mniej mgły, aż zupełnie ustąpiła. Na chwilę wpadł Adam, ale ja już na pogaduszki nie miałem czasu. Pożegnaliśmy się ze słowami „do zobaczenia”.

Zaczęliśmy przygotowywać statek do odbicia. Zamknęliśmy luki, położyliśmy na stojaki baumy i sklarowaliśmy dziób. Gaje, szkunergaja, prefendry, klamry, szekle, wszystko zostało ułożone na swoim miejscu.

Podszedł holownik, a wcześniej wszedł pilot. Na molo stała już brygada cumownicza.

O godzinie 11:15 z mostku padła komenda: CUMY LEGO!

HOLOWNIK ZACZĄŁ ODCIĄGAĆ NAS OD KEI!

Żegnali nas koledzy z Andromedy i Taurusa. Po chwili ruszyliśmy własną mocą, a zwolniona cuma z holownika została nawinięta na ich bęben.

Przeszliśmy już pod mostem i płyniemy rozległą zatoką. Będę chodził na ster razem z Alfredem Przychockim. Mamy wachty na zmianie trzeciego Stasia Wiśniewskiego, który w poprzednim rejsie był tu za czwartego.

Po raz drugi będę z Fredkiem na sterze, w poprzednim rejsie było identycznie.

Godz. 15:00

Przeszliśmy już zatokę i teraz płyniemy między wysepkami, czasami bardzo blisko brzegu. To już piąty raz płynę tą trasą i zawsze jednakowo ją podziwiam. Domki, które widać, wkomponowano i zaprojektowano architektonicznie tak, by nie naruszyć leśnej przestrzeni, i utrzymać drzewostan w miarę nienaruszony. Wkoło tych domów rosną drzewa i tak chyba ma być.

Weszliśmy w drugi etap rejsu – przelot na łowisko. Pierwszy się skończył. Statek przy kei to jeszcze luzik, bo ląd tuż­-tuż. Można wyjść na miasto, można zobaczyć wiele ciekawych rzeczy i bardziej się odstresować. W tej chwili to wszystko jest poza mną. Mam przed sobą bezkres morza. Woda, woda, wszędzie woda i nasza mała Lyra.

Godz. 24:00

Od 20:00 do 23:55 odstałem moją pierwszą wachtę. Jesteśmy już na Pacyfiku i płyniemy kursem 193 stopnie. Cztery godziny minęły szybko, bez większych wrażeń. Znam Lyrę i wiem, jak sterować, bo byłem tu sternikiem manewrowym, o czym nie wspominam, bo i po co. Coś sknocę i będzie śmiech.

18 października, godz. 13:10, niedziela.

Na drugiej mojej wachcie staliśmy prawie trzy godziny w dryfie z powodu awarii maszynki sterowej.

Otoczyła nas lepka, gęsta mgła. Widzialność spadła do paru kabli. Radar widzi dalej, więc wiemy, co dzieje się wkoło. Na pokładzie wre praca. Koledzy w tej chwili wyrzucają za slip rozpornice. Ustawiają je na swoje robocze miejsca. Na razie nie płyniemy na morze Beringa. Jutro mamy być na łowisku.

Staram się nie słuchać politycznych wiadomości, ale czasami są wręcz szokujące. Mówią, że w kraju jest stan wyjątkowy. Władzę przejęło wojsko, a rząd został rozwiązany. Ile jest w tym prawdy?

Pan Józef proponuje warcaby.

– Zagramy?

– Zagramy, panie Józefie!

Gramy i rozmawiamy.

– Masz dzieci?

– Mam córkę, ma 5 lat.

– Ja mam dwóch synów, jeden studiuje w Szkole Morskiej, drugi zajął się cyklinowaniem. Nigdy nie miałem z nimi większych problemów, ale co tam ja, to żona ich wychowywała. Ja to w większości morze, i tak przeleciało życie. Za chwilę będzie emerytura.

Przy warcabach przegadaliśmy trzy godziny.

19 października, godz. 12:00, zebranie załogowe

Byłem na sterze, więc mało wiem, co tam było, wiem tylko tyle, że wybrali delegata załogowego. Jak powiadają „nasi” to „niemiec”. Ich dział jest najliczniejszy, więc zawsze przegłosują swojego.

Jesteśmy już na łowisku, cały czas płyniemy kursem 180 stopni. Przed godziną jedenastą kapitan wydał polecenie:

– Kurs 35 stopni przez lewą burtę!

Odpowiedziałem:

– Kurs 35 przez lewą.

W UKF słyszymy naszych. Mają dobre wyniki.

Pogoda nie jest najlepsza. Chmury pchane silnym wiatrem lecą gdzieś za horyzont. Morze jest niespokojne.

Godz. 17:00

Bosman przygotował slip do ceremoniału przed rzuceniem sieci do wody. W tej przestrzeni rybackich obyczajów jest wstęga, jest chleb na worku, i butelka, najczęściej z wodą. To dla Neptuna, by chronił nas od wszelkiej zarazy i dał dużo ryby.

Przyszedł pierwszy, bosmani i obydwie zmiany. Czekaliśmy na kapitana. W międzyczasie pierwszy dopytywał o zawartość w butelce:

– Bosman, co tam jest, woda?

Marchewka, stąpając z nogi na nogę, twierdził, że nie, ale pół na pół z wodą! Wszyscy wybuchnęli śmiechem! Pierwszy oficer Cudny Andrzej szedł w zaparte.

– To może spróbujemy?

– Panie pierwszy, nie ma czasu, o, idzie kapitan.

Rzeczywiście szedł, a za nim steward z butelką 0,75. Steward rozlał, wypiliśmy po kieliszku wódki.

– Panowie, oby nam się powiodło, a rejs był szczęśliwy.

Kapitan podszedł do wstęgi, wziął nożyce i przeciął.

– Bosman, za chwilę będziemy wydawać!

Kapitan poszedł na mostek. Minęło niecałe 10 minut i usłyszeliśmy:

– Na pokładzie! Wydajemy!

– Chłopy na stanowiska! Lego!

Sieć poszła do wody. Poszło sprawnie, pomimo że to pierwszy hol! Teraz jesteśmy pod trałem.

20 października, godz. 13:00

Pierwsze wybieranie odbyło się w nocy tuż po północy. Nie wszystko poszło tak, jak powinno, ale przecież musimy się dograć. Wynik po paru godzinach trału był skromny, a na dodatek ryba bardzo mała. 80% to przedszkole.

– Na pokładzie! Bosman do góry!

Bosman poczłapał, a my zabraliśmy się do szykowania sieci do wydania. Po chwili wrócił z nowiną.

– Mamy przelot, płyniemy do bazy. Sitka na bocznicę i będziemy ustawiać baumy, ale najpierw wciągniemy dechy na pokład!

Rano już przez bulaj widziałem spienione fale, a więc pogoda jest nie ciekawa. Przelot trwa.

Siedzieliśmy w naszym „Szekiel Barze”, czekając na manewr dobicia.

Była 10:00, podchodziliśmy do Kaszub II.

Kapitan zbliżał się do nich ostrożnie, za ostrożnie! Odległość między naszą prawą burtą, a ich lewą nie pozwalała na rzucenie rzutek. Próbowaliśmy, ale wszystkie wpadały do wody.

Jak zwykle posypały się kurwy, bo mądratych zawsze pełno. Warunki są trudne i tak się dziwię, że kapitan zdecydował się dobić.

Drugie podejście było wzorowe! Teraz między statkami kołaczą się duże odbijacze. Jęczą, piszczą pod naporem setek ton, ale wytrzymują, odgradzając nas w bezpiecznej odległości.

Po co tu jesteśmy? Oczywiście z rybą, ich rybą, bo jak zwykle zostawili ładunek, który teraz zdajemy.

Godz. 21:00

Pomimo trudnych warunków pogodowych praca wre, i oby do końca bez niespodzianek, bo jeśli wiatr przybierze na sile, na pewno odbijemy. Od 18:00 do 20:00 miałem wachtę trapową. Kto musi, przechodzi, kto nie musi, nie przechodzi. Przyszedł pierwszy:

– Wachtowy, bez pasa niech nikt nie schodzi, bo łeb ukręcę! Już tu widziałem kilku orłów! Nie puszczać i koniec!

– Tak jest, na pewno bez asekuracji nikt nie zejdzie.

Mam list, który chcę wysłać najlepiej przez bazę, bo statki robią rozładunki i schodzą do portu czy też mają wymiany. Stoję, obserwuję trap i dumam, komu tu go dać. Na bazie idzie jakaś kobieta. Na mojej wysokości przystanęła i zagaduje:

– Panie marynarz, mam do pana prośbę.

– Jaką?

– Potrzebuję sznurek na hamak! Jest możliwość?

– Ja też mam prośbę, mam list do wysłania, jest możliwość?

Śmiejąc się, odpowiedziała:

– Nie ma sprawy, niech pan przyniesie. Ja tu postoję i popilnuję trapu.

Szybko skoczyłem po list. W kabinie nasi zostawili pół kłębka trójki. Pozwoliłem sobie zabrać i dać oczekującej pani. Zadowolona, powiedziała:

– Bardzo dziękuję, a list przy najbliższej okazji wyślę.

Mówią, że jeden z naszych ma zejść do portu, ale wcale nie jest powiedziane, że kapitan będzie bawił się w pocztę, tym bardziej że rejs dopiero się zaczął.

Autor przy bazie

21 października, godz. 9:30

Jeszcze stoimy przy bazie, ale wyładunek ma się ku końcowi. Wiatr odrobinę zelżał i fala już tak nie naciera. Po rozładunku mamy dobić do Mazur. Kaszuby są puste. Nie możemy pobrać ani prowiantu, ani kantyny. Łącznikowiec natomiast niedawno wyszedł z kraju.

Siedzę i rozmyślam. Przed nami rejs, jaki będzie? W codziennym życiu ważne, a nawet najważniejsze jest, z kim przyszło mi żyć w kabinie. Na drugim miejscu postawiłbym na bosmanów, a w dalszej kolejności na kapitana i oficerów. Z nimi mam najmniej kontaktu. Robię to, co do mnie należy, wykonując polecenia bosmana. Nie musi się wydzierać, krzyczeć, ubliżać, bo rozumiem, co do mnie mówi się po polsku. Na razie, właśnie tak jest, czyli spokojnie.

Cholera, nie mamy żadnej wiadomości z kraju. Nie wiadomo, co tam się dzieje. Przestałem słuchać wiadomości o wojnie, chociaż diabli wiedzą, co się tam wykluje.

Często przychodzi Kazik i przewiduje czarne scenariusze.

Godz. 17:35

Siedziałem w kabinie, kiedy alarm manewrowy oznajmił wszystkim, że za chwilę odbijemy od bazy Kaszuby II.

O 17:00 rzuciliśmy ostatnią cumę na dziobie. Trzy długie na pożegnanie, pół naprzód i ruszyliśmy przed siebie. Lyra szybko oddaliła się od bazy. Dokąd płyniemy, nie wiem. Jedni mówią, że do łącznikowca, drudzy, że na łowisko, no i kogo tu słuchać? Mniejsza o to, rejs trwa tak czy tak. Mamy jeszcze ładunek, nie wszystko poszło na Kaszuby.

22 października, godz. 14:00

A, jednak Mazury! Podeszliśmy do nich milę, może mniej. Dwa nasze z lewej i prawej burty robią rozładunek. My czekamy. Pogoda sprzyja, świeci słońce i jest prawie bezwietrznie.

Można pisać listy. Vega schodzi, w kraju mają być czwartego listopada. Na szybko napisałem już dwa. Kontaktu nigdy nie za dużo, bo zdaję sobie sprawę, że miną miesiące i wiadomości nie będzie żadnej. To wpisane jest w specyfikę tej pracy.

Godz. 20:30

W końcu dobiliśmy do Mazur. O 15:30 ogłosili alarm manewrowy, a o 16:00 staliśmy przy ich burcie. Pierwsze podejście było udane. Obydwa statki pięknie się złożyły. Oczywiście od razu pełną parą ruszyła praca. Odkryliśmy ładownię nr 2, a potem całą zmianą przeszliśmy na łącznikowca. Wyciągnęliśmy z ładowni sprzęt połowowy, a było tego sporo. Do tej chwili druga zmiana wszystko przeciąga na wysokość naszej rufy. Tu mamy magazynki. Po złożeniu na pokład będzie segregacja i układanie, bo rufa musi być czysta.

Na rybakach człowiek nigdy niczego nie jest pewny. Jedna decyzja goni drugą. Vega miała brać listy, już nie weźmie. Obeszło się smakiem, zeszli już do portu!

23 października, godz. 2:15

Czwarty oficer kazał nas obudzić, więc wstaliśmy. Bosman natomiast kazał wracać i kłaść się do koi, co też skwapliwie zrobiłem.

Mieliśmy według czwartego nawijać kabel, ale tej pracy w tej chwili wykonać nie możemy, bo na dziobie idzie rozładunek. Nie możemy sobie przeszkadzać, to jest logiczne! Bosman ma rację.

Tuż nad moją głową jazgocze winda przeładunkowa. W takim huku trudno mówić o spokojnym śnie! Tratatata, tratatata i tak przez cały czas! Wiem, kiedy z rybą jadą do góry, a kiedy zjeżdżają z pustą planką. Cholera, znowu się pieprzymy z czyimś ładunkiem! Wprawdzie rządzi eksploatacja, ale przecież kapitanowie też mają coś do powiedzenia! W mojej sytuacji to już drugi taki przypadek. W poprzednim rejsie było identycznie. Straciliśmy wiele dni łowczych, bo trzeba było czekać na bazę.

Godz. 17:00

Do zdania pozostała mąka. Po zdaniu od razu odbijamy, czekają następni. Przed nami ogrom pracy. Pobrany sprzęt, a jest tego sporo, jak najszybciej musi zniknąć z pokładu. Leksy, stropy, brajdle, szelki, penanty, segmenty, przedłużacz, a nawet sieć – to wszystko musimy przenieść do magazynków.

Dzisiaj po raz pierwszy radio przyniósł gazetkę. Jeszcze jej nie czytałem, ale koledzy mówią, że w kraju jest niewesoło. Strajk i strajk jest głównym tematem. Dokąd zmierza mój kraj? Chyba do przepaści.

Ochmistrz wydał piwo. Na razie po kartonie. Będzie wesoło, oj będzie!

Godz. 18:15

Leżę w koi. Odprawiłem swoje pacierze, za ojczyznę również. Przecież tam są moi najbliżsi, tam jest moje zasadnicze życie, dla którego tu pracuję. Nie można odgrodzić się parawanem obojętności od kraju, w którym jest cała rodzina, w którym się urodziłem.

Tak sobie myślę, że każde pokolenie coś ma. Nasi przodkowie wojny, więc dlaczego nam miałoby się żyć lepiej?

Przez bulaj widzę kończący się dzień. Duża żółta kula z czerwoną krechą w środku, powoli zniża się ku morzu, już go właściwie sięga. Jest godz. 19:00, słońca już nie ma. Został po nim ślad w postaci pięknych barw. Na niebie ukazuje się coraz więcej gwiazd, księżyca jeszcze nie ma.

Włok przygotowany do pierwszego wydania

24 października, godz. 2:00

Nagle zmieniła się pogoda! Statek szarpał się na cumach i z każdą chwilą było coraz gorzej. Zachodziła obawa, że tak do końca wszystkiego nie zdamy. Zdaliśmy, i o pierwszej w nocy od Mazur odbiliśmy. Zimny ciężki wiatr smagał nasze twarze, ale ruszając się po pokładzie, zimna się nie odczuwało.

Godz. 12:15, sobota

Płyniemy na łowisko. Przez cały czas pracujemy zmianami. Pobrany sprzęt został już prawie ułożony w miejscach wskazanych przez czwartego oficera. Siatka leży przygotowana do wydania, deski trałowe wiszą na łańcuchach. Pogoda, nie za bardzo.

Godz. 20:00

Jesteśmy pod trałem – drugim w tym rejsie. Wydaliśmy o 17:00, a wybraliśmy o 19:00. Było 10 ton morszczuka.

Jeszcze nie do końca jesteśmy zgrani, co zapewne dobrze widać z „góry”, ale tam jak na razie milczą.

Jest dużo bieganiny, a mało efektu. Jeszcze parę holii będzie OK. Bosman rzeczywiście jest spokojny, a to jest najważniejsze. Nie wnosi sobą paniki! Pokład to specjalizacja i zgranie.

25 października, godz. 8:00, niedziela

Przed chwilą zszedłem z wachty. Zacina deszczem, a morze nie jest spokojne. W olejarzach wyglądamy jak pingwiny. Trochę chronią przed deszczem, ale jak przygrzmoci – przepuszczają.

Przy każdym wybieraniu, kiedy worek z rybą jest już na pokładzie, kapitan schodzi i bacznie obserwuje nasze poczynania. Nic nie mówi – patrzy. Zwisa mi to, robię, co mi każe bosman i tyle, ale dla bosmana nie jest to komfortowa sytuacja. Widzę, jak się chłop denerwuje, a przecież przed nami jest jeszcze mnóstwo dni i nocy! Stary nic nie przyśpieszy, ale myślę, że nie po to przychodzi. Widzi, jaka jest ryba, duża, średnia, mała. Łowimy w granicach 10 ton morszczuka. Przyłów jest znikomy.

26 października, godz. 2:00

Józef chodzi na ster, więc widzimy się w biegu. On wychodzi z kabiny, ja wchodzę. Nasze poczynania na pokładzie są coraz bardziej płynne, ale jak to na morzu, nie zawsze wszystko da się przewidzieć. Mały szczegół może zaważyć na tym, że na przykład trzeba wybierać.

Z kraju żadnych wiadomości nie mam, a tych z drugiej ręki nie warto słuchać. Zmyślają i wyolbrzymiają.

Marek Sz. jest na drugiej zmianie. Rozmawiamy tyle o ile, o wszystkim i o niczym. Mam pewien dystans, bo próbował wmanewrować mnie w jego zatarg z bosmanem Heńkiem na Merkurym, a była to poważna sprawa. Było minęło, ale coś tam pozostało.

Godz. 13:00

Nażarłem się łososia – solonego! Za dużo tego było, teraz boli mnie brzuch. Gorąca herbata miętowa i powinno przejść. Nigdy nie miałem problemu z żołądkiem.

Dalej pada i dalej wiatr dokucza. Lyra, idąc bokiem do fali, wpada w głębokie przechyły utrudniające nam poruszanie. W chwilach wolnych siadamy w naszym magazynku. Tam każdy ma coś do powiedzenia, a najwięcej Fred. Lubi się chichotać i opowiadać. Słuchamy i śmiejemy się razem z nim.

To dziwne, jeszcze nie mamy zaproszenia na przetwórnię, ale myślę, że lada dzień dojdzie. Na razie jakoś sobie radzą i to mnie dziwi, bo pokład to również obróbka ryb. Jesteśmy rybacy, przetwórcy, malarze, takielarze, właściwie od wszystkiego, gdzie potrzeba pomocy. W nawale pracy na pokładzie w drodze rekompensaty przetwórnia również nam pomaga. Tak jest na każdym statku. Z chwilą rzucenia włoka do wody jesteśmy do dyspozycji technologa. Najpierw jest gadanina, a potem człowiek się przyzwyczaja i dziwne by było, gdyby mnie tam nie było. Gorzej, gdy schodzimy, a wartości są gówniane.

Godz. 22:00

Tuż po 19:00 mieliśmy awaryjne wybieranie, okazało się jednak, że wszystko było w porządku. Padał deszcz. Zmokłem jak diabli pomimo olejarza!

Był u mnie Fred, przed chwilą wyszedł. Moglibyśmy tak do rana, a tu niestety za chwilę trzeba iść do pracy.

27 października, godz. 8:30

O godzinie trzeciej wiatr swe trele na wantach wygrywał, a z mostku padła komenda:

– Na pokładzie! Za 10 wybieramy!

Piździ jak diabli, a na dodatek jeszcze ten cholerny deszcz! Olejarze nic niewarte, przemakają. Zaczyna się od szyi i dalej po plecach aż na pupę! To rzeczywiście miłe uczucie!

Rybacy na półwyspie robili swoje i chociaż szło się w nich z ograniczonym ruchem, bo sztywne, to egzamin przed deszczem zdawały w 100%! Były szyte z płótna żaglowego. Następnie nasączone pokostem wysychały. Ta operacja powtarzała się trzykrotnie, do tego zydwestka i mogło lać do usranej śmierci! Kropla nie przeszła! Gorzej jednak było z chodzeniem, bo ruch był utrudniony. Najlepiej byłoby stać na deszczu i nic nie robić, a w naszym przypadku to raczej niemożliwe.

Dziwi mnie, że nasz przemysł nie potrafi wyprodukować czegoś bardziej skutecznego od tego, co mamy. To zwyczajny żółty szajs, skoro ciągle jestem mokry.

Chyba przyznacie mi rację rybacy daleko morscy, nie ma tu żadnej przesady!

Godz. 17:00

To już jest sztorm. O 10:30 druga zmiana wydała, a o 15:00 zaczęliśmy wybierać. Za rufą biała kipiel, Lyra i my. Statek kładzie się na boki, na pokładzie pełno wody, bo co jakiś czas mamy pełny wlew i szu aż pod windę. Trzeba spieprzać gdzie się da, byle dalej od wody. Już widziałem przygniecionych pod windą, bo się zagapili. Czasami śmiesznie to wygląda, ale śmiać się nie wypada. Na Perseuszu bosman Cupa przejechał się po całym pokładzie i wylądował na szocie. Żartujących opieprzył jak cholera, mnie również.

– Z czego się, kurwa, śmiejesz, no co, z czego?

Od razu spoważniałem i od tej chwili już znaczniej poważniej podchodzę do takich zdarzeń. Tu rzeczywiście nie ma się z czego śmiać.

Kiedy rozpornice wychodziły już z wody, ubrany w sweter, bluzę roboczą, olejarz, kask, kamizelkę ratunkową ruszyłem na rufę.

Wiatr zacinający deszczem ograniczał pole widzenia. Przejść i nie dać się zmoczyć – to po pierwsze. Zamocować dechę na łańcuch, rozłączyć kuplunek, odszaklować szelki i zwalić z roli penat, to po drugie. Robię to z rybakiem L. Wychylony za rufą, staram się jak najszybciej odłączyć deskę od reszty sprzętu. Nadchodzi potężna fala. Opadająca rufa dostaje cios, a ja nie zdążyłem uciec! Jestem cały mokry, a powiedzenie w złości „kurwa mać” daje mi chwilowe uspokojenie. To początek wybierania. Z bosmanem zakładam strop pod siatkę, cały czas mając na uwadze to, co za burtą. Jestem już cały mokry i nie o to mi chodzi, że zmoknę. Nie chciałbym znaleźć się pod windą! Szczęśliwie wyciągamy worek z rybą. Wysypujemy do zbiornika. Zamykamy zbiornik i wtedy dostajemy potężny cios z rufy. Dwie ogromne fale jedna po drugiej zalały pokład. Wskoczyłem do lasty, inni uciekli, gdzie kto mógł, a bosman nie zdążył! Zalewany, trzymał się dzielnie, chwytając rener, który został założony za worek. Teraz zaczął tańczyć razem z worem, dopóki fala nie spłynęła z pokładu. Zmoczyło go całkowicie!

Spokojnie, bez kurwy powiedział:

– Róbcie swoje, idę się przebrać!

Z mostku padła komenda:

– Na sztormowo!

Zamocowaliśmy worek w poprzek slipu. Bosman już przyszedł, a