Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podstawowym i nieodzownym elementem przebytego czasu na statku M/T Perseus było zapoznanie się ze specyfiką pracy, która sama w sobie niosła określone zagrożenia, między innymi w związku z tym wszystkim, co pozostało za nami czyli z separacją. Na ogół nad tym się nie zastanawiano, bo i po co, skoro za bramą czekają tysiące potencjalnych pracowników spragnionych rybackiego rzemiosła - wymiana wahających się nie była trudna. Tego typu teksty słyszałem niejednokrotnie, a wypowiadane były zawsze przez tak zwanych twardzieli. Zresztą w tym fachu przymuszona separacja jest nieodzowna. Pozostają dwie drogi: tu lub tam, a to już indywidualna sprawa każdego. Jego i jego odporności psychicznej.
Jerzy Budzisz urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 r. jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie szkołę zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia Chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie, Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY-333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I 1978 (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 171
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Budzisz _Perseus _eBook
Cover
M / T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia
Jerzy Budzisz
Redakcja i korekta: Z. Pikul
Skład: K. Księżyc
Projekt okładki: A. Wołosiak-Tomaszewska
Fotografie: Jerzy Budzisz na tle Perseusa w porcie Gdynia (okładka), wpis zaokrętowania (s. 3); fot. z archiwum autora
Werska elektroniczna: E. Krefft-Bladoszewska
© Copyright by Jerzy Budzisz
Publikacja na zlecenie indywidualne
Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart
81-574 Gdynia, Goska 8
www.wydawnictworegion.pl
e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-7591-747-5 [druk]
ISBN 978-83-7591-904-2 [ePub]
ISBN 978-83-7591-905-9 [mobi]
Wstęp
Kto nie pływał na rybakach, ten nie zna życia – mówią pracownicy Dalmoru.
W związku z powyższym sięgam do swoich osobistych notatek, omijając nagrodę „Złoty Karmazyn” szerokim łukiem, mając przede wszystkim na uwadze wspomnienia z pokładu czy też przetwórni statku rybackiego. Podstawowym i nieodzownym elementem przebytego czasu na statku M / T Perseus było zapoznanie się ze specyfiką pracy, która sama w sobie niosła określone zagrożenia, między innymi w związku z tym wszystkim, co pozostało za nami, czyliz separacją.
Na ogół nad tym się nie zastanawiano, bo i po co, skoro za bramą czekały tysiące potencjalnych pracowników spragnionych rybackiego rzemiosła – wymiana wahających się nie była trudna. Tego typu teksty słyszałem niejednokrotnie, a wypowiadane były zawsze przez tak zwanych twardzieli. Zresztą w tym fachu przymuszona separacja jest nieodzowna. Pozostają dwie drogi: tu lub tam, a to już indywidualna sprawa każdego. Jego i jego odporności psychicznej.
„Dalmor w okresie prosperity zatrudniał 7,5 tysiąca osób i dysponował flotą 70 statków. Roczny połów sięgał 378 tysięcy ton ryb!”.
Trzeba dodać, że przedsiębiorstwo dalekomorskie Dalmor od pewnego czasu stało się zależnym, co niewątpliwie miało ogromne znaczenie dla funkcjonowania firmy. Raptem trzeba było negocjować i z pokorą przyjąć obserwatorów lub złomować statki, co czyniono wolno ale z niezwykłą konsekwencją.
W 1952 roku Islandia ustanowiła swoje morze terytorialne o szerokości 4 mil. W 1958 roku próbowała je rozszerzyć do 12 mil. Tak zaczęła się pierwsza wojna dorszowa.
Dwie kolejne wojny miały miejsce w latach 1973–1976. Islandczycy osiągnęli wtedy swój cel, rozszerzając swoją strefę ekonomiczną do szerokości 200 mil.
Rząd polski stanął po stronie Islandii, ale nasza radość z tego powodu nie trwała długo. Nagle w porcie w Gdyni, przy nabrzeżu dalmorowskim, cumowało coraz więcej traulerów. W tej końcowej fazie ich działalności znalazł się Perseus. Po raz ostatni z nakazu urzędników flota „burtowców” została skierowana na złom! Statki sprawne technicznie czyjąś decyzją wykreślano z eksploatacji.
Okres wielkiej prosperity powoli się kończy, a sam koniec oceniono tak:
„Pracownicy Dalmoru czują się oszukani. W roku 2012 otrzymali akcje, które ich zdaniem były niewiele warte”.
Autor
M/ T Perseus GDY-332
trawler-przetwórnia
W piątek 7 maja 1976 roku po raz pierwszy przekroczyłem bramę Dalmoru bez problemu, okazując wartownikowi stosowne dokumenty. Zanim zgłosiłem się do kadr, zajrzałem do portu. Był piękny majowy dzień. Na niebie ani jednej chmurki, a słońce przypiekało coraz bardziej. Wkoło pełno zabudowań mniejszych i większych o różnym przeznaczeniu. Idąc główną drogą, z lewej strony mijałem potężny magazyn. Do czego służył, w tamtej chwili mało mnie to obchodziło i tylko wewnętrzna niepewność o to, co będzie dalej, budziła ciekawość. Przy wschodniej kei stał statek-przetwórnia, reszta portu była prawie pusta. Pchany ciekawością ruszyłem w jego kierunku. Jeszcze nigdy z bliska nie widziałem statku rybackiego o takiej budowie i z otwartym slipem. W stosunku do moich łodzi był ogromny, a techniki połowu stosowane przez jego załogę musiały być zgoła inne. Nad mostkiem widniał napis: „Perseus”. Przy trapie stał wachtowy z papierosem w ręku i rozmawiał z kimś, kto wydawał polecenia. Wystawione baumy świadczyły o załadunku lub wyładunku. Sześć cum trzymało Perseusa, pewnie na wypadek sztormu. Był wymalowany na biało i zadbany, z zupełnie wyeliminowaną rdzą, co dobrze świadczyło o załodze. Obejrzałem go sobie od dziobu do rufy. Ciekawie wygląda statek-przetwórnia, który w założeniu eksploatacyjnym ma przebywać na morzu przez wiele miesięcy bez zawijania do portu.
A więc stało się. Idę w nieznany mi świat. Wszystko co za mną, od dziś ma się zmienić radykalnie, ale jeszcze w pełni nie zdaję sobie z tego sprawy. Nie wiem, jak to jest, kiedy przychodzi być wiele miesięcy bez rodziny, oplecionym samotnością i tęsknotą aż do bólu! Nie wiem, jak to jest, kiedy sporadyczny list czy telegram ma zaspokoić wszystkie moje marzenia i nie wiem, jak to jest, kiedy niedzielę i święta traktuje się jak dzień powszedni. Jak powiadają, jedynym niedzielnym akcentem na morzu jest kurczak na obiad, a więc kierunek, w którym idę, chyba nie do końca przemyślałem. To zderzenie dwóch światów nie tylko fizycznych, ale przede wszystkim psychicznych. Czuję, że to specyficzna praca pełna rodzinnych dramatów, bo przecież w samotności można się pogubić. U każdego wygląda to inaczej, bo wiele zależy od osobowości, ale nie sądzę, by jakiekolwiek rozstania dawały poczucie zadowolenia. Chyba że usilnie się do nich dąży. Czy wejście na ten statek to nie akt szczególnej odwagi? A może tchórzostwa? Przecież umyka się rodzinie i w pewnym stopniu staje się zdrajcą jej spraw.
O marynarzach i rybakach dalekomorskich wiele słyszałem – dobrego i złego. Zobaczymy.
Jedno jest pewne: mój kaszubski świat muszę przewartościować, bo w dużej mierze oparty jest na dekalogu, szczególnie na „pamiętaj, abyś dzień święty święcił”. A teraz to pryśnie jak mydlana bańka! Wychowywany w tym duchu muszę zmienić samego siebie, co zapewne nie będzie łatwe. Jak wytłumaczyć sobie, że praca ważniejsza jest od nakazu Stwórcy? Że mamy XX wiek i człowiek się zmienił? Czyżby?
Myślę, że mentalnie jest taki, jakim zawsze był, tylko teraz cwaniakuje, tłumacząc samego siebie. Przynajmniej ja tak właśnie robię, ale jednocześnie nie kwestionuję, że odrzucam życie codzienne w dotychczasowym wymiarze, skazując siebie na emigrację niemal totalną.
Taka specyfika pracy – ktoś pracować musi. Wiele jest niedzielnych zawodów, które funkcjonują dla dobra całych społeczeństw. Tym uspokojony i usprawiedliwiony idę w przyszłość z głębokim postanowieniem, że to tylko pięć lat. W tej chwili morze jest mi potrzebne, innej opcji nie przywiduję. Ale po pięciu latach wszystko ma się zmienić – mam ustabilizować swoje życie, wrócić na ląd. Jest to zapewnienie dane przede wszystkim żonie i naszej miłości. Oboje doskonale zdajemy sobie sprawę, jak niebezpieczne są rozstania, bo życie nie znosi próżni. Ja wprawdzie samotny mam żyć w stalowym pudle, natomiast samotna żona każdego dnia będzie ocierać się o normalne życie. Komu trudniej? No właśnie – komu?
Począwszy od papieru toaletowego, poprzez wychowywanie dzieci żony mają cały majdan życia lądowego na swojej głowie. Niektóre pracują i ledwie z tym wszystkim dają radę. No właśnie, więc komu trudniej w tych marynarskich rozstaniach?
Mama i tato nie akceptują mojej decyzji. Swoje już powiedzieli, a teraz ze smutkiem milczą.
Mówię im, że na lądzie też są nieporozumienia i rozwody, ale to do nich nie dociera. Ich świat jest prostolinijny i uważają, że mąż i żona powinni być razem, bo tylko w ten sposób utrwala się związek małżeński. Na pewno mają więcej doświadczenia życiowego, ale ja też mam swoje – ja!
– Synku pamiętaj, że masz żonę, tyle niedobrego dzieje się na świecie!
– Mamo, mamy prawie 45 tysięcy marynarzy. Sądzisz, że każdy jest rozwiedziony? Nie można generalizować. W każdym środowisku znajdziesz różnych ludzi, ale z całą pewnością większość myślio rodzinie. Wierzymy w siebie, nie martw się, wszystko będzie dobrze.
– Oby, ale mnie się wydaje, że już teraz nie jest dobrze. Ale to w końcu twoja decyzja i twoje życie. Jak sobie moje dziecko pościelesz, tak się wyśpisz.
Wiem jedno – cokolwiek się wydarzy, za nic w tym życiu nikogo winił nie będę. Tak, to moja suwerenna decyzja. Tak postanowiłem i tak robię, na tę chwilę wbrew nawet samemu sobie, bo z natury jestem domatorem. Ten „kozi róg”, czyli półwysep, tkwi we mnie, nie mówiąc o rodzinie.
Liczę też na żonę, że będzie wiernie czekać. Z tym przeświadczeniem powoli zanurzam się w coś, o czym nie mam zielonego pojęcia, a o czym niebawem się przekonam.
Woda w akwenie portowym była brudna, zaoliwiona i mazista – jak to w porcie w tamtych czasach. Plamy oleju wędrowały w zależności od wiatru i nikt zbytnio się tym nie przejmował, chociaż podejrzewam, że były jakieś służby za to odpowiedzialne. Port bez syfu widocznie to nie port! Musiałem przerwać moją obserwację, bo nawet nie zauważyłem, kiedy podszedł do mnie patrol WOP-u.
To moi prześladowcy, jak ja ich kocham! Wszędzie ich spotykam, nawet tu!
– Co tu obywatelu robimy?
– Podziwiam ten piękny statek – można, prawda? Również to, co w basenie pływa.
– A co tu obywatelu pływa? Coś się nie podoba obywatelowi?
Myślę sobie: no i się zaczyna!
– Statek tak, syf nie! Pełno tu tego.
– To sprawa portu, nie obywatela!
– Wiem, wiem, to nie moja sprawa.
– No to co tu robimy?
– Stoję i patrzę.
– To widzimy, ale chyba nie po to obywatel jest na terenie portu, by patrzeć?
– No nie.
– To po co?
Co mam im odpowiedzieć? Wyraźnie się czepiają.
– Przecież to port rybacki, a nie marynarki wojennej!
Wyższy, z przepasaną giwerą, dotychczas milczący w końcu przemówił:
– Zabieramy pieruna!
To Ślązak, akcent nie pozostawia najmniejszych wątpliwości. Teraz przyjrzałem mu się bliżej. Wyższy o głowę od tego pierwszego, wygląda groźnie.
– Dokąd? Przecież nic złego nie zrobiłem?
– Tego nie wiemy, ale się dowiemy.
– A co, już patrzeć nie można? Dokąd chcecie mnie zabrać? – trochę wystraszony pytam wopistów.
– Mamy takie miejsca. To już nasza sprawa, dokąd!
– Wiem, wiem, że macie!
Cholera jasna, ale się wkopałem! Zaczyna być nieciekawie. Podałem dowód osobisty i mówię:
– Jestem umówiony w kadrach na godzinę, więc proszę mi nie robić świństw! Chciałem obejrzeć statek i to wszystko.
Trzymający dokument Ślązak mówi:
– No dobrze, to zapieprzaj koleś i nie pałętaj się po porcie. My tu takich od razu wyłapujemy, bo przemytników pełno!
– Kogo?
– Przemytników.
– W porcie rybackim?
Pomyślałem sobie: ja i przemytnik?! Ale może cholera na takiego wyglądam?
Odezwał się ten pierwszy.
– Wy, obywatelu, nie dyskutujcie!
Szybkim krokiem udałem się w kierunku biurowca. Długo czułem na sobie ich odprowadzający mnie wzrok.
Sympatyczna pani kazała usiąść. Pokój był nieduży, taki typowo biurowy. Po chwili wzięła moje dokumenty, przejrzała i wypisała skierowanie do załogowego.
– Proszę udać się do pana załogowego, Wacława Abramowicza.
Wstałem, życzyłem miłego dnia i udałem się pod wskazany adres. Pan załogowy, władca mojego życia przynajmniej na okres paru miesięcy, okazał się być człowiekiem ponurym, zasadniczym i robiącym wrażenie groźnego. Prawie łysy, z przerzutką paru dłuższych włosów wyglądał śmiesznie, bo włosy tej łysiny nie zakrywały.
– Dzień dobry, miałem się do pana zgłosić.
Nic nie mówiąc, wziął książkę żeglarską i zaczął ją przeglądać.
– Nowy?
– Tak.
– Mustruję pana na Perseusa. Stoi w porcie. Z książką zgłosi się pan do pierwszego oficera. Po odbiór książki przyjdzie pan o 14:00. Do widzenia!
– Do widzenia.
Drogę na statek już znałem. Zapis moich myśli tonął w nieznanej przyszłości. Kaszubskie struktury i prawa nimi rządzące, które z nakazu pokoleń nosiłem w sobie, miały ulec zmianie. W niedługim czasie miałem się o tym przekonać. Zmiana trybu życia składała się z mnóstwa niewiadomych, gdy zamustrowałem na Perseusa. Bez zbytniego pośpiechu wchodziłem po trapie, modląc się: Panie mniej mnie w swojej opiece. Opieki tej potrzebowałem jak nigdy dotąd, bo wielokrotnie słyszałem, że brnę w ślepy zaułek i spotkam harpaganów wyzutych z jakichkolwiek uczuć. To prawie PIRACI. Niezłe, co?
Podchodzę do wachtowego, który stoi przy trapie i z kimś rozmawia.
– Przepraszam, do pierwszego oficera jak dojdę?
– Nowy?
– Nowy.
Wachtowy przerwał rozmowę, wskazując kabinę pierwszego oficera.
– O tam, koleś!
Nawet miły, niepodobny do pirata.
Była otwarta, a pan pierwszy akurat wychodził.
– Dzień dobry, ja do pana!
– Do mnie?
– Tak, jestem tu zamustrowany.
– A jak tak, to proszę.
Starszy trochę łysawy pan usiadł za stołem.
– Rozumiem, że książkę pan ma, więc poproszę. Widzę, że jest pan nowy? A skąd pan przychodzi?
– Z kutrów.
– Aha. Prywatnych?
– Tak.
– Niech pan siada, panie Budzisz. To trochę potrwa. Jutro przychodząc do pracy o godzinie 8:00, przyjdzie pan do mnie i odda książkę żeglarską, a o 16:00 ją odbierze. Taki tu mamy zwyczaj. Nie ma łażenia, tu jest praca od-do! Teraz proszę się udać do ochmistrza. On pana zakwateruje. Pan mieszka?
– W Chałupach na półwyspie.
– Ach tak. Macie tam może cukier w sklepie?
Trochę zdziwiony odpowiadam:
– Mamy, na pewno mamy, bo niedawno kupowałem.
– To dobrze jeszcze pogadamy, bo u nas, cholera, pustki! Potrzebuję 2 kg.
– Jutro panu przywiozę.
– W takim razie dziękuję.
Wszystko było wielkie, ogromne wręcz i nijak nie pasowało do naszych wysmarowanych na żółto kutrów. Wydawało mi się, że jestem na Batorym, a nie statku rybackim! Moje kochane łódeczki kręcące się wokół pala miały się nijak do nowych technologi i zaplecza socjalnego. Ochmistrz dał mi klucz do kabiny i oznajmił, że kabinę będę zajmował z rybakiem Zdzisławem F. Trafienie labiryntem korytarzy do wskazanej kajuty było nie lada wyczynem, przynajmniej za pierwszym razem. Lewą burtę zajmowali rybacy pokładowi, prawą pracownicy przetwórni. Trochę wystraszony zapukałem do czwartej kabiny od dziobu. Otworzył niewysoki, dość otyły facet.
– Cześć, będę z panem mieszkał!
– Z kim? Z panem? Chłopie, odpuść sobie! – powiedział tamten, ale podał mi rękę. – Zdzichu!
– Jurek!
– Napijesz się kawy, herbaty?
– Jeśli można, proszę o kawę.
Siedząc na kozecie pod bulajem, lustrowałem pomieszczenie, w którym przyjdzie mi żyć. Od teraz na długie miesiące to ma być mój dom. Dwie koje, dwie szafy, dwie szuflady w stole, dwie pod dolną koją, akwarium na stole, umywalka, lustro, półeczka, a obok dwa uchwyty na pojemniki i jedno krzesło. No i bulaj, przez który sączy się światło dnia.
Czuję się zdecydowanie bardziej komfortowo niż na kutrze.
Przede wszystkim jest czysto i wszystko jest na swoim miejscu, co dobrze świadczy o gospodarzu tej kabiny. Szoty czyste, bez gołych bab, a nad drzwiami wisi krzyż i mały obrazek Matki Boskiej.
Zdzichu zrobił kawę, usiadł, popatrzył na mnie i mówi:
– Ta szuflada pod koją będzie twoja. Ta szuflada w stole twoja, a co do reszty się chyba dogadamy.
– Ja też tak myślę, tym bardziej, że to mój pierwszy rejs i zanim wszystko poznam, trochę to potrwa. Nie ukrywam, że wszystkiego muszę się nauczyć, a najbardziej tego życia, by w psychicznym zdrowiu przetrwać rejs.
– Z takim nastawieniem przychodzisz? Hm, to niedobrze, bo tu się o psychice nie myśli. Tu się jest i koniec! W dużym stopniu będziesz musiał odciąć się od lądu i to dla twojego dobra, koleś.
Zrozumiałem, że przeholowałem, więc szybko zmieniłem temat.
– Powiedz mi, czy te rybki w akwarium na przechyłach nie wylecą?
Zdziwiony mówi:
– Nie, a dlaczego pytasz?
– Bo na kutrach takie akwarium nie miałoby racji bytu.
– No tak, nigdy nie byłem na kutrach, ale tu jest na pewno inaczej. Zresztą sam zobaczysz, jak wyjdziemy w morze. Ale to jeszcze trochę potrwa, bo niedawno wróciliśmy.
Zauważyłem, że nie był typem wylewnym, ale z każdą chwilą stawał się coraz bardziej rozmowny.
– Kaszub? – zapytał.
– Kaszub, czy to ma jakieś znaczenie?
– Nie, tylko tak pytam, bosman Pańczocha też jest Kaszubem stąd – z Gdyni. Niedługo go poznasz. Wiesz dlaczego zamustrowałeś? Bo część załogi zeszła.
Nie dokończył, bo do kabiny weszło dwóch panów. Zdzichu wstał i mówi:
– To są bosmani Florek i Rudolf – przedstawił przybyłych.
– Siadaj Zdzichu, my na chwilę, chcieliśmy poznać tego nowego i powiedzieć, że będzie pracował u mnie – powiedział wysoki, przystojny Rudolf. Drugi bosman (typ boksera, okazało się później, że kiedyś nim był) milczał.
– Pierwszy rejs?
– Tak.
– A skąd przychodzisz?
– Pracowałem na kutrach we Władysławowie.
– Tam mieszkasz?
– Nie, na półwyspie.
– Aha, no to fajno, na razie!
Poszli.
– Ten wysoki to bosman połowowy, a ten niski okrętowy – odezwał się Zdzichu. – Obaj raczej przystępni, zresztą sam się przekonasz. Nie wiem, czy wiesz, ale my tu mamy dwie zmiany, a o tym, kto jest na której, decyduje pierwszy oficer. Na ogół starają się, by obie zmiany zawodowo się nie różniły, bo w morzu jest jeden cel – ryba!
– No dobrze, ale powiedz mi, dlaczego cześć załogi pokładowej postanowiła odejść ze statku?
– Byliśmy na Pacyfiku. Bosman z załogą pokładową ściągał sieć, czy może przedłużał, dokładnie nie wiem, bo chodziłem na ster. W każdym razie spadł i uderzył głową o faszburtę. Stracił przytomność. Całą naprzód ruszyliśmy do portu. Po 18 godzinach zmarł. Osierocił dwoje dzieci.
Mówił niechętnie i nagle zmienił temat, jakby tamto wydarzenie było mało ważne. Zauważyłem, że unika szczegółów, a ja nie dopytywałem, bo to w końcu nie moja sprawa. Pierwszy raz słyszę o tym wypadku i od razu bardzo współczuję rodzinie. Wypadki chodzą po ludziach, czasami w najmniej oczekiwanych chwilach. Morze w tym względzie nie jest odosobnione i tylko jeden Bóg wie, co każdego z nas w przyszłości czeka. Niemniej zapytałem:
– No dobrze, ale dlaczego oni zeszli, przecież to w miarę nowoczesny statek?
– Byłeś już w magazynie odzieżowym? – zapytał, ignorując moje pytanie.
– Nie, jeszcze nie.
– No to musisz to załatwić. Wiesz gdzie jest magazyn?
– Nie.
– A wiesz gdzie stoją żółtki?
– Wiem, zdążyłem zauważyć.
– Tam jest duży gmach, na drugim piętrze jest magazyn.
– Dzięki Zdzichu, to idę. Pobiorę ciuchy i szybko wracam.
≈
Pierwszy dzień to w dużej mierze zapoznanie się nie tylko ze statkiem, ale przede wszystkim z ludźmi. Wyszedłem na pokład roboczy i poprosiłem bosmana o czas na załatwienie magazynu odzieżowego. Zgodził się bez problemu, ale żeby nie popełnić błędu, o zgodę również poprosiłem pierwszego oficera.
– Tak, niech pan idzie i szybko wraca!
Ruszyłem w kierunku trapu. Szybko wróciłem z workiem marynarskim wypchanym ciuchami. Przede mną nikogo nie było.
Mam na wyposażeniu: dwa kombinezony robocze, buty gumowe długie, buty gumowe krótkie, buty robocze ze skóry, dwie koszule barchanowe, czapkę zimową i letnią oraz olejarz.
Tak obładowany wróciłem na statek. Poukładałem wszystko w szafie i szufladach, zaznaczając swoje buty gumowe, co zasugerował Zdzichu.
– Zaznacz sobie te gumowce, bo w suszarni wszystkie będą podobne!
– OK. Na pewno wiesz, co mówisz.
Napisałem swoje nazwisko flamastrem tak, by napis był jak najbardziej widoczny.
– Tak może być?
– Jasne, że może. Po co ktoś ma nosić twoje buty.
– Racja.
W tych pierwszych dniach w skupieniu milczałem, żeby innych wysłuchać. Obowiązujące reguły i zlecenia przyjmowałem spokojnie, trzymając się zasady uczciwości zawodowej i wiary w przełożonych. Wierzyłem w ich doświadczenie nabyte latami wcześniej na burtowcach, a teraz przetwórniach. Od razu zauważyłem tych sprytnych i tych co rzetelność omijali szerokim łukiem, podpierając się cwaniactwem. Wtedy w dobrym tonie była przynależność partyjna, ale ja tego tonu nigdy nie doświadczyłem i uczciwie muszę przyznać, że z tego powodu przykrości nie miałem.
Pracowaliśmy na pół gwizdka! Nagle na statku zrobił się ruch, a bosman Rudolf powiadomił nas, że mamy płynąć na Pacyfik i łowić morszczuka. Mówiło się o Vancouver. Ogłoszono alarm manewrowy. Podpłynęły dwa holowniki i przeholowano nas do kei wysuniętej w kierunku południowo–wschodnim. Od strony południowej mieliśmy akwen zajęty przez kutry prywatne. Żółtki, które dobrze znałem i na których tato przepracował całe życie w charakterze szypra, były łatane sznurkami i drutem. Ledwie trzymały się kupy i były kompromitacją naszego rybołówstwa w porównaniu z flotą duńska, szwedzką czy niemiecką. Na Perseusie byłem dumny, że mnie tam nie ma! GDY 332 TYP B-419 został wybudowany w 1973 roku, silnik 3600 KM, długość całkowita 88,3 m, szerokość 15 m, załoga 77 ludzi, moc przerobowa przetwórni 73 tony na dobę, a przede wszystkim warunki socjalne i dwie zmiany, dające możliwość odpoczynku były atutem nie do podważenia. Oczywiście coś za coś i trzeba było na wiele miesięcy zapomnieć o ciepłej kołderce w domu. Nie wszyscy wytrzymywali! Z tymi harpaganami, wilkami morskimi to jednak nie jest tak do końca…
Opuściliśmy trap i od tej chwili prace ruszyły pełną parą. Bosman Florek miał do dyspozycji dejmana Fredka, a reszta została skierowana do bosmana Rudolfa. Wachty trapowe również obsadzono załogą. Ustawiliśmy „patyki”, jak się potocznie mówiło na baumy, i ruszył załadunek. Przywozili coraz więcej i więcej brajdli, leksów, penantów, stropów, łańcuchów, ciężarów, bobin i sieci. Uważnie słuchałem, co przywożą, by na początek mieć jako takie pojęcie, czym jest brajdel, leks, penant, fuksztok, fit czy marszpikiel.
Jeszcze wielu rzeczy nie wiem, a panowie w tym względzie nie są zbyt rozmowni i bardzo ich bawi moja niewiedza.
– Co, nie wiesz, co to fuksztok? Ha, ha, ha! Idź do bosmana, on ci powie! To taki kij! Ha, ha, ha!
– Czy to jest takie zabawne?
– Bardzo – usłyszałem od starego wygi. Zorientowałem się, że czekają, aż na czymś wpadnę i się doczekali. Bosman Rudolf mówi:
– Przynieś szekiel lirowy!
– Jaki?
– Mówię przecie, lirowy!
Idę do magazynku szeklowego, biorę szekiel i przynoszę.
– Co to jest?
– Szekiel.
– Ale ja ci mówiłem, że ma być lirowy! Weź to gówno i przynieś lirowy.
Myślę – skoro nie ten, no to ten drugi, o innym kształcie. Widzę zadowolenie na twarzach rybaków. Mają ubaw!
– Nie wiedział, co to lirowy!
Zdzichu mówi:
– Nie przejmuj się, trzeba zapłacić frycowe, jeszcze nieraz na czymś cię złapią. Niektóre nazwy to chyba od Holendrów przynieśli. Ja też wszystkiego nie wiedziałem, np. czym jest klamra czy skuwka.
– A co to jest?
– Ważna rzecz, bo na tym trzyma się prefender, ale to ci przy okazji pokażę.
Tymczasem od razu wszystko układamy, bo dowożono sprzęt na inne statki, które w naszym zaplanowanym rejonie również łowią. Praca jak praca, bosman był człowiekiem spokojnym, chociaż co niektórzy mówili, że zbyt płaczliwym, szczególnie jak sobie wypił. Narzekał, ale któż z nas nie narzeka? Pochodził z gdyńskiej kaszubskiej rodziny z tradycjami (zmarł w latach osiemdziesiątych, mając 58 lat lat).
Często byłem zamyślony i wewnętrznie rozdarty. Żona na dniach miała rodzić, a ja nie mogłem przy niej być. Ba, nawet trudno było się dodzwonić. Jeden telefon w Chałupach i godzinne łączenie! Czasem dzwoniłem z Głównej Poczty w Gdyni, ale i tam trzeba było swoje odczekać, więc cierpliwie czekałem, by upewnić się, że mnie kocha.
24 maja dostałem telegram, z którego dowiedziałem się, że mam córeczkę! Jak najszybciej chciałem ją zobaczyć. O tym, że ówczesne prawo gwarantowało mi na tę okoliczność trzy dni urlopu, dowiedziałem się od kumpli na statku. Poszedłem więc do kadr, kupiłem bilet i pojechałem do Krakowa. Zobaczyłem, uścisnąłem, pocałowałem i wyjechałem, bo Perseus czekał. Żona była pełna radości, a za chwilę smutku i tak już miało pozostać na wiele lat, chociaż umowa była inna. Po pięciu latach miałem zrezygnować z pływania i wtedy z taką świadomością funkcjonowałem. Mówiłem to wszem i wobec, nie zdając sobie sprawy, że oszukuję samego siebie.
Z każdym dniem coraz bardziej wtapiałem się w otaczający mnie świat. Statek stał się moim drugim domem, który całą załogę łączył odpowiedzialnością i wzajemnym zaufaniem wszystkich – od kapitana do bajkoka. Stawaliśmy się jednym organizmem wykonującym różne czynności w zależności od obowiązków służbowych. Byliśmy załogą Perseusa, a tym samym duchem i życiem tego statku. Klimat to już inna sprawa, bardziej indywidualna, którą przynosiła codzienność. Zauważyłem, że byli tacy, którzy brak wiedzy chcieli nadrobić krzykiem. Takim człowiekiem był trzeci oficer. Czepiał się nawet drobiazgów, używając do tego nieokrzesanego języka, co miało podkreślić jego wielkość na statku, a tak naprawdę był tylko, a może aż trzecim oficerem! Oczywiście miał prawo zwrócić uwagę, ale z rozsądkiem, a nie chaotycznym bełkotem. Z tego powodu nie był lubiany. Byłem początkujący, więc stałem z boku, wykonując polecenia przełożonych. Kłótnie w pracy zawsze mnie drażniły, bo uważałem, że są zbędne i niosą niepotrzebne antagonizmy. Tak naprawdę byłem zielony i o życiu na morzu, na takich statkach, wiedziałem tyle co nic, a o rybakach dalekomorskich jeszcze mniej. Z ogromnym zaciekawieniem słuchałem tych ludzi w kabinach, na pokładzie czy na mostku. Opowieściom nie było końca i na tym tle milczący od razu się wyróżniał i był traktowany jak „gumowe ucho”, co w tamtych czasach jednoznacznie oznaczało WOP lub podobne instytucje. Tak do końca nie ufaliśmy sobie i najczęściej poruszanymi tematami były zdrady, kobiety i przygody w dalekich portach. Trafionego zdradą od razu wyczuwałem, nawet tu wyrzucał z siebie zadaną mu krzywdę, bo to kobieta zawsze była winna! Przy kielichu współczułem i potępiałem taką ladacznicę, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że nic nie dzieje się bez przyczyny i prawda jest pośrodku. Oczywiście nie mówiłem tego na głos, by nie zadawać niepotrzebnego bólu mówiącemu. Mówienie o tym było jego potrzebą i być może sprawiało ulgę. Nie byłem w każdej kabinie, ale faceci to plotkarze, a zaczynanie od „powiem ci coś, tylko nie mów tego nikomu” zawsze miało odwrotny skutek. Podkreślenie wagi tematu słuchający odbierał jako wydarzenie niezwykłe i prędzej czy później paplał wszystko dalej. W tych okolicznościach trzeba było uważać, by się nie ośmieszyć, a na taką właśnie zabawę czekano.
Bosman Florek, niewysoki i świetnie zbudowany (bokser z cywila) zaczynał: „on mi w mordę, ja mu w mordę”, co mnie zawsze bawiło, ale nie chciałbym dostać od niego w mordę! On i jego pomocnik (dejman Fredek) mieli swoje zajęcia konserwatorskie i z problemami zwracali się bezpośrednio do pierwszego oficera.
Powoli zbliżał się czas wyjścia w morze. Ogrom pracy jakby zagłuszał nasze indywidualne sprawy, a ja najczęściej siedziałem w magazynkach i układałem przywieziony sprzęt, bezpośrednio współpracując z bosmanem połowowym.
– Bosman ile tego jeszcze będzie? Nie mamy już miejsca, a oni wożą i wożą.
– Niech no wożą, to się wszystko przyda, a wy tam dopychajta!
Łatwo powiedzieć, dopychajta. Magazynki nie są z gumy! Nie wiem, po co biorą toczyska, chcą oczyścić magazyn?
Dwa dni przed wyjściem w morze pierwszy oficer na mesie oficerskiej zrobił zebranie pokładu i podzielił zmiany. Była przepychanka, bo Rudolf miał swój układ, z którym nie do końca chciał się zgodzić Florek. W końcu znalazłem się na zmianie Florka jako zielony, początkujący.
Było mi obojętne, u kogo będę, więc również obojętnie siedziałem i słuchałem bosmańskich przepychanek.
Perseus był tym statkiem, gdzie wyeliminowano czwartego oficera przy ogromnej aprobacie dalmorowskich kapitanów. Mówiono, że to politrucy, pływający balast, nieroby zakłócające ład na pokładzie. Bez matur wyrzuceni z wojska, a szczególnie z marynarki wojennej; że gumowe ucha współpracujące z WOP-em. Nie mnie oceniać przydatność tych ludzi we flocie, ale wiem jedno – do dziś funkcjonują we flocie rosyjskiej i ukraińskiej z powodzeniem. Starszy trałmajster ma duże poważanie u tamtejszych kapitanów. Kto przejął obowiązki czwartego? Bosman połowowy, w zamian dostając figę z makiem, chociaż obowiązków, a tym samym presji w okresie połowu, przybyło. Z tego co słyszę, część załogi jest za czwartym oficerem, część nie. Jeszcze nie znam poszczególnych obowiązków i struktury organizacyjnej na pokładzie, więc nie wiem, co robił czwarty oficer. Jak powiadają, rybacy z tą funkcją pływają jeszcze na starych trupach. To wszystko jest dla mnie obce i nieznane, więc tylko słucham, od czasu do czasu dopytując z czystej ciekawości.
Czas płynie nieubłaganie. Coraz częściej idąc gdyńską ulicą, najczęściej Starowiejską, z ogromną tęsknotą wpatruję się w normalne życie mijanych ludzi, szczególnie tych cieszących się ze swojego potomstwa. Mam 26 lat i muszę walczyć z samym sobą, trzymając się nadziei na lepszy czas, który niestety w pływaniu nigdy nie nastąpi. Świadomie sprowadzam siebie do poziomu narzędzia i w pewnym stopniu niewolnika uciemiężonego przez morze. Wychowany w głębokiej tradycji kaszubskiej, gdzie wszystko bez Boga nie ma żadnego znaczenia, muszę się temu w pewnym stopniu przeciwstawić. Według moich rodziców, żyjąc pomiędzy niebem a piekłem, wybrałem piekło. Przede wszystkim nie mogą pojąć, że małżeństwo może trwać w tak długim rozstaniu!
– Pamiętaj Jerzy to się źle dla was skończy!
Tłumaczenia nie zdają się na nic.
Tak, to prawda, człowiek może zrobić praktycznie wszystko, co zechce. Ma nawet prawo być idiotą, tylko o tym wyborze najczęściej dowiaduje się po czasie. Widmo rozstania trwało do końca mojej pracy zawodowej, odbierając podstawę tradycyjnej rodziny, w której codzienność i bycie razem zespala małżonków. Moja miłość, chociaż wielka, podczas rozłąki staje się wspomnieniem chwil, kiedy byliśmy razem! To pragnienie bycia razem miało mi towarzyszyć do końca każdego rejsu, o czym jeszcze nie wiem tu, w porcie na Perseusie, a o czym wiedzą już mama i tata.
Na razie gubię się w domysłach. Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, co stawiam w swoim życiu jako wartość nadrzędną, na tę chwilę nie umiałbym odpowiedzieć jednoznacznie. Czas oczekiwania okaże się udręką, a dany nam czas, będzie po części zmarnowany. Zaczynając pracę w Dalmorze, jeszcze nie mam tej świadomości, natomiast już wiem, że to naprawdę wszystko nie jest takie proste. I dotyczy nas obojga.
≈
Idąc ulicą Starowiejską, przechodzę obok kaplicy przyszpitalnej. Chociaż gnałby mnie czas, zawsze tam jestem. Wiara dodaje mi sił, by przetrwać. Krótka medytacja w ciszy i dalej idę do pracy!
Wszystko załatwiam prawie biegiem, a od czasu do czasu kieruję się do poczty głównej. Cierpliwie stoję w kolejce, by w końcu usłyszeć głos żony. W ten sposób cieszymy się sobą, ale kiedy zostaję sam, obawiam się, że nie obrałem właściwej hierarchii wartości. A chyba od tego tak naprawdę trzeba było zacząć.
Odchodząc, niosę bezradność tworzonej przez mnie rzeczywistości, a przecież nie doświadczyłem jeszcze życia tego tam, poza portem.
Dowiozłem brakującą odzież i w zasadzie byłem przygotowany na mój pierwszy rejs. Na tablicy ogłoszeniowej widniał napis „12 czerwca, godz. 20:00 – wyjście w morze”.
– Mamo, tato zostańcie z Bogiem, czas płynie szybko i za chwilę będę w domu.
Mówiłem tak, uspakajając bardziej siebie niż rodziców.
– Synku, a różaniec i książeczkę do modlitwy masz?
– Tak mamo, wszystko mam. Idę jeszcze na plażę, pożegnać się z naszym morzem.
Nie lubiłem przedłużających się pożegnań. Wolałem przegryzać to sam. Tato milczał, ale milczenie to było wymowne, bo nie godził się z moją decyzją, uważając, że popełniam błąd. Kiedy wychodziłem już z domu, usłyszałem za sobą:
– Wybrał życie wagabundy!
O 17:10 byłem już w autobusie relacji Hel – Gdynia. Mój byt na półwyspie z każdą chwilą oddalał się, ale nie byłem tego tak do końca świadom. Za brudną szybą znany mi krajobraz żegnał mnie spokojną zatoką i chylącym się ku zachodowi słońcem. Ileż to razy będąc daleko od brzegu na małej łodzi wiosłowej, słuchałem dzwonu kościoła w Swarzewie, którego bicie niesione drobną falą zatoki powoli odchodziło w nieznane, pozostawiając nieokreśloną tęsknotę. Nieraz zastanawiałem się: wita czy żegna? W obu przypadkach niesie prawdę, od której uciec się nie da. Pierwsza jest radosna, a druga?
Autobusem trzęsie i jest niewygodnie, bo ludzi pełno. Jesteśmy już niedaleko Pucka. Jeszcze widzę zatokę, a w dali Półwysep Helski, ale za chwilę krajobraz się zmieni i półwysep zniknie na wiele miesięcy.
Podziwiałem starych rybaków, którzy cierpliwie, bez pośpiechu zastawiali sieci, używając wioseł i żagla. Jak mówili: pośpiech to cecha barbarzyńców! Częstowali mnie tabaką, a kiedy kichałem, wprowadzałem ogólne ubawienie. Przy niesprzyjających wiatrach halsowali, koncentrując się na żaglach, by bezpiecznie dopłynąć do brzegu. Nie rzucali słów na wiatr, a ich opowiadania pamiętam do dziś, bo każde było ich przeżytą prawdą. Byliz pokolenia głębokiej wiary i tradycji, w której kanony uczciwości, a tym samym życia we wspólnocie, były podstawą ich egzystencji. Ich miarą człowieczeństwa było to, co po sobie zostawili, a zostawili dużo. Kultywując swoje tradycje i obyczaje, przekazywali nam, młodym, wartości nabyte w ciężkim rybackim życiu. Morze mieliw sobie i wokół niego toczyło się ich życie. Żyli biednie, ciesząc się z każdej złowionej ryby, a kiedy zimową porą i tej brakło, łapali klepcami mewy i wrony, by przeżyć. Na szczęście to było dawno, ale tak właśnie unikano głodu, chociaż nie sądzę, by jedzenie było smaczne. Dzisiaj to abstrakcja i niewielu o tym wie.
Miałem sześć, może siedem lat, kiedy z kolegami siadaliśmy na ciepłych kesonach, by osuszyć ciała z kąpieli. Zabawa w ciepłej zatoce trwała aż do września. Zimową porą harcowaliśmy po lodzie, używając łyżew robionych przez naszych ojców czy dziadków. Na wiosnę często wpadałem do przerębli, za co później dostawałem lanie i w końcu rodzice zakazali zabawy na lodzie, co przyjąłem z wielkim żalem. Czasami mieszkańcy wychodzili na lód, by łowić w sposób niedozwolony węgorze. Nieśli bodarze – drągi długości 5 m, a czasem więcej, z hakami na końcu. Specjalną siekierką (zygzagiem) wycinało się przeręblę, wkładało drąg i pchano. Z jednej dziury można było wyciągnąć kilka, a nawet kilkanaście węgorzy. To prawda, często były kaleczone.
Do zwalczania takiej techniki połowu uruchomiano WOP. Chodzili, sprawdzalii zapisywali, wlepiając mandaty.
W grudniu 1964 roku na taflę lodową weszli mieszkańcy Swarzewa i Gnieżdżewa, by dźgać węgorze. Nic nie wskazywało na to, że pogoda raptownie się zmieni. Północno-zachodni wiatr przybierał na sile. Czarne chmury przykryły niebo. Ktoś zauważył, że potężna tafla lodu na zatoce powoli odrywa się od lądu. Niektórzy wrócili już z węgorzami i bodarzami, ale nie wszyscy. A lód był coraz dalej. Zaczynał się zmierzch. Rodziny z brzegu używając sygnałów świetlnych, próbowały nakłonić swoich bliskich do powrotu, nie zdając sobie sprawy, że efekt będzie zupełnie odwrotny. Tamci prawdopodobnie wystraszyli się, sądząc, że to inspektorzy, którzy będą ich kontrolować. Minęła noc i ślad po nich zaginął. Dzień poszukiwań nie przyniósł nic, co tłumaczyłoby ich zniknięcie. Dwa dni po tym zdarzeniu jadący strażacy zauważyli leżącego na lodzie psa i postanowili go zwabić na ląd. Leżał 50 m od brzegu między Władysławowem a Chałupami. Strażak wszedł na lód i szedł w jego kierunku. Raptem zauważył, że lód za psem jest połamany, a na dnie leży człowiek, za nim drugi, trzeci, czwarty i piąty! Straszna tragedia! Dlaczego, kiedy pierwszy wpadł do wody, pozostali zrobili to samo i szli po pas w wodzie, łamiąc lód? Prawdopodobnie dlatego, że źle ocenili odległość od brzegu. Ściana lasu daje złudne wrażenie bliskości. Zmarli, bo zabrakło im sił na przebicie się przez lód. A może dlatego, że drugi chciał ratować pierwszego, a potem trzeci drugiego i tak do końca? Na domiar złego byli spokrewnieni.
Na zatoce miałem wiele przygód, ale zawsze wychodziłem z nich cało. Sama zatoka nie jest groźna, gdy przestrzega się ogólnie przyjętych zasad bezpieczeństwa. Tylko raz musiałem walczyć, by nie zostać morszkulcem (topielcem). Teraz mam nadzieję, że czeka mnie coś lepszego, trochę zmuszony osobistymi decyzjami, bo tak naprawdę nie ma sprawy, bez przyczyny.
Zbliżałem się do Gdyni, pozostawiając przeszłość za sobą. Taksówką podjechałem pod bramę dalmorowską. Do statku było już niedaleko. Coraz głośniejszy był pracujący agregat. Wchodząc po trapie, zauważyłem wzmożony ruch, bo oprócz załogi na statku były ich rodziny. Z całą pewnością nie wszystkich, ale większości tak. Zdzichu w kabinie siedział sam.
– Cześć. Sam?
– Tak wypadło.
Rzuciłem swoją torbę do szafy i bez chęci na kawę czy herbatę zaproponowałem setkę na polepszenie kiepskiego samopoczucia.
– Co masz?
– Nie wybrzydzaj! Wyborową.
– Pytam, bo bimbru nie piję!
– Wyobraź sobie, że ja też nie. Przygotuj szkło.
Wyjąłem flachę, postawiłem na stole, nalałem do szklanek i tak jak to u rybaków:
– No to za szczęśliwy rejs, Zdzichu!
Wypiliśmy, życząc sobie wszystkiego najlepszego w nadchodzącym rejsie. Nagle pracujące agregaty zagłuszył charakterystyczny odgłos silnika głównego. W