Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rosie próbuje łączyć artystyczne wyzwania z macierzyństwem. Chce pozostać sobą w świecie, który etykietuje ją już wyłącznie jako matkę. Kradnie chwile, by malować i projektować w przerwach między szyciem ubranek dla pluszowych wiewiórek i namawianiem dwulatka do zjedzenia czegokolwiek w kolorze innym niż żółty. Wszystko zdaje się wracać na właściwy tor – do dnia, w którym podczas wernisażu wystawy fotografii jej synek zapada się pod ziemię, a ona staje się główną podejrzaną.Chaos, który powstał z ciszyto książka o sile miłości i rodziny, ale i o tajemnicach przez tę rodzinę skrywanych. Jakie role odegrają w tej historii gangster meloman, chemik, gotowy zrobić wszystko dla bliskich, i scenarzysta, którego życie nagle staje się gotowym materiałem na film? Czy ci, którym ufamy, na pewno na to zaufanie zasługują?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Wszystkie zdjęcia wykorzystane na pierwszej stronie okładki pochodzą z serwisu Pexels.
Redaktor prowadzący
Teresa Łozowska
Korekta
Monika Ulatowska
Projekt okładki
Paulina Kawczyńska
Skład
Tomasz Kuc
© Copyright by Dominika Kawczyńska-Wojtuś
© Copyright by Księży Młyn Dom Wydawniczy, Łódź 2024
Drogi Czytelniku
Książka, którą trzymasz w dłoni, jest efektem pracy autora, zespołu redakcyjnego, grafików i wydawcy. Prosimy, abyś uszanował ich pracę.
Nie kopiuj większych fragmentów, nie publikuj ich w internecie. Cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści i podawaj źródło ich pochodzenia.
Dziękujemy.
ISBN 978-83-7729-758-2
KSIĘŻY MŁYN Dom Wydawniczy Michał Koliński
90-345 Łódź, ul. Księży Młyn 14
tel./faks 42 632 78 61, 42 630 71 17, 602 34 98 02
infolinia: 604 600 800 (codziennie 8-22, także sms), gg 414 79 54
www.km.com.pl; e-mail: [email protected]
Łódź 2024. Wydanie 1
Mojemu mężowi Adamowi
Rozdział pierwszy
Przyłożyła nos do karku małego śpiącego człowieka i wzięła głęboki wdech. Najpiękniejszy zapach świata. Nie mogły z nim konkurować ani najdroższe perfumy, ani nawet tak lubiane przez nią ziołowe nuty, które chętniej znajdowała w kosmetykach i betonowych donicach niż ogródkach przy chatkach pod lasem. Nic nie pachniało jak śpiący Franek.
– Znowu go obwąchujesz? – Franciszek senior pocałował Rosie w czubek poczochranej głowy. Wzruszyła ramionami.
– Nie mogę się powstrzymać. Zobacz, jaki jest idealny.
– Kiedy śpi – powiedzieli chórem.
– Jeszcze wczoraj chciałaś go wyrzucić przez okno.
Spiorunowała Areczka wzrokiem. Jej najlepszy przyjaciel jak zwykle nie przebierał w słowach.
– Nigdy nie…
– Może nie powiedziałaś tego głośno – spojrzał na Franciszka – ale musisz przyznać, że godzinna histeria dwulatka, pod hasłem ten narysowany piesek jest zbyt niebieski, a ten drugi za mało, wyprowadziła cię z równowagi.
Przepędziła ich do kuchni. Bała się, że ich szepty obudzą Frania lub, co gorsze, drzemiącego w nim demona.
– Czułam się najgorszą matką świata – skwitowała.
– I żałowałaś, że w ogóle nią zostałaś. – Arkadiusz miał talent do dolewania oliwy do ognia. – Marzę, żeby cię teraz sfotografować. Ta mina byłaby hitem na kolejnym wernisażu.
– Nie powinieneś być na schadzce z jakimś umięśnionym blond Apollinem? To chyba twój typ?
– Musisz być naprawdę zmęczona, złośliwości ci nie wychodzą. Jestem stały w uczuciach, moje serce należy do Patryczka.
– Od kiedy?
– Od tygodnia.
Opadła na kanapę. Nikt jej nie uprzedzał, że bycie matką jest zdecydowanie mniej glamour, niż pokazują na Instagramie. Projektowała grafiki i ilustracje kosztem wolnego czasu, który najchętniej spędziłaby wtulona w Franciszka, słuchając ciszy. Tysięczne mamuuuusiuuuu słyszane tego samego dnia wywoływało w niej mieszane uczucia. Z jednej strony rozczulało ją, że synek jest tak do niej przywiązany, z drugiej miała ochotę uciec na koniec świata, zwłaszcza że już nawet toaleta nie była azylem, o czym skutecznie przypominały malutkie paluszki, wciskające się w otwór do wentylacji w drzwiach, oraz powtarzane niczym mantra mamamamamamama i dodawane czasem – ku frustracji obojga – tata nie, tylko mama!
Mamoza uderzyła po drugich urodzinach z taką siłą, że całkowicie pozbawiła Rosie jej własnej. I to w momencie, w którym na horyzoncie pojawiły się najciekawsze zlecenia. Już nie tylko projekty okładek książek dla dzieci, ale też rysunki do prestiżowego czasopisma i plakaty filmowe. Trudno było uwierzyć we własne szczęście, bała się, że macierzyństwo i ponaddwuletnia przerwa w pracy pozbawiły ją nie tyle talentu, co kontaktów, tak istotnych w artystycznej branży.
Czasami czuła się, jakby tonęła. Nie w wodzie, w odmętach własnej świadomości, do której nie miała ochoty dopuszczać nikogo. Marzyła, żeby odpocząć od dotyku, dźwięków, nawet tych, o których myśli się jako najprzyjemniejszych. Zapadała się wówczas w siebie na kilka sekund. Zwykle nie udawało jej się zabłądzić we własnych myślach, ktoś ją z nich wyrywał, najczęściej Franio, tym razem jego imiennik w nieco dojrzalszej, a na pewno kilka dekad starszej odsłonie.
– Gdzieś odpłynęłaś. – Franciszek masował jej kciukiem nadgarstek, lubił w ten sposób okazywać uwagę i czułość. Machnęła niedbale ręką obwieszoną sznurkowymi bransoletkami. Przy dziecku ukochaną, pobrzękującą biżuterię boho zamieniła na miękkie odpowiedniki – najpierw, żeby nie uszkodzić kruchego noworodka, na narodziny którego tak bardzo nie była gotowa, potem tkanych z lnu chust do jego noszenia, a na końcu, żeby pozbawić się trudu dobierania dodatków do zmieniających tylko odcienie szarawarów i T-shirtów, wygodnych przy wymagającym maluchu.
Lubiła się wyróżniać, w jej szafie królowały kiedyś kwieciste, długie sukienki, które potrafiła nosić nawet zimą do ciężkich buciorów i oversizowych swetrów w barwach tak soczystych, że w szkolnym przedstawieniu mogłaby grać w nich bez charakteryzacji dojrzałe jabłka i śliwki, leśne mchy albo słońce górujące w zenicie.
Franciszek złościł się, że Rozalia ukrywa zgrabną sylwetkę. Teraz z tłumu wyróżniał ją najbardziej kołtun na głowie, czasami przykrywany zawiniętym w pośpiechu turbanem, i nieprzykrywana makijażem opuchlizna pod oczami, efekt nocnego przytulania Frania, który został ekspertem od zrzucania rodziców z poduszek i wpychania im przez sen małych stóp w usta. Słodkie tylko przy jednorazowej akcji, choć i tak lepsze niż kilkugodzinne nocne przerwy na wycie, którego źródła nie potrafili odkryć, a tym bardziej mu zaradzić.
Wróciła na ziemię, spojrzała na równie jak jej zmizerowaną twarz Franciszka, przykleiła czoło do jego czoła i przymknęła oczy.
– Obrzydliwość. – Areczek przypomniał im o swojej obecności. – Odklejam swój zgrabny, pedalski tyłek od waszego najwygodniejszego fotela świata i spierdalam. – Rosie przewróciła oczami.
– Przecież młodzież śpi! – oburzył się. – Chyba nie muszę się pilnować całą dobę? – Areczek od dwóch lat starał się powściągać język, żeby pierwszym słowem Frania nie była kurwa. Udało się. Była drugim.
Areczek wyszedł, sprawiał wrażenie rozczarowanego, że nie chcą go zatrzymać. Rosie wiedziała jednak, że uraza wyparuje, zanim przyjaciel dojdzie do parkingu i przypomni sobie kombinację szyfru przy rowerze. Uśmiechnęła się na myśl, że jej ukochany Areczek, pozujący na troszczącego się wyłącznie o siebie dupka, usiłował zmienić nawyki, żeby ratować Ziemię. Skupiła myśli na Franciszku.
– Gdyby nie ty… – zaczęła, ale pokiwał głową na znak, że nie musi kończyć. Rozumiał, zawsze rozumiał. Przytulił ją bez słowa i schował nos za jej uchem, tak jak ona wcześniej zatopiła go w karku dwulatka.
– Śpimy? – rzucił tylko.
– Powinnam skończyć…
– Powinnaś się przespać – przerwał jej. – Najlepiej ze mną. – Zaśmiali się, chociaż oboje wiedzieli, że nie do końca był to żart. Rodzicielstwo zmieniło rodzaj krzyków, które słyszeli na co dzień.
***
Rozpięty na krośnie jedwab zdawał się wysyłać tęskne spojrzenia. Franio karmił Pana Ambrożego żółtym serem, który ściągnął z własnej kanapki. Rosie niespecjalnie się przejęła, wiedziała, że Franciszek zadba o to, żeby ich syn zjadł tego dnia wystarczającą ilość zdrowych produktów, a ukochany kocur pożerał tylko rzeczy, co do których miał gwarancję, że zostaną w środku jego włochatego brzucha. Widać gouda była na jego liście.
Franek zostawił kota z przekąską, porwał w pulchną rączkę jeden z pędzli i wymachiwał nim w powietrzu jak szpadą. Albo różdżką.
– Jesteś czarodziejem? – Rosie pocałowała malucha w kasztanowe długie loki, przez które mylono go z dziewczynką.
– Flanio tego nie poznaje – odpowiedział. Uśmiechnęła się, wzięła łyk kawy czarnej jak tusz, przy pomocy którego projektowała wilki, niedźwiedzie i orły, starannie przenoszone na jedwabne szale. Drobniejsze zwierzęta cieszyły się zdecydowanie mniejszym powodzeniem, a przecież taki lis czy wiewiórka niczym im nie ustępowały. „Może po prostu lubię rudzielców i spryciarzy” – pomyślała.
Była piąta rano, Franciszek miał wstać za godzinę, żeby zacząć dzień znacznie zdrowiej niż ona – obowiązkową szklanką wody, krótką sesją jogi i wegetariańskim śniadaniem. Była pod wrażeniem jego dyscypliny i samozaparcia, jej już teraz, po trzydziestce, zupełnie się nie chciało tak o siebie dbać, trudno było jej sobie wyobrazić, że starsza o kilkanaście lat nagle znajduje w sobie motywację.
Odkąd Franek przestał chodzić do żłobka, był najszczęśliwszym dzieckiem świata. Zrezygnowali, gdy histerie dwulatka przybrały na sile, a mały zaczął rozdrapywać skórę do krwi. Rosie z przerażeniem patrzyła, jak jej szczęśliwy, spokojny i rozgadany dotąd syn wraca do domu i tłucze piąstkami w podłogę. Ocierała mu łzy z zarumienionych od krzyku policzków i ze ściśniętym sercem przyjmowała odmowę przytulenia, odpychanie i niekontrolowany szloch. Nie obwiniała opiekunek. Znała je i wiedziała, że troską i ciepłem byłyby w stanie obdzielić kilka wiosek. Wielu rodziców mogłoby im pozazdrościć cierpliwości i umiejętności wymyślania zabaw, pozwalających uporać się z najbardziej nawet bolącym kolanem czy tęsknotą za zaginionym misiem. A to wszystko po nazwaniu i zaakceptowaniu dziecięcego smutku i złości, które tym wydarzeniom towarzyszyły.
Jej syn był kopalnią emocji, przeżywał przez wiele dni, że spotkany na spacerze pies kulał na jedną łapę, sikorka z książki płakała, a myszka nie miała przyjaciół. Opowiadał o tym z ogromnym przejęciem i miną, którą dorośli rezerwują do przeżywania osobistych tragedii, zwykle o nieco większym kalibrze. Konfrontacja z ludźmi zawsze stanowiła dla chłopca wyzwanie. Ciekawili go, ale zachowywał dystans, a spotkania z obcymi przepracowywał niekiedy tygodniami. Wystarczała mu garstka ukochanych bliskich. Rosie cieszyła się, że znaleźli się wśród nich dziadkowie, trojaczki, które można by podejrzewać o to, że są raczej rodzeństwem Frania niż jej własnym, Areczek, synowie i wnuczka Franciszka. Ci, którzy byli najważniejsi i najbliżsi im. Potrafiła pogodzić się z tym, że żłobkowe ciocie mimo dwumiesięcznych prób nie umiały zdobyć miłości jej pierworodnego.
– Mamusiu! – Franio wskoczył na nią i objął jak małpka. – Kocham cię od początku.
Franciszek senior podniósł się z łóżka i wypełnił loft dźwiękiem ziewnięcia, przyciągając uwagę syna. Maluch zeskoczył z matki i pobiegł wygłupiać się z tatą. Rosie wiedziała, że zaraz zobaczy pozycje psa z głową w dół, wojownika i drzewa w wykonaniu jej dwulatka i prawie pięćdziesięciolatka – w przypadku juniora dość chwiejne, za to wprawiające w doskonały nastrój nie tylko małego jogina.
Franciszek wziął Frania pod pachę i podszedł przytulić się do Rosie.
– Jaki plan na dziś? – zapytał.
– Przeżyć – odpowiedziała półżartem. Praca przy dziecku okazała się nie lada wyzwaniem, zwłaszcza odkąd odmawiał popołudniowych drzemek. Franciszek otworzył prenumerowaną gazetę i zaklął pod nosem, zupełnie nie w swoim stylu.
– Znowu dostałem egzemplarz z wypełnioną krzyżówką – poskarżył się. – Tylko jedno hasło jest nierozwiązane!
– Chyba powinniśmy pomyśleć o czymś z pokojami. – Rosie przejęła się sprofanowaną gazetą znacznie mniej niż ukochany. Przyglądała się synkowi, który wypuszczony minutę wcześniej na podłogę najpierw rozgniótł jej farby na parkiecie, a następnie zaczął stemplować pomalowanymi nimi rączkami ceglane ściany. Nie miała siły zareagować.
– Uwielbiasz to mieszkanie – zauważył Franciszek.
– Uwielbiam też pobyć z tobą sam na sam. Albo przynajmniej mieć takie złudzenie.
– A kredyt?
– Będzie się spłacał z wynajmu.
– Nie jestem pewien, czy loft przy Tymienieckiego tak łatwo jest wynająć.
– Podpytaj studentów, na pewno kochają pofabryczne klimaty. Przyszli filmowcy powinni mieć gest.
– Raczej rodzice przyszłych filmowców.
Kompozycja Frania zajmowała coraz więcej miejsca. Rosie musiała przyznać w myślach, że bohomazy miały urok, oprawione i powieszone w ms² miałyby szanse przyciągnąć uwagę laika w nie mniejszym stopniu niż dzieła Strzemińskiego czy Witkacego.
– Nie wiem, komu przyjdzie zarabiać na życie w tej rodzinie – zaczęła – ale chyba rośnie nam kolejny artysta. Chodź, Franiu – zwróciła się do synka – ulepimy z gliny nowe naczynia dla zwierzaków.
***
– I on mi wtedy na to: Ale przecież moja historia to może być hit, proszę panią, wszystkie kina to puszczą, takie rzeczy nie zdarzają się ten, wie pani – dziewczyna przedrzeźniała potencjalnego bohatera scenariusza swojego debiutanckiego filmu dokumentalnego – na co dzień, proszę panią, no pani pomyśli! – Klara podrapała się teatralnie po pośladkach i wykrzywiła twarz w grymasie, który wywołał śmiech koleżanek i kolegów ze scenariopisarstwa. Reakcja Franciszka była powściągliwsza. Siedział ze studentami na schodach w pałacyku Oskara Kona zawstydzony ich podejściem do drugiego człowieka. Zastanawiał się, czy Andrzej Wajda, który lubił przesiadywać na tych stopniach jak oni teraz, kiedykolwiek zbagatelizował opowieść, choćby najprostszego chłopa. Po latach wykładania w Filmówce dla Franciszka te schody były po prostu drogą do sali kinowej w budynku rektoratu, ale wiedział, że jego podopieczni dają się porwać ich legendarnej magii, więc pozwalał im myśleć, że duch sławnych reżyserów może ich w tym miejscu szczególnie natchnąć.
– Może miał rację – zwrócił się do dziewczyny, która nabijała się z rolnika przekonanego, że znalezione w polu szczątki to temat na miarę Oscara. – Myślisz, że Kazimierz Karabasz wymyślał wszystkie filmy, gdy popijał na tych stopniach oranżadę i piwo z malutkiego barku na parterze, czy jednak inspirowali go ludzie?
Klara wlepiła w niego wielkie oczy, z piegowatej twarzy spłynął uśmiech. Przypominała mu Rosie w dniu, w którym się poznali. Wprawdzie brakowało tony biżuterii, kolorowych legginsów i wielkiego swetrzyska, które prawie trzy lata wcześniej maskowało kształty Rozalii, ale pytające spojrzenie niebieskich oczu, usiana piegami skóra i związane w niedbały kok na czubku głowy włosy się zgadzały.
– Ja… – podjęła dziewczyna tonem usprawiedliwienia, ale nie miał ochoty jej słuchać. W przeciwieństwie do Rosie była pusta, nie wiedział, jak udało jej się przejść egzaminy wstępne, miał wrażenie, że brakowało jej empatii, intuicji i odrobiny szaleństwa, które tak cenił w swojej ukochanej. Wystarczyło, że Klara przywołała kilka nazwisk ze świata sztuki i umiejętnie nimi żonglowała, żeby kupić komisję? Rothko to geniusz pędzla, potrafi połączyć żółty kwadrat z niebieskim prostokątem – ironizował w myślach, wyobrażając sobie, jak egzaminatorzy raczej na dziewczynę patrzą, niż jej słuchają. Tołstoj potrafił idealnie sportretować społeczeństwo, a jego literatura to strawa dla ducha, no i moim ulubionym reżyserem jest Antonioni, którego filmy są tak głębokie, że zapadam się w nie jak profesor Franciszek Makowski w kanapę w lofcie na Księżym Młynie. Skarcił się w myślach. Robił dokładnie to samo, co ta siksa, tylko nie wypowiadał tego na głos i darował sobie przerysowane wydymanie ust i wachlowanie rzęsami.
– Pomyśl, że ten chłop mógł zamordować własną rodzinę i pochować ją na polu, żeby zainteresować później jakiegoś naiwnego dziennikarza albo filmowca historią odkrytych przypadkiem zwłok i zdobyć sławę – powiedział Franciszek, niby do Klary, ale jednak zwracał się do nich wszystkich. – Przy czym synonimem sławy mógłby być dla niego już tekst na dwie szpalty w lokalnej prasie albo krótki metraż studentki Szkoły Filmowej, wszak szkoła to legendarna, a ze stopni, na których przesiaduje studentka, skakał kilka dekad wcześniej Roman Polański, nie byle kto, tyle o nim w telewizji mówią, nieważne, że chłop nie zna tytułu ani jednego jego filmu. – Franciszek zrobił pauzę i przyjrzał się poważnym tym razem twarzom. Może coś z nich jeszcze będzie.
Wiedział, ze studenci zawsze widzieli w nim zrzędliwego sztywniaka, a pseudonim Grumpy Frank nie wziął się znikąd. Przyszłe scenarzystki opowiadały sobie historię śmierci jego żony, chcąc usprawiedliwić dawną mrukliwość Franciszka; wiele z nich święcie wierzyło, że właśnie one wyrwą wykładowcę z wieloletniej żałoby i smutku, który kładł się cieniem na jego artystycznej pracy. Jednak odkąd związał się z Rosie i został ojcem, czuł się, jakby ktoś dorzucał mu do posiłków opiatów, unosił się kilka centymetrów nad ziemią, a złość na idiotów przechodziła po kilku minutach, a nie godzinach czy dniach jak dawniej.
– A może ten rolnik odkrył historię na miarę Jedwabnego – kontynuował. – Może w jego wsi sąsiedzi zapędzili Żydów w tamto miejsce, żeby urządzić zbiorowy mord. A może prawa społeczność dla przykładu zarżnęła tam dziewczynę, która spodziewała się dziecka niemieckiego oficera, bardzo w niej, zresztą z wzajemnością, zakochanego, co oczywiście wymagało kary. Nigdy nie bagatelizujcie historii swoich bohaterów, zwłaszcza jeśli chcą wam je podarować. – Franciszek podniósł się i przyjrzał jeszcze raz Klarze. Gdyby to ona trzy lata wcześniej pomagała mu wybrać w antykwariacie książkę dla wnuczki, zapomniałby o niej, zanim dotarłby na roczek Tuni. Rozalię ochrzcił tamtego dnia w myślach Chodzącą Ekstrawagancją. Szybko przekonał się, że pod ekscentrycznym strojem ukrywa się jednocześnie krucha i silna istota, gotowa przemierzyć całą Europę, żeby odkryć coś znacznie więcej niż uroki świateł tańczących po posadzce w Sagrada Familia czy klimat hipisowskiej Christianii przesiąkniętej zapachem marihuany.
***
Gabriela Kropka wzięła wnuczka na ręce i stemplowała pulchną buzię czerwonymi ustami.
– Babcia Lysia mięciuta. – Franek zatopił buzię we włosach Rysi.
– Dałabyś spokój dzieciakowi – powiedział Witold, bardziej kierując się zazdrością o brak protestu Frania niż troską o czystą twarz i nienaruszanie granic dwulatka. Na szczęście ich córka nie przejawiała matczynego fanatyzmu. „Ma chyba więcej luzu w stosunku do syna niż do własnych prac” – pomyślał i spojrzał na przygotowującą się do wyjścia Rozalię. Wernisaż wystawy zdjęć Areczka musiała traktować naprawdę jak wielkie wydarzenie. Witold rzadko widywał pierworodną w sukienkach inne niż hipisowskie zwiewne szmaty w kwiaty, jak zwykł je nazywać. Dzisiaj wbiła się w małą czarną, którą ostatnio miała na sobie na chrzcinach trojaczków. Trudno było uwierzyć, że odzyskała figurę po porodzie, myślał, że jej apetyt w połączeniu z działaniem hormonów wyposażą ją w nieco bardziej kobiece kształty, jak nie przymierzając jej matki, którymi po ponad trzydziestu latach małżeństwa wciąż się zachwycał.
Przeniósł wzrok na żonę, Rysia nie wypuszczała Franka z objęć. Wyglądała jak milion dolarów. Butelkowozielona sukienka do ziemi opinała się na obfitym biuście, podkreślała talię i opływała kształtne biodra. Czasami się dziwił, że Rysia zrezygnowała dla niego – prostego chemika, wykładowcy uniwersyteckiego – z wielkiej aktorskiej kariery, która z tym talentem, figurą i twarzą była jej po prostu pisana. „Jestem szczęściarzem” – pomyślał. Miał piękną, mądrą żonę, spełniającą się artystycznie, kreatywną córkę, trzech niespełna siedmioletnich synów, którzy spokojnie mogliby uchodzić za dzieci Rosemary, bo diablęta były z nich niesamowite, ukochanego wnusia i prawie zięcia, podobnie jak on wykładającego, przystojnego i zapatrzonego w swoją kobietę. Czegóż więcej mógłby chcieć?
– Myślisz, że jak kiedyś będzie oglądał bajki – wskazał głową Frania – rozpozna głos babuni w ustach bohaterów?
– Bajki to mu możesz poopowiadać na dobranoc, głos babci ma szansę rozpoznać podczas seansów filmów animowanych. – Gabriela uśmiechnęła się. – I dubbinguję bohaterki, a nie bohaterów – dodała. – Zrobimy z ciebie, Franiu, feministę. – Obsypała twarz wnusia kolejnym gradem pocałunków.
Witold wiedział, że pozornie złośliwe zaczepki Gabrieli tak naprawdę są oznaką zaufania i miłości. Lubili sobie dogryzać. Musiał jednak przyznać, że żona była w tym lepsza.
– Co Areczek pokazuje na tym wernisażu? – zwrócił się do córki. Chwilę później odnotował w myślach, że Rozalia musiała odziedziczyć temperament po matce:
– Zdjęcia – powiedziała i obie z Rysią zaśmiały się głośno, a Franek skomentował we właściwym sobie stylu i z idealnym wyczuciem momentu:
– Dziadziuś Wituś gapka.
Witold ciągnął niezrażony:
– No, ale temat jakiś, myśl przewodnia, jaki tytuł ma ta wystawa?
– Koniec i początek. – Rosie zaczęła malować oczy, co robiła tylko od wielkiego dzwonu. Witold śmiał się, że nawet na własny ślub się nie umaluje, ale zauważył, że jakoś jej ten żart nie bawił. Myślał, że to przez jej niechęć do zatrzymujących się na jej twarzy męskich spojrzeń, wiedział, jaką irytację budziło w niej przez lata ocenianie jej przez pryzmat urody. Ale Gabriela uświadomiła mu, że ich córka w wieku trzydziestu pięciu lat mogła zacząć tęsknić za stabilizacją, którą zna z domu, a jego uwagi o ślubie są dla niej po prostu przykre. Franciszek po zakończonym w wyniku tragicznego wypadku małżeństwie nie palił się do klękania i obdarowywania pierścionkiem drugiej ukochanej.
– Chociaż spośród tych dwojga to jemu, jako wierzącemu, bardziej powinno zależeć na uprawomocnieniu związku w oczach Boga – tłumaczyła Witoldowi żona.
– Koniec i początek – wymruczał, wracając duchem do loftu Rosie i Franciszka. – To coś związanego ze śmiercią? Nie podpowiadajcie! Portrety zmarłych!
Rosie i Rysia wymieniły się spojrzeniami.
– Albo nie! – kontynuował Witold. – Próba pokazania, jak z odchodzeniem bliskich radzą sobie ich rodziny. – Witold wyszczerzył zęby w uśmiechu, był z siebie wyraźnie dumny.
– To reportaże z porodów – odpowiedziała Rosie i zaczęła szykować Frania do wyjścia. W końcu był jednym z bohaterów tego wieczoru.
***
Uwielbiała Księży Młyn z jego pofabrycznymi, ceglanymi budynkami, duchem włókienniczej Łodzi unoszącym się nad brukowanymi ulicami. Uchyliła samochodową szybę i wciągnęła głębiej powietrze w płuca. Tak, zapach miasta, budynków oddających ciepło po słonecznym dniu. Wolała nutę deszczu na betonie niż schnącego mchu, ale dla Franciszka gotowa była pewnego dnia zamienić smrodek spalin na leśne i kwiatowe wonie. Trudno. Franio zdawał się podzielać zamiłowanie ojca do przyrody. Niezachęcany tulił i głaskał drzewa, mówił do owadów, których nazwy znał lepiej niż oni, zachwycał się roślinami, zadziwiając ich umiejętnością odróżnienia rumianku od stokrotki. – Moja chłopięca wersja królewny Śnieżki – żartowała Rosie. Za oknem mignął park Źródliska, dla niej wystarczająca dawka zieleni, dla jej dwóch mężczyzn tylko namiastka natury. Obaj zdawali się woleć dzikie lasy i łąki niż kształtowane ręką człowieka tereny, choćby nie wiadomo jak starała się wyłuszczać zalety ławek, mostków i bliskości toalet.
– Franciszek zdąży dotrzeć na początek wernisażu? – Głos matki przywrócił Rosie na ziemię.
– Napisał, że rektor go zatrzymał w sprawie niecierpiącej zwłoki, czyli – cytując – porywającej i ryzykownej jak skok głową w dół na mokrą szmatę – odpowiedziała, próbując jednocześnie zainteresować zniecierpliwionego jazdą w foteliku samochodowym Frania magnesami z insektami.
– Jak wam minął dzień?
„Od razu widać, że masz jej geny” – pomyślała Rosie w reakcji na pytanie matki, przyglądając się synkowi. „Żadne z was nie da mi chwili na odpłynięcie myślami i podziwianie cudu miasta filmu, miasta włókniarek, mojego miasta”.
– Tatul, dziwną jakąś tę drogę wybrałeś – zwróciła się do Witolda i dała znak mamie, że zaraz odpowie na jej pytanie.
– Jak dziwną, chyba najlepiej tędy do EC1? – zareagował ojciec. Kształt zrewitalizowanego kompleksu pierwszej łódzkiej elektrowni majaczył na horyzoncie. Rosie była zakochana w połączeniu nowego ze starym – pamiętających sprawne maszynownie i kotłownie ceglanych ścian ze szkłem.
– Jakie EC1? – Przewróciła oczami. – Areczek pokazuje zdjęcia w Galerii Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego. Piotrkowska 102 – podpowiedziała.
Witold bez słowa skręcił, a Rosie zwróciła się do Rysi:
– Przepraszam. Dzień zwyczajnie. Ograbiliśmy bibliotekę ze zbiorów, żeby po dziesięć razy przeczytać dziesięć nowych książek, które jutro Franio będzie znał na pamięć. Gdybyś nie wiedziała, słoń w kratkę może dzielić się swoimi kolorami z wyblakłą tęczą i wcale ich nie tracić, bo niektóre rzeczy, jak jego barwy, szczęście czy miłość, mnożą się w wyniku dzielenia i nigdy nie kończą. W przeciwieństwie do ścinków materiałów w ulubionych kolorach Frania, których brak tak go zezłościł, że rozszarpał uszyte przeze mnie bluzki i spodenki, które miały na sobie jego umiłowane wiewiórki. Później zrobiłam mu filcowe ubrania na rzepy, trochę go udobruchały i zajęły na tyle, że mogłam dokończyć szal i zacząć projekt okładki do sobotniego wydania. Zilustruje wywiad z babcią performance’u – dodała w odpowiedzi na pytający wzrok Gabrieli. – A poza tym – zatrzymała na chwilę oczy na animującym magnesy Franiu – segregowanie kolorowych drewnianych piłek, nawlekanie koralików z kamienia księżycowego, który wbrew zapewnieniom Franciszka nie ustabilizował emocji i nie zapewnił spokoju ani mnie, ani tym bardziej Franiowi. Moje dziecko wolało ciskać minerał w ściany niż tworzyć z niego bransoletki. Robiliśmy też obrazki z baniek mydlanych złączonych z barwnikami spożywczymi, co na pewno odnotujecie na parkiecie, gdy odwiedzicie nas następnym razem, nawet jeśli nie będziecie się spieszyć z wizytą. Wystarczy tylko, że odsunę z tego miejsca matę do jogi Franciszka. A chwilę przed tym, jak przyszliście, Franek malował na pleksi wmontowanym w ramę. Bolek po przyjeździe z Tajlandii nie wie, w co ręce włożyć. Teraz właśnie pomaga jakiemuś koleżce w przeprowadzce, chociaż nie widzieli się pewnie dobrych dziesięć lat. Chyba Franciszek wspominał, że to w kamienicy naprzeciwko galerii, może Bolesław do nas dołączy.
– To ten drugi syn Franciszka? – Witold puścił w niepamięć nawigacyjną gafę i postanowił włączyć się do rozmowy. Rosie potwierdziła skinieniem głowy.
– Może wreszcie będziecie mieli okazję go poznać. Franio jest w nim zakochany nawet bardziej niż w Mieszku, choć trudno uwierzyć, że ktoś jeszcze mocniej mógłby zawładnąć tym małym sercem. Ciekawa jestem, kiedy zrozumie, że to jego przyrodni bracia, a nie wujkowie. – Połaskotała syna w ucho, czego zdawał się nie zauważyć, pochłonięty własną opowieścią o tym, jak mucha jedzie na wycieczkę z robalem kowalem. To cud, że produkowali magnesy z owadami, które znał z książek, a później bezbłędnie rozpoznawał na spacerach i wycieczkach.
– Dlaczego Areczek poprosił ciebie o zapowiedzenie go na wernisażu, a nie jakąś grubą rybę z artystycznego świata? – Witold zmienił temat z subtelnością, z którą modliszka ze zbiorów Frania mogłaby pozbawić partnera głowy po stosunku. Gabriela pacnęła kierowcę w głowę.
– No cooo? – zawył, nieświadomy gafy, ale Rosie sprawiała wrażenie, jakby pytanie ojca jej nie zabolało.
– Pewnie dlatego, że, jak powiedział Areczek, mnie kocha, a tych wszystkich mecenasów sztuki ma w dupie i to nie w sposób, jaki zwykle sugeruje.
Radar Frania zwiększył czułość.
– W dupie – powtórzył głośno i powoli, jakby smakował każde słowo. Modliszka, mucha i kowal spoczęły na magnetycznej tabliczce, a chłopiec rozbrajał dorosłych uśmiechem mlecznych ząbków, utrudniając im zachowanie powagi.
Stanęli przy Tuwima. Piotrkowska z założenia była wolna od ruchu samochodowego, jednak kiedy spacerowali w stronę Galerii ŁTF, minęli zaparkowane przy jednej z kamienic auto dostawcze. Młody chłopak uwijał się przy przenoszeniu mebli. Rosie wytężyła wzrok, zdawało jej się, że już go kiedyś widziała. „Przecież w Łodzi prawie wszyscy się znają” – przemknęło jej przez głowę. Miała wrażenie, że mimo niemal siedmiuset tysięcy mieszkańców na każdym rogu można było rozpoznać twarz, a znajomi nieznajomi okazywali się najczęściej przyjaciółmi, braćmi, kochankami tych, których miało się już okazję spotkać, choć niekoniecznie poznać.
– Rosalina! – Usłyszała i zobaczyła, że z podwórka, przy którym zaparkowany był dostawczak, wybiega o dwadzieścia lat młodsza kopia jej Franciszka, tyle że bez szpakowatej brody.
– Odpowiedziałabym w podobnym tonie, ale nie mam pojęcia, czy imię Bolesław ma jakieś międzynarodowe odpowiedniki. – Uściskała potencjalnego pasierba, młodszego od niej najwyżej dekadę. Franio wyrwał się z objęć babci i pobiegł do ulubionego „wujka”, a gdy ten zafundował mu soczystego całusa w czoło, zareagował:
– Nie całować! Zdmuchnąć.
Bolek posłusznie zdmuchnął pocałunek, przywracając chłopcu dobry humor. Rozalia przedstawiła go rodzicom.
– Wpadniesz na wernisaż? – zapytała po wymianie uprzejmości.
– Czarek ma jeszcze sporo gratów do przeniesienia. – Kiwnął głową w stronę kamienicy, Rosie domyśliła się, że chodzi o chłopaka, który wydał jej się znajomy. – Nie wiem, czy zdążę na przemowy, ale zdjęcia chyba uda mi się zobaczyć. Nie czułaś się dziwnie z Arkadiuszem przy porodzie?
– Areczek jest dla mnie jak brat, dźwięk spustu migawki tak naturalny jak stukot krosna na zajęciach w Pracowni Tkaniny Artystycznej, a ból podczas przychodzenia na świat tego kawalera – wskazała Franciszka juniora – był tak dojmujący, że szczerze mówiąc, nie za bardzo odnotowałam obecność mojego ulubionego artysty fotografika.
Miała nadzieję, że wspomniany przez Bolka Czarek wyjdzie na Piotrkowską, zanim pójdą na wernisaż, żeby mogła mu się uważniej przyjrzeć, ale widać żal mu się było rozstawać ze starymi kątami.
– Chyba powinniśmy już wejść. – Witold zwrócił ich uwagę na tłum kłębiący się przed galerią. Bolo połaskotał Frania za uchem, pomachał reszcie z radosnym: „To widzimy się!”, poprawił na pace starą lampę z frędzlami przy abażurze i puszkę z kredową farbą, żeby mieć gdzie układać kolejne przedmioty, a potem zniknął w bramie.
Mimo że w środku było średnio tyle miejsca, ile płód ma w macicy w dziewiątym miesiącu ciąży, Rosie zlokalizowała najlepszego przyjaciela w mniej niż pięć sekund. Garnitur w kropki i plamy ułatwiał nawigację. Kreacja Areczka sprawiała, że Rosie oczami wyobraźni zobaczyła, jak ktoś turla się w niej po świeżo namalowanym obrazie Pollocka w latach 50. ubiegłego wieku.
– Jezus Maria, gładka mucha i skarpetki w jednolitym kolorze, zrujnowałeś mi mowę – przywitała go.
– Jak się zakłada na siebie coś, co przypomina zdjęte z MoMA płótno, trzeba zachować równowagę w dodatkach, Rozalio. – Areczek miał w sobie luz, którego zawsze mu zazdrościła. Ona, pokazując własne prace, byłaby skrępowana, a liczba gości prawdopodobnie zestresowałaby ją tak, że osuszyłaby butelki z przeznaczonym na wernisaż winem przed zapowiadającą mową, przekreślając szansę na wygłoszenie własnej.
– Ostatni raz widziałam tu tyle ludzi, gdy zdjęcia pokazywał Janusz Gajos. Swoją drogą to niesprawiedliwe, że jeden facet dostał w przydziale tyle talentów – zaczęła, ale przerwał jej krzyk matki.
– Kochanie, tutaj, zobacz, tutaj jesteście! – wołała Rysia, która trzymała Frania na rękach w obawie, że goście wernisażu zadepczą jej wnuczka. Rosie odnotowała, że mama stara się odwrócić uwagę małego od serwowanych na wernisażu ciastek, jednak zakazany cukier wydawał mu się atrakcyjniejszy niż ujęcia rozdartych bólem twarzy. Oraz innych części ciała.
Rosie minęła fotografię, na której w oczy bardziej niż dziecko rzucało się łożysko w szklanej misce, a potem portret pokrytego mazią noworodka w objęciach nie matki, lecz kilkuletniego brata. Stanęła obok Gabrieli, wzięła syna w ramiona i zaczęła przyglądać czarno-białemu zdjęciu, które uwieczniało moment poznania z Frankiem. Jej małe Mango, tak go wtedy nazywała, przyszło na świat w mieszkaniu, tym samym, które teraz ozdabiało farbami, gliną i cekinami według artystycznej wizji dwulatka. Przypomniała sobie Franciszka. Jego twarz – obok wielkiego, żółtego fotela – była najbardziej kolorowym elementem minimalistycznego loftu utrzymanego w odcieniach szarości i bieli. Równie dobrze jak ból zapamiętała czerwienie, fiolety i zielenie na skórze ukochanego. Żałowała, że Areczek nie nagrał filmu z Franciszkiem-kameleonem w roli głównej, zamiast dokumentować jej grymasy podczas skurczów. W galerii nie zawisło jednak żadne ze zdjęć, które uwieczniłoby koszmar porodu. Przyjaciel wybrał to, na którym nowo narodzone Mango szuka piersi, a Rosie przygląda mu się z ciekawością i czułością.
– Nie mogłeś sobie darować pokazania moich cycków, co? – powiedziała do Areczka, próbując ukryć wzruszenie.
– Ciesz się, że zrezygnowałem z ujęcia, na którym widać, jak Franciszek junior wychodzi z pochwy – zripostował. – Widziałaś, jak zatytułowałem?
Rosie spojrzała na zawieszoną obok fotografii tabliczkę.
– Miłość – przeczytała na głos, ale nie zdążyła zareagować, bo ktoś klepnął ją w plecy tak mocno, że przez lędźwie przeszedł prąd. Postawiła Frania na podłodze i zobaczyła wyszczerzone w uśmiechu usta Mieszka.
– Gratuluję! – wykrzyczał zamiast powitania. – Rosie nie wiedziała, czy gratulacje są skierowane do niej jako jednej z bohaterek wystawy, czy Areczka jako autora zdjęć. Dorośli synowie Franciszka zaakceptowali ją z miejsca i tylko czasami dla żartu nazywali macochą, ale bywało, że czuła się dziwnie z tym, że dzieli ją z nimi mniejsza różnica wieku niż z ich ojcem. „Może po prostu zaczynam się denerwować przemówieniem” – usprawiedliwiła w myślach własne emocje.
– Już czas. – Areczek pociągnął Rosie za łokieć. Poprawiła za krótką jak na jej standardy sukienkę i stanęła w wyznaczonym miejscu. Po chwili gwar ucichł.
– Arkadiusz Promyk – podjęła Rosie – artysta, inteligent, fotografik, kolekcjoner kolorowych much i skarpetek, które tylko pozornie są nie do pary, jednak dzisiaj zrobił mi najwyraźniej na złość i założył idealnie dobrany komplet. Człowiek z sercem na dłoni, niekiedy nieco wulgarny, jednak ci, którzy go znają, wiedzą, że pod każdym przekleństwem ukrywa własną wrażliwość i delikatność. Nie będę opowiadać państwu o szkołach, które skończył, zrealizowanych wystawach i opublikowanych albumach, bo Wikipedia i media społecznościowe mogą mnie w tej kwestii doskonale wyręczyć. Warto jednak, żeby oglądając dziś zdjęcia, w których niektórzy dopatrują się kontrowersji, zobaczyli też państwo mężczyznę towarzyszącego z obiektywem portretowanym kobietom, ich rodzinom i nowo narodzonym dzieciom. Czułego, uważnego, otwartego na potrzeby innych, nawet jeśli buduje wokół siebie fasadę pozorów na miarę gombrowiczowskiego poniedziałek – Ja, wtorek – Ja, środa – Ja… Arkadiusz Promyk. Areczek. Mój najlepszy przyjaciel. Piękny, trudny człowiek, któremu udało się uchwycić okiem aparatu piękne, trudne chwile – zakończyła. Areczek poczekał, aż ucichną brawa, i zajął miejsce przy mikrofonie.
– Rozalia Kropka, proszę państwa, graficzka, projektantka, no generalnie zdolna bestia, chociaż muszę przyznać, że kiedy w przedszkolu za górką pokazywaliśmy sobie zawartość majtek, nie odgadłbym, że obojgu nam przyjdzie parać się sztuką. Wraz z Franiem zostali bohaterami cyklu Koniec i początek, który za chwilę lepiej państwo poznają…
Rosie odruchowo zaczęła szukać wzrokiem syna. Wyłowiła z tłumu twarze taty i mamy, nie zauważyła jednak pokrytej kasztanowymi lokami główki. Kilka kroków dalej stał Mieszko, do którego dołączyła żona. Rosie nie przepadała za przewrażliwioną na punkcie prawie czteroletniej Tuni Anną, ale akceptowała ją, bo chciała, żeby Franciszek miał jak najczęstszy kontakt z wnuczką, zwłaszcza że oboje za sobą szaleli. Swoją drogą powinien już być na miejscu, pewnie wziął Frania na tył galerii z dala od ścisku, żeby uniknąć i dyskomfortu malucha, i ewentualnej histerii, która mogłaby przyćmić dowcipy Areczka.
– Życzę państwu wielu wrażeń! – Usłyszała końcówkę przemówienia, wymieniła z przyjacielem spojrzenia i podeszła do mamy.
– Franciszek przechwycił Frania? – zapytała, oczekując tylko potwierdzenia i podpowiedzi, gdzie może szukać swoich mężczyzn. Z twarzy Gabrieli odpłynęła krew. Rosie zerknęła na telefon, żeby sprawdzić, czy czeka na nią jakaś wiadomość od Franciszka. Skok głową w dół na mokrą szmatę okazał się skokiem z ogromnej wysokości, nie dotrę, przepraszam.
– Franiu? – zaczęła nawoływać, próbując przebić się przez rosnący z każdą minutą gwar. – Fraaaniuu? – Po chwili do jej głosu dołączył chór czterech kolejnych, nawołujących dwulatka. Witold, Gabriela, Mieszko i Anna przeczesywali galerię. Rosie postanowiła poprosić Areczka, żeby przez mikrofon zwrócił uwagę zgromadzonych na zniknięcie małego chłopca z burzą loków na głowie. Nie mogła jednak znaleźć ani synka, ani przyjaciela.
Rozdział drugi
Dziesięć nieodebranych połączeń. To nie było w stylu Rosie, coś musiało się stać.
– Nie jestem prorokiem, chociaż mam długie włosy, brodę i dużo macham rękami, ale po prostu wiem, że Szkoła Filmowa bardzo by na tym koncepcie zyskała. – Słowa rektora docierały do niego jakby z oddali, Franciszek był myślami przy Rosie. Darowałaby sobie bombardowanie go telefonami, gdyby chodziło tylko o spóźnienie na wernisaż. Nie spodziewał się żalów, pretensji i cichych dni, chociaż czuł, że ją zawiódł.
– Tak, tak, doskonały pomysł – rzucił w odpowiedzi i zaczął podnosić się do wyjścia.
– Zafundujemy studentom traumę! – Rektor się nakręcał, najwyraźniej planował ukraść Franciszkowi kolejną godzinę życia. – Sprawimy, że ciemne doświadczenia doprowadzą ich do oczyszczenia, a nie jak w przypadku większości aktorów pod drzwi psychoterapeuty.
– Może usiądziemy do tego scenariusza w przyszłym tygodniu? – zaproponował Franciszek. Niepokój ścisnął mu wnętrzności i wysuszył usta. Nie wierzył w wenę, tylko w warsztat i pracę, ale w tym stanie byłby gotów wykręcić się brakiem działania magicznej mocy tej pierwszej, byleby tylko znaleźć się przy Rosie i przekonać, że jest bezpieczna. Mina rektora mówiła wszystko. Przyszły tydzień był dla niego terminem zbyt odległym i abstrakcyjnym. Sztuka powinna dziać się teraz, zaraz, już! Franciszek wolał stracić pracę w szkole niż stracić Rosie.
– To będzie niesamowita artystyczna podróż – powiedział, mając nadzieję, że zabrzmiało pojednawczo, a ego rektora, które z trudem mieściło się w gabinecie przy Targowej, zostało choć trochę obłaskawione. Postanowił nie czekać na odpowiedź, niemal wybiegł, ściskając w ręku komórkę. – Hey, Siri, call my love – nakazał iPhone’owi, żeby nie tracić czasu na wybieranie numeru. Smartfon posłusznie próbował nawiązać połączenie, podczas gdy Franciszek uruchamiał elektryczną hulajnogę. Po wypadku samochodowym, w którym zginęła jego żona Antonina, unikał prowadzenia auta. Wyjątki robił tylko dla Rosie.
– Odbierz – prosił, ale jej telefon milczał. Wybrał numery Gabrieli i Witolda, jednak i oni nie odpowiadali. Torturę przerwał głos Mieszka.
– Co się dzieje? – Franciszek darował sobie uprzejmości, syn miał szansę wyrwać go z rosnącego z każdą minutą lęku. Słowa Mieszka przyniosły jednak odwrotny efekt.
– Franio zniknął.
Franciszek nie zauważył czerwonego światła, pod powiekami miał ciemność, dźwięki miasta ucichły, jakby ktoś wyłączył mruczące w tle radio. Uderzenie pozbawiło go przytomności.
***
– Franciszek Makowski, dwadzieścia siedem miesięcy, kręcone, długie włosy, odcień kasztan, mniej więcej dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, cechy charakterystyczne – aspirant Szczypiorkowski zawiesił się nad protokołem i spojrzał na Rozalię – brak.
Wyglądała na wściekłą. Po matce zaginionego chłopca spodziewałby się raczej rozpaczy, histerii, a ona sprawiała wrażenie, jakby miotała nią złość. Bał się, że rzuci się na niego przez biurko i wydrapie mu oczy. „Może powstrzymuje ją ta potwornie ciasna sukienka”. – Uśmiechnął się pod świeżo wyhodowanym wąsem w reakcji na własny żart.
– Kiedy zaczniecie działać? – Głos Rozalii wywołał w nim dreszcze.
– Już działamy, proszę pani – odpowiedział i wlepił w nią wzrok. „Może ta czarna miniówka nie była jednak takim złym wyborem” – przemknęło mu przez głowę, kiedy oczami błądził po biuście zgłaszającej zniknięcie syna kobiety. „Ciekawe, ile ten zapodziany maluch z nich korzystał” – analizował w myślach.
Rosie wstała, uderzając rękami w blat biurka.
– Widzę, jak działacie! – krzyknęła. – Mały bezbronny chłopczyk wyparował, a pan zamiast zastanawiać się, jak go odnaleźć, myśli o tym, jakiego lubrykantu użyć podczas samotnego wieczoru! Spędziliśmy tu godzinę – wskazała głową rodziców – ma pan pojęcie, ile rzeczy mogło się w tym czasie wydarzyć? Poza pańską erekcją na widok moich piersi, bo to chyba jedyne, czego jest pan świadomy, cała reszta zdaje się w ogóle nie istnieć.
Gabriela złapała ją za ramię na znak, żeby nie przekraczała granic. Szczypiorkowski widział, że matka petentki ma świadomość jego władzy i sprawiało mu to przyjemność. Zerknął kątem oka na swoje spodnie. Ta, jak jej tam, Rozalia Kropka, nie miała prawa zauważyć, że faktycznie się poruszył, mógł udawać oburzonego tą uwagą. Postanowił ją jednak przemilczeć i pokazać swoją wyższość, opanowanie i profesjonalizm.