Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.
Grisza ma 5 lat, gdy razem z mamą, babcią i rodzeństwem trafia z Białorusi do Auschwitz. Kilka miesięcy później śmierć zabiera mu tych, których kocha. Chłopiec zostaje sam w miejscu, gdzie ludzkie życie nic nie znaczy, i zapamiętuje wszystko, co dzieje się w tym piekle na ziemi. Ma zapalenie płuc, dwa razy jest „pacjentem” doktora Mengele, a mimo to udaje mu się przeżyć i doczekać wyzwolenia. Po wojnie tuła się po różnych domach dziecka, szukając swego miejsca na ziemi. Obozowe przeżycia są tak traumatyczne, że dopiero w 1963 roku decyduje się opowiedzieć swoją historię kustoszowi muzeum w Auschwitz.
Chłopiec, który przeżył Auschwitz to obraz obozu widziany oczami małego dziecka, które zapamiętało to, co niektórzy woleli by wymazać z pamięci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tematyka Auschwitz była, jest i moim zdaniem będzie obecna w literaturze. Dotyczy to zarówno książek, w których obóz jest jedynie miejscem akcji, a przedstawione wydarzenia mają charakter fikcyjny, jak i tych wykorzystujących do zbudowania opowieści losy autentycznych postaci. Chłopiec, który przeżył Auschwitz należy do tej drugiej kategorii. Moim zamierzeniem, jako autora, było przedstawienie opisanej historii oczami dziecka, któremu przyszło spędzić w tych nieludzkich warunkach kilkaset dni i nocy. Sądzę, że wielu czytelników po lekturze tej książki stanie przed niezwykle trudnym pytaniem. Jak to możliwe, aby umysł sześcioletniego chłopca zarejestrował i przechował w zakamarkach pamięci znaczną część tego, co znalazło się na kartach tej opowieści. Myślę, że podobny problem miał Jerzy Brandhuber, kustosz muzeum w Auschwitz, z którym bohater książki spotkał się w 1963 roku, aby zrelacjonować mu swoje obozowe przeżycia.
– Dziecko, czy ktoś ci to wszystko opowiedział? – zapytał dobrotliwie kustosz, choć bohater był już wtedy dorosłym mężczyzną, a od dnia, kiedy opuścił obóz, minęło prawie dwadzieścia lat. Lat, przez które z nikim nie podzielił się swoimi wspomnieniami.
Trudno się dziwić kustoszowi, który nigdy wcześniej nie miał do czynienia z kimś, kto trafił do obozu jako sześciolatek, a mimo to przeżył ten koszmar, zachowując jednocześnie bardzo wyraźne wspomnienia. Choć relacje bohatera mojej książki zostały niejednokrotnie potwierdzone przez starszych więźniów, którzy zapamiętali go z czasu pobytu w obozie, wciąż są tacy, którzy próbują kwestionować prawdziwość historii Grzegorza Tomaszewskiego, jakby świadectwo innych było zbyt słabym dowodem jej autentyczności. Jak mówi sam bohater:
„Trudno znaleźć jedną wyczerpującą odpowiedź i wyjaśnić, dlaczego mój umysł przechował to wszystko, ale sądzę, że na fakt, iż moje wspomnienia z okresu wczesnego dzieciństwa wciąż są żywe, miało wpływ wiele czynników, a tym najważniejszym był czas i miejsce wszystkich zapamiętanych przeze mnie wydarzeń. Poza tym gdybym nawet chciał wykreślić z pamięci wszystkie koszmarne wspomnienia, to trudno wymazać kilkaset dni i nocy spędzonych w Auschwitz. Ogromu tych okropności zwyczajnie nie da się zapomnieć. Każdego dnia przypomina mi o nich moja pamięć oraz wytatuowany na ramieniu numer będący w obozowej rzeczywistości synonimem mojego nazwiska. Jednak pierwsze wspomnienie nie dotyczy wcale Auschwitz, ale mojej rodzinnej wsi, której nazwę poznałem dopiero w 1995 roku, a osobiście odwiedziłem ją trzynaście lat później. Wieś nazywa się Latigowo i dzisiaj leży na terenie Białorusi. Zapewne upływ czasu bardzo ją zmienił, ale droga prowadząca do Witebska pozostała taka, jak utrwaliła ją moja pamięć w 1943 roku. Miałem wówczas pięć lat i leżąc na dachu szoferki niemieckiej ciężarówki, wyruszałem w drogę, która, jak się okazało, była drogą do ziemskiego piekła. Piekła, jakie jedni ludzie zgotowali innym. W pamięci pozostały jeszcze obrazy rzeczy, miejsc i osób, ale ich już w większości nie ma. Przykładem niech będzie nasz rodzinny dom, z którego musieliśmy jesienią 1942 roku uciekać do lasu”.
Jako autor wierzę w tę historię i między innymi dlatego postanowiłem ją opisać. Oczywiście Czytelnik znajdzie w opowieści także pewną porcję fikcji, potrzebnej, aby fabuła była spójna, miała swój rytm, wzmacniając tym samym wspomnienia, którymi bohater zechciał się ze mną podzielić. W tym miejscu pragnę podziękować panu Grzegorzowi za zaufanie, jakim obdarzył mnie jako autora, który ubierał w słowa jego dzieciństwo i wczesną młodość. Kolejną osobą, która przyczyniła się do powstania tej książki, jest Barbara Dobrzycka-Baścik, to ona zainteresowała mnie historią pana Grzegorza, skontaktowała z nim, służyła pomocą i dopingowała do pisania. Na fakt, że powieść powstała w dość krótkim czasie, wpływ miało też niewątpliwie stypendium, jakie otrzymałem od Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego na jej napisanie. Szczególne podziękowania należą się mojej żonie za cierpliwość i pomoc w wielu kwestiach związanych z książką. To dzięki tym wszystkim osobom powstała powieść o chłopcu, który wraz ze swymi bliskimi trafił do Auschwitz, i mimo wszystko przeżył pobyt w tym piekle, zatem oddajmy mu głos, aby to on z moją pomocą opowiedział Państwu swoją historię.
Nazywam się Grisza Żukow, chociaż moja mama używa zdrobnienia Griszka. Zawsze kiedy tak do mnie mówi, na jej okrągłej, pięknej twarzy pojawia się radosny uśmiech, a wtedy i ja się uśmiecham. Za każdym razem, gdy tak się do siebie uśmiechamy, mama powtarza, że jestem do niej bardzo podobny.
– No tylko popatrz, Griszka – mówi, prowadząc mnie do pokoju za kuchnią, gdzie na ścianie wisi podłużne lustro – choć ty masz oczy zielone, a ja niebieskie, to mamy takie same włosy koloru zachodzącego słońca. Nasze nosy są do siebie podobne. – Dotyka palcem wskazującym najpierw swojego, a potem mojego nosa.
– A wcale że nieprawda, bo twój jest dużo większy – zauważam, przypatrując się jej twarzy.
– Jest większy, bo ja jestem dużo starsza od ciebie. Ty masz dopiero pięć lat, a ja dwadzieścia pięć – wyjaśnia, gładząc mnie po jasnych, lekko falowanych włosach, o których mówi, że przypominają jej zachodzące słońce. Moja mama ma na imię Anna. Gdy kiedyś zapytałem, co ono oznacza, odpowiedziała, że imię Anna opisuje kogoś miłego, łagodnego i spokojnego. Razem z mamą, tatą Awakumem, babcią Jewdokiją, bratem Kostią oraz siostrami Niną i Aliną mieszkamy w niewielkiej wsi otoczonej lasami. Nasz dom z ciemnych, grubych, drewnianych bali ma dużą jasną kuchnię, trzy pokoje, strych i ganek. Jest bardzo podobny do innych domów w naszej wsi. Zbudował go mój tato, zaraz po ślubie z moją mamą, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Tato często powtarza, że to najbezpieczniejsze miejsce, bo ma solidne ściany, mocny dach i grube drzwi, a więc żaden dziki zwierz nie wejdzie do środka. Dom stoi na niewielkim pagórku. Mamy stąd widok na całą okolicę. Za domem jest mały sad, stodoła, obora i kurnik. Kiedyś hodowaliśmy dużo zwierząt, ale teraz została tylko krowa, baran oraz kilkanaście kur i kaczek. W sadzie rośnie jabłoń, grusza, śliwa i orzech. Zawsze jesienią zbieramy owoce, z których mama robi pyszne konfitury. Z przodu domu jest ganek z drewnianą ławką o lśniących ciemnych deskach. Lubię siedzieć na tej ławce i wypatrywać taty, który od pewnego czasu już z nami nie mieszka, ale czasami nas odwiedza. Babcia często powtarza, że to przez Niemców i tę straszną wojnę tato musiał uciekać do lasu. Przed wojną tato pracował jako buchalter w pobliskim miasteczku, ale teraz razem z wujkiem Wasylem i innymi mężczyznami z wioski mieszka w lesie. Wiem, że ma karabin, i że pilnuje, aby nie spotkało nas nic złego. Tych, którzy opuścili wieś i przenieśli się do lasu, ludzie nazywają partyzantami. Zdarza się, że tato i inni mężczyźni z lasu nocują w naszej stodole. Zjawiają się najczęściej po zmroku i nim pójdą spać, siedzą w naszej kuchni i rozmawiają o różnych sprawach. Czasami chowam się w kącie przy piecu i przysłuchuję tym rozmowom, choć nie wszystko z nich rozumiem, bo to są jednak sprawy dorosłych, a ja jeszcze jestem dzieckiem. Pewnego wieczoru mężczyźni rozmawiają o tym, co będą robić, kiedy skończy się wojna. Tato mówi, że gdy nastanie pokój, wróci do pracy jako buchalter. To słowo zapamiętuję najbardziej.
– Co robi buchalter? – pytam więc pewnego dnia mamę, pomagając jej zrywać duże czerwone jabłka z ogromnego drzewa rosnącego za domem, o którym babcia mówi, że ma prawie sto lat, a ja jej wierzę, bo moja babcia jest bardzo mądra.
– Buchalter to ktoś, kto zapisuje w grubych księgach różne obliczenia – wyjaśnia mama, podając mi kolejny owoc, który ostrożnie wkładam do koszyka – gdyby tato był tu z nami, policzyłby wszystkie jabłka, jakie zerwaliśmy, i zapisał ich liczbę na kartce – dodaje.
– To ja też kiedyś zostanę buchalterem i będę liczył jabłka – odpowiadam.
– Bardzo dobrze, Griszka – mówi mama, podając mi ostatni owoc – ale żeby zostać buchalterem, musisz się synku wiele nauczyć – dodaje, schodząc powoli z drabiny.
– A ja zostanę partyzantem – wtrąca pomagający nam Kostia – tak jak tato będę nosił karabin i zabijał Niemców. – Ściska w rękach karabin wystrugany z drewna i zaczyna naśladować odgłos wystrzałów.
– Synku, nie podobają mi się te twoje zabawy – mówi do Kostii niezadowolona mama – lepiej byś mi pomógł zanieść jabłka do domu – prosi, pokazując stojący na ziemi kosz. Brat natychmiast łapie za jeden z uchwytów i wspólnie z mamą niosą kosz w stronę ganku. Idę za nimi, trzymając w dłoni jabłko, które nie zmieściło się już do kosza.
– Mamo, a kto jest lepszy partyzant czy buchalter? – pytam, zastanawiając się, czy wybór Kostii jest mądrzejszy od mojego.
– No pewnie, że partyzant – stwierdza natychmiast mój brat.
– A ja myślę, że teraz nie pora na takie pytania, bo trzeba nakarmić kury i kaczki, zebrać jajka i przyprowadzić krowę do obory – przypomina mama, kiedy już jesteśmy przy domu. Kostia rusza biegiem za oborę, gdzie na małej łące pasie się nasza krowa, a ja idę do stodoły, biorę garnuszek napełniony zbożem i rozsypuję je w kurniku. Gdy kury i kaczki rzucają się na ziarno, podchodzę do gniazd i do pustego garnuszka zbieram świeżo zniesione jajka. Kiedy wracam do domu, mama siedzi przy stole i kroi jabłka. Zostawiam jajka na kredensie i wychodzę na ganek. Siadam na ławeczce przed domem, wgryzam się w twarde, soczyste, słodkie jabłko i wypatruję taty. Co prawda jest dopiero popołudnie, a tato przychodzi zazwyczaj wieczorem, ale i tak wpatruję się w odległą, ciemną ścianę lasu za polem, na którym jeszcze do niedawna rosło zboże, a teraz pozostało tylko ściernisko. W pewnej chwili słyszę odległy odgłos auta, który z każdą chwilą staje się głośniejszy. Mama z Kostią również go słyszą i wychodzą na ganek. Mama staje obok mnie, przesłania oczy dłonią i wpatruje się uważnie w znikającą w lesie piaszczystą drogę. Brat wskakuje na ławkę, skąd ma lepszy widok niż ja, i znowu zaczyna naśladować dźwięki wystrzałów. Odgłos motoru oznacza, że jadą Niemcy, bo tylko oni mogą jeździć samochodami. Zawsze kiedy żołnierze przejeżdżają przez wieś, mama każe nam schować się w domu i tym razem jest tak samo.
– Griszka, Kostia, szybko wchodźcie do domu – mówi w pewnej chwili, a gdy się ociągamy, podchodzi, bierze nas za ręce i ciągnie do środka. Niezadowolony Kostia wspina się po drabinie na strych, a ja siadam przy stole w kuchni i odchylając firankę, obserwuję ogromną, wojskową ciężarówkę pełną żołnierzy w czarnych błyszczących hełmach. Żołnierze stoją jeden obok drugiego z wycelowanymi przed siebie karabinami. Samochód szybko przejeżdża obok naszego domu, wzbijając w powietrze tumany kurzu, i znika za zakrętem. Opadające na drogę drobiny piasku lśnią w promieniach słońca.
– Mamo, popatrz, jak one błyszczą – mówię, pokazując palcem wirujący na wietrze lśniący pył.
– No, rzeczywiście bardzo ładne – potwierdza mama i posyłając mi ciepły uśmiech, wraca do krojenia jabłek, które następnie wrzuca do dużego garnka stojącego na gorącym piecu. Po chwili do kuchni wchodzi babcia, trzymając w ramionach moją najmłodszą siostrzyczkę, która obudziła się właśnie z poobiedniej drzemki.
– To znowu byli Niemcy? – pyta babcia, siadając przy stole.
– Tak, ale tym razem pojechali gdzieś dalej – odpowiada mama, odbierając Alinkę od babci.
– No co, wyspałaś się już, moja królewno? – mówi, całując ją w różowe policzki. Siostrzyczka gaworzy i wyciąga małe rączki w stronę leżącego na stole jabłka.
– Kiedy wreszcie skończy się ta koszmarna i nikomu niepotrzebna wojna? – wzdycha babcia i siadając na miejscu mamy, zaczyna kroić jabłka. Babcia w przeciwieństwie do mamy jest już stara. Ma pomarszczone policzki, siwiejące włosy, ale jej uśmiech wciąż jest bardzo ładny. Poza tym piecze najlepsze rogale i chleb na świecie oraz pomaga mamie w gospodarstwie. Gdyby nie ona, byłoby nam bardzo ciężko. Kiedy mama idzie wydoić krowę, to babcia się nami zajmuje, a szczególnie najmłodszą Aliną, która jest tak mała, że jeszcze nie potrafi chodzić i nie umie mówić.
– Mamo, czy mogę już wyjść? – pytam, niespokojnie wiercąc się przy stole.
– Tak – zgadza się po chwili namysłu – ale pamiętaj, że jak tylko usłyszysz ciężarówkę, natychmiast masz wejść do domu – przypomina. Idę więc z powrotem na ganek i znowu wpatruję się w ciemną ścianę lasu w nadziei, że zobaczę tatę. Siedzę tak do wieczora, ale ani ciężarówka nie wraca, ani tato nie przychodzi. Gdy mama woła mnie na kolację, smutny wchodzę do domu.
– Dlaczego tato dzisiaj nie przyszedł? – pytam mamę, gdy leżę już w łóżku, a mama otula mnie i leżącego obok brata grubą pierzyną.
– Widocznie nie mógł – wyjaśnia, a jej twarz robi się poważna.
– Pewnie mieli jakąś potyczkę z niemieckim oddziałem – odzywa się Kostia, głośno ziewając.
– Ale przecież przedwczoraj obiecał, że dzisiaj przyjdzie – przypominam mamie.
– Tak, pamiętam, Griszka, ale jak wiesz, teraz jest wojna i nie zawsze można dotrzymać obietnicy – wyjaśnia mama, dodając, że tatę musiały zatrzymać jakieś ważne sprawy i że przyjdzie na pewno jutro. Brat jeszcze raz mówi o potyczce z Niemcami, ale mama nie zwraca na niego uwagi.
– A teraz już spać – mówi, całując każdego z nas w czoło.
Następnego dnia wczesnym rankiem budzi mnie odgłos nadjeżdżającego samochodu.
– Kostia wstawaj, znowu jadą Niemcy. – Szarpię śpiącego brata za ramię.
– To niech sobie jadą, ja chcę spać – odpowiada zaspanym głosem i naciąga pierzynę na głowę. Zaciekawiony wychodzę z łóżka i przechodzę do kuchni. Siadam przy oknie i przez szparę w firanie widzę mijającą nasz dom ciężarówkę. Jednak tym razem samochód zatrzymuje się kilka domów od naszego. Natychmiast rozpoznaję, że jest to dom wujka Wasyla i cioci Marfy. Z szoferki wysiada niski mężczyzna w długim skórzanym płaszczu i podniesionym głosem wydaje rozkazy. Żołnierze szybko zeskakują z ciężarówki i dzielą się na dwie grupy. Pierwsza otacza obejście, a druga podbiega do domu. Żołnierze kolbami karabinów wybijają okna i rozwalają drzwi. Po chwili wyprowadzają z domu ciocię Marfę oraz jej dzieci. Wtedy inni żołnierze trzymający duże metalowe baniaki oblewają ściany benzyną i podkładają ogień. Płomienie są tak wysokie, że aż dosięgają dachu, a huk ognia i trzask pękającego drewna dociera nawet do naszej kuchni. Mama i babcia siedzą za stołem, cicho odmawiając modlitwę, a ja patrzę, jak ogień niszczy dom wuja Wasyla i cioci Marfy.
– Grisza, nie patrz na to – prosi babcia i odciąga mnie od okna. Po pewnym czasie żołnierze odjeżdżają, a przed spalonym domem zostaje rozpaczająca ciocia i jej dzieci.
– Całe szczęście, że ich nie zabili – wzdycha z ulgą babcia, wstając od stołu, i szybko wychodzi z domu. Po chwili wraca z ciocią Marfą. Ciocia jest zapłakana, a twarz i dłonie ma pokryte sadzą. Dopiero teraz zauważam, że ciocia i jej córki mają na sobie tylko nocne koszule.
– Dopóki czegoś nie wymyślimy, zamieszkacie z nami – oznajmia mama, przytulając płaczącą ciocię.
– Straciliśmy dorobek całego życia – lamentuje ciocia, opadając na ławę przy stole.
– Najważniejsze, że wy jesteście cali i zdrowi – przekonuje babcia, parząc herbatę i wyjmując z pieca gorące rogale.
– Nawet ubrań nie pozwolili nam zabrać.
– Spokojnie, zaraz coś dla was znajdę – zapewnia mama, wychodząc do pokoju, w którym śpi razem z Aliną i naszą starszą siostrą Niną. Po śniadaniu Kostia wyciąga mnie, aby zobaczyć to, co zostało z domu wuja Wasyla. Już na naszym ganku czuć smród spalonego drewna i widać wąskie nitki dymu.
– Dlaczego mnie nie obudziłeś, jak te Szwaby przyjechały?
– Budziłem cię, ale nie chciałeś wstać – przypominam mu.
– To trzeba było próbować do skutku.
– Wtedy ja też niczego bym nie widział, bo ty masz sen jak stary niedźwiedź – powtarzam jedno z ulubionych powiedzeń babci. Mimo że nie widać już ognia, pogorzelisko wciąż dymi, a bijący od niego żar jest tak mocny, że nie można podejść zbyt blisko.
– Wątpię, aby cokolwiek ocalało – stwierdza Kostia. Patrząc na wystające spomiędzy spalonych belek fragmenty szyb i osmolone garnki, muszę mu przyznać rację. Jedynie murowany komin wciąż stoi na swoim miejscu.
– Zobaczysz, że jak się wujek Wasyl dowie, co mu Niemcy zrobili z domem, to wpadnie w szał – mówi Kostia, kiedy wracamy do domu.
Wieczorem zjawia się tato razem z wujem Wasylem. Na wiadomość o spaleniu domu wuja rzeczywiście ogarnia wściekłość. Zaciska pięści, jakby chciał kogoś uderzyć, a jego twarz najpierw robi się blada, a później czerwona ze złości.
– Zabiję tych parszywych szwabów, którzy spalili mój dom – odgraża się, chodząc szybkim krokiem po naszej kuchni.
– Daj spokój, Wasyl – uspokaja go tato – teraz trzeba zaopiekować się Marfą i dziećmi – dodaje, pocierając twarz dłonią. Robi tak zawsze, gdy się nad czymś zastanawia.
– Czyli mamy bezczynnie patrzeć, jak te niemieckie świnie palą nam domy, i spokojnie czekać, aż zaczną zabijać nasze żony i dzieci? – krzyczy wuj i wściekły uderza pięścią w stół.
– Nie, ale teraz są ważniejsze sprawy niż szukanie okazji, aby się zemścić – cicho odpowiada tato, dodając, że na to przyjdzie jeszcze odpowiednia pora.
– Wasyl, Awakum ma rację – odzywa się milcząca dotąd ciocia Marfa – twój gniew domu nie odbuduje, a ja i dzieci musimy gdzieś się podziać.
– Możecie zostać u nas. Miejsca może nie jest zbyt dużo, ale na pewno jakoś się pomieścimy – wtrąca mama, ale ciocia tylko kręci przecząco głową.
– Dziękuję ci, Anno, ale to dobre na dzień lub tydzień, lecz nie na stałe. Uważam, że powinnam z dziećmi wyjechać do kuzynki Wijany w Witebsku, ona na pewno nie odmówi nam dachu nad głową, a w mieście zawsze będzie bezpieczniej niż na wsi.
– Czy bezpieczniej, to bym nie powiedział – stwierdza wuj – ale może to i dobry pomysł – przyznaje po chwili zastanowienia. – Wijana mieszka sama, ma duże mieszkanie, więc będzie wam raźniej – dodaje wuj, który jest już spokojniejszy. Jeszcze kilka dni ciocia z córkami mieszkają u nas, a później wyjeżdżają do swojej kuzynki w mieście. Ich spalony dom powoli zaczynają porastać chwasty. Kilka razy chodzimy tam z Kostią, mając nadzieję na znalezienie jakiegoś skarbu, ale na nic nie trafiamy. Niemcy jeszcze wiele razy wracają do wsi i palą kolejne domy. Mówią, że to kara za sprzyjanie partyzantom. Na szczęście podobnie jak w przypadku cioci Marfy, nikogo nie zabijają. Partyzanci w odwecie za spalone domy organizują napady na niemieckie posterunki. Czasami w nocy słyszę odległe strzały. W takich chwilach mama z babcią siedzą przy stole w kuchni i modlą się, aby tacie nic złego się nie stało.
– Czy nasz dom też zostanie spalony? – pytam tatę, gdy ponownie nas odwiedza.
– Nie, Grisza – odpowiada po chwili namysłu – a nawet jeśli, to nas już tutaj nie będzie – dodaje tajemniczym tonem.
Pewnego dnia, gdy bawię się przed domem, układając z kamieni różne budowle, dostrzegam jakąś postać wychodzącą z lasu. Po chwili rozpoznaję w niej tatę. Zrywam się na równe nogi i pędzę co tchu w jego kierunku. Tato wyciąga ręce, unosi mnie w powietrze, sadza sobie na ramiona i rusza w stronę domu.
– Co tam robiłeś? – pyta, pokazując kupkę kamieni.
– Budowałem zamek, taki z fosą i wieżami. Jak nazbieram więcej kamieni, to dobuduję jeszcze wysoki obronny mur – opowiadam tacie.
– A gdzie Kostia?
– Siedzi w stodole i przygotowuje dla siebie procę. Mówi, że będzie mógł nią polować na zające. A ty czemu dzisiaj przyszedłeś tak wcześnie? – pytam, bo tato odwiedza nas zazwyczaj po zmroku.
– Muszę porozmawiać z mamą – wyjaśnia, zbliżając się do drewnianego ganku. Już chcę krzyknąć do mamy, że przyszedł tato, ale on powstrzymuje mnie, kładąc palec na moich ustach.
– Zrobimy mamie niespodziankę – tłumaczy. Rzeczywiście, kiedy wchodzimy do domu, mama, która siedząc przy oknie wychodzącym na ogród, ceruje nasze ubrania, z zaskoczenia aż upuszcza na podłogę igłę z nitką. Szybko podbiegam i podnoszę mamie igłę.
– No to Grisza, idź się pobaw, a ja porozmawiam z mamą – prosi tato, siadając na drewnianej ławie. Mama w tym czasie podchodzi do pieca i nalewa tacie gorącej zupy.
– A o czym będziecie rozmawiać?
– Nie bądź taki ciekawski, tylko zmykaj – mówi mama, stawiając przed tatą talerz z zupą, a następnie zamyka za mną drzwi. Niezadowolony wracam do układania swoich kamieni i zaczynam budować nowy zamek. Lubię słuchać, jak dorośli rozmawiają, choć nie wszystko rozumiem. Jednak kiedy po pewnym czasie słyszę wołającą mnie mamę, niechętnie porzucam zabawę, wstaję z ziemi i przez ganek wchodzę do domu. Widzę, że mama jest już sama.
– A gdzie tato? – pytam smutny, rozglądając się po kuchni.
– Musiał już iść, ale obiecał, że wkrótce wróci.
– A co ty robisz? – dziwię się, widząc, jak mama, stojąc przy drewnianym stole zrobionym własnoręcznie przez tatę, pakuje do juchtowych worków nasze ubrania, buty i sprzęty domowe.
– Musimy się wyprowadzić – odpowiada i prosi, abym przytrzymał jej worek.
– A dlaczego musimy się wyprowadzić? – pytam, chwytając worek tak, jak pokazuje mi mama.
– Bo w domu jest niebezpiecznie. – Nie przerywa pracy.
– Jak to niebezpiecznie? – dziwię się i przypominam sobie słowa taty o tym, że dom ma cztery mocne ściany, dach i solidne drzwi, a więc żaden dziki zwierz do niego nie wejdzie. Mama przerywa upychanie ubrań i patrzy na mnie uważnie swoimi dużymi niebieskimi oczami, które teraz są jakieś zamyślone i smutne.
– Griszka, nie chodzi o dzikie zwierzęta, ale o złych ludzi. Oni mogą w każdej chwili przyjść i spalić nasz dom. Tak jak to zrobili z domem wuja Wasyla i cioci Marfy – wyjaśnia, a ja przypominam sobie dzień, w którym niemieccy żołnierze spalili tamten dom, i ogarnia mnie wielki strach, że to samo mogą zrobić z naszym.
– Czy tymi złymi ludźmi są niemieccy żołnierze? – pytam, pomagając mamie zawiązać worek.
– Tak, Griszka, mówię o Niemcach – potwierdza mama.
– To gdzie teraz będziemy mieszkać? – dopytuję, podnosząc z podłogi kolejny pusty worek, do którego mama zaczyna pakować mąkę i kaszę. – Czy tak jak ciocia Marfa i jej dzieci wyprowadzimy się do miasta? – Pamiętam, że ciocia z dziećmi przez jakiś czas po pożarze mieszkali u nas, a później wyjechali do miasteczka i już więcej ich nie widziałem.
– Nie, Griszka, na razie zamieszkamy w lesie.
– W lesie? – powtarzam z niedowierzaniem, przypominając sobie, jak tato ostrzegał, że tam może być niebezpiecznie.
– Tak, w lesie. Tata zbudował tam dla nas mocny szałas, w którym będziemy zabezpieczeni – tłumaczy mama i dodaje, że musimy się pośpieszyć z pakowaniem, ponieważ tato ma przyjść po nas zaraz po zmroku. Całe popołudnie razem z Kostią i Niną pomagamy więc mamie w pakowaniu. Przed zachodem słońca jesteśmy już gotowi do drogi, a chwilę po zapadnięciu zmroku rzeczywiście zjawia się tato. Z karabinem w ręku wygląda jak prawdziwy żołnierz.
– Lepiej się pośpieszmy, bo Niemcy stali się tak butni, że teraz nawet nocami palą wioski i mogą przyjechać w każdej chwili – mówi tato, przywiązując do grzbietu naszej krowy dwa najcięższe worki, kolejny zarzuca sobie na ramię i ciągnąc za powróz, do którego prócz krowy jest jeszcze przywiązany baran, wychodzi z obejścia.
Idziemy w ciszy, oddalając się od domu i wsi. Noc jest bezchmurna, a wiszący na niebie księżyc przypomina mi drożdżowego rogala. Właśnie takie rogale piecze babcia. Mają pachnącą chrupiącą skórkę i delikatny puszysty środek. Moje rozmyślania o rogalach babci przerywa głos mamy, która idąc za mną, niesie na rękach najmłodszą siostrzyczkę.
– No już, Grisza, pośpiesz się – ponagla mnie. Zawsze, kiedy mówi do mnie Grisza, a nie Griszka, wiem, że jest zdenerwowana. Zaczynam więc iść szybciej. Pozostałe rodzeństwo trzyma się za tatą, który prowadzi uwiązaną do powroza krowę i barana, nasz jedyny żywy inwentarz, bez którego, jak mówi mama, marnie byśmy zginęli. Zanim tato poszedł do lasu, prócz krowy i barana mieliśmy jeszcze świnię i konia. Czasem tato po powrocie z pracy zabierał nas na przejażdżkę bryczką. Jednak, kiedy napadli na nas Niemcy, koń i bryczka zostały sprzedane, a świnia zabita i zjedzona.
Z każdą minutą coraz bardziej oddalamy się od domu i wsi, a przed nami niewyraźnie majaczy ciemny, gęsty las, który jak zapewnia tato, od teraz będzie naszym nowym domem, w którym nic złego nas nie spotka. Kiedy wchodzimy między drzewa, przesuwam się do idącej na samym końcu babci i mocno ściskam jej spódnicę. Z rosnącym strachem rozglądam się wokół. Las gęstnieje z każdą chwilą. Do uszu docierają złowrogie odgłosy nocnych ptaków ukrytych w koronach potężnych, wysokich drzew, a nisko wiszące gałęzie zahaczają o moją głowę, sprawiając, że boję się jeszcze bardziej. Idziemy, klucząc między ogromnymi pniami, raz czy dwa pokonujemy wąskie leśne strumienie, aż w końcu docieramy do rozległych bagien. Tato mówi, że trzeba na nich uważać, bo można zabłądzić i zostać tam na zawsze.
– Babciu, jestem zmęczony – mówię w pewnej chwili.
– Myślę, że to już blisko – odpowiada babcia, mocniej ściskając moją rękę. Wreszcie po długiej i męczącej wędrówce docieramy do niewielkiej polany, którą oświetla jasny księżyc. Na środku, obok samotnego wysokiego drzewa stoi szałas zbudowany z grubych gałęzi. Przypomina trochę niski długi dom, do którego wchodzi się przez wąski otwór.
– To tutaj będziemy teraz mieszkać? – pytam szeptem babcię i zapominając o strachu oraz zmęczeniu, z wielką ciekawością rozglądam się po okolicy.
– Tak, Grisza, to jest nasz nowy dom – potwierdza babcia, pomagając mamie w rozpakowaniu przyniesionych rzeczy. Przez niewielkie wejście zaglądam do szałasu. Miejsca w środku jest bardzo mało. Po jednej stronie leży szeroki siennik wypchany sianem, nad nim są zawieszone dwa hamaki, a po drugiej stronie stoi mały stół zbity z desek. Kładę się na sienniku i wciągam w nos zapach świeżego siana.
– Grisza, zamiast się byczyć, lepiej pomóż mamie i babci – tato mówi tonem nieznoszącym sprzeciwu, wnosząc do szałasu śpiącą siostrzyczkę. Kładzie ją do jednego z hamaków i gestem ręki każe mi wyjść z szałasu.
– Już idę – odpowiadam i niechętnie wychodzę na zewnątrz.
– Tu będziecie bezpieczni – zapewnia tato – a ja postaram się przychodzić do was tak często, jak tylko będę mógł – obiecuje, kiedy cała rodzina leży już w szałasie. Mimo zmęczenia nie potrafię zasnąć, a gdy już przysypiam, budzą mnie leśne odgłosy.
– Śpij, Griszka, śpij – prosi ściszonym głosem leżąca obok mnie mama.
– Nie mogę – odpowiadam szeptem.
– Poczekaj, przyniosę ci trochę mleka – mówi mama i wysuwa się spod grubego koca. Zdaniem mamy i babci mleko pomaga w zaśnięciu.
– Mamo, jak długo będziemy tu mieszkać? – pytam, popijając mleko z blaszanego kubka.
– Trudno powiedzieć, ale zdaniem taty wojna wkrótce się skończy i wtedy będziemy mogli wrócić do naszego domu – obiecuje mama, otulając mnie grubym kocem z owczej wełny, który choć gryzie, to jest bardzo ciepły.
Po wypiciu kubka letniego mleka robię się senny i bardzo szybko zasypiam. Kiedy rano wychodzę przed szałas, stwierdzam, że okolica w dzień wygląda bardzo pięknie. Dookoła polany rośnie dużo drzew, a ich kolorowe liście leżące na ziemi tworzą barwny dywan, podobny do tego, jaki został w naszym domu.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Wydawnictwo MG składa podziękowanie PAŃSTWOWEMU MUZEUM
AUSCHWITZ-BIRKENAU W OŚWIĘCIMIU za udostępnienie zdjęć bohatera tej
opowieści, które zostały wykorzystane w książce na stronie 121.
Copyright © 2021, Tomasz Wandzel
Copyright © 2021, Wydawnictwo MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-675-7
Redaktor prowadzący: MR
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Zdjęcia wykorzystane na okładce: Shutterstock (© Desiree Attard, © Pavel Talashov) oraz domena publiczna via Narodowe Archiwum Cyfrowe
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Pudzisz