Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.
Jest rok 1943. Wschodnie rubieże Rzeczpospolitej zajmowane są raz przez wojska sowieckie, raz przez niemieckie, Ukraińcy zapominają o latach dobrych stosunków i mordują swoich sąsiadów.
Na tym wstrząsającym tle Autor opisuje głęboko wzruszającą historię. Ośmioletni Henryk zostaje oddany przez rodziców do swojego wuja na tzw. przezimowanie. W trakcie zabawy powoduje zaprószenie ognia, od którego zajmuje się cała obora. Przestraszony, w obawie przed karą ucieka. W ten sposób zaczyna się jego wieloletnia niesamowita tułaczka. Przez jakiś czas błąka się po okolicznych miejscowościach, mieszkając w różnych miejscach i u przypadkowych ludzi. Po wojnie trafia do Francji, potem do Algierii. Niezwykłe, jak wielu ludzi dobrej woli spotyka na swej drodze, a jest to przecież historia prawdziwa.
Przez wiele lat Henryk próbuje na wszelkie sposoby odnaleźć swoją rodzinę, która być może została na Kresach.
Chłopiec z Kresów to losy Henryka, jego najbliższych oraz innych bohaterów przedstawione w zbeletryzowanej formie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Składam serdeczne podziękowania Panu Romanowi, który zechciał opowiedzieć mi historię swojego brata Henryka. Panie Romanie, gdyby nie Pan, nie napisałbym tej książki.
– Jak ja nie cierpię tych cholernych upałów – jęknęła żona, stawiając na stole talerze z parującą zupą – od jutra robię wyłącznie chłodniki – zapowiedziała, przysuwając bliżej pokojowy wiatrak.
– A co to są te chłodniki? – zapytał młodszy z synów, pochłaniając z apetytem zawartość talerza.
– To takie pyszne orzeźwiające zupy z dużą ilością warzyw – wyjaśniła żona.
– Blee, to ja tego nie będę jadł – oświadczył syn. Czego jak czego, ale tego, że żaden z synów nie tknie chłodnika, oboje z żoną byliśmy pewni.
– Podobno od jutra ma być już dużo chłodniej – pocieszyłem, powtarzając to, co mówiono w radiowej prognozie pogody.
– Jakoś w to nie wierzę – oznajmiła żona, podkręcając obroty wentylatora.
Ledwie przełknąłem dwie łyżki pomidorówki, gdy zabrzęczał mój telefon. Odebrałem i przeszedłem do innego pokoju. Miły kobiecy głos pytał o możliwość zakupu mojej najnowszej książki. Odpowiedziałem, że oczywiście można ją nabyć bezpośrednio u mnie. Rozmówczyni zapowiedziała, że po książkę przyjdzie jej mąż, ale dopiero pod wieczór, gdy wróci z działki.
– Nie ma najmniejszego problemu, dziś i tak nigdzie się nie wybieram – odpowiedziałem, podałem adres, zakończyłem rozmowę i wróciłem do obiadu. Pan Roman zgodnie z zapowiedzią swojej małżonki zjawił się około osiemnastej. Myślałem, że będzie to jedna z dziesiątek podobnych wizyt, kiedy ludzie przychodzili, kupowali książkę, zamienialiśmy kilka zdań, a ja życzyłem im miłej lektury. Jednak tym razem było inaczej.
– Panie Tomaszu, chciałbym z panem porozmawiać, a dokładniej rzecz ujmując, opowiedzieć pewną historię – zaczął mężczyzna nieco tajemniczym tonem. Przeczuwając, że nasza rozmowa może potrwać dłużej niż zazwyczaj, zaprosiłem gościa na taras. Usiedliśmy przy stoliku, wieczorne słońce już tak nie dokuczało, a delikatny wiatr chłodził rozgrzane powietrze.
– Dotyczy ona mojego brata – kontynuował pan Roman pewnym i czystym głosem. Streszczenie losów Henryka zajęło mu ponad godzinę. W połowie opowieści zadałem sobie pytanie: Czy to mogło wydarzyć się naprawdę? Czułem się tak, jakbym słuchał scenariusza filmowego. Jednocześnie zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że tak niesamowita, pełna wstrząsających, ale również wzruszających momentów historia funkcjonuje dotychczas jedynie jako rodzinna opowieść.
– Panie Tomaszu, opowiedziałem to wszystko w nadziei, że może pan zechce ją opisać. Ludzie powinni poznać losy mojego brata i uświadomić sobie, jak straszną rzeczą jest wojna. Zwłaszcza wtedy, gdy dotyka dzieci – zakończył pan Roman.
Zapewniłem, że przemyślę propozycję i nie była to czcza deklaracja. Po kilku dniach zadzwoniłem do niego z prośbą o ponowne spotkanie. Tym razem zjawił się zaopatrzony w całą dokumentację, jaką udało mu się zgromadzić. Materiałów było sporo, ale nie na tyle dużo, by napisać książkę dokumentalną.
– Spróbuję opisać tę historię, ale w formie powieści. Muszę jednak uprzedzić, że tworzenie prozy ma swoje prawa, a jednym z nich jest łączenie autentycznych zdarzeń z fikcją literacką – wyjaśniłem. Bałem się reakcji mojego rozmówcy na takie postawienie sprawy. Jednak okazała się ona bardzo wyważona.
– Panie Tomaszu, przekazuję panu wszystkie materiały, wierząc, że napisze pan coś bliższego prawdy niż fikcji.
Kolejne dni i tygodnie analizowałem otrzymane dokumenty. Niektóre z nich miały po kilkadziesiąt lat. Wyłaniał się z nich bardziej szczegółowy obraz Henryka, którego los nie oszczędzał, a życie zahartowało wcześniej, niż powinno to uczynić. Świadomy odpowiedzialności za każde napisane słowo, starałem się opowiedzieć losy mego bohatera oraz ludzi, jakich spotkał na swej drodze, w taki sposób, by czytelnik nie osądzał bohaterów tej opowieści.
Ludwik posępnym spojrzeniem obrzucił niebo zaciągnięte szarymi chmurami. Miał nadzieję, że zdąży dowieźć ziarno do młyna przed deszczem. Wskoczył na wóz i usiadł na koźle.
– Wioo, czarny – zachęcająco cmoknął na konia. Zwierzę posłusznie ruszyło.
– Żeby tylko nie chciało padać – mruknął pod nosem, spoglądając na worki pełne zboża. Jak dotąd lato było bardzo łaskawe. Już od połowy skwarnego lipca wieś niemal opustoszała. Kto żyw i zdolny do pracy ruszał w pole. Nawet małe dzieci, zamiast zabaw, prawie całe dnie spędzały, pomagając przy żniwach. Powietrze wypełniał szum setek kos zanurzających się w dorodne łany pszenicy, przeplatany z ostrzeniem kling i śpiewem kobiet, których nabożne pieśni wzlatywały wysoko w niebo. Jeszcze przed końcem miesiąca po złocistych pszenicznych łanach zostały jedynie niskie kłujące ścierniska czekające na zaoranie. Teraz trzeba było dobrze sprzedać plony. Gdy kilka dni wcześniej Ludwik pojechał do okolicznych młynów, aby rozeznać się w tegorocznych cenach pszenicy, spotkało go rozczarowanie. Urodzaj był tak wielki, że wszyscy oferowali ceny niższe niż poprzedniego roku. Nawet Aron Salman, o którym mówiono, że jest uczciwym Żydem, płacił mniej niż poprzednim razem. Chcąc nie chcąc, Ludwik musiał przystać na stawkę Salmana. Pocieszeniem był fakt, że pieniądze miał otrzymać od ręki. A były mu teraz bardzo potrzebne. Jego żona Zofia niebawem miała rodzić. Dla konia należało kupić nowe chomąto. No i przydałoby się wreszcie rozpocząć budowę własnego domu. Mieszkanie przy rodzicach we dwoje jakoś dało się znieść, ale z dzieckiem to już zupełnie inna sprawa. Ludwik ponaglił konia, chcąc jak najszybciej odstawić ziarno. Inni gospodarze również śpieszyli w stronę Kostopola. Wyładowane do granic wytrzymałości wozy żłobiły w drodze głębokie koleiny. Osada młyńska znajdowała się przy drodze jakieś trzy kilometry od stacji kolejowej. Kiedy Ludwik zajechał na podwórze, Salman żegnał się wylewnie z poprzednim klientem. Młyn pracował pełną parą. Kilku wyrostków przenosiło ciężkie worki na wyższe kondygnacje.
– Witam, panie Ludwiku. Widzę, że ma pan dla mnie towar – powiedział młynarz, podchodząc do wozu. Rozwiązał jeden z worków, wyjął kilka ziaren i zaczął je przeżuwać. W ten sam sposób sprawdził ziarno z pozostałych worków.
– Będzie z niego wspaniała mąka – oświadczył zadowolony z jakości przywiezionego ziarna. Następnie przywołał kilku chłopców i polecił przenieść worki do magazynu, a sam zaprosił Ludwika do kantorka, gdzie rozliczał się z kontrahentami. Cała transakcja nie trwała dłużej niż kwadrans. W drodze powrotnej Ludwik kupił naftę, sól i cukier. Szare dotąd niebo zaczęło się w kilku miejscach przecierać i gdy zajechał pustym wozem przed dom, zupełnie się rozpogodziło. Żona siedziała pod starą gruszą. Gałęzie drzewa zwisały ku ziemi obciążone podłużnymi ciemnozielonymi owocami. Oporządził konia i wreszcie usiadł przy żonie z kubkiem zimnego zsiadłego mleka. Obok Zofii przycupnęła Antonina, najserdeczniejsza przyjaciółka jeszcze z czasów szkolnych. Mimo że kobiety były w tym samym wieku, Antonina nie była zamężna, nie miała nawet narzeczonego.
– Wiesz co, Tośka, jak urodzę i dojdę do siebie, to obiecuję znaleźć ci porządnego męża, nie przymierzając takiego jak mój Ludwik. Przecież w twoim wieku to wstyd nadal być panną – oświadczyła nagle Zofia. Przyjaciółka przerwała krojenie dużych czerwonych jabłek. Spojrzała na Zofię zmrużonymi oczami i powiedziała bardzo poważnym głosem:
– Zośka, co jak co, ale na swatkę to ty się zupełnie nie nadajesz.
– A niby dlaczego? – obruszyła się Zofia, przerywając wyszywanie kolejnego kaftanika dla mającego niebawem przyjść na świat dziecka.
– Po pierwsze, nie jesteś tak stara jak najstarsze drzewo we wsi. Po drugie, nie jesteś tak brzydka jak żona szewca z Kostopola. I po trzecie, nie jesteś przebiegła jak lis, co kury z kurnika wykrada – wyliczała przyjaciółka.
– Tośka ma świętą rację – wtrącił milczący dotąd Ludwik, ocierając wierzchem dłoni mleko z górnej wargi. – A poza tym drugiego takiego jak ja to we wsi już nie ma – dodał po chwili namysłu z szelmowskim uśmiechem. Obie kobiety spojrzały na niego wyraźnie rozbawione.
– Przystojny, pracowity i na dodatek jeszcze skromny – rzucił ojciec Ludwika, który właśnie wyszedł ze stodoły, gdzie razem z żoną wsypywali ziarno do worków.
– Mam to po was – odgryzł się Ludwik i pociągnął kolejny solidny łyk kwaśnego mleka. Ojciec pogroził mu ze śmiechem palcem i wraz z żoną wszedł do chaty. Zofia chciała dorzucić do rozmowy coś śmiesznego, ale niespodziewany silny skurcz odebrał jej oddech. Ludwik natychmiast doskoczył do żony. – Zosiu, co ci?
– Chyba się zaczyna – wyszeptała, obejmując oburącz brzuch.
– Biegnij po Melnykową, ino migiem – poleciła Antonina, a sama pomogła Zofii wstać i przejść do domu. Ludwik ruszył pędem z obejścia, jakby się paliło. Na szczęście do domu starej Ukrainki było niedaleko. Wystarczyło przebiec przez niewielki brzozowy zagajnik, pokonać wąski drewniany mostek nad leniwie płynącą rzeką, która teraz wyglądała jak wąska lśniąca wstążka. Aż trudno uwierzyć, że podczas wiosennych roztopów jej wody zalewały okoliczne pola. Ludwik gnał jak spłoszony zając. W jego głowie raiły się niespokojne myśli. A co, jeśli Melnykowej nie zastanie w domu? Dobiegł do zakrętu, za którym zobaczył niską małą chatę krytą słomą. Bielone ściany odbijały popołudniowe promienie. Obok drzwi rósł krzew dzikiej róży obsypany kwiatem koloru ciemnego wina. Smużka dymu wzlatująca w bezchmurne niebo oznaczała, że staruszka była u siebie.
Gdy po chwili zdyszany wpadł na podwórze, zobaczył Melnykową klęczącą w ogródku z ziołami.
– Melnykowa, zaczęło się – wykrztusił, z trudem łapiąc powietrze. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby nie usłyszała jego słów i dalej zrywała zioła do małego wiklinowego koszyczka. Ludwik podszedł bliżej i powtórzył nowinę. Tym razem staruszka łaskawie podniosła na niego siwą głowę. Pomarszczona zasuszona twarz pozostała obojętna. Jedynie oczy koloru mokrego mchu patrzyły przenikliwie.
– Najwyższy czas – powiedziała po ukraińsku i wróciła do swojego zajęcia. Ludwik poczuł się nieswojo. Przecież nie dalej jak dwa tygodnie temu odwiedził Melnykową razem z żoną. Kobieta zbadała Zofię i obiecała pomoc podczas rozwiązania. Teraz jednak wyglądała tak, jakby już o tym zapomniała. Miał zamiar przypomnieć ich wizytę, gdy zapytała:
– Ogień pod kuchnią trzymacie?
Gdy skwapliwie potwierdził, zaczęła wydawać polecenia:
– Idźcie, zgotujcie trzy największe garnki świeżej wody i przygotujcie kilka czystych prześcieradeł. Jak skończę z ziołami, to przyjdę.
Ludwik miał ochotę krzyknąć, że tu trzeba iść natychmiast, że od jakichś tam ziół ważniejsze są jego żona i dziecko. Jednak wzrok Ukrainki, która ponownie podniosła głowę, zdusił w nim wszystkie słowa cisnące się na usta. Puścił się biegiem, by jak najprędzej wypełnić otrzymane polecenia. Wiedział, że musi zaufać staruszce, która pomogła przyjść na świat setkom, jeśli nie tysiącom dzieci w okolicy. Mówiono, że lepszej babki od porodów to nawet w Kostopolu nie mieli. Już przy domu usłyszał jęki żony i pocieszania Antoniny.
– Zobaczysz, Zosiu, zaraz przyjdzie Melnykowa i wszystko będzie dobrze.
Kobiety były w pokoju za kuchnią. Ludwik dorzucił pod piec kilka drewnianych szczap, które natychmiast zajęły się jasnym płomieniem. Następnie przyniósł ze studni wodę i napełnił największe garnki, jakie znalazł. Gdy ostatni z nich stawiał na kuchennej płycie, do środka weszła Melnykowa.
– Są w pokoju. – Wskazał drzwi obok dębowego kredensu. Staruszka weszła, zamknęła za sobą drzwi i na moment w domu zapanowała cisza przerywana odgłosem płomieni buzujących w piecu. Chwilę później Ukrainka zaczęła instruować Zofię:
– Musisz, dziewczyno, pochodzić, wtedy dziecko szybciej przyjdzie na świat.
Gdy Zofia uskarżała się, że już nie może, Melnykowa pozwalała jej usiąść lub na trochę się położyć. Ludwik kompletnie stracił poczucie czasu. Chodził nerwowo po kuchni, zaciskając dłonie w pięści. Kiedy staruszka kazała mu przynieść do pokoju kubeł wrzątku, pomyślał, że już po wszystkim. Jednak wcale tak nie było. Zofia leżała na łóżku wsparta na poduszkach. Jej blada twarz lśniła od potu. Antonina co chwilę przecierała jej czoło i policzki wilgotną chustą. Melnykowa obmacywała sękatymi dłońmi brzuch rodzącej, mrucząc coś niezrozumiale. Nie mogąc znieść tego wszystkiego, Ludwik wyszedł na dwór. Dopiero wtedy zobaczył, że już zapadła noc. Wielki, niemal biały księżyc wisiał na czarnym niebie otoczony setkami migających punktów. Z małego stawu tuż za stodołą dochodził głośny rechot żab, którym wtórowały natrętne świerszcze. Z pobliskiego lasu dobiegało nawoływanie jakiegoś nocnego ptaka. Przez odgłosy przyrody przebijał się nieznośny jęk ludzkiego cierpienia. Ludwik miał ochotę uciec jak najdalej. Czuł wszechogarniającą bezradność. Był silnym mężczyzną. Potrafił w pojedynkę pociągnąć wóz pełen siana. Jednym uderzeniem siekiery rozłupywał pień o średnicy studziennej cembrowiny. Ale tu i teraz nie mógł uczynić niczego. Wiedział, że w żaden sposób nie jest w stanie pomóc swojej żonie. Gdyby tylko potrafił ulżyć jej cierpieniom, zrobiłby to natychmiast i bez zastanowienia. W pewnym momencie jęki ustały, a może tylko przycichły. Tego Ludwik nie był pewien. W następnej chwili mocny, dźwięczny i zdecydowany płacz noworodka zagłuszył rechot żab, piskliwe zawodzenie świerszczy i nawoływania nocnego ptactwa.
– Dzięki ci, Boże – westchnął Ludwik, wznosząc twarz ku wiszącemu nad nim nieruchomo bezmiarowi atramentowego nieba i ruszył do domu. Na kuchennym stole leżało niemowlę. Melnykowa wilgotną szmatką ocierała je z krwi.
– Masz pan syna – oznajmiła, nie przerywając swojej roboty. Ludwik patrzył z niedowierzaniem. To coś na stole w niczym nie przypominało ludzkiej istoty. Pomarszczona zaczerwieniona twarz, posklejane krwią ciemne gęste włosy na maleńkiej główce.
– Będzie z niego silny, odważny i twardy mężczyzna – przepowiedziała staruszka tonem niemal proroczym. – Pan tylko patrzy, jak zaciska piąstki, a ten podbródek… – wyliczała zalety dziecka. Po wsiach chodziły słuchy, że Melnykowa wiele razy trafnie przepowiedziała losy dzieci, którym pomogła przyjść na świat. Kiedy skończyła wycierać noworodka, wprawnymi ruchami zawinęła go ciasno w chustę i wyniosła do pokoju, w którym dopiero co urodziła Zofia. Dopiero wtedy Ludwik przypomniał sobie o żonie. Ruszył za staruszką i stanął w progu. Zofia leżała nieruchomo, miała zamknięte oczy i lekko rozchylone usta. Widać było, że oddycha z trudem. Antonina siedziała przy łóżku na drewnianym zydlu i ocierała twarz przyjaciółki.
– Niech Ludwik to wyniesie – poleciła Melnykowa, wskazując stojące w nogach łóżka blaszane wiadro. Wokół widoczne były krwawe ślady, a w powietrzu unosił się słodkawo-metaliczny odór. Mężczyzna posłusznie zabrał wiadro wypełnione ciepłą, czerwoną od krwi wodą i wyszedł na zewnątrz. Dopiero za progiem domu odetchnął głęboko. Chłód sierpniowej nocy sprawił, że mimowolnie zadrżał na całym ciele.
Przez następne dni Melnykowa zaglądała do Zofii po kilka razy dziennie. Za każdym razem wychodziła coraz bardziej posępna i milcząca. Pytania o stan zdrowia żony zbywała krótkim: trzeba czekać. Antonina nie odstępowała przyjaciółki ani na moment. Zajmowała się dzieckiem i obowiązkami domowymi. Sprzątała, gotowała, prała. Zofia była tak słaba, że nie miała nawet siły przytrzymać syna przy piersi. Czwartego dnia Melnykowa rozłożyła bezradnie ręce.
– Niech Ludwik sprowadzi doktora z Kostopola. Ja tu już nie mogę pomóc. Bóg mi świadkiem, że wypróbowałam wszystkie zioła, jakie mogłam – oświadczyła, spuszczając wzrok. Na jej starej porytej bruzdami życia twarzy rysował się smutek i bezsilność. Jeszcze tego samego dnia Ludwik pojechał do Kostopola po lekarza. Doktor Andrzej Trzciński uchodził za jednego z lepszych w mieście. Przyjechał dwukółką zaprzęgniętą w siwego kuca. Badał Zofię bardzo długo. Później przepytywał dokładnie Antoninę. Ludwik czekał, siedząc na ławce pod starą gruszą, gdzie jeszcze kilka dni temu wszyscy troje żartowali na temat wyswatania Tośki. Gdy zobaczył lekarza wychodzącego z chaty, czuł, że ten nie będzie miał dla niego dobrych wieści.
– Stan pańskiej żony jest bardzo poważny. Podczas porodu straciła wiele krwi – zaczął lekarz, siadając obok Ludwika. Chude ręce oparł na stole i zamilkł. Wyglądał, jakby szukał odpowiednich słów, którymi przekaże świeżo upieczonemu ojcu hiobową nowinę.
– Jest młoda, a młodość potrafi czynić cuda – dodał po chwili. Jednak jego współczujące spojrzenie nie pozostawiało złudzeń.
– W kuchni na stole zostawiłem lekarstwa oraz rozpiskę, jak je dawkować – powiedział na pożegnanie. Odebrał zapłatę i odjechał. Jego dwukółka wzbijała w powietrze kurz piaszczystej drogi rozzłacany promieniami popołudniowego słońca. Ludwik patrzył za lekarzem, póki ten nie zniknął za zakrętem drogi. Następnie wstał i z ciężkim sercem ruszył do chaty. W środku panowała cisza. Dziecko spało w kołysce ustawionej obok łóżka żony. Antonina siedziała przy chorej, pocieszając ją szeptem. Ludwik spojrzał na Zofię. Jej twarz była jeszcze bledsza, niż gdy widział ją kilka godzin wcześniej. Poszarzałe usta z trudem wypowiadały słowa. Oczy, kiedyś tak niebieskie, stały się wodniste. Widząc Ludwika, przywołała go skinieniem głowy do siebie. Usiadł obok Antoniny i w milczeniu patrzył na żonę.
– Ludwiku, ja umieram – powiedziała szeptem tak cichym, że ledwie słyszalnym.
– Zosiu, nie opowiadaj głupot, to tylko chwilowa słabość po porodzie. Rozmawiałem z doktorem Trzcińskim i powiedział, że za tydzień, góra dwa dojdziesz do siebie – zapewnił, ściskając chłodną dłoń żony. Ona jednak tylko pokręciła głową.
– Ja wiem, że koniec jest bliski – podjęła, z wyraźnym trudem dobierając kolejne słowa. – Odchodzę i nikt nic na to poradzić nie może. Ale nim umrę, mam dwa wielkie pragnienia. Pierwsze, aby mój syn dostał na imię Henryk. Drugie… – Tu zwróciła oczy na Antoninę. – Abyś zaopiekowała się Henryczkiem jak własnym dzieckiem. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i wiem, że będziesz również wspaniałą matką. Dbaj o niego i spraw, by wyrósł na dobrego i mądrego człowieka. – Antonina nic nie odpowiedziała. Przytaknęła tylko ruchem głowy, a po jej policzkach płynęły łzy.
– Kilka dni temu obiecałam ci znaleźć męża i dotrzymam słowa. Chcę, abyś po mojej śmierci zajęła się również Ludwikiem. – To mówiąc, Zofia przesunęła dłoń męża na dłoń przyjaciółki. – Kochajcie się, szanujcie, wspierajcie i czasem pomyślcie o mnie. – Ludwik i Antonina spojrzeli na siebie, ich oczy błyszczały od łez. Zofia ostatnim wysiłkiem przytrzymała złączone drżące dłonie męża i przyjaciółki, jakby tym gestem pieczętowała to, o co przed chwilą poprosiła.
– Właśnie tego chcę – wyszeptała, zamykając powieki.
Ludwik siedział na ganku, próbując wypatrzeć w mroku nadchodzących mężczyzn. Noc była ciemna, że oko wykol, niebo szczelnie zasnute chmurami, a od niedalekiego lasu pełzły pod zabudowania wsi warkocze październikowych mgieł. Wokół panowała złowroga cisza. Kilka lat wcześniej wieś rozbrzmiewałaby dźwiękami harmonii, skrzypiec, wesołym śpiewem. Jednak ta przerażająca, bezsensowna wojna przewróciła wszystko do góry nogami. Najpierw zaatakowali Niemcy. Ludwik pamiętał rozpaczliwe komunikaty z walczącej Warszawy. Tu na Kresach wojna była czymś odległym, nie licząc wojskowych pociągów jadących na zachód. Dopiero gdy Rosjanie wbili nóż w plecy zmagającej się z hitlerowcami Polsce, ludzie na własnej skórze doświadczyli stalinowskiego terroru. Po nich z kolei wkroczyli Niemcy, ale dla tutejszych mieszkańców obie okupacje były tak samo straszne. Ruscy wysyłali na wschód każdego, kogo uznali za inteligenta lub bogacza. Czasami wystarczyło umieć czytać i pisać, by zostać zaliczonym do tych pierwszych, albo mieć w domu zegar z kukułką, by zasilić szeregi tych drugich. Hitlerowcy wywozili na zachód wszystkich, którzy nadawali się do pracy. Ludwik szczęśliwie uniknął wywózki na Syberię, ale to nie znaczyło, że kiedy ruskich zastąpili Niemcy, mógł czuć się bezpiecznie. Teraz niebezpieczeństwo mogło przyjść od tych, z którymi jeszcze cztery lata temu razem pił, śpiewał, tańczył. Ukraińscy sąsiedzi nagle zaczęli na Polaków popatrywać wilkiem. Jakby zapomnieli wszystkie te lata, kiedy jeden drugiemu gotów był iść z pomocą. Owszem, część ukraińskich sąsiadów nadal odnosiła się do Polaków życzliwie, ale należeli oni do mniejszości.
Ludwik posłyszał w ciemności ciężkie kroki.
– Kto idzie? – rzucił półgłosem w nieprzenikniony mrok.
– To ja, Roman – odpowiedział mu również szeptem Dębicki. Z Romanem Dębickim Ludwik jeszcze za kawalera razem chadzali na zabawy do okolicznych wsi. Drugi zjawił się Jan Czarnecki. Chwilę po nich nadszedł Józef Kuraś, a jako ostatni Wacław Sawicki. Wszyscy byli w podobnym wieku, znali się od dziecka i ufali sobie.
– Rotmistrz już jest? – zapytał szeptem Kuraś.
– Nie, jeszcze nie ma, ale obiecał przyjść – odparł Ludwik, podnosząc się z ławki – zaczekajcie, sprawdzę, czy żona zapędziła dzieci do łóżek – dodał, wchodząc do domu.
– Tośka, dzieci już śpią? – zagadnął żonę zmywającą w miednicy naczynia.
– Tak, przed chwilą sprawdziłam.
– Długo ci tu jeszcze zejdzie?
– Nie, jakieś pięć minut. Zostało mi zaledwie kilka talerzy – odparła kobieta, wycierając lnianym ręcznikiem trzymane w dłoniach naczynie. Kiedy skończyła zmywanie, pochowała talerze, kubki oraz sztućce do kredensu i wyszła z kuchni. Nie podobały się jej te potajemne spotkania organizowane przez męża.
– Zobaczysz, one jeszcze nam co złego przyniosą – straszyła, kiedy Ludwik zapowiadał, aby wieczorem dzieciaki szybko poszły spać.
– Tośka, ja robię to właśnie po to, by nic złego nas nie spotkało – odpowiadał tonem, który wykluczał dalszą dyskusję. Antonina przeszła przez pokój, w którym spały dzieci, i weszła do małżeńskiej sypialni. Ledwie zamknęły się za nią drzwi, z jednego z łóżek wysunęła się dziecięca postać i przez uchylone okno wyskoczyła do ogrodu. Cicho podeszła do stojącej przy murze drabiny i szybko wdrapała się na strych.
Ludwik zajrzał do kuchni, a widząc, że jest pusta, gestem przywołał pozostałych mężczyzn. Henryk tymczasem leżał już bez ruchu na stryszku nad kuchnią. Przez szparę w deskach miał doskonały widok na całe pomieszczenie oświetlone nikłym płomieniem karbidowej lampy. Stryszek pachniał sianem, którego resztki z ubiegłorocznych sianokosów poniewierały się w kącie. Ostra woń szczurzych i mysich odchodów kręciła w nosie, ale o kichnięciu nie było mowy. Nikt z siedzących przy kuchennym stole nawet nie przypuszczał, że obserwują ich czujne oczy siedmiolatka. Chłopiec wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby któryś z mężczyzn odkrył, że podgląda i podsłuchuje spotkanie, w którym nawet jego matka nie mogła brać udziału. Mimo to Henryk zaryzykował i wymykając się z łóżka, które dzielił z młodszym bratem, wspiął się po drabinie na strych. Nie był to pierwszy raz, kiedy z wypiekami na twarzy słuchał tego, o czym rozprawiali mężczyźni. Może i nie rozumiał wszystkiego, ale zdawał sobie sprawę, że są to tajne spotkania, podczas których mówiono o wojnie, partyzantach, Niemcach, atakach ukraińskich band i organizowaniu przez Polaków obrony. Dziecięca ciekawość była silniejsza od kilku razów skórzanym rzemieniem. Tak po prawdzie, ilekroć ojciec używał rzemienia, miał ku temu powód.
– Wiesz, co zrobiłeś i jaka jest za to kara. Kładź się i przyjmij ją, jak na twardego chłopa przystało – powtarzał, gdy Henryk złamał jakiś zakaz, nie wykonał w porę polecenia czy zrobił coś, o czym dobrze wiedział, że nie powinien tego robić. Drzwi na dole zaskrzypiały cicho i do domu wszedł kolejny mężczyzna. Przywitał się z siedzącymi przy stole i zajął ostatnie wolne miejsce. Wyglądał na starszego od pozostałych. Był postawny. W mizernym świetle lampy jego opalona twarz wyglądała jeszcze ciemniej. Tego człowieka Henryk widział po raz pierwszy.
– Panie rotmistrzu, czy są jakieś wiadomości albo instrukcje z Warszawy? – mężczyzna siedzący najbliżej ojca zwrócił się do nowo przybyłego.
– Panowie, rozkazy są takie, żeby nie prowadzić żadnych działań ofensywnych, a skupić się wyłącznie na obronie ludności polskiej. – Zdziwione spojrzenia obecnych skierowały się w jego stronę. Mężczyzna siedział niewzruszony, opierając na stole potężne dłonie.
– To jakieś żarty! – nie wytrzymał Ludwik, zaciskając dłoń w pięść. – Najpierw ruscy wbili nam nóż w plecy i wywieźli tysiące naszych na Syberię. Po nich przyszły szkopy, którzy nie są lepsi. Teraz Ukraińcy zaczynają wyrzynać Polaków niczym barany, nie bacząc czy to kobiety, starcy czy dzieci. A my mamy się temu bezczynnie przyglądać? – mówił, coraz mocniej zaciskając dłoń.
– Ludwiku, takie są rozkazy. Moi chłopcy po pierwsze są jeszcze zbyt słabo uzbrojeni, a po drugie mam ich za mało, żeby ze wszystkimi walczyć.
– Panie rotmistrzu, to chociaż brońcie nas przed bulbowcami. Teraz to słychać o pojedynczych mordach, ale za jakiś czas, jak poczują, że wszystko im wolno, zaczną całe wsie mordować – nie ustępował ojciec. Pozostali zaczynali przyznawać mu rację.
– Tym bardziej że my was karmimy, ubieramy, a tym samym narażamy nie tylko siebie, ale całe nasze rodziny. Wiecie, co Niemcy robią z tymi, którzy pomagają partyzantom – wtrącił niski mężczyzna siedzący obok pieca. Dopiero gdy się odezwał, Henryk rozpoznał w nim sąsiada Wacława Sawickiego. Mężczyzna miał syna w jego wieku i chłopcy bardzo często się razem bawili. Nieznajomy mężczyzna nazywany rotmistrzem potoczył ciężkim wzrokiem po zgromadzonych.
– Panowie, jest wojna i każdy z nas coś ryzykuje. Czy sądzicie, że nie wolałbym w tej chwili być w Warszawie przy swojej żonie i córeczce? Wolałbym, ale nie jestem, ponieważ ich już nie ma. Gdy rok temu gestapo przyszło do mojego mieszkania, nie zastali mnie w domu. Zabrali moją rodzinę i ślad po niej zaginął. Tak więc doskonale wiem, co to znaczy narażać swoich bliskich. – Po słowach nieznajomego w izbie zapadła cisza. Mężczyźni patrzyli po sobie.
– Za kilka tygodni spodziewamy się otrzymać większy transport uzbrojenia – oznajmił rotmistrz, wstając od stołu. – Mam nadzieję, że to przyciągnie w nasze szeregi kolejnych ochotników – dodał, podchodząc do okna. Teraz Henryk widział go doskonale. Mężczyzna był bardzo wysoki. Czarne sięgające karku włosy tu i ówdzie pokrywała już siwizna. Wojskowa kurtka ciasno opinała potężne barki.
– Panowie, zdaję sobie sprawę z sytuacji mieszkańców okolicznych miejscowości. Jedynym sensownym rozwiązaniem, jakie w tej chwili widzę, jest utworzenie w każdej wsi oddziałów samoobrony. Ich rolą będzie nie tylko obrona mieszkańców, ale również patrolowanie okolicy, zwłaszcza w nocy, i alarmowanie w razie zagrożenia. Wiemy, że Ukraińcy masowo wstępują do niemieckiej policji, by po kilku dniach zdezerterować, w ten sposób zdobywając broń. Niemcy tolerują ten stan rzeczy w nadziei, że ukraińskimi rękami nas wykończą. Ale my się tak łatwo nie damy. Z dostawy, o której już wspominałem, dla każdej wsi przeznaczę po dwa karabiny. – Deklaracja rotmistrza zrobiła na zebranych wrażenie. Kiedy pół godziny później mężczyźni zaczęli się rozchodzić, Henryk, korzystając z zamieszania, zszedł ze strychu i przez nikogo niezauważony wrócił do łóżka. Jego rodzeństwo mocno spało. Ledwie przykrył się pierzyną, do pokoju zajrzał ojciec. Chłopiec wstrzymał oddech, bojąc się, że jego wyprawa została jednak zauważona, ale po chwili drzwi się zamknęły.
Ludwik, po sprawdzeniu czy dzieci śpią, wrócił do pustej kuchni. Ze stojącego przy oknie garnka nalał sobie kwasu chlebowego i usiadł za stołem. Po wizycie rotmistrza spodziewał się czegoś więcej niż tylko mglistych zapewnień o dostawie broni i zwiększeniu w ten sposób liczby partyzantów. Zdawał sobie jednak sprawę, że leśni tak naprawdę niewiele mogli. Działali w bardzo trudnych warunkach. Z jednej strony Niemcy, z drugiej radziecka partyzantka, a z trzeciej bandy ukraińskich nacjonalistów wierzących w obietnicę Hitlera o niepodległej Ukrainie. Utworzenie oddziałów samoobrony miało sens. Tym bardziej że część gospodarzy poukrywała w stodołach czy ziemiankach pistolety, strzelby i inną broń.
– Czym się tak martwisz? – usłyszał za sobą zatroskany głos żony. Odwrócił głowę i spojrzał na Antoninę.
– Tym samym co wszyscy. Jak przetrwać kolejny dzień, dać dzieciom jeść – odpowiedział, ściskając gliniany kubek.
– Może powinniśmy wyjechać? – zaproponowała nieśmiało żona. Nie był to nowy pomysł. Ludwik sam zastanawiał się nad nim wiele razy. Tylko dokąd mieli się wyprowadzić? Tu był cały ich świat. Dom, gospodarstwo, ziemia, zwierzęta. Tylko dzięki temu wszystkiemu udawało się jakoś związać koniec z końcem. Kilku polskich gospodarzy przeprowadziło się do Kostopola, gdzie mieli krewnych. Ale z tego co Ludwik słyszał, wcale nie było tam ani lepiej, ani bezpieczniej. Różnica polegała na tym, że tamci musieli uważać na Niemców, a ci, którzy pozostali, na Ukraińców.
– Na razie trzeba doczekać wiosny, a później pomyślimy – zdecydował, podchodząc do żony. Przytulił ją i pocałował w czoło. – Nie martw się, Tośka. Dotąd sobie radziliśmy, to i dalej damy sobie radę – wyszeptał.
– Obyś miał rację, obyś miał rację – westchnęła. Wątpliwości żony były uzasadnione. Tegoroczne żniwa należały do najgorszych. Ostra zima, sucha wiosna i wilgotne lato sprawiły, że niektórzy gospodarze nie mieli czego zbierać. Jednak dopiero po żniwach okazało się, że jest gorzej, niż Ludwik przypuszczał. Ziarna było o połowę mniej niż w poprzednim roku. A z tego i tak połowę należało oddać jako kontyngent. Trochę lepiej było z sianem. Więc przynajmniej krowa i koń będą miały co jeść. Ale dla domowników jedzenia mogło nie wystarczyć.
– Jadę jutro do Andrzeja – zapowiedział Ludwik pewnego wieczoru. Żona spojrzała na niego zaskoczona. Mąż nieczęsto odwiedzał swojego brata. Zwłaszcza teraz, gdy każda podróż nawet do odległego o dwanaście kilometrów Kostopola po cukier czy karbid mogła skończyć się tragicznie.
– A coś się stało? – spytała z lękiem w oczach.
– Jeszcze nie, ale nie przetrwamy zimy, jeśli będziemy musieli wyżywić całą rodzinę. Poproszę, aby na kilka miesięcy przygarnął Henryka i Stanisława. Heniek ma już ponad siedem lat, a siły tyle co dziesięciolatek, więc nie będzie darmo siedział u wuja, tylko coś pomoże w obejściu – wyjaśnił Ludwik, przysiadając na zydlu obok pieca. Obserwował Antoninę, wyrabiającą ciasto na chleb. Wiedział, że oddanie dzieci do jego brata nie spodoba jej się. Uważała, że zwłaszcza w obecnych czasach, powinni trzymać się razem, ale nie widział innego wyjścia.
– Naprawdę nie można inaczej? – zapytała, patrząc na Ludwika zapłakanymi oczami. – Może jednak przeprowadzimy się do wuja Stefana? Ma duży dom, więc i nasza piątka się pomieści.
Ludwik tylko pokręcił głową i ruszył do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się i spojrzał na żonę.
– Tośka, tam będą mieli lepiej niż tutaj, a te kilka miesięcy szybko zleci – pocieszył ją i wyszedł przed dom. Październikowe mgły snuły się nisko nad ziemią, podpełzając do zabudowań jak złe duchy. Ludwik wszedł do stodoły, wdrapał się na sąsiek, gdzie w skrytce miał schowany rewolwer. Wyjął broń, wsunął do kieszeni kurtki i szybkim krokiem poszedł do sąsiada. Dzisiaj do północy mieli wspólny dyżur. Wieś pogrążona w mroku wyglądała tak spokojnie. Tyle że w tej nieprzeniknionej ciemności czaiło się zło. A pozorny spokój w jednej chwili mógł się zmienić w huk wystrzałów, krzyk ludzi, jęki mordowanych. Sawicki czekał na Ludwika przy mostku z karabinem przewieszonym przez ramię.
– Cholera, niby dopiero koniec października, a mrozi, jakby to był luty – zauważył sąsiad, gdy wolno ruszyli ku kryjącemu się za zakrętem końcowi wsi.
– Może to i lepiej, że ciemno i zimno. Banderowcy wolą księżycowe noce – odpowiedział Ludwik, uważnie lustrując okolicę. Tak jak przypuszczał, ich dyżur minął spokojnie. Kiedy grubo po północy wrócił do domu, Antonina już spała. Wypił kubek ciepłego mleka zostawiony przez żonę na brzegu pieca i wsunął się pod pierzynę.
Obudził się skoro świt i poszedł osiodłać konia. Kary ogier przyzwyczajony do pracy w zaprzęgu niechętnie służył pod siodłem.
– Wiem, że tego nie lubisz, ale jazda wozem do Andrzeja i z powrotem zajmie nam dwa dni, a ja nie chcę Tośki na noc samej zostawiać – tłumaczył Ludwik zwierzęciu, jakby mogło go zrozumieć. Kiedy skończył i wrócił do kuchni, na stole czekała już jajecznica na słoninie, kubek czarnej kawy i pajda pachnącego razowego chleba.
– Pojadę na skróty, tak aby jeszcze przed nocą być z powrotem – mówił do żony przygotowującej w milczeniu śniadanie dla dzieci.
– Tylko bądź ostrożny – poprosiła Antonina, odprowadzając go przed dom.
– Będę uważał – obiecał, ruszając przez sad w stronę lasu. Kiedy dotarł do pierwszych drzew, skierował konia w lewo. Po dwóch kilometrach dojechał do leśnej przecinki. Zrobił znak krzyża i ruszył wyrębem, trzymając się w cieniu drzew. Dzień zapowiadał się pogodny i ciepły. Gdy zajechał przed dom brata, słońce stało w zenicie.
– Ludwik, a ty co tutaj? – przywitał go zaniepokojony Andrzej, wybiegając ze stodoły, w której naprawiał koło od wozu.
– Sprawę mam – odpowiedział Ludwik, przechodząc z miejsca do celu wizyty. Pomagając bratu w przykręceniu naprawionego koła, zreferował swoją prośbę. Andrzej słuchał w milczeniu, które według Ludwika nie wróżyło nic dobrego.
– Czasy są ciężkie, trzeba sobie pomagać – odpowiedział jednak w końcu Andrzej, wycierając brudne od smaru dłonie w wiązkę słomy. – To mówisz, że Heniu ma siły tyle co dziesięciolatek? A przecież nie dalej niż siedem wiosen temu trzymałem go do chrztu – przypomniał, zapraszając brata do domu.
– Ma krzepę, to trzeba mu przyznać. Drewno na opał rąbie bez mrugnięcia okiem. Powożenie wozem też nie najgorzej mu wychodzi, o czytaniu, pisaniu i rachunkach nie wspominając – zachwalał Ludwik zalety najstarszego syna.
– Skoro tak, to może moją Anielkę pisać i czytać nauczy? – podchwycił Andrzej, napełniając dwa kubki samogonem.
– Myślę, że da radę. Naszą Danuśkę nauczył liczyć, a dzieciak ma dopiero cztery lata – powiedział Ludwik, podnosząc kubek do ust. – Mocne i dobre – pochwalił, wypijając połowę jego zawartości.
– Musi być i mocne, i dobre, bo na zeszłorocznym jęczmieniu pędzone – oświadczył Andrzej, zagryzając kiszonym ogórkiem.
Wracając do domu, Ludwik powtarzał sobie w duchu, że nie ma innego wyjścia, jak oddanie synów pod opiekę brata. Dojeżdżał właśnie do początku wyrębu, gdy usłyszał, jak coś szamoce się w pobliskich zaroślach. Zatrzymał konia, zeskoczył z siodła i nasłuchiwał. Po chwili odgłosy się powtórzyły. Ludwik przywiązał karego do drzewa, wyciągnął z sakwy przy siodle myśliwski nóż i ostrożnie ruszył w las. Szedł wolno, rozglądając się bacznie wokół. W niewielkim brzozowym zagajniku coś zawodziło. Sądząc po odgłosach, nie był to człowiek. Ludwik podejrzewał, że jakieś zwierzę wpadło we wnyki. Po kilku chwilach zobaczył leżącą na ziemi sarnę. Przednia prawa noga zwierzęcia była uwięziona w masywnych stalowych szczękach. Sarna wierzgała, próbując się uwolnić, ale jej starania były skazane na porażkę. Ludwik zaszedł zwierzę od tyłu i jednym szybkim ciosem wbił nóż w pulsującą na szyi tętnicę. Sarna wierzgnęła jeszcze dwa razy i znieruchomiała. Mężczyzna wynalazł w lesie gruby drąg i za jego pomocą rozwarł szczęki potrzasku. Następnie przeciągnął martwe zwierzę do konia, przerzucił je przez siodło i prowadząc karego za lejce, ruszył w stronę domu.
Tego dnia miał załatwić tylko jedną sprawę, ale dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności przez kilka najbliższych tygodni będą mieli mięsa pod dostatkiem.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Akcja powieści rozgrywa się w autentycznych realiach historycznych i opowiada prawdziwe wydarzenia. Jednak nie jest to książka dokumentalna, a losy poszczególnych postaci należy traktować jako fikcję literacką.
Copyright © 2020, Tomasz Wandzel Copyright © 2020, Wydawnictwo MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-602-3
Redaktor prowadzący: MR
Projekt okładki: Anna Slotorsz Zdjęcie nieba: https://www.pexels.com/pl-pl/zdjecie/astronomia-cichy-ciemny-droga-mleczna-810890/ Zdjęcie munduru: NAC Pozostałe zdjęcia użyte na okładce: polona.pl (domena publiczna)
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska