Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To niesłychanie wciągająca opowieść o Krystynie Górskiej, kobiecie odważnej, która zostaje szpiegiem na rzecz wyzwolenia ojczyzny!
W pensjonacie prowadzonym przez matkę obraca się w towarzystwie przedstawicieli elit międzywojnia, a ma szansę podróżować i poznawać świat. Kiedy plany na przyszłość krzyżuje wybuch II wojny światowej, Krysia trafia do Londynu i zostaje agentką wywiadu. Przedziera się z powrotem do Polski, gdzie przez całą wojnę działa na rzecz wyzwolenia ojczyzny, wielokrotnie wykazując się odwagą, sprytem i inteligencją. Później wcale nie jest jej łatwiej - zmuszona do ucieczki, wraca do Anglii, a tam czekają na nią kolejne zadania wywiadowcze i dyplomatyczne... oraz pozostawiona wcześniej córka. Tak więc życie prywatne bohaterki jest nie mniej intrygujące – wypełniają je przemilczane tajemnice, dziwne zbiegi okoliczności i niespodziewane zwroty akcji. Kim jest matka, a kim ciotka? I co ma z tym wspólnego kobieta poznana we Włoszech? To jest idealna historia dla pasjonatów historii XX wieku, fanów powieści biograficznych i thrillerów szpiegowskich, a także wielbicieli wciągających opowieści, które mogły wydarzyć się naprawdę.
„Bardzo dobra książka. Od początku wciągająca i ciekawa do samego końca. Nie ma się co zastanawiać, warto się z nią zapoznać”. – opinia z Lubimyczytać.pl
Tomasz Wandzel – Autor, który ma na swoim koncie powieści sensacyjne, kryminalne, obyczajowe oraz historyczne. Jest wielokrotnym stypendystą różnych instytucji, wspierających rozwój kultury m.in. Marszałka Województwa Pomorskiego oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mieszka w Prabutach, które często pojawiają się w jego twórczości. Zawodowo pracuje jako copywriter.
Polecamy również „Hycel”„Chłopiec z Kresów” oraz „Dom w chmurach”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 611
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Wandzel
Chwila prawdy
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Chwila prawdy
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2023
Projekt okładki: Karandasz
Grafik na okładce:
Adobe Stock / autor: FoodAndPhoto
Adobe Stock / autor: antonel
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2023
ISBN 978-83-67494-89-2
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
2018
– A pana zdaniem, jaką funkcję spełnia współczesna literatura? – zapytała brunetka o okrągłej dziecinnej twarzy. Dziewczyna mogła mieć dwadzieścia kilka lat. Wściekle pomarańczowe oprawki okularów sprawiały, że koniecznie trzeba było zwrócić na nią uwagę. Duże niebieskie oczy patrzyły inteligentnie, a lekko zadarty nos mógł być symbolem uporu. Pytanie tylko pozornie należało do gatunku tych łatwych. W rzeczywistości mogło zapoczątkować niekończącą się dyskusję o czymś, co górnolotnie nazywano literaturą. Mogło być jak przysłowiowy kamyk, który spadając, spowoduje lawinę. Mimo to postanowiłem zaryzykować i udzielić odpowiedzi.
– Szanowni państwo, moim zdaniem ilość książek, które każdego roku trafiają na rynek czy to w formie papierowej, czy jako wydawnictwa elektroniczne, jest dowodem na zmianę pokoleniową zarówno w kwestii czytelnictwa, jak też pisarstwa – zacząłem i przez następny kwadrans przedstawiałem swój punkt widzenia. Gdy zauważyłem, że nawet dziewczyna, która zadała pytanie, przejawia pewne oznaki znudzenia, szybko i zgrabnie doszedłem do puenty i poprosiłem o następne pytanie.
– Nad czym pan teraz pracuje? – zainteresowała się kobieta w średnim wieku.
– Obecnie postanowiłem zrobić sobie dłuższą przerwę i szczerze mówiąc, wątpię, czy w ogóle jeszcze wrócę do pisania. – Moja deklaracja nie zrobiła na garstce przypadkowych czytelników większego wrażenia. Jedynie Olek, który siedział w pewnym oddaleniu od reszty, spiorunował mnie wzrokiem. Gdy okazało się, że nie ma już więcej pytań, podziękowałem obecnym za przybycie i zakończyłem spotkanie. Po kilku minutach w dworcowej sali pozostałem tylko ja, Olek i kilkanaście pustych krzeseł.
– Co ty wyprawiasz? – syknął mój wydawca, podchodząc bliżej.
– Nic, po prostu zaspokoiłem ciekawość czytelniczki – wyjaśniłem, ruszając w stronę schodów. Olek szedł obok. Widziałem, że jest porządnie wkurzony.
– Stary, chyba nie mówisz serio? – zapytał, gdy usiedliśmy w kawiarni niedaleko dworca. Mój pociąg odjeżdżał dopiero za dwie godziny i tylko dlatego zgodziłem się wypić z nim kawę. Ton Olgierda prócz niedowierzania zdradzał również złość. Nie potrafiłem zrozumieć ani jednego, ani drugiego. Jednak najgorszy był fakt, że próbował grać kogoś całkowicie zaskoczonego usłyszaną właśnie wiadomością, a przecież już kilka razy nagabywany o kolejną powieść jasno dawałem do zrozumienia, że żadnej nowej książki nie będzie. Tak więc informacja, że nie zamierzam pisać czegoś nowego, nie powinna go dziwić.
– Słuchaj, Olku, długo nad tym myślałem i doszedłem do kilku wniosków, które zebrane w całość kazały mi podjąć taką, a nie inną decyzję – zacząłem spokojnie, postanawiając zignorować jego zachowanie.
– A jakie to niby wnioski? – zapytał z nonszalancją, która w jego ustach brzmiała tak sztucznie, że aż miałem ochę się roześmiać. Zdusiłem jednak pokusę i postanowiłem odeprzeć atak merytorycznymi argumentami.
– Po pierwsze jak sam stwierdziłeś jakiś czas temu, Chopinem pióra to ja nie jestem – wyliczanie zacząłem specjalnie od tego argumentu i zgodnie z moimi przewidywaniami Olgierd natychmiast wyprowadził kontrę.
– Ale wtedy były zupełnie inne realia – oświadczył, bagatelizując rozmowę, którą kilka miesięcy wcześniej przeprowadziliśmy w jego biurze. Już chciałem zapytać, jak od tamtego grudniowego przedpołudnia zmieniła się rzeczywistość, ale wiedziałem, że to jedynie nakręci spiralę pretensji i żalów, a tego za wszelką cenę chciałem uniknąć.
– Po drugie, mam zamiar więcej czasu poświęcić rodzinie. – Ten argument choć nie do końca prawdziwy był moim zdaniem nie do podważenia i rzeczywiście Olek przemilczał go.
– A po trzecie jestem już zmęczony pisaniem – zakończyłem, zdając sobie sprawę, że ten powód Olek uzna za wymówkę o marnej wartości merytorycznej i znajdzie kilka sprawdzonych sposobów, które pomogą mi sobie z nią poradzić.
– Jesteś zmęczony po napisaniu czterech powieści? – Jego zdumienie było autentyczne. – Przecież znam takich, którzy trzaskają sześć tomisk w jeden rok i jakoś zmęczenia po nich nie widać. Ale dobra, jeśli czujesz zmęczenie, wypalenie, czy jak tam chcesz to nazwać, po prostu odpocznij, zrób sobie wolne, wyjedź gdzieś na wakacje, zagraj w kasynie, ale nie kończ z pisaniem. – W ostatnich słowach dosłyszałem niemal błagalną nutę.
– Dobra, jeszcze się zastanowię – skłamałem, chcąc mieć tę rozmowę jak najszybciej za sobą.
– Widzisz, teraz mówisz z sensem – pochwalił Olek nieświadomy tego, że nadzieja, jaką mu dałem, była fałszywa.
Dopiliśmy kawę i każdy z nas poszedł w swoją stronę. Olek pojechał do hotelu, a ja przez czas pozostały do odjazdu pociągu włóczyłem się po ulicach Przemyśla. Gdy dwie godziny później wsiadłem do wagonu, poczułem, jak opada ze mnie napięcie ostatnich kilku tygodni wypełnionych spotkaniami autorskimi, które wydawnictwo postanowiło zorganizować na dworcach kolejowych w różnych częściach kraju. Mimo że osobiście byłem przeciwny takiej formule, okazała się ona na tyle niezwykła, iż liczba uczestników przerosła najśmielsze oczekiwania. Było to o tyle dziwne, że nie chodziło przecież o znanego i poczytnego pisarza, ale autora, dla którego literatura była czymś w rodzaju hobby.
– Dobry wieczór – miły kobiecy głos wyrwał mnie z rozmyślań nad ostatnimi tygodniami mojego życia. Mechanicznie odpowiedziałem na pozdrowienie i przymknąłem powieki w oczekiwaniu na sen.
– Bardzo przepraszam, czy mógłby pan włożyć moją walizkę na półkę? – Spojrzałem na niewielki bagaż, a następnie przeniosłem wzrok na jego właścicielkę. Dopiero wtedy zauważyłem, że staruszka musiała mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, a może nawet więcej.
– Oczywiście, to żaden problem – odpowiedziałem, spełniając prośbę współpasażerki. Staruszka zajęła miejsce przy drzwiach, z kieszeni granatowej garsonki wyjęła różaniec i bezgłośnie zaczęła odmawiać modlitwę. Kiedy pociąg ruszył, po raz ostatni obrzuciłem spojrzeniem perony i budynek przemyskiego dworca, w którym jeszcze kilka godzin temu podpisywałem książki. Czekało mnie prawie dwanaście godzin jazdy. Ledwie opuściliśmy Przemyśl, na korytarzu rozległ się tubalny głos konduktora sprawdzającego bilety. Gdy dotarł do naszego przedziału, trudno było mi uwierzyć w to, co ujrzałem. Słysząc donośny bas, spodziewałem się kogoś o masywnej posturze, a tymczasem konduktor okazał się niski i chudy. Starsza pani była tak pochłonięta modlitwą, że dopiero widok kolejarza kazał jej poszukać biletu. Zaczęła wyjmować z torebki różne przedmioty i układać na sąsiednim fotelu. Jakież było moje zdumienie, gdy między nimi znalazła się też moja najnowsza powieść. Za chwilę też pojawiła się komórka.
– O, tu jest – oznajmiła z zadowoleniem moja współpasażerka, wyświetlając bilet zakupiony w aplikacji. To zaskoczyło mnie nawet jeszcze bardziej niż fakt posiadania mojej książki. Gdy konduktor sprawdził bilety i ruszył do kolejnego przedziału, pomyślałem, jak pozory mogą mylić, a wydarzenia ostatniej minuty były tego dobitnym przykładem. Najpierw tubalny głos konduktora o wątłej posturze, a później staruszka będąca za pan brat z nowoczesnymi technologiami. Przez moment obserwowałem dyskretnie starszą panią, próbując przypomnieć sobie, czy była wśród osób, którym podpisywałem książki. Doszedłem do wniosku, że jednak nie. Wtedy naszła mnie nieco narcystyczna myśl – czy ona wie, że jedzie w jednym przedziale z autorem książki, którą właśnie czyta?
– Przepraszam za śmiałość, ale czy to nie pan jest autorem? – zapytała znienacka kobieta tak, jakby w tej właśnie chwili podłączyła się do mojego mózgu i przejrzała wszystkie myśli.
– Tak, to ja – odparłem po prostu, mając nadzieję, że taka odpowiedź wystarczy.
– Czy w takim razie będzie pan tak miły i wpisze mi dedykację?
Sięgnąłem do kieszeni marynarki po długopis.
– Dla kogo ma być dedykacja? – spytałem, otwierając książkę.
– Proszę wpisać „dla Krystyny Górskiej”. – Kilkoma szybkimi ruchami nakreśliłem standardowy wpis „Z życzeniami miłej lektury”. Pod nim złożyłem jeszcze podpis i oddałem książkę.
– Wie pan, dlaczego kupiłam tę powieść? – Na ogół unikałem podobnych tematów, wolałem raczej rozmowy o fabule, ewentualnie o tym skąd czerpię inspirację lub kiedy pisze mi się najlepiej. Powody, dla których ludzie kupowali książki, w tym również moje, uważałem za tak osobiste, że aż intymne. Jednak w tym przypadku okazałem zainteresowanie.
– Jej tytuł przypomina mi moją pierwszą samodzielnie przeczytaną książkę. Była nią Ania z Zielonego Wzgórza. Miałam wtedy jakieś dziesięć lub jedenaście lat. Co więcej, musi pan wiedzieć, że wciąż mimo upływu osiemdziesięciu pięciu lat nadal zachowałam tamten egzemplarz.
– To muszę pogratulować, bo jak na swoje osiemdziesiąt parę lat cieszy się pani świetnym zdrowiem – wtrąciłem, chcąc być miłym, ale również licząc, że poprzez zmianę tematu doprowadzę do wygaszenia naszej na dobre niezaczętej rozmowy.
– Ach, nie jestem aż tak młoda, to książka jest w takim wieku. Ja natomiast za dwa miesiące skończę dziewięćdziesiąt sześć lat. – Słowa starszej pani sprawiły, że z wrażenia otworzyłem usta jak dzieciak na widok nowego modelu iPhone’a.
– Proszę się tak nie dziwić. Osobiście znam kilka osób, którym stuknęła już setka – oświadczyła pani Krystyna, posyłając mi pobłażliwy uśmiech. – Ale wracając do pańskiej książki, nie tylko tytuł jest mi bliski, lecz również fabuła. Opisuje pan wiele miejsc, które odegrały w moim życiu bardzo ważną rolę. – Wyznanie kobiety oznaczało, że prawdopodobnie pochodzi z dawnych Kresów.
– Rozumiem, że należy pani do Kresowiaków? – zapytałem autentycznie zainteresowany.
– Nie, urodziłam się w Częstochowie, później rodzice przeprowadzili się do Gdyni, ale okres wojny i czasy powojenne sprawiły, że bywałam w wielu miejscach, w tym także na Kresach – odparła kobieta – wątpię jednak, aby chciał pan słuchać wspomnień staruszki – dodała.
„Właściwie, czemu nie – pomyślałem – przecież i tak nie miałem w tej chwili ciekawszego zajęcia”.
– Wie pani co, może to się wydać dziwne, ale bardzo lubię słuchać wspomnień, ponieważ każde ludzkie życie jest niezwykłą historią – powiedziałem, mając nadzieję, że tymi słowami zachęcę staruszkę do zwierzeń, i nie pomyliłem się. Kiedy jedenaście godzin później żegnałem się z panią Krystyną, wiedziałem, że jej historia musi zostać spisana. Mając jej zgodę, czy wręcz błogosławieństwo, wysiadłem z pociągu, ściskając w dłoni adres domu spokojnej starości, gdzie obecnie mieszkała bohaterka mojej nowej powieści. Powieści, której miało nie być.
1928–1929
Wiosną 1928 roku opuściliśmy Częstochowę i przenieśliśmy się do Gdyni. Mojej mamie najbardziej brakowało widoku częstochowskiego klasztoru. Podobno z okna mojego pokoju roztaczała się cudowna panorama na jasnogórski klasztor i otaczające go błonia. Matka, ilekroć wspominała tamte czasy, zawsze powtarzała:
– Wiele razy przychodziłam do twojego pokoju, aby patrzeć, jak słońce chowa się za klasztornym wzgórzem, słuchać dzwonów wzywających na Anioł Pański, obserwować nieprzebrane tłumy pielgrzymów ciągnące do tronu Najświętszej Panienki.
Moja pamięć nie przechowała tych widoków. Zamiast nich czasami widzę jedynie pojedyncze obrazy z częstochowskiego domu. Pamiętam jak przez mgłę kamienicę z czerwonej cegły. Doniczki z pelargoniami na okiennych parapetach, strome i kręte schody pnące się jak wąż w górę wąskiej klatki schodowej. Czasem śni mi się głos matki upominającej – tylko schodź ostrożnie, Krysiu – i to tyle, co przypominam sobie z tamtego okresu. Miałam cztery lata, kiedy rodzice przeprowadzili się do Gdyni, gdzie mój ojciec objął posadę urzędnika średniego szczebla na poczcie. Później został nawet zastępcą dyrektora, choć gdyby wiedział, jaką cenę za to zapłaci, z pewnością nie zgodziłby się na ten awans. Mogę więc powiedzieć, że jestem dzieckiem przedwojennej Gdyni. Od najmłodszych lat obserwowałam, jak powstawało i rosło w siłę jedno z najważniejszych miast mojego życia. Wspominając dzieciństwo, najczęściej przywołujemy to, co najbardziej utkwiło nam w pamięci: zdarzenia, przedmioty czy ludzi. To trochę jak z drzazgą pod paznokciem, jest, boli i dlatego o niej pamiętamy. Ale dla mnie to przede wszystkim zapach matki, ponadczasowe wspomnienie odległego dzieciństwa. Kryjący w sobie wszystkie aromaty naszego sklepu kolonialnego. Te cząstki tak różne od siebie potrafiły stworzyć znak rozpoznawczy tej niskiej chudej kobiety o zawsze pogodnej twarzy. Gdy na dobre zadomowiliśmy się w Gdyni, matka otworzyła niewielki sklepik. Mieścił się on na parterze nowo wybudowanej kamienicy i zajmował lwią część naszego mieszkania. Aromat świeżo mielonej kawy (na której cześć ciotka Nina wymyślała hymny pochwalne i zawsze gdy nas odwiedzała, a bywała u nas przynajmniej raz na dwa tygodnie, kupowała srebrną owalną puszkę wypełnioną po brzegi brunatnym pyłem) mieszał się, zderzał, łączył, przenikał z zapachem cynamonu, tytoniu, korzennych przypraw, cytryn, mydła i perfum. Był jak niewidzialny życiodajny gaz wypełniający przestrzeń prostokątnego pomieszczenia z dużym wystawowym oknem i ścianami bielonymi wapnem, na których wisiały półki z surowego drewna. Jakby miejsca w sklepie nie było dosyć, aromaty uciekały na ulicę. Rankiem, gdy szłam do szkoły, odprowadzały mnie do najbliższej przecznicy. Wracając po lekcjach, czułam je już z daleka. Osiadały na brukowanym chodniku, kusząc przechodniów. Nic skuteczniej nie wabiło ludzi niż przezroczysta chmura marzeń o filiżance kawy, kilku chwilach delektowania się aksamitną czekoladową słodyczą, czy jedwabny dotyk kremowego mydła na dłoni. W jesienne dni unoszące się ze sklepu wonie dosiadały barwnych liści i niesione podmuchami wiatru umykały na zawsze. Jednak najchętniej przenikały do kuchni usytuowanej za sklepem. Przysiadały na białych kaflach pieca i zasypiały. W ciągu dnia drzwi łączące oba pomieszczenia były otwarte. Matka nie lubiła marnować czasu i z każdej minuty potrafiła zrobić użytek. Gotowanie obiadu, pranie, szycie czy prasowanie łączyła z pracą za ladą. Ilekroć mosiężny dzwonek zawieszony nad drzwiami oznajmiał przybycie nowego klienta, natychmiast przerywała zajęcia w kuchni i stawała za masywnym kontuarem z ciemnego drewna. Lubiłam po szkole przesiadywać w tej krainie egzotycznych aromatów i kolorów. Barwne opakowania herbaty, kawy, tytoniu, kosmetyków przyciągały wzrok każdego kupującego. Ogromne słoje wypełnione cukierkami w lśniących papierkach kusiły nie tylko dzieci, ale i dorosłych. O trzeciej po południu, gdy ojciec wracał z pracy, matka na pół godziny zamykała sklep. Wspólny obiad był dla niej prawie tak samo święty jak niedzielna msza w pobliskim kościele pod wezwaniem św. Jana. Ojciec całował nas w policzki, mył ręce, zmieniał ubranie. Pocztowy mundur urzędnika zastępował brązowymi bawełnianymi spodniami i flanelową koszulą w czerwono-czarną kratę. Matka nakrywała do stołu i wznosząc ku niebu uśmiechniętą twarz z zaokrąglonymi policzkami, wysokim gładkim czołem i szarymi jak jesienne wieczory oczami, odmawiała modlitwę, dziękując wszechmocnemu za wszystko dobro, jakie nas spotykało. Po skończonym posiłku ojciec wychodził do bawialni, siadał w skórzanym fotelu i czytał gazetę. Ja zmywałam naczynia, a matka wracała do sklepu. Przez uchylone drzwi dobiegał jej głos. Zawsze spokojny, rzeczowy i ciepły.
– Czekoladki postawimy tutaj, a puszki z kakao tam – mówiła sama do siebie, wypakowując towar z drewnianych skrzynek i kartonowych pudeł. Na dźwięczny głos mosiężnego dzwonka przerywała układanie towaru. Stawała przy lśniącej chromowanej kasie i z zawodową precyzją odważała na równie lśniącej wadze poskręcane czarne liście herbaty i owalne, tłuste ziarna kawy.
– Może kilka deko czekoladek? Świeże, aromatyczne, idealne do filiżanki kawy – zachęcała głosem dalekim od nawoływań przekupek na targu. Klienci oczarowani wizją filiżanki mocnej kawy z małą słodką czekoladką prawie zawsze ulegali zaklęciom. Szelest zawijanych torebek, terkotanie kasy, kolejny zaśpiew mosiężnego dzwonka, który inaczej witał, a inaczej żegnał klientów.
Raz na dwa tygodnie matka wyjeżdżała do Gdańska po towar. Zawsze była to środa. Pan Władysław Dumański, właściciel czerwono-czarnej furgonetki marki Ford, przyjeżdżał zaraz po śniadaniu.
– Ten cwaniak dzięki mnie ma darmowy wyjazd po własny towar. Kto to widział brać tyle pieniędzy za jeden przejazd do Gdańska? – psioczyła matka pod nosem, a mimo to czekała w środę na przyjazd Dumańskiego, który prowadził sklep niedaleko portu, i jechała czarno-czerwoną furgonetką do magazynów obok gdańskiego portu. W czasie wakacji bardzo często zabierała mnie ze sobą. Dla siedmioletniej dziewczynki była to nie lada atrakcja. Dzwoniące tramwaje, wytwornie ubrani przechodnie, wystawy eleganckich sklepów. Wszystko to wydawało mi się wręcz bajkowe. Na te kilka godzin przenosiłam się do innego świata. Marzyłam, że kiedyś też będę spacerowała ubrana w modną suknię, koniecznie z parasolką i małą torebką. Kilka lat później, gdy moje marzenia się spełniły, był to już inny Gdańsk, inni ludzie i tylko ja wyglądałam tak jak w dziecinnych marzeniach. Kilka godzin spędzonych w ogromnych magazynach z czerwonej cegły, gdzie towary najlepszej oraz wątpliwej jakości sąsiadowały z sobą jak uwodzicielska lilia z szarym ostem na leśnej polanie, były niczym szkoła przetrwania. Podziwiałam matkę za umiejętność wybierania produktów najwyższej jakości, wytykania defektów w towarach i skutecznego targowania. Znała wszystkie handlowe sztuczki, umiała zjednywać sobie hurtowników, ale przede wszystkim wybierała jedynie dobre towary.
– Tanie mięso tylko psy jedzą – mówiła Dumańskiemu, który z kolei wybierał tylko to co najtańsze. W drodze powrotnej najczęściej spałam z głową na jej kolanach. Dumański mieszkał kilka przecznic dalej, obok kościoła. Jego żona prowadziła małą restaurację przy dworcu głównym.
Nigdy nie mówiłam sklep matki, tylko nasz sklep. Nasz, czyli jej i mój, był czymś, co traktowałam niezwykle poważnie. Kokosów nie przynosił, ale w połączeniu z pensją ojca mogliśmy żyć bez konieczności odmawiania sobie tego czy owego. Gdy miałam siedem, no może osiem lat, świat wokół zaczął zmieniać dotychczasowe barwy. Jedno słowo potrafiło w życie setek, a może nawet milionów ludzi wprowadzić szarość, niepewność i strach. Po raz pierwszy użył go ojciec i było to na kilka miesięcy przed rzeczywistym wstrząsem.
– Irena, w gazetach piszą, że nadchodzi kryzys. – Matka popatrzyła na ojca, jakby wypowiedział największe bluźnierstwo. Sama nigdy nie czytała gazet.
– To dobre dla chłopów po pracy, a nie dla właścicielki sklepu kolonialnego – powtarzała zawsze, gdy ojciec namawiał ją do przeczytania jakiegoś artykułu.
– Henryk, jakbym miała wierzyć w to, co wypisują w gazetach, tobym chyba oszalała – skwitowała wieść o zbliżającym się kryzysie. Dla mnie to zupełnie obce słowo znaczyło niewiele. Choć umiałam pisać i czytać, w moich bajkach nie było mowy o żadnym kryzysie.
– Tatko, a kto to jest ten kryzys? – zapytałam pewnego dnia po obiedzie, przysiadając na dywanie obok fotela, w którym tato zawsze siedział, czytając gazetę. Ojciec patrzył na mnie, nikły promień uśmiechu rozjaśnił twarz prawie zawsze poważną i smutną.
– Krysiu, to nie jest żadna osoba, ale coś, co sprawia, że ludzie mają mniej pieniędzy, muszą oszczędzać, tracą pracę.
– Jak to tracą pracę? – dopytywałam, nie mogąc zrozumieć słów ojca.
– Jeśli ktoś nie ma pieniędzy, to nie stać go na jazdę pociągiem i musi iść na piechotę, a wtedy pociągi oraz kolejarze przestają być potrzebni. Nie stać ich nawet na wysyłanie listów czy kartek świątecznych.
„Czy to oznacza, że tato przestanie chodzić do pracy?” – rozważałam w myślach, robiąc jednocześnie minę kogoś, kto doskonale rozumie usłyszane wyjaśnienie. Ale ojciec nie przestał pracować. Wciąż każdego ranka wkładał pocztowy mundur i wychodził z domu. Wiosną 1929 roku matka po raz pierwszy od chwili otwarcia sklepu nie pojechała do Gdańska po towar.
– Panie Dumański, dzisiaj pan na mnie nie zarobi. Zapasów mam jeszcze na dobrych kilka dni. – Mężczyzna spojrzał na matkę bez zdziwienia.
– Droga pani, takie czasy. Kryzys nie wybiera i wszystkich łoi po równo – oznajmił z miną kogoś, kto wszystko wie najlepiej. – Teraz, pani Ireno, opłacalne będzie sprzedawanie artykułów najtańszych. Luksus przechodzi do historii, bo kogo też będzie stać na kawę za pięć złotych? – Matka nic nie odpowiedziała. Prawdopodobnie zrozumiała, że Dumański ma rację. Kilkanaście dni później, wracając ze szkoły, zobaczyłam przed naszym sklepem kłębiący się tłum klientów. Przyśpieszyłam kroku. Na szybie wystawowej wisiał duży napis: „Dzisiaj taniej o 50%”. W sklepie kupujących było tak wielu, że z trudem przecisnęłam się przez drzwi prowadzące do naszej kuchni. Matka z zaczerwienioną twarzą ważyła, pakowała, kasowała i wydawała resztę.
– Dobrze, że już jesteś, zmień ubranie i chodź mi pomóc – rzuciła przez ramię, obsługując kolejnego klienta. Zrobiłam to, o co poprosiła, ale nie rozumiałam, dlaczego w sklepie jest tyle osób, dlaczego wszystkie towary sprzedajemy za półdarmo. Zamierzałam spytać o to mamę, ale ruch był tak duży, że nie miałyśmy ani chwili przerwy. Tego dnia matka nie zrobiła obiadu, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Dopiero przy wcześniejszej przez to kolacji zdobyłam się na odwagę, by zapytać, dlaczego sprzedajemy wszystko za pół ceny.
– Widzisz, Krysiu, trafiła nam się okazja kupienia niewielkiego pensjonatu w Orłowie. Postanowiliśmy więc zlikwidować sklep, sprzedać mieszkanie i kupić ten pensjonat – wyjaśniła mama zmęczonym, zachrypniętym głosem. Wizja zamieszkania w Orłowie bardzo mnie ucieszyła. Byłam tam kilkakrotnie z mamą, tatą i ciocią Niną. Szczególnie podobało mi się molo, do którego przybijały niewielkie statki pasażerskie. Mogłam godzinami przesiadywać na ławce i obserwować morskie fale rozbijające się o pobliski klif.
– A ten pensjonat jest gdzieś przy plaży? – spytałam podekscytowana perspektywą przeprowadzki i zamieszkania w nowym miejscu.
– Całkiem blisko, z okien widać morze i molo – odpowiedziała mama – za domem jest spory sad i ogródek warzywny. My będziemy zajmowali poddasze, a parter i dwa piętra przeznaczymy dla gości – kontynuowała, opisując pensjonat. Słuchałam jak urzeczona jej opowieści, w której z najdrobniejszymi detalami przedstawiała każdy z pokojów. Było ich tak wiele, że po szóstym albo siódmym straciłam rachubę.
– A kiedy się tam przeprowadzimy? – zapytałam, gdy skończyła. Myśl o mieszkaniu nad samym morzem rozbudzała marzenia o spacerach po plaży, o poszukiwaniu bursztynu, o budowaniu zamków z piasku. Jednym słowem o wszystkim tym, co sprawiało, że czas spędzany nad morzem był przyjemną odmianą od nudnej codzienności.
– Dopiero za jakiś czas – rzekł ojciec, a z tonu jego głosu zrozumiałam, że nie jest zadowolony z tej zmiany. Nie rozumiałam, jak można nie cieszyć się z przeprowadzki do tak pięknej okolicy.
– Musimy jeszcze załatwić mnóstwo formalności, ale jeśli wszystko pójdzie, tak jak sobie zaplanowałam, to może nawet przed wakacjami – dodała mama. Myśl, że najbliższe lato spędzę w pobliżu plaży, sprawiła, że zaczęłam odliczać dni do zakończenia roku szkolnego. Jednak czas pokazał, że optymizm mamy był przedwczesny, sprawy bowiem zaczęły się komplikować. Po pierwsze musieliśmy do połowy lipca opuścić nasze mieszkanie, które zostało już sprzedane. Po drugie, jak tłumaczył ojciec, bank, który miał rodzicom udzielić pożyczki, zwlekał z podjęciem decyzji. Znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, za którą ojciec obwiniał mamę. Często słyszałam, jak wypominał jej, że to ona wpadła na ten idiotyczny pomysł z pensjonatem.
– Czy było nam źle, kiedy prowadziłaś sklep?
– A kto powiedział mi o tym pensjonacie? – odgryzała się mama i przypominała dzień, w którym ojciec przeczytał ogłoszenie o wystawieniu na sprzedaż tego miejsca.
– Teraz okaże się, że to wszystko moja wina! – rzucał wściekle ojciec i zazwyczaj wychodził z mieszkania na długi spacer. Czasami korciło mnie, aby również wyjść tak jak on. Coś mi mówiło, że ten pensjonat przyniesie nam więcej szkody niż pożytku. Gdy pewnego dnia opowiedziałam cioci o tym, co się u nas dzieje, zrobiła wielkie oczy, a chwilę później poczerwieniała ze złości. Oczywiście wiedziała o zamiarze kupna pensjonatu, ale o obecnych problemach rodziców nie miała pojęcia.
– Już ja sobie z nimi porozmawiam – zapowiedziała tonem, którego jeszcze nigdy u niej nie słyszałam. Zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam, mówiąc cioci o naszych kłopotach, ale teraz było już za późno. Następnego dnia przyjechała do nas eleganckim sportowym kabrioletem. Pojawienie się przed kamienicą takiego samochodu wzbudziło ciekawość wszystkich okolicznych mieszkańców. Auto było naprawdę śliczne. Miało składany dach o barwie, którą ciocia określiła kolorem dojrzałych wiśni. Dwa siedzenia pokryte brązową skórą były tak wygodne, że gdy pierwszy raz wsiadłam do samochodu, nie miałam ochoty z niego wysiadać. Czerwony lakier lśnił w promieniach popołudniowego słońca.
– Skąd ty masz takie cudo i czy ty w ogóle umiesz tym jeździć? – spytał ojciec, spoglądając zazdrośnie na auto zaparkowane przy chodniku.
– Sprzedałam kilka obrazów i kupiłam samochód, a skoro zdołałam przyjechać, to znaczy, że nie mam problemów z kierowaniem. Ale nie przyjechałam się chwalić, tylko poważnie z wami porozmawiać – zapowiedziała, wchodząc do mieszkania. Mnie wysłano do pustego już sklepu, abym się tam bawiła. Ja jednak podeszłam do drzwi i nasłuchiwałam. Ponieważ rozmawiali w bawialni, którą od sklepu oddzielała jeszcze kuchnia, słyszałam jedynie strzępy zdań. Jednak niektóre zdołałam zrozumieć. Jedno z nich wypowiedziane przez ciocię brzmiało:
– Wy sobie możecie spać nawet pod mostem, ale nie pozwolę, aby ten los spotkał Krysię. – Ostatnie słowa ciocia niemal wykrzyczała. Kiedy wreszcie mnie zawołano, rodzice siedzieli na kanapie z minami uczniów złajanych za brak pracy domowej.
– Zrobimy tak – oznajmiła twardym tonem ciocia – teraz przeniesiecie się do mnie. Choć miejsca nie mam zbyt wiele, jakoś się pomieścimy. Następnie zajmiemy się tym nieszczęsnym bankiem. Tak się akurat składa, że dobrze znam jego prezesa.
Tydzień później, jeszcze przed wyznaczonym terminem, opuściliśmy mieszkanie w Gdyni i przenieśliśmy się do cioci. Kiedy po raz ostatni przekraczałam próg naszego sklepu, teraz pustego i w niczym nieprzypominającego miejsca pełnego półek uginających się pod mnogością towarów, zrobiło mi się jakoś smutno. Uświadomiłam sobie, że oto dobiega końca czas cudownych kolonialnych zapachów i smaków, którymi przesiąknięte było moje dzieciństwo. Ciocia Nina oddała nam swoją sypialnię, a sama przeniosła się do pracowni. Nasze rzeczy zostały zawiezione do pensjonatu, który i tak stał pusty. Choć nie był jeszcze naszą własnością, ciocia zapewniała, że jest już umówiona na spotkanie z prezesem banku i powtarzała, żeby być dobrej myśli. Mimo to rodzice, a zwłaszcza ojciec, wątpili w jej skuteczność.
– Co ona tam może? – mówił do mamy, kiedy byliśmy sami. – Przecież to tylko artystka z bożej łaski i to aż cud, że tym malowaniem może zarobić na życie.
Jednak czas pokazał, że ojciec nie miał racji. W połowie sierpnia ciocia oznajmiła, że wszystko zostało załatwione, i jedyne co rodzice muszą zrobić, to pójść do banku i podpisać umowę. Fakt, że potrafiła załatwić tak trudną sprawę, spowodował zmianę nastawienia ojca do niej. Od tamtej chwili traktował swoją siostrę ze znacznie większym szacunkiem. Ale w sprawach malarstwa zdania nie zmienił. W dniu, gdy rodzice załatwiali formalności w banku, my z ciocią pojechałyśmy na molo do Brzeźna.
– Zabieram cię tam, abyś mogła zobaczyć coś wspaniałego – oznajmiła z tajemniczą miną. Bardzo lubiłam te jej niespodzianki. Nigdy się nie powtarzały i trudno było się domyślić, co tym razem wymyśliła, a jej pomysły potrafiły być naprawdę niesamowite. Rozłożyłyśmy się na kocu obok molo. Dzień był słoneczny i bardzo ciepły, toteż wypoczywających na plaży widziało się całkiem sporo. Początkowo myślałam, że niespodzianka jest ukryta w koszu piknikowym, który ze sobą zabrałyśmy. Ale kosz skrywał jedynie serwetki i pudełka ze smakołykami. Około południa zauważyłam wśród wypoczywających pewne poruszenie. Ludzie zaczęli wstawać z koców i leżaków. Podnosili głowy, przesłaniali oczy dłońmi i wpatrywali się w niebo.
– Jest, już leci! – zawołał nagle ktoś z tłumu.
– No to czas na przedstawienie – stwierdziła ciocia i idąc za przykładem pozostałych, zadarła głowę. Poszłam w jej ślady i po chwili dostrzegłam niewielki podłużny przedmiot unoszący się wysoko w powietrzu. Początkowo nie wiedziałam, co to takiego, ale po chwili zrozumiałam, na co patrzę.
– Ciociu, czy to jest sterowiec? – upewniłam się, obserwując, jak to coś z każdą chwilą zbliża się i powiększa.
– Tak, Krysiu, ale nie jakiś tam sterowiec, ale sam król sterowców wielki Graf Zeppelin. – Wpatrywałam się jak urzeczona w giganta, który majestatycznie i niemal bezszelestnie przepłynął nad naszymi głowami, kierując się ku otwartemu morzu.
– Ciociu, a wiesz, gdzie on leci?
– Oczywiście, że wiem. Z Berlina do Tokio – odparła, machając kolorową chustką za oddalającym się sterowcem.
1929–1933
Jesienią 1929 roku zamieszkaliśmy w Orłowie. Wówczas sądziłam, że jest to najbardziej znacząca zmiana w moim życiu. Dopiero dużo później uświadomiłam sobie, że tamta przeprowadzka w porównaniu z sytuacjami, z którymi musiałam się zmierzyć jako dorosła kobieta, była jedynie epizodem. Ale tamtej jesieni byłam małą dziewczynką i cieszyłam się jak dziecko. Pensjonat kupiony przez rodziców był nowym budynkiem. Miał pięć kondygnacji. W suterenie znajdowała się duża spiżarnia, pralnia oraz pomieszczenie początkowo wykorzystywane jako pokój, w którym mieszkała Elżbieta, dziewczyna zatrudniona przez matkę do pomocy w prowadzeniu pensjonatu. Ela miała osiemnaście lat, długie czarne jak noc włosy i zielone, wiecznie wystraszone oczy. Pochodziła z małej wioski niedaleko Grudziądza. Dwa lata później matka przerobiła ten pokój na niewielki sklep z pamiątkami. Parter zajmowała obszerna jadalnia, kuchnia, niewielki pokój nazywany przez matkę gabinetem oraz salon z wyjściem na rozległy taras. Na pierwszym i drugim piętrze urządzono pokoje, których w sumie było dwanaście. Poddasze natomiast zostało zaadaptowane na nasze mieszkanie. Pierwsi goście zaczęli przybywać w listopadzie. Aby ich zachęcić, matka dawała ogłoszenia w warszawskich gazetach, zachwalając położenie pensjonatu, nowoczesność wyposażenia, smaczne posiłki oraz rozsądne ceny. W jadalni stołowali się nie tylko goście pensjonatu, również spacerowicze mogli coś zjeść czy napić się kawy. Wszystkie te zabiegi odnosiły zamierzony efekt. Telefon w sprawie rezerwacji dzwonił przynajmniej kilka razy w tygodniu. Ponieważ okna mojego pokoju wychodziły na ulicę, mogłam obserwować dorożki i samochody podjeżdżające pod pensjonat. Prowadzenie go było tak zajmujące, że większość zwyczajów, które odmierzały rytm dnia w naszym gdyńskim mieszkaniu, poszło w zapomnienie. Wspólne obiady jadaliśmy już tylko od święta, a na wieczorne wyszywanie i robienie na drutach mamie nie starczało ani czasu, ani siły. Nic w tym dziwnego, skoro chciała, aby pensjonat był wprost nieskazitelny.
– Ty to byś chciała, aby wewnątrz cały czas pachniało nowością – drwił niekiedy ojciec. Mama nic sobie z tych słów nie robiła, ale faktem jest, że w naszym nowym domu zawsze unosił się zapach świeżości. Jego pierwszy właściciel, pan Połański, należał do bardzo zamożnych ludzi. Przyjechał do Gdyni z Warszawy, a może Lwowa z zamiarem otworzenia nadmorskiego pensjonatu. Zbudował i wyposażył piękny dom z widokiem na zatokę, ale zabrakło mu szczęścia w życiu.
– Połańskiego zgubiły kobiety, alkohol i hazard – wyrwało się matce przy jakiejś okazji. Próbowałam podpytać ją o szczegóły, ale stanowczo oświadczyła, że jestem za mała, aby o tym wiedzieć. Bardziej rozmowna była ciotka Nina, która podczas jednego z naszych spacerów brzegiem morza opowiedziała mi całą historię.
– Raz czy dwa miałam okazję z nim rozmawiać, a nawet poprosił mnie do tańca. Wiesz, Krysiu, to był bardzo przystojny i kulturalny mężczyzna – mówiła z zachwytem w głosie – niestety niewielu już ich zostało – dodała ze smutnym westchnieniem, kontynuując opowieść. – Połański dorobił się na handlu z wojskiem. Sprowadzał z Francji i Anglii wyposażenie dla żołnierzy. Niestety miał słabość do pięknych kobiet, drogich trunków i kasyna w sopockim Grandzie. Pewnego wieczora przegrał wszystkie pieniądze. Po powrocie do pensjonatu usiadł w fotelu przed kominkiem, zapalił cygaro, wypił ostatnią szklaneczkę whisky, a następnie strzelił sobie w łeb – zakończyła ciotka z typową dla siebie szczerością. – Rodzina, aby spłacić długi, musiała sprzedać połowę majątku, w tym również pensjonat – dodała, wypatrując w piasku błyszczących bursztynów.
– Czy ciocia chce powiedzieć, że on to zrobił w naszym salonie? – spytałam z niedowierzaniem, otwierając szeroko oczy.
– Tak, tak, Krysiu. W tym samym, w którym pijemy kawę i gramy w brydża – potwierdziła. Mimo że pomieszczenie było jasne, a przez wysokie okna można było podziwiać plażę, molo i zatokę, od tego dnia bałam się sama wchodzić do salonu. Czułam się dziwnie w tym miejscu. Wrażenie to jeszcze przybrało na sile, gdy Basia, jedna z moich koleżanek, której opowiedziałam całą tę historię, oświadczyła, że skoro zabił się w salonie, to jego duch wciąż tam przebywa. Tak więc kilka miesięcy później w pewien majowy ciepły dzień ośmieliłam się zapytać matkę, czy to możliwe, aby duch osoby zmarłej mógł pozostać w miejscu jej śmierci.
– Co ty też Krysiu opowiadasz!? – obruszyła się matka, piorunując mnie wzrokiem.
– No, chodzi mi o pana Połańskiego – wyjaśniłam.
– A co on ma wspólnego z jakimś tam duchem?
– Ciocia mówiła, że zastrzelił się w naszym salonie. – Na dźwięk moich słów matka upuściła trzymany w dłoni widelec.
– Henryk, ty słyszysz, co ta Nina opowiada naszej córce? – zwróciła się do jedzącego w milczeniu ojca.
– Przecież powiedziała jej prawdę.
– Ale Krysia jest jeszcze dzieckiem i opowiadanie jej takich historii powoduje, że zaczyna zadawać dziwne pytania o duchy – wyjaśniła matka, podnosząc z podłogi upuszczony widelec.
– Jeśli chcesz, to sama porozmawiaj z Niną – zaproponował ojciec, którego cała ta sytuacja niespecjalnie obchodziła. Miał jakieś problemy w pracy, o których nawet matce niewiele mówił.
– A żebyś wiedział, że porozmawiam – zapewniła matka stanowczym tonem. Jak postanowiła, tak też zrobiła. Kiedy w niedzielę ciotka Nina przyjechała do nas w odwiedziny, matka zamknęła się z nią w garderobie na poddaszu. Ja w tym czasie siedziałam na tarasie i czekałam na ciocię, która choć była już połowa października, obiecała zabrać mnie na lody. Wstydziłam się, że wygadałam to, co opowiedziała mi ciocia. Gdybym wiedziała, że mama tak zareaguje, to nie poruszałabym tematu duchów i spytała o nie ciocię Ninę. Mniej więcej po półgodzinie kobiety zeszły na dół. Ciocia jak zwykle tryskała humorem, za to mama miała ponurą minę.
– Pamiętaj, Irenko, że Krystyna ma już dziewięć lat i o pewnych rzeczach powinna wiedzieć.
– Ja jestem innego zdania – prychnęła matka, wychodząc do kuchni, aby dopilnować przygotowań do obiadu.
– Ciociu, ja bardzo przepraszam, że powiedziałam mamie to, co usłyszałam od ciebie o panu Połańskim – wyszeptałam zawstydzona, gdy szłyśmy do kawiarni niedaleko molo.
– Ależ, Krysiu, to, co ci powiedziałam, nie jest żadną tajemnicą, nie masz za co przepraszać.
– Ale mama się zdenerwowała i pewnie dzisiaj na ciebie nakrzyczała.
– Co jak co, ale na twoją ciotkę nikt nie będzie krzyczał, a zwłaszcza twoja mama – stwierdziła stanowczo ciocia. – Po prostu porozmawiałyśmy sobie jak kobieta z kobietą. Irena ma dobre serce, tylko dziwne podejście do świata. Z jednej strony idzie z postępem i otwiera pensjonat, a z drugiej zamierza wychowywać cię jak w średniowieczu. – Nie bardzo rozumiałam, co miała na myśli, mówiąc to. Postanowiłam jednak nie dopytywać i w ten sposób temat ducha pana Połańskiego został nierozwiązany. Jednak historia o samobójczej śmierci poprzedniego właściciela znana była wielu naszym gościom. Kilka razy słyszałam, jak rozmawiano o tym przy kawie. Mniej więcej rok po pamiętnej scysji mamy i cioci Niny pewna dama z Krakowa snuła nawet podobne do moich rozważania.
– Jak sądzisz, Tadeuszu, czy duch tego nieszczęśnika może wciąż przebywać w tym domu? – zapytała swojego męża. Przechodziłam właśnie do kuchni i chcąc nie chcąc, słyszałam ich rozmowę.
– Wiesz, Jadwigo, o takie sprawy to chyba najlepiej spytać księdza – odparł pan Tadeusz, bawiąc się swoją długą brodą.
– To doskonały pomysł. Jutro zaraz po śniadaniu wybiorę się do tutejszego proboszcza. – W słowach kobiety nie było słychać strachu, jedynie podniecenie i ciekawość. Postanowiłam, że następnego dnia po przyjściu ze szkoły zapytam panią Jadwigę o to, co usłyszała od księdza. Niestety, gdy wróciłam po lekcjach do domu, okazało się, że małżeństwo musiało pilnie wracać do Krakowa z powodu śmierci brata pana Tadeusza.
Kilka tygodni później ciocia Nina przywiozła kilkanaście numerów czasopisma „Kobieta Nowoczesna”. Wręczyła je mamie ze słowami:
– Irenko, powinnaś trochę poczytać, jak teraz wygląda nowoczesne wychowanie dzieci.
– Nina, ja nie mam czasu na czytanie jakichś tam pisemek. Zajmuję się prowadzeniem pensjonatu, a to w przeciwieństwie do twojej profesji wymaga sporo pracy – oświadczyła matka, robiąc aluzję do obrazów cioci Niny – ale za czasopisma dziękuję, położę je w salonie, może ktoś z gości się skusi – dodała, nie chcąc zapewne robić cioci przykrości. Zaciekawiona zabrałam jeden egzemplarz do swojego pokoju. I w nim właśnie natknęłam się na artykuł, którego tytuł sprawił, że na całym ciele poczułam gęsią skórkę.
Duchy w starym kościele – przeczytałam kilkakrotnie tytuł i przełamując strach, zatopiłam się w lekturze. Odnosząc czasopismo do salonu, wiedziałam już, co zrobić, by potwierdzić obecność ducha pana Połańskiego w pensjonacie. Jednak do dnia, w którym to uczyniłam, musiało minąć kilka tygodni, a wszystko przez wodę święconą. W artykule pisano, że aby stwierdzić obecność ducha, należy o północy zjawić się w miejscu, gdzie prawdopodobnie przebywa duch osoby zmarłej, mieć ze sobą krzyż oraz wodę święconą. Krzyż nie stanowił żadnego problemu, mogłam go zdjąć ze ściany w swoim pokoju. Jednak zdobycie wody święconej nie było już takie łatwe. Rozważałam nawet pójście do kościoła i poproszenie księdza, ale uznałam, że może zacząć zadawać pytania: Po co ci, dziecko, święcona woda? Postanowiłam zatem poczekać do dnia kolędy. Zawsze po skończonej wizycie duszpasterza matka prosiła, abym święconą wodą podlała kwiaty w doniczkach. Zastanawiałam się, czy w swój plan nie wtajemniczyć cioci Niny. Przecież razem robiłyśmy różne zwariowane rzeczy, o których matka nie zawsze wiedziała. Gdy ciocia mówiła do mnie: „Wiesz, Krysiu, lepiej, żeby mama nie wiedziała, że chodziłyśmy po tej ścieżce na szczycie klifu”, albo „Nie mów mamie, że pozwoliłam ci jeździć konno, to będzie taka nasza tajemnica” – wtedy milczałam, a na pytania matki o to, co robiłam z ciocią, odpowiadałam, że chodziłyśmy po plaży lub że oglądałyśmy konie.
Ponieważ okazało się, że ciocia cały grudzień i styczeń spędzi w Zakopanem, wtajemniczanie jej w mój plan nie miało więc sensu. Obiecałam jednak sobie, że gdy wróci, wszystko jej opowiem. W pierwszych dniach grudnia dostałam list z Zakopanego. Ciocia Nina opisywała mi, jak pięknie jest w górach, na dowód swoich słów dołączyła do listu widokówkę. Wspominała też, że uczy się jazdy na nartach.
„Krysiu, nawet nie masz pojęcia, jak wspaniała jest jazda na nartach. Następnym razem, gdy będę jechała w góry, zabiorę cię ze sobą i ciebie też nauczymy tej sztuki, która między nami mówiąc, jest dziecinnie prosta. Skoro ja potrafiłam się nauczyć, tobie przyjdzie to jeszcze szybciej”.
– Absolutnie się nie zgadzam na żadne górskie eskapady – oświadczyła mama, kiedy przeczytałam jej list od cioci.
– Ale, mamo, to dopiero w przyszłym roku – zauważyłam, przytaczając odpowiedni fragment.
– Ani w przyszłym, ani w żadnym innym. Co ta Nina sobie wyobraża? Przecież jazda na nartach to bardzo niebezpieczna rozrywka – oznajmiła matka tonem kogoś, kto wszystko wie na ten temat. Jak się później okazało, jej słowa były prorocze. Następnego dnia po kolacji odpisałam cioci. Jednak mój list był bardzo krótki. U nas nie działo się nic godnego uwagi. Śnieg owszem spadł, ale kilka dni później znikł. Jednak w radiowych prognozach pogody zapowiadano, że święta będą mroźne i białe. Rzeczywiście dwa dni przed wigilią zaczął padać gęsty śnieg, a temperatura znacznie się obniżyła.
– Żeby tylko nie było powtórki z ubiegłej zimy. – Mama z niepokojem zerkała za okno i co chwilę sprawdzała termometr na tarasie. Rzeczywiście w styczniu i lutym 1929 roku zima dała się wszystkim we znaki. Przez kilkanaście dni nie chodziłam nawet do szkoły, a ruch w sklepie matki prawie zupełnie ustał. Miasto wyglądało jak wymarłe. Każdego dnia po przyjściu z pracy ojciec opowiadał o problemach z dostawami paczek i listów.
– Wyobraźcie sobie, że przez ten mróz szyny pękają jak gałązki i od trzech dni nie przyjechał z Warszawy żaden pociąg z pocztą – relacjonował przy obiedzie. Na szczęście tym razem zima okazała się znacznie łagodniejsza. Dzień przed Wigilią ojciec przywiózł ogromną żywą choinkę. Drzewko było tak duże, że trzeba było obciąć mu czubek, aby zmieściło się w salonie. Razem z Elą ubierałyśmy je do późnego popołudnia.
Gęste rozłożyste gałęzie pachniały tak mocno, że wkrótce cały dom wypełnił się jodłowym zapachem. Wigilia tego roku nie była tak wesoła jak w poprzednich latach. Wszystko przez nieobecność cioci Niny. To ona, choć sama otwarcie przyznawała, że z kościołem jej nie po drodze, pierwsza intonowała kolędy. Robiła to z takim zapałem i uczuciem, że wkrótce ja, matka i ojciec dołączaliśmy do niej.
– Tak sobie myślę, że w przyszłym roku muszę wprowadzić turnus świąteczny – zapowiedziała matka podczas wieczerzy wigilijnej.
– I sądzisz, że znajdą się chętni? – wątpił ojciec, zajadając się karpiem pieczonym w migdałach.
– Jestem pewna – oznajmiła matka z pełnym przekonaniem. Jak pokazała przyszłość, miała rację. Następnego dnia rano, gdy zeszłam na śniadanie, w jadalni panowało dziwne poruszenie. Matka pakowała do leżącej na podłodze walizki ubrania. Nim zdążyłam zapytać, co się stało, oznajmiła tonem, w którym pobrzmiewały nuty triumfu.
– Mówiłam, że ta Nina kiedyś się doigra, i miałam rację. Ta nauka jazdy na nartach wyszła jej bokiem. – Jak się okazało, ciocia Nina poprzedniego dnia w trakcie zjazdu upadła tak nieszczęśliwie, że złamała nogę. Matka, choć odnosiła się do cioci z pewnym dystansem, którego nie potrafiłam zrozumieć, bo przecież ciocia należała do bardzo wesołych i otwartych osób, natychmiast zdecydowała, że pojedzie do Zakopanego.
– Przecież ona jest tam zdana na łaskę obcych ludzi – wyjaśniła ojcu, który wcale nie pochwalał jej decyzji. Jednak doskonale wiedział, że jeśli matka coś postanowi, to nie ma takiej siły, która byłaby w stanie odwieść ją od powziętych zamiarów. Tak więc mama wyjechała nocnym pociągiem.
– Jakoś będziemy musieli sobie, Krysiu, sami poradzić – stwierdził ojciec podczas kolacji.
– Ja pomogę we wszystkim – wtrąciła Ela, która zazwyczaj nie wykazywała żadnej inicjatywy i robiła tylko to, co poleciła matka.
– To dobrze. Tym bardziej że pojutrze mamy kolędę. Trzeba będzie posprzątać salon i przygotować stół. – Wypadek cioci i wyjazd matki sprawił, że zupełnie zapomniałam o zbliżającej się wizycie księdza. Kolęda oznaczała, że będę mogła w końcu zrealizować swój plan związany ze sprawdzeniem obecności w naszym domu ducha pana Połańskiego. W dzień kolędy co chwilę podchodziłam do okna i wypatrywałam ministrantów z dzwonkami.
– Spokojnie, panienko Krysiu, ksiądz na pewno niedługo przyjdzie – uspokajała mnie Ela, froterując jasny bukowy parkiet. Gdyby nie to, że była tylko prostą wiejską dziewczyną, wtajemniczyłabym ją w swój plan. Moje ciągłe podchodzenie do okna zaczęło wreszcie irytować ojca, który siedząc w fotelu przed kominkiem, czytał gazetę.
– Krysiu, czy ty musisz co chwilę wyglądać przez okno? Przecież jest tak ciemno, że niczego tam nie widać. – Przeprosiłam ojca i usiadłam przy stole zaścielonym białym obrusem. Ksiądz przyszedł kwadrans później, ale zabawił wyjątkowo krótko. Może gdyby matka była obecna, zaproponowałaby herbatę albo jakiś poczęstunek.
Leżąc w łóżku, wpatrywałam się w zegar wiszący na ścianie i w myślach pośpieszałam minuty, które jednak wcale mnie nie słuchały. Kwadrans przed północą, zabrawszy krzyż i wodę święconą, którą przelałam do małego słoiczka, zaczęłam ostrożnie schodzić na parter. W całym pensjonacie panowała cisza i złowroga ciemność. Na szczęście już wiele razy wcześniej schodziłam po ciemku do kuchni po coś do picia i ten etap mojej eskapady nie przysporzył trudności. Gdy dotarłam do pierwszego piętra, usłyszałam z dołu jakieś niecodzienne odgłosy.
„A więc jednak duch pana Połańskiego mieszka w naszym salonie” – pomyślałam, nasłuchując, ale niczego więcej nie usłyszałam. Uznałam więc, że był to jedynie wymysł mojej wyobraźni i zaczęłam wolno pokonywać kolejne stopnie. Kiedy już znalazłam się w holu, dostrzegłam w salonie nikłą poświatę, jaką dawały resztki polan dopalających się w kominku. Zacisnęłam dłoń na krzyżu i weszłam do salonu. Zgodnie z tym, co przeczytałam w artykule opowiadającym o duchach w kościele, uniosłam krzyż i wyszeptałam: duchu samobójcy, jeśli tu jesteś, w imię Boże nakazuję ci opuścić ten dom – po tych słowach skropiłam salon wodą święconą. Ledwie to uczyniłam, ponownie usłyszałam dziwne odgłosy. Przestraszona przykucnęłam za fotelem, tym samym, w którym według cioci Niny pan Połański strzelił sobie w łeb, i nasłuchiwałam. Po chwili dotarło do mnie, że podejrzane dźwięki dochodzą z sąsiadującego z salonem małego pokoiku, w którym mama urządziła gabinet. Ostrożnie ruszyłam w tamtym kierunku gotowa dokończyć to, co zaczęłam. Być może ciocia się myliła i pan Połański nie zabił się w salonie, ale w przylegającym do niego pokoju. Gdy dotarłam do drzwi i położyłam dłoń na klamce, wyraźnie usłyszałam jęki dochodzące z wewnątrz. Na ich dźwięk poczułam zimny dreszcz przebiegający mi po plecach, a strach złapał mnie za gardło. Mimo to nacisnęłam klamkę, popchnęłam drzwi i wołając: Duchu samobójcy, w imię Boże rozkazuję ci opuścić ten dom!, chlusnęłam całą zawartością butelki przed siebie. Jakież było moje zdziwienie, gdy w blasku nocnej lampki stojącej na małym stoliku ujrzałam ojca i naszą Elę. Oboje nadzy leżeli na kanapie. Służąca na mój widok wrzasnęła tak głośno, jakby to ona właśnie zobaczyła ducha. Ojciec natomiast najpierw pobladł, a w następnej chwili cały poczerwieniał.
1934
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tomasz Wandzel
Chłopiec z Kresów – historia prawdziwa
Hycel
Dom w chmurach
Blanka L – Sława, pieniądze i seks
Kłamstwa i sekrety – historia Róży Wittelsbach
Chwila prawdy – niewiarygodna historia Krystyny Górskiej
Chłopiec, który przeżył Auschwitz – historia prawdziwa
Grzeczna dziewczynka
Żółty długopis
Córka zakonnika
Zwłoki przy molo.
Cykl Komisarz Andrzej Papaj
Dotrzeć do prawdy
, tom 1
Uciec od prawdy
, tom 2.
Cykl Róża Wielopolska
Czyste zło
, tom 1
Święte zło
, tom 2.
Cykl Sopockie tango
Sopockie tango
, tom 1
Ostatnie tango w Sopocie
, tom 2.
Cykl Komisarz Oczko
Pierwsza sprawa
, odcinek 1
Skutek śmiertelny
, odcinek 2
Przerwać milczenie
, odcinek 3
Córka milionera
, odcinek 4
Świąteczny wampir
, odcinek 5
Śmierć na służbie
, odcinek 6
… i kolejne odcinki.