39,90 zł
Czy Herkules Poirot zakończy śledztwo przed świętami Bożego Narodzenia?
Grudzień, pięć dni przed Wigilią. Detektyw Herkules Poirot i inspektor Edward Catchpool zostają poproszeni o zbadanie sprawy morderstwa popełnionego w pozornie bezpiecznym miejscu – na oddziale szpitala w Norfolk. Matka inspektora nalega, aby obaj skorzystali z gościny w rezydencji jej przyjaciół, państwa Laurierów, gdzie wszyscy razem będą mogli spędzić świąteczny czas.
Arnold Laurier, pan domu, ma niebawem zostać pacjentem tego samego szpitala. Jego żona Vivienne utrzymuje, że mąż jest kolejnym celem zabójcy, odmawia jednak wyjaśnienia, dlaczego tak sądzi. Poirot ma niecały tydzień, aby rozwiązać zagadkę tajemniczej śmierci i zapobiec kolejnym zbrodniom. Nie wie jednak, że sam znalazł się na celowniku mordercy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 372
Dla Kate Jones, która jest znakomita we wszystkimi której wskazówki edytorskie udoskonaliły tę książkę
PROLOG
Sylwester 1931 roku
To jednak nie był dobry pomysł. Odłożyłem pióro i przez chwilę rozważałem podarcie kartki na strzępy, w końcu jednak zmiąłem ją w kulkę i cisnąłem w kierunku płonącego na kominku ognia. Niestety spudłowałem.
Siedzący naprzeciw mnie Herkules Poirot uniósł głowę znad czytanej książki.
– Niezadowolony z wyników, mon ami[1]?
– Kompletna porażka.
– Połóż przed sobą czystą kartkę papieru, a twój mózg od razu zacznie produkować nowe koncepcje.
Zielone oczy Poirota wędrowały tam i z powrotem od schludnego stosu niezapisanych arkuszy na skraju biurka do pomiętej kuli z moim chybionym projektem, stanowiącej niemiły akcent na tle jego wymuskanego londyńskiego salonu. Z łatwością odgadywałem, jakim torem biegną teraz jego myśli: idąc po kolejne kartki, z pewnością przy okazji uprzątnę bałagan, którego byłem sprawcą. Herkules Poirot nie należał do osób, które tolerowałyby nieporządek w bezpośrednim otoczeniu dłużej niż... no właśnie, jak długo? Jeśli natychmiast się nie ruszę, ile czasu upłynie, zanim poprosi mnie, żebym wstał i zlikwidował ten śmietnik? Będzie to kwestią minut czy zaledwie sekund?
Zdecydowany zachować czyste konto wzorowego gościa, podniosłem się szybko. Przy drugiej próbie spostponowany papier wylądował dokładnie tam, gdzie miał się znaleźć, czyli w ogniu. Wróciłem na fotel, nie wziąwszy kolejnej kartki.
– Nie spróbujesz jeszcze raz? – zapytał Poirot. – Rezygnujesz ze swojego... Zaraz, jak to nazwałeś? Pomysłu z górnej półki?
– Niektóre pomysły wydają się atrakcyjne jedynie do chwili, kiedy próbuje się je zrealizować – odparłem.
Mój zawierał błąd w samym założeniu: miał posłużyć popołudniowej rozrywce, tymczasem – co dotarło do mnie trochę poniewczasie – rozrywka to naprawdę ostatnia rzecz, jaką można by z nim wiązać.
– Skoro niespodzianka przepadła, może powiesz mi po prostu, co ci chodziło po głowie – zaproponował Poirot.
– Nic takiego, naprawdę. – Byłem zbyt zawstydzony, by o tym mówić. – Lepiej spróbuję krzyżówki.
– Co za tajemniczość. – Poirot pokręcił głową i rozsiadł się wygodniej. – Ilekroć słyszę o sekretach, przypominam sobie miss Verity Hunt w jaskrawoczerwonej wieczorowej toalecie. Pamiętasz jej słowa, Catchpool?
– Niestety tak. – Rzekomą mądrość panny Hunt uważałem za największą bzdurę, jaką zdarzyło mi się słyszeć.
Jak należało przypuszczać, Poirot natychmiast przytoczył ową irytującą maksymę, zapewne po to, aby mnie sprowokować.
– „Cokolwiek pragniecie utrzymać w tajemnicy, uzbrójcie się w odwagę i ogłoście to całemu światu. Od razu będziecie wolni!” Tak, dla mnie to naprawdę wielka mądrość.
– A dla mnie brednia. Będziesz wolny jedynie od sekretu, który początkowo planowałeś zachować dla siebie, ponieważ wolałeś go od rzeczy, od których po ujawnieniu tajemnicy długo potem nie będziesz wolny: od niekończących się indagacji, od ustawicznego nękania z każdej strony. I to wyłącznie pod warunkiem że nie złamałeś prawa. W przypadku przestępstwa, na przykład morderstwa, jeśli ogłosisz światu, że jesteś winny zbrodni, bynajmniej nie uwolnisz się od stryczka.
Poirot skinął głową.
– Ja również miałem na myśli morderstwo.
Żaden z nas nie wypowiedział nazwiska, które wciąż żywo zaprzątało nasze myśli.
– To prawda – mówił dalej – że kiedy zbrodnie zostały już dokonane, sprawca, chcąc ujść sprawiedliwości, stosował rozmaite wybiegi. Ale tak się zastanawiam... Gdyby nie determinacja, by utrzymać sekret za wszelką cenę, nie istniałby motyw do popełnienia tych zbrodni.
– Powtórz to jeszcze raz, Poirot – poprosiłem, pewien, że się przesłyszałem.
– To oczywiste. Gdyby morderca nie uznał, że warto zabić nawet dwa razy, byleby tylko jego tajemnica nie wyszła na jaw...
– Ależ to nie tak – zaprotestowałem. Nie mogłem się powstrzymać. Błędna konkluzja Poirota była dla mnie równie trudna do zniesienia, jak dla niego zmięta kartka papieru rzucona na podłogę. – Przecież motywem zbrodni bynajmniej nie był strach przed tym, że ludzie się dowiedzą. To wcale nie o to chodziło.
– Catchpool, co ty wymyślasz? Oczywiście, że to był powód!
– Ależ skąd.
Poirot wyraźnie się zaniepokoił.
– Nie rozumiem, co masz na myśli, mon ami. Czyżbyś nie pamiętał, że na własne uszy słyszałeś, jak morderca potwierdził...?
– Pamiętam równie dokładnie jak ty.
Niewiele ponad tydzień temu Poirot w swój niepowtarzalny sposób ujawnił wszystkie fakty, przez co dalsze próby oszustwa ze strony mordercy straciły rację bytu. Dedukcja mojego przyjaciela była poprawna w każdym szczególe, a jednak... Jakże fascynujące i frustrujące zarazem było to, że tak bardzo się mylił w kwestii „dlaczego” – i że jego błąd stał się widoczny dopiero teraz, osiem dni później.
Szukałem w jego twarzy oznak, że to zabawa, że poddaje mnie jakiejś próbie, ale nie znalazłem żadnej. Był poważny w każdym słowie. Zaiste przedziwne.
Zamilkłem na chwilę, uznając, że zapewne to on ma rację, ja natomiast się mylę. Do tej pory zawsze tak bywało. Czyżby obecny przypadek miał stanowić bezprecedensowe odstępstwo od obowiązującej reguły? Im dłużej rozważałem to pytanie, tym bardziej rosła moja pewność. Morderstw w Norfolk, których zagadkę Poirot rozwiązał jak zawsze błyskotliwie, nie popełniono po to, żeby sekret zabójcy pozostał nieujawniony. Jeśli ktoś tak sądził, oznaczało to, że ani trochę nie zrozumiał tego, co wydarzyło się w Szpitalu Świętego Walstana i posiadłości Frellingsloe House między ósmym września a Bożym Narodzeniem.
Pospieszyłem do biurka i z wierzchu schludnego stosu wziąłem cztery czyste kartki. Jak dotąd opisałem wszystkie sprawy rozwiązane przez Poirota przy mojej pomocy (nieskończenie zawodnej, ale nieodmiennie gorliwej). Opowieści o morderstwach w Norfolk nawet jeszcze nie zacząłem – wciąż wydawało mi się, że na to za wcześnie.
Do kolacji pozostawało dobrych kilka godzin. W normalnych warunkach nie zabierałbym się do tak poważnego zadania w ostatnim dniu odchodzącego roku, lecz nie byłem w stanie czekać ani chwili dłużej.
– Niech uważny czytelnik sam osądzi, czy motywem zbrodni była chęć zachowania sekretu, czy też nie – powiedziałem cicho do siebie.
A potem ująłem pióro i cofnąłem się do początku...
19 GRUDNIA 1931 ROKU
ROZDZIAŁ 1
Niepożądany gość
Siedzieliśmy z Poirotem w salonie jego londyńskiego mieszkania w Whitehaven Mansions, debatując nad zaletami indyka i kaczki oraz próbując rozstrzygnąć, który z tych ptaków powinien pojawić się na stole podczas obiadu bożonarodzeniowego, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść! – rzucił mój przyjaciel.
Z wdzięcznością przyjąłem ten przerywnik dający mi czas na zastanowienie, czy powiedziałem już wszystko, co należało, i mogę teraz ustąpić. Opowiadałem się za indykiem, choć tak naprawdę wolałem kaczkę. Głęboko wpojona wiara w nienaruszalność tradycji kazała mi bronić czegoś sprzecznego z osobistymi preferencjami smakowymi. Skoro jednak gospodarzem świątecznego przyjęcia był Poirot, ostatnie słowo powinno należeć do niego – do takiego właśnie wniosku doszedłem, kiedy George, kamerdyner Poirota, stanął w drzwiach, przybierając nieco niezręczną pozę.
– Przepraszam, że przeszkadzam, proszę pana, ale przyszła pewna dama. Nie była umówiona, twierdzi jednak, że sprowadza ją sprawa najwyższej wagi, która nie może czekać nawet do jutra.
– Mogę wyjść – zaproponowałem, unosząc się w fotelu.
– Nie, nie, Catchpool, zostań. Dzisiejszego popołudnia nie mam zamiaru przyjmować żadnych niezapowiedzianych gości. Zauważyłem, że od czasu tych nieprzyjemnych zawirowań na amerykańskiej giełdzie większość ludzi nie jest w stanie należycie ocenić ważności zaprzątających ich spraw.
Zrewanżowałem się uwagą, że w Scotland Yardzie odnotowaliśmy dokładnie to samo zjawisko.
– Przychodzą do mnie i nalegają, że koniecznie muszą skorzystać z porady Herkulesa Poirota. Eh bien[2], wysłuchuję ich cierpliwie i zwykle okazuje się, że chodzi o drobne nieporozumienie: błahą sprzeczkę ze wspólnikiem czy coś w tym rodzaju. Nic, co mogłoby pobudzić albo wprawić w zachwyt małe szare komórki.
– W istocie. Wyolbrzymione drobnostki postrzegane jako kataklizmy – przytaknąłem.
Myślałem o kobiecie, która dwa tygodnie wcześniej wtargnęła do mojego biura i zażądała, abym zajął się sprawą kradzieży jej okularów. Następnego dnia zadzwoniła z informacją, że nieznany sprawca podrzucił jej okulary do kieszeni blezera, który wkładała do prac w ogrodzie; innymi słowy sama je tam włożyła i kompletnie o tym zapomniała. „Proszę uznać sprawę za zamkniętą” – dodała szybko, nie wiedząc, że takie było moje postanowienie od chwili, kiedy ją zobaczyłem.
Poczułem, jak w mojej piersi wzbiera satysfakcja, pojawiająca się nieodmiennie na myśl, że upłynęły dopiero dwa dni mojego dwutygodniowego urlopu stanowiącego chwilowy odpoczynek od Scotland Yardu.
– Co mam powiedzieć pani Surtees? – zapytał George. – Tak właśnie brzmi nazwisko pańskiego gościa: Enid Surtees.
Kiedy powtórzył nazwisko, w jednej chwili zapragnąłem znaleźć się gdzieś daleko. W sercu czułem twardy ucisk. Enid Surtees. To było przedziwne: nie miałem pojęcia, kim jest ta kobieta, a jednocześnie byłem całkowicie pewny, że chcę, by Poirot kazał ją odprawić. Czy ktoś może wspomniał o niej w mojej obecności? Zadrżałem. Mieszkanie Poirota było jak zwykle przegrzane, tymczasem kark zlodowaciał mi nagle jakby owiany mroźnym oddechem.
Mimo to nie ruszyłem się z fotela. Nic złego się przecież nie działo. Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości – nie znałem kobiety nazywającej się Enid Surtees.
– Wprowadź ją, George – polecił Poirot i odwrócił się do mnie, gdy tylko kamerdyner opuścił pokój. – Catchpool, twoja wyraźna niechęć rozstrzygnęła sprawę na jej korzyść. Znasz ją, n’est-ce pas[3]?
– Nie znam.
– Oho, teraz robi się naprawdę ciekawie. Twoja twarz mówi coś dokładnie przeciwnego. Zresztą zaraz się przekonamy. Może złamałeś serce kolejnej młodej damie – zachichotał.
– Nie złamałem serca żadnej młodej kobiecie. Przenigdy.
– Mais ce n’est pas vrai[4]. A Fee Spring? Przecież ona...
– Niektóre kobiety same łamią sobie serca... jednostronnie. Zapewniam cię, że nigdy czynnie się w to nie angażowałem.
– Tak właśnie uważasz, przyjacielu?
– Kilka miłych pogawędek z kelnerką, nic więcej. To nie do uniknięcia, jeśli ktoś chce się napić kawy w kawiarni, w której dziewczyna pracuje, a ona od razu bierze to za...
Musiałem przerwać tę mowę obrończą, bo George zastukał ponownie. Drzwi się otworzyły i do pokoju wkroczyła kobieta otulona płaszczem i szerokim szalem, w granatowym wełnianym kapeluszu na głowie. Sprawnie pozbyła się wszystkich trzech sztuk wierzchniej odzieży, a George zgarnął je zręcznie z oparcia kanapy i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Poczułem, że opada mi szczęka. Nie dałem rady zapanować nad tym odruchem i z moich ust wydobył się niemiły odgłos, niedający się zapisać żadną literą alfabetu.
Poirot podniósł się z miejsca i wyciągnął rękę na powitanie, a irytujący gość potrząsnął nią z ferworem. (Czy znałem tę kobietę? Och, znałem, i to jak dobrze!)
– Dzień dobry, madame Surtees.
Nowo przybyła była wysoka i koścista, miała blond włosy, bladą, kwadratową twarz i jasnoniebieskie oczy o przeszywającym spojrzeniu. Wyglądała na – żeby zacytować wiecznie powtarzany przez nią refren – „sześćdziesiąt lat i ani jednego dnia więcej, Edwardzie, a to dlatego, że unikam słońca. Bierz ze mnie przykład, bo inaczej jeszcze przed czterdziestką będziesz miał twarz i kark równie pomarszczone jak twój ojciec”. W rzeczywistości była znacznie bliżej siedemdziesiątki niż sześćdziesiątki; siedemdziesiąte urodziny miała obchodzić w marcu przyszłego roku.
I nie nazywała się wcale Enid Surtees.
– Witaj, matko – odezwałem się.
– Pardon[5] – powiedział Poirot. – La mère[6]? – Odwrócił się do niej. – Pani jest...?
– Nazywam się Cynthia Catchpool, monsieur Poirot, i za swoje grzechy jestem matką Edwarda. Niestety, żeby mnie pan przyjął, musiałam się uciec do drobnego wybiegu. Enid Surtees to moja znajoma.
No oczywiście. Nazwisko Surtees słyszałem wcześniej od matki. Wymieniła je wraz z wieloma innymi, usiłując mnie namówić, żebym razem z nią i gromadą zupełnie obcych mi ludzi spędził święta Bożego Narodzenia w niewielkiej wiosce w Norfolk, gdzie „człowiek może poczuć się tak, jakby się znalazł poza krańcem świata, Edwardzie. Urocze miejsce”.
Dla mnie świat na swoim krańcu zwyczajnie się kończy i nie ma tam już żadnego „poza” czy „dalej”. Roztaczana przez matkę wizja rysowała się raczej przerażająco. Ostatnimi czasy zauważyłem, że z coraz większą niechęcią opuszczam Londyn. Kiedy za bardzo oddalałem się od wielkiego miasta, życie zdawało się ze mnie uchodzić albo przynajmniej z trudem łapać oddech.
PRZYPISY