Cicha noc Herkulesa Poirota - Hannah Sophie - ebook

Cicha noc Herkulesa Poirota ebook

Hannah Sophie

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy Herkules Poirot zakończy śledztwo przed świętami Bożego Narodzenia?

Grudzień, pięć dni przed Wigilią. Detektyw Herkules Poirot i inspektor Edward Catchpool zostają poproszeni o zbadanie sprawy morderstwa popełnionego w pozornie bezpiecznym miejscu – na oddziale szpitala w Norfolk. Matka inspektora nalega, aby obaj skorzystali z gościny w rezydencji jej przyjaciół, państwa Laurierów, gdzie wszyscy razem będą mogli spędzić świąteczny czas.

Arnold Laurier, pan domu, ma niebawem zostać pacjentem tego samego szpitala. Jego żona Vivienne utrzymuje, że mąż jest kolejnym celem zabójcy, odmawia jednak wyjaśnienia, dlaczego tak sądzi. Poirot ma niecały tydzień, aby rozwiązać zagadkę tajemniczej śmierci i zapobiec kolejnym zbrodniom. Nie wie jednak, że sam znalazł się na celowniku mordercy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 372

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nału Her­cule Po­irot's Si­lent Ni­ght
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuMO­NIKA KACZ­MA­REK
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Her­cule Po­irot’s Si­lent Ni­ght © 2023 Aga­tha Chri­stie Li­mi­ted. All ri­ghts re­se­rved.
AGA­THA CHRI­STIE, PO­IROT and the Aga­tha Chri­stie Si­gna­ture are re­gi­ste­red tra­de­marks of Aga­tha Chri­stie Li­mi­ted in the UK and el­se­where. All ri­ghts re­se­rved.
‘It Co­uldn’t Be Done’ from The Path to Home by Ed­gar Al­bert Gu­est first pu­bli­shed by The Re­illy & Lee Co. 1919 So­phie Han­nah as­serts the mo­ral ri­ght to be iden­ti­fied as the au­thor of this work.
www.aga­tha­chri­stie.com
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6464-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla Kate Jo­nes, która jest zna­ko­mita we wszyst­kimi któ­rej wska­zówki edy­tor­skie udo­sko­na­liły tę książkę

PRO­LOG

Syl­we­ster 1931 roku

To jed­nak nie był do­bry po­mysł. Odło­ży­łem pióro i przez chwilę roz­wa­ża­łem po­dar­cie kartki na strzępy, w końcu jed­nak zmią­łem ją w kulkę i ci­sną­łem w kie­runku pło­ną­cego na ko­minku ognia. Nie­stety spu­dło­wa­łem.

Sie­dzący na­prze­ciw mnie Her­ku­les Po­irot uniósł głowę znad czy­ta­nej książki.

– Nie­za­do­wo­lony z wy­ni­ków, mon ami[1]?

– Kom­pletna po­rażka.

– Po­łóż przed sobą czy­stą kartkę pa­pieru, a twój mózg od razu za­cznie pro­du­ko­wać nowe kon­cep­cje.

Zie­lone oczy Po­irota wę­dro­wały tam i z po­wro­tem od schlud­nego stosu nie­za­pi­sa­nych ar­ku­szy na skraju biurka do po­mię­tej kuli z moim chy­bio­nym pro­jek­tem, sta­no­wią­cej nie­miły ak­cent na tle jego wy­mu­ska­nego lon­dyń­skiego sa­lonu. Z ła­two­ścią od­ga­dy­wa­łem, ja­kim to­rem bie­gną te­raz jego my­śli: idąc po ko­lejne kartki, z pew­no­ścią przy oka­zji uprzątnę ba­ła­gan, któ­rego by­łem sprawcą. Her­ku­les Po­irot nie na­le­żał do osób, które to­le­ro­wa­łyby nie­po­rzą­dek w bez­po­śred­nim oto­cze­niu dłu­żej niż... no wła­śnie, jak długo? Je­śli na­tych­miast się nie ru­szę, ile czasu upły­nie, za­nim po­prosi mnie, że­bym wstał i zli­kwi­do­wał ten śmiet­nik? Bę­dzie to kwe­stią mi­nut czy za­le­d­wie se­kund?

Zde­cy­do­wany za­cho­wać czy­ste konto wzo­ro­wego go­ścia, pod­nio­słem się szybko. Przy dru­giej pró­bie spo­st­po­no­wany pa­pier wy­lą­do­wał do­kład­nie tam, gdzie miał się zna­leźć, czyli w ogniu. Wró­ci­łem na fo­tel, nie wziąw­szy ko­lej­nej kartki.

– Nie spró­bu­jesz jesz­cze raz? – za­py­tał Po­irot. – Re­zy­gnu­jesz ze swo­jego... Za­raz, jak to na­zwa­łeś? Po­my­słu z gór­nej półki?

– Nie­które po­my­sły wy­dają się atrak­cyjne je­dy­nie do chwili, kiedy pró­buje się je zre­ali­zo­wać – od­par­łem.

Mój za­wie­rał błąd w sa­mym za­ło­że­niu: miał po­słu­żyć po­po­łu­dnio­wej roz­rywce, tym­cza­sem – co do­tarło do mnie tro­chę po­nie­wcza­sie – roz­rywka to na­prawdę ostat­nia rzecz, jaką można by z nim wią­zać.

– Skoro nie­spo­dzianka prze­pa­dła, może po­wiesz mi po pro­stu, co ci cho­dziło po gło­wie – za­pro­po­no­wał Po­irot.

– Nic ta­kiego, na­prawdę. – By­łem zbyt za­wsty­dzony, by o tym mó­wić. – Le­piej spró­buję krzy­żówki.

– Co za ta­jem­ni­czość. – Po­irot po­krę­cił głową i roz­siadł się wy­god­niej. – Ile­kroć sły­szę o se­kre­tach, przy­po­mi­nam so­bie miss Ve­rity Hunt w ja­skra­wo­czer­wo­nej wie­czo­ro­wej to­a­le­cie. Pa­mię­tasz jej słowa, Catch­pool?

– Nie­stety tak. – Rze­komą mą­drość panny Hunt uwa­ża­łem za naj­więk­szą bzdurę, jaką zda­rzyło mi się sły­szeć.

Jak na­le­żało przy­pusz­czać, Po­irot na­tych­miast przy­to­czył ową iry­tu­jącą mak­symę, za­pewne po to, aby mnie spro­wo­ko­wać.

– „Co­kol­wiek pra­gnie­cie utrzy­mać w ta­jem­nicy, uzbrój­cie się w od­wagę i ogło­ście to ca­łemu światu. Od razu bę­dzie­cie wolni!” Tak, dla mnie to na­prawdę wielka mą­drość.

– A dla mnie bred­nia. Bę­dziesz wolny je­dy­nie od se­kretu, który po­cząt­kowo pla­no­wa­łeś za­cho­wać dla sie­bie, po­nie­waż wo­la­łeś go od rze­czy, od któ­rych po ujaw­nie­niu ta­jem­nicy długo po­tem nie bę­dziesz wolny: od nie­koń­czą­cych się in­da­ga­cji, od usta­wicz­nego nę­ka­nia z każ­dej strony. I to wy­łącz­nie pod wa­run­kiem że nie zła­ma­łeś prawa. W przy­padku prze­stęp­stwa, na przy­kład mor­der­stwa, je­śli ogło­sisz światu, że je­steś winny zbrodni, by­naj­mniej nie uwol­nisz się od stryczka.

Po­irot ski­nął głową.

– Ja rów­nież mia­łem na my­śli mor­der­stwo.

Ża­den z nas nie wy­po­wie­dział na­zwi­ska, które wciąż żywo za­przą­tało na­sze my­śli.

– To prawda – mó­wił da­lej – że kiedy zbrod­nie zo­stały już do­ko­nane, sprawca, chcąc ujść spra­wie­dli­wo­ści, sto­so­wał roz­ma­ite wy­biegi. Ale tak się za­sta­na­wiam... Gdyby nie de­ter­mi­na­cja, by utrzy­mać se­kret za wszelką cenę, nie ist­niałby mo­tyw do po­peł­nie­nia tych zbrodni.

– Po­wtórz to jesz­cze raz, Po­irot – po­pro­si­łem, pe­wien, że się prze­sły­sza­łem.

– To oczy­wi­ste. Gdyby mor­derca nie uznał, że warto za­bić na­wet dwa razy, by­leby tylko jego ta­jem­nica nie wy­szła na jaw...

– Ależ to nie tak – za­pro­te­sto­wa­łem. Nie mo­głem się po­wstrzy­mać. Błędna kon­klu­zja Po­irota była dla mnie rów­nie trudna do znie­sie­nia, jak dla niego zmięta kartka pa­pieru rzu­cona na pod­łogę. – Prze­cież mo­ty­wem zbrodni by­naj­mniej nie był strach przed tym, że lu­dzie się do­wie­dzą. To wcale nie o to cho­dziło.

– Catch­pool, co ty wy­my­ślasz? Oczy­wi­ście, że to był po­wód!

– Ależ skąd.

Po­irot wy­raź­nie się za­nie­po­koił.

– Nie ro­zu­miem, co masz na my­śli, mon ami. Czyż­byś nie pa­mię­tał, że na wła­sne uszy sły­sza­łeś, jak mor­derca po­twier­dził...?

– Pa­mię­tam rów­nie do­kład­nie jak ty.

Nie­wiele po­nad ty­dzień temu Po­irot w swój nie­po­wta­rzalny spo­sób ujaw­nił wszyst­kie fakty, przez co dal­sze próby oszu­stwa ze strony mor­dercy stra­ciły ra­cję bytu. De­duk­cja mo­jego przy­ja­ciela była po­prawna w każ­dym szcze­góle, a jed­nak... Jakże fa­scy­nu­jące i fru­stru­jące za­ra­zem było to, że tak bar­dzo się my­lił w kwe­stii „dla­czego” – i że jego błąd stał się wi­doczny do­piero te­raz, osiem dni póź­niej.

Szu­ka­łem w jego twa­rzy oznak, że to za­bawa, że pod­daje mnie ja­kiejś pró­bie, ale nie zna­la­złem żad­nej. Był po­ważny w każ­dym sło­wie. Za­iste prze­dziwne.

Za­mil­kłem na chwilę, uzna­jąc, że za­pewne to on ma ra­cję, ja na­to­miast się mylę. Do tej pory za­wsze tak by­wało. Czyżby obecny przy­pa­dek miał sta­no­wić bez­pre­ce­den­sowe od­stęp­stwo od obo­wią­zu­ją­cej re­guły? Im dłu­żej roz­wa­ża­łem to py­ta­nie, tym bar­dziej ro­sła moja pew­ność. Mor­derstw w Nor­folk, któ­rych za­gadkę Po­irot roz­wią­zał jak za­wsze bły­sko­tli­wie, nie po­peł­niono po to, żeby se­kret za­bójcy po­zo­stał nie­ujaw­niony. Je­śli ktoś tak są­dził, ozna­czało to, że ani tro­chę nie zro­zu­miał tego, co wy­da­rzyło się w Szpi­talu Świę­tego Wal­stana i po­sia­dło­ści Frel­ling­sloe Ho­use mię­dzy ósmym wrze­śnia a Bo­żym Na­ro­dze­niem.

Po­spie­szy­łem do biurka i z wierz­chu schlud­nego stosu wzią­łem cztery czy­ste kartki. Jak do­tąd opi­sa­łem wszyst­kie sprawy roz­wią­zane przez Po­irota przy mo­jej po­mocy (nie­skoń­cze­nie za­wod­nej, ale nie­odmien­nie gor­li­wej). Opo­wie­ści o mor­der­stwach w Nor­folk na­wet jesz­cze nie za­czą­łem – wciąż wy­da­wało mi się, że na to za wcze­śnie.

Do ko­la­cji po­zo­sta­wało do­brych kilka go­dzin. W nor­mal­nych wa­run­kach nie za­bie­rał­bym się do tak po­waż­nego za­da­nia w ostat­nim dniu od­cho­dzą­cego roku, lecz nie by­łem w sta­nie cze­kać ani chwili dłu­żej.

– Niech uważny czy­tel­nik sam osą­dzi, czy mo­ty­wem zbrodni była chęć za­cho­wa­nia se­kretu, czy też nie – po­wie­dzia­łem ci­cho do sie­bie.

A po­tem ują­łem pióro i cof­ną­łem się do po­czątku...

19 GRUD­NIA 1931 ROKU

ROZ­DZIAŁ 1

Nie­po­żą­dany gość

Sie­dzie­li­śmy z Po­iro­tem w sa­lo­nie jego lon­dyń­skiego miesz­ka­nia w Whi­te­ha­ven Man­sions, de­ba­tu­jąc nad za­le­tami in­dyka i kaczki oraz pró­bu­jąc roz­strzy­gnąć, który z tych pta­ków po­wi­nien po­ja­wić się na stole pod­czas obiadu bo­żo­na­ro­dze­nio­wego, kiedy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.

– Wejść! – rzu­cił mój przy­ja­ciel.

Z wdzięcz­no­ścią przy­ją­łem ten prze­ryw­nik da­jący mi czas na za­sta­no­wie­nie, czy po­wie­dzia­łem już wszystko, co na­le­żało, i mogę te­raz ustą­pić. Opo­wia­da­łem się za in­dy­kiem, choć tak na­prawdę wo­la­łem kaczkę. Głę­boko wpo­jona wiara w nie­na­ru­szal­ność tra­dy­cji ka­zała mi bro­nić cze­goś sprzecz­nego z oso­bi­stymi pre­fe­ren­cjami sma­ko­wymi. Skoro jed­nak go­spo­da­rzem świą­tecz­nego przy­ję­cia był Po­irot, ostat­nie słowo po­winno na­le­żeć do niego – do ta­kiego wła­śnie wnio­sku do­sze­dłem, kiedy Geo­rge, ka­mer­dy­ner Po­irota, sta­nął w drzwiach, przy­bie­ra­jąc nieco nie­zręczną pozę.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, pro­szę pana, ale przy­szła pewna dama. Nie była umó­wiona, twier­dzi jed­nak, że spro­wa­dza ją sprawa naj­wyż­szej wagi, która nie może cze­kać na­wet do ju­tra.

– Mogę wyjść – za­pro­po­no­wa­łem, uno­sząc się w fo­telu.

– Nie, nie, Catch­pool, zo­stań. Dzi­siej­szego po­po­łu­dnia nie mam za­miaru przyj­mo­wać żad­nych nie­za­po­wie­dzia­nych go­ści. Za­uwa­ży­łem, że od czasu tych nie­przy­jem­nych za­wi­ro­wań na ame­ry­kań­skiej gieł­dzie więk­szość lu­dzi nie jest w sta­nie na­le­ży­cie oce­nić waż­no­ści za­przą­ta­ją­cych ich spraw.

Zre­wan­żo­wa­łem się uwagą, że w Sco­tland Yar­dzie od­no­to­wa­li­śmy do­kład­nie to samo zja­wi­sko.

– Przy­cho­dzą do mnie i na­le­gają, że ko­niecz­nie mu­szą sko­rzy­stać z po­rady Her­ku­lesa Po­irota. Eh bien[2], wy­słu­chuję ich cier­pli­wie i zwy­kle oka­zuje się, że cho­dzi o drobne nie­po­ro­zu­mie­nie: błahą sprzeczkę ze wspól­ni­kiem czy coś w tym ro­dzaju. Nic, co mo­głoby po­bu­dzić albo wpra­wić w za­chwyt małe szare ko­mórki.

– W isto­cie. Wy­ol­brzy­mione drob­nostki po­strze­gane jako ka­ta­kli­zmy – przy­tak­ną­łem.

My­śla­łem o ko­bie­cie, która dwa ty­go­dnie wcze­śniej wtar­gnęła do mo­jego biura i za­żą­dała, abym za­jął się sprawą kra­dzieży jej oku­la­rów. Na­stęp­nego dnia za­dzwo­niła z in­for­ma­cją, że nie­znany sprawca pod­rzu­cił jej oku­lary do kie­szeni ble­zera, który wkła­dała do prac w ogro­dzie; in­nymi słowy sama je tam wło­żyła i kom­plet­nie o tym za­po­mniała. „Pro­szę uznać sprawę za za­mkniętą” – do­dała szybko, nie wie­dząc, że ta­kie było moje po­sta­no­wie­nie od chwili, kiedy ją zo­ba­czy­łem.

Po­czu­łem, jak w mo­jej piersi wzbiera sa­tys­fak­cja, po­ja­wia­jąca się nie­odmien­nie na myśl, że upły­nęły do­piero dwa dni mo­jego dwu­ty­go­dnio­wego urlopu sta­no­wią­cego chwi­lowy od­po­czy­nek od Sco­tland Yardu.

– Co mam po­wie­dzieć pani Sur­tees? – za­py­tał Geo­rge. – Tak wła­śnie brzmi na­zwi­sko pań­skiego go­ścia: Enid Sur­tees.

Kiedy po­wtó­rzył na­zwi­sko, w jed­nej chwili za­pra­gną­łem zna­leźć się gdzieś da­leko. W sercu czu­łem twardy ucisk. Enid Sur­tees. To było prze­dziwne: nie mia­łem po­ję­cia, kim jest ta ko­bieta, a jed­no­cze­śnie by­łem cał­ko­wi­cie pewny, że chcę, by Po­irot ka­zał ją od­pra­wić. Czy ktoś może wspo­mniał o niej w mo­jej obec­no­ści? Za­drża­łem. Miesz­ka­nie Po­irota było jak zwy­kle prze­grzane, tym­cza­sem kark zlo­do­wa­ciał mi na­gle jakby owiany mroź­nym od­de­chem.

Mimo to nie ru­szy­łem się z fo­tela. Nic złego się prze­cież nie działo. Jedna rzecz nie ule­gała wąt­pli­wo­ści – nie zna­łem ko­biety na­zy­wa­ją­cej się Enid Sur­tees.

– Wpro­wadź ją, Geo­rge – po­le­cił Po­irot i od­wró­cił się do mnie, gdy tylko ka­mer­dy­ner opu­ścił po­kój. – Catch­pool, twoja wy­raźna nie­chęć roz­strzy­gnęła sprawę na jej ko­rzyść. Znasz ją, n’est-ce pas[3]?

– Nie znam.

– Oho, te­raz robi się na­prawdę cie­ka­wie. Twoja twarz mówi coś do­kład­nie prze­ciw­nego. Zresztą za­raz się prze­ko­namy. Może zła­ma­łeś serce ko­lej­nej mło­dej da­mie – za­chi­cho­tał.

– Nie zła­ma­łem serca żad­nej mło­dej ko­bie­cie. Prze­nigdy.

– Mais ce n’est pas vrai[4]. A Fee Spring? Prze­cież ona...

– Nie­które ko­biety same ła­mią so­bie serca... jed­no­stron­nie. Za­pew­niam cię, że ni­gdy czyn­nie się w to nie an­ga­żo­wa­łem.

– Tak wła­śnie uwa­żasz, przy­ja­cielu?

– Kilka mi­łych po­ga­wę­dek z kel­nerką, nic wię­cej. To nie do unik­nię­cia, je­śli ktoś chce się na­pić kawy w ka­wiarni, w któ­rej dziew­czyna pra­cuje, a ona od razu bie­rze to za...

Mu­sia­łem prze­rwać tę mowę obroń­czą, bo Geo­rge za­stu­kał po­now­nie. Drzwi się otwo­rzyły i do po­koju wkro­czyła ko­bieta otu­lona płasz­czem i sze­ro­kim sza­lem, w gra­na­to­wym weł­nia­nym ka­pe­lu­szu na gło­wie. Spraw­nie po­zbyła się wszyst­kich trzech sztuk wierzch­niej odzieży, a Geo­rge zgar­nął je zręcz­nie z opar­cia ka­napy i wy­szedł, za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Po­czu­łem, że opada mi szczęka. Nie da­łem rady za­pa­no­wać nad tym od­ru­chem i z mo­ich ust wy­do­był się nie­miły od­głos, nie­da­jący się za­pi­sać żadną li­terą al­fa­betu.

Po­irot pod­niósł się z miej­sca i wy­cią­gnął rękę na po­wi­ta­nie, a iry­tu­jący gość po­trzą­snął nią z fer­wo­rem. (Czy zna­łem tę ko­bietę? Och, zna­łem, i to jak do­brze!)

– Dzień do­bry, ma­dame Sur­tees.

Nowo przy­była była wy­soka i ko­ści­sta, miała blond włosy, bladą, kwa­dra­tową twarz i ja­sno­nie­bie­skie oczy o prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niu. Wy­glą­dała na – żeby za­cy­to­wać wiecz­nie po­wta­rzany przez nią re­fren – „sześć­dzie­siąt lat i ani jed­nego dnia wię­cej, Edwar­dzie, a to dla­tego, że uni­kam słońca. Bierz ze mnie przy­kład, bo ina­czej jesz­cze przed czter­dziestką bę­dziesz miał twarz i kark rów­nie po­marsz­czone jak twój oj­ciec”. W rze­czy­wi­sto­ści była znacz­nie bli­żej sie­dem­dzie­siątki niż sześć­dzie­siątki; sie­dem­dzie­siąte uro­dziny miała ob­cho­dzić w marcu przy­szłego roku.

I nie na­zy­wała się wcale Enid Sur­tees.

– Wi­taj, matko – ode­zwa­łem się.

– Par­don[5] – po­wie­dział Po­irot. – La mère[6]? – Od­wró­cił się do niej. – Pani jest...?

– Na­zy­wam się Cyn­thia Catch­pool, mon­sieur Po­irot, i za swoje grze­chy je­stem matką Edwarda. Nie­stety, żeby mnie pan przy­jął, mu­sia­łam się uciec do drob­nego wy­biegu. Enid Sur­tees to moja zna­joma.

No oczy­wi­ście. Na­zwi­sko Sur­tees sły­sza­łem wcze­śniej od matki. Wy­mie­niła je wraz z wie­loma in­nymi, usi­łu­jąc mnie na­mó­wić, że­bym ra­zem z nią i gro­madą zu­peł­nie ob­cych mi lu­dzi spę­dził święta Bo­żego Na­ro­dze­nia w nie­wiel­kiej wio­sce w Nor­folk, gdzie „czło­wiek może po­czuć się tak, jakby się zna­lazł poza krań­cem świata, Edwar­dzie. Uro­cze miej­sce”.

Dla mnie świat na swoim krańcu zwy­czaj­nie się koń­czy i nie ma tam już żad­nego „poza” czy „da­lej”. Roz­ta­czana przez matkę wi­zja ry­so­wała się ra­czej prze­ra­ża­jąco. Ostat­nimi czasy za­uwa­ży­łem, że z co­raz więk­szą nie­chę­cią opusz­czam Lon­dyn. Kiedy za bar­dzo od­da­la­łem się od wiel­kiego mia­sta, ży­cie zda­wało się ze mnie ucho­dzić albo przy­naj­mniej z tru­dem ła­pać od­dech.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1]mon ami (fr.) – mój przy­ja­cielu
[2]Eh bien (fr.) – A za­tem
[3]n’est-ce pas (fr.) – nie­praw­daż, zga­dza się
[4]Mais ce n’est pas vrai (fr.) – Ale to nie­prawda
[5]Par­don (fr.) – Prze­pra­szam, pro­szę mi wy­ba­czyć
[6]La mère (fr.) – Matka